Tadeusz Boy-Żeleński
W Sorbonie i gdzie indziej
(wrażenia paryskie)
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
Boy w Paryżu
Była wiosna — paryska wiosna, wczesna i nerwowa, o cudownych dniach słonecznych i mglistych wieczorach. Mgły naprowadzają w śródmieście zaduch przedmiejskich zapachów, ale słońce rozwija pąki bzów… Ta wiosna, o której ongi Jehan Rictus, z twarzą bez uśmiechu, mówił: „
Błąkaliśmy się z Boyem po wybrzeżach, wśród sędziwych murów Cité, drapaliśmy się po kamiennych schodach od Sekwany, by stanąć w milczeniu wobec nieporównanej fantasmagorii żółtozłotych świateł, zapalających się w fioletowej mgle, za którą majaczyły wieże Notre Dame.
Boy był po raz pierwszy w Paryżu, ja byłem „starym paryżaninem” tj. jegomościem, który po ukończeniu studiów nauk politycznych zdążył jako tako obejść dokoła labirynt paryskich uciech i prac. O czym się tylko nie gadało w tych włóczęgach północnych! Pamiętam, zajmowała mnie wówczas psychologia Francuzów, z którą nie umiałem sobie dać rady. Zwłaszcza sprawa uczucia w stosunku do zmysłów i rozumu. Budowałem sobie teorię o układaniu się w duszy francuskiej tych pierwiastków podług schematu magnesu, grupującego na dwóch biegunach sensualizm i racjonalizm, gdy środkiem na owo „uczucie” brak już materiału. Mówiliśmy o Balzaku, jako o jedynym autorze, który służyć może dotychczas za przewodnika w labiryncie paryskim. Pamiętam oczarowanie Boya, gdyśmy weszli do kabaretu Noctambule przy ul. Champolion, gdzie Gabriel Montoya, Marceli Legay, Hyspa co wieczór pieśnią dawali wtór wypadkom dnia. Była to oaza owej uczuciowości w racjonalno-sensualnym Paryżu, gdzie się upijano pieśnią jak alkoholem. Tu Boy zetknął się z piosenką francuską po raz pierwszy.
Delmet śpiewał
Piosenka i wiosna paryska mają ten sam rytm, te same zapachy i miazmaty, tak samo nerwują, ale w piersi z coraz innej struny zrywają ton zawsze najczystszy.
Pamiętam, jak raz wyszedłszy z Noctambulów, zawróciliśmy w stronę Panteonu, idąc pod murami Sorbony.
— Byłeś już w Sorbonie? — zapytałem.
Boy się zafrasował nie na żarty:
— Wiesz, że nie, jakoś nie wiem, którędy się tu wchodzi…
*
Była wiosna. Paryż szumiał i dzwonił w mroku wieczornym. Rozkwitały słoneczniki świateł, otulała się stara Sorbona w fioletowe mgły.
Z dziennikarskiej loży obejmowałem okiem wielki amfiteatr Sorbony i estradę. Amfiteatr, głowa przy głowie, od dołu do najwyższej galerii, zapełniało morze publiczności. Na estradzie wśród aeropagu czcigodnych siwizn Boy, zawsze czarnowłosy, trochę pochylony, odczytywał, kartka po kartce, arcydzieło spowiedzi literackiej — historię własnej fenomenalnej pracy od lat dwudziestu. Słuchałem tych dobrze mi znanych dziejów pod urokiem niewymownej prostoty, pod czarem tej niby rubasznej finezji, zapominając o sali i estradzie. Ze słowami Boya błąkałem się to nad Sekwaną, to na Plantach pod Wawelem, patrząc w znajome a pogasłe twarze, w migotliwe światła Montmartre'u, Zielonego Balonika, słysząc echa przebrzmiałych sporów, w akompaniamencie refrenów piosenki.
Boy głosił kartka po kartce najwyrafinowańszą mistyfikację, jaką kiedykolwiek napisał. Bawiło mnie to niewymownie, że dzięki nieporównanym manewrom Boya, nikt na sali nie myślał o nim inaczej, jak o fenomenalnym tłumaczu, choć jednocześnie cała sala była pod urokiem poety. I to tak dalece, że i w Sorbonie, i potem w licznych dyskursach, którymi Boya fetowano, nikt nawet się nie zająknął o tym, czym były owe „przekłady” Boya — że były strofkami przedziwnego skryto-płciowego kwitnienia tej zupełnie rzadkiej organizacji poetyckiej, która za temat obrała sobie geniusz rasowy Francji, a za formę rodzaj misterium o niepoliczonej liczbie odsłon (przekładów), gdzie geniusz się wypowiada.
Boy, z cicha pęk, prawił o „perwersji” w stosunku do różnych stylów, o „lubieżności” pracy tłumacza, to wreszcie o „całkiem prostym” fakcie, że kochał to, co robił, więc robił śpiewający.
Ale czuł amfiteatr ten niezawodny prąd uroku, który tylko od poety bije w tłum: uśmiechnęły się do Boya najpierw oczy młodzieży, potem zadźwięczały srebrne szmery śmiechu, potem poszły w pląs dłonie klaszczące — wreszcie zakołysała się sala salwami oklasków…
Na fotelach estrady traciły sztywność oficjalną sylwety ministrów i akademików. Wreszcie gdy cała młodzież już się w Boyu kochała, pewien kościany dziadek odkaszlnął, poprawił się w fotelu i filuternie uśmiechnął.
Mało takich tryumfów oglądać można, jak to porwanie młodej sali i starej estrady przez dzieje 100 „przekładów”, opowiedziane przez ich poetę. Miałem wrażenie, że jestem świadkiem jakiejś fantastycznej opowieści Hofmana, której bohaterem jest bakałarz miejski, objawiający się nagle jako cudowny skrzypek. Gdy skrzypek skończył grać, areopag, który przed chwilą tańczył, wrócił do poprzednio ustalonej równowagi, widząc w nim wielce zasłużonego bakałarza, a zapominając o skrzypku.
Boy-mistyfikator, szczęśliwy, że skończył przemówienie, uśmiechał się frasobliwie, zgadzając się zupełnie na to, że juści przekład jest przekładem. Nie ma to jak rzeczy nazywać po imieniu.
*
Wiosna, Boyu miły, jak bywała wiosna przed laty, pójdziemy przejść się wśród starych murów, za którymi już pęcznieją bzy. Jeden długi dzień od wschodu do zachodu wypełniony zachwyceniem drogi do przebycia. Jeden dzień, choć o wielu momentach, i jedna droga, choć o tylu załomach. W długim marszu dobrze zachować rytm: lżej się wędruje. Zacząłeś ongi, Boyu, nucąc od niechcenia
Bo nie może przecież zistoczyć się z samym poetą, który zawsze „sobie śpiewa, nie komu”, choćby przełożył sto tomów na użytek całego narodu!
Chodźmy, Boyu, posłuchać, jak na przedziwnym instrumencie Paryża gra swoje strofy większa niż Safo poetka — wiosna.
Antoni Potocki
Paryż, 20 lutego 1927
Różyczka
Sięgając myślą do świeżych wrażeń paryskich, chcę przede wszystkim mówić o kobiecie, której fizjognomię powinniśmy dobrze zapamiętać. Ja ją nazywam zuchwale Różyczką albo Rozalką, ale nazywa się pani Roza Bailly[2]. Nazwisko to, dobrze znane we Francji, jest tam dziś jakby symbolem sympatii francusko-polskich, jest zarazem cementem organizacji, która z każdym dniem rośnie, umacnia się i która posiada dla nas pierwszorzędne znaczenie. Organizacja ta, to
Kiedy poznałem bliżej tę bardzo miłą kobietkę, w której oczach migocą ogniki filuternej i śmiałej inteligencji, byłem oczywiście ciekawy dowiedzieć się, jakimi drogami ta rodowita Francuzka, nie związana żadnymi węzłami z Polską, doszła do tego, aby się oddać misji, która pochłania wszystkie jej siły, która nadała bieg jej życiu i kazała jej żyć tylko Polską i dla Polski. Z prostotą opowiada mi pani Bailly swoje dzieje. Była młodą nauczycielką (pani Bailly jest wychowanicą
Z tą chwilą zaczyna się wytężona i świadoma praca Różyczki. Trzeba spędzić kilka chwil w lokalu towarzystwa przy ulicy de l'Abbé de l'Epée, aby zdać sobie sprawę z jej rozmiarów. Tam wydaje się pisemko
Patrzę z ciekawością na tę kobietę. — A życie erotyczne, Różyczko? pytam przeniknięty panseksualizmem Freuda i myśląc, że może tu znajdę tajemnicę siły tego motoru.
Różyczka śmieje się. — Nim pokochałam Polskę, miałam narzeczonego, który mnie porzucił dla panny umiejącej dobrze gotować. Byłam bardzo nieszczęśliwa. Potem studiowałam rzeźbę i anatomię. Potem wyszłam za mąż. Ale po jakimś czasie mąż powiedział mi: „albo ja, albo Polska”. No i wybrałam Polskę, mówi Różyczka z dziwnym wyrazem oczu.
Czy te wysiłki, te rezultaty, spotykają się ze zrozumieniem naszej paryskiej reprezentacji? Dziś, tak; ale w początkach było inaczej. Bezinteresowna i zapalczywa praca pani Bailly mąciła spokojną drzemkę naszej urzędowej propagandy. Była jej żywą krytyką. Ciskano jej też kamieni pod nogi, ile się dało. Ta niestrudzona przyjaciółka Polski zakosztowała wiele goryczy z polskiej strony. Trzeba jej było kochać Polskę i działać dla niej wbrew Polakom. I dziś jeszcze czyni się z pewnością za mało, aby wyzyskać tę nieocenioną siłę twórczą i ułatwić jej zadanie.
W dziejach organizacji naszego młodego państwa kilka lat tworzy odległą przeszłość. Ale trudno mi nie zestawić w pamięci dwóch dat: uroczystości molierowskie (1922), w których udział Polski zaprzepaściła tak dotkliwie nasza urzędowa „propaganda”, a świeży obchód w Sorbonie, którego miałem zaszczyt być pacjentem, a którego myśl, inicjatywa i wykonanie były dziełem Różyczki. I zważmy: z jednej strony całe biura, milionowe fundusze, wszystkie środki państwowego aparatu, z drugiej tylko zapał, inteligencja i ten nieoceniony kobiecy upór w spełnieniu swojej woli.
Gdziekolwiek byłem na prowincji francuskiej, wszędzie spotkałem ślady działalności pani Bailly. Wszędzie była, objechała setkę miast z odczytami o Polsce. Wszędzie wspominają jej bytność z sympatią, wdzięcznością. Przesunęła się ta cicha, mądra kobieta przez całą Francję, rzucając posiew nowej myśli, która wydaje plon. Bo, jak każda owocna działalność, tak i działalność pani Bailly zeszła się z najistotniejszą potrzebą; pod wpływem jakiegoś dziwnego objawienia podjęła ona zadanie, które było koniecznością chwili. Odczuwa się to jeszcze bardziej na prowincji niż w Paryżu; przedstawia się to wręcz paradoksalnie: żywa sympatia do Polski, rosnąca świadomość spójni narzuconej tym dwom narodom przez konieczność dziejów, i zarazem jakże mała wiedza o Polsce! W miarę jak likwidują się tradycje sojuszu francusko-rosyjskiego, słowo Polska coraz silniej nastręcza się myślom zatroskanego o przyszłość Francuza: Polska, kraj młodych nadziei, kraj najszerszych możliwości… To żywe zainteresowanie Polską współczesną — nieznaną — obok wskrzeszonych sentymentów do Polski dawnej, tej ze starych sztychów, oto tło umysłowości francuskiej w odniesieniu do nas. Ale o tym następnym razem.
Fizjognomia pani Bailly (zapomniałem powiedzieć, że dziś Różyczka włada dobrze polszczyzną i rozkoszuje się naszą literaturą w oryginałach) nie byłaby zupełna, gdyby pominąć jeden rys, który może najlepiej wytłumaczy jej istotę. Różyczka jest poetką. I z poezji swej, jak z życia osobistego, zrobiła ofiarę dla Polski, bo przy swoim nawale pracy zaledwie ma czas pisać. Od czasu do czasu jedynie wymyka się w ukochane góry, gdzieś w Pireneje albo do Sabaudii, żyje tam — jak sama mówi — jak pastuszka, i wraca z plikiem wierszy. „Ale kiedy tu znaleźć czas na wykończenie czegoś, wzdycha Różyczka. Widzi pan, co się tu dzieje!” Istotnie! Klekot maszyn do pisania, nieustanny dzwonek telefonu, podłoga założona nakładami ostatnich broszur (wybór Mickiewicza, Żeromskiego), biurko zarzucone listami żądającymi pilnej odpowiedzi, kilku interesantów w poczekalni… Biedna Różyczka! Ileż poezji zamrze w niej, nie zdoławszy się rozwinąć. Niech jej będzie pociechą świadomość, że ona sama jest poezją, że jej wiara, jej odwaga w mierzeniu siły na zamiary, jej dzieło wreszcie, to żywy poemat, i że tam, w tym pokoju, ta wątła kobieta spełnia codziennie rzecz wielką, ziszczając sprawę duchowej spójni dwóch narodów, których wzajemna sympatia zawsze była poezją starej Europy.
Co o nas wiedzą
Zazwyczaj, kiedy się mówi Francja, myśli się Paryż. Otóż, gdy chodzi o wiedzę o Polsce, o stosunek do Polski, trzeba poniekąd rozróżnić te dwa pojęcia: Paryż i prowincja. Paryż ma wiele sposobności i możności dowiadywania się o Polsce. Zawsze mieszkało i mieszka w Paryżu dużo Polaków, uczeni, artyści, światowcy, dyplomacja; są tam instytucje polskie, wystawy, biura propagandy; niewielu jest Paryżan, którzy by się z Polakami i polskością mniej lub więcej nie zetknęli. Inaczej na prowincji, zwłaszcza tej „zapadłej”. Co znaczy tam słowo Polska? Często to jakiś stary sztych na ścianie, przedstawiający księcia Józefa w falach Elstery, lub słynne „
Z tego wszystkiego, z tych ech, z tradycji, z mglistej wiedzy o Rosji transponowanej na Polskę, kombinują się pojęcia. Pojęcia czasem dosyć
dziwne, począwszy od klimatu, do języka, do kultury. Pomiędzy nagrodą Nobla a wilkami chodzącymi w zimie bez mała po ulicach granice są dość szerokie. „Czy teatry w Polsce grają sztuki francuskie? — Owszem, odpowiadam, w tej chwili nawet grają
Wszędzie na prowincji widzę afisz
„Czy Polacy austriaccy mówili między sobą po polsku?”
W pewnym niedużym mieście wywołał sensację mój frak, kiedy na zapytanie objaśniłem, że jest robiony w Warszawie, nie w Paryżu.
Wiedza ta zależy zresztą od miasta. W Caen na przykład, gdzie buduje się dla nas okręty handlowe, gdzie bywał kilka razy nasz ambasador i zyskał powszechną sympatię, interesują się Polską współczesną, jej eksportem, surowcami, etc. W Aix-en-Provence starszy pan, któremu mnie przedstawiono, rzekł patetycznie: „Kocham Polskę, to naród męczenników. — Panie, czy ja wyglądam na męczennika?” odpowiedziałem mu, śmiejąc się. Starszy pan stropił się: zbrakło mu już tematu do rozmowy.
W pewnym ładnym mieście przedstawiają mnie dyrektorce liceum, jak mnie objaśniają, jednej z najświatlejszych kobiet we Francji. Bardzo miła i inteligentna osoba. Mówi mi na wstępie, że Wiktor Hugo nauczył ją kochać Polskę, deklamuje mi istotnie piękne strofy Wiktora Hugo o Polsce, ale na tym się i kończą jej wiadomości. Zadaje mi wiele pytań o Polskę dzisiejszą; objaśniam, opowiadam najlepiej, jak umiem; słucha z zajęciem, po czym, składając ręce, mówi mi tonem głębokiego szczęścia: „Zatem, proszę pana, w Polsce nie ma białego terroru[8]?”
Powiedzmy sobie otwarcie. Francja poza Paryżem wie o nas niezmiernie mało. Ani nie wiedzą, ani nie wiedzą, jak się dowiedzieć.
Bo chcieliby wiedzieć. Francuzi nie są z natury zbyt ciekawi obcych rzeczy, ale tu czują coraz bardziej, że sprawy polskie to są poniekąd ich sprawy. Tę świadomość wyczuwa się na każdym kroku; nie mówię już np. w takich stronach, jak w Alzacji, ale na południu Francji, gdzie prezesami miejscowych Przyjaciół Polski są francuscy generałowie.
Czasem źródłem niejakiej wiedzy o Polsce jest jakaś rodzina emigrancka. Tak np. w Rennes mieszka panna Helena Krzyżanowska, profesorka konserwatorium muzycznego, ceniona pianistka i kompozytorka, urodzona już we Francji. Mówi po polsku z cudzoziemska, ale czuje się Polką, skutecznie propaguje muzykę polską, mówi Francuzom o Polsce, opiekuje się serdecznie polskimi robotnikami, którzy się do niej zwracają. Żartem mówi o sobie, że jest nieoficjalnym konsulem polskim w Rennes. Rennes to stolica Bretanii, a Bretania jest bardzo nabożna; toteż p. Krzyżanowska dba nie tylko o ciało, ale i o duszę naszych wychodźców. Aby ułatwić spowiedź tym, którzy słabo władają francuskim językiem, sama sporządziła dla nich rachunek sumienia polsko-francuski i dała go odbić w tysiącach egzemplarzy. Mam egzemplarz tego oryginalnego „Polaka we Francji”: nie zapomniano tam o niczym. Oto niektóre z 25 wyszczególnionych grzechów: „Wygadywałem na Kościół święty. Złościłem się. Zazdrościłem”… (Mój Boże, jak mi to przypomniało lata moich dziecinnych spowiedzi, kiedy to spowiadałem się księdzu, że „byłem próżny, myślałem, że jestem ładniejszy od innych”… ). Aż pięć punktów tego rachunku sumienia dla naszych Antków przypada na grzech nieczystości: „Miałem dobrowolnie nieprzyzwoite myśli. Robiłem rzeczy nieprzyzwoite sam, z osobą wolną, z osobą zamężną (żonatą)” etc.
Ale panna Krzyżanowska to raczej miły wyjątek. Większość potomków emigranckich rodzin to już zupełni Francuzi o polskich nazwiskach, jak np. bracia Slizewicz (wymawiają ich tam Slizwix), bankierzy w Toulonie, którzy przez pamięć swego pochodzenia wydali na moją cześć „
Fakt, że towarzystwo
W jaki sposób „Różyczka”, którą czytelnicy moi już poznali i pokochali z poprzedniego felietonu, bierze się do dzieła? Oto jak. Objeżdża Francję z doskonałym odczytem o Polsce. Następnie organizuje. Upatruje sobie jakąś wybitną jednostkę w mieście i robi z niej prezesa miejscowej filii Przyjaciół Polski; prezes organizuje resztę. Kogo upatrzy na ten cel, to zależy od okoliczności. Na Południu prezesi są to (tak się złożyło) generałowie; w Alzacji dygnitarze sądowi, w Mâcon prezes Akademii, w Nantes wybitny adwokat, w Rennes profesor uniwersytetu. Prezes filii w Colmar, prezydent sądu apelacyjnego, p. Bonfils-Lapouzade, uważał za obowiązek przyjąć tę godność i poświęcić się pracy dla Polski, gdyż dziadkowi jego ocalił Polak życie za wojen napoleońskich… Różyczka zna na wylot nastroje francuskie, umie wyzyskać i zainteresowanie Polską dzisiejszą, i sentyment do dawnej.
Tych filii prowincjonalnych jest, jak wspomniałem, 65: imponująca cyfra, i wciąż powstają nowe. Wyobraźmy sobie doniosłość tego: Francję pokrytą siecią organizacji, które mogą na zawołanie ściągnąć publiczność, urządzić odczyt czy wiec, które dzięki udziałowi wpływowych osób mają na swoje usługi miejscową prasę, salę do dyspozycji, poparcie władz, etc. Każde słowo rzucone z centrali paryskiej może natychmiast rozejść się po całej Francji. Ależ to jest potęga! I zrozumiała staje się mądrość Różyczki w tym, aby organizację tę uczynić wyłącznie francuską: tylko taka organizacja mogła osiągnąć to, o czym, dla zrozumiałych przyczyn, nie mogłaby, nawet przy największej gorliwości, marzyć polska propaganda. Inna rzecz, że nasze władze powinny uczynić wszystko, aby w drodze ścisłego kontaktu z tym nieocenionym Stowarzyszeniem korzystać z jego organizacji i starać się o to, aby praca pani Bailly mogła być najwydatniejsza. Mógłbym o tym wszystkim niejedno powiedzieć p. ministrowi spraw zagranicznych, ale cóż, kiedy się mnie nie pyta…
Osobiście wyniosłem z mojej wędrówki prowincjonalnej najmilsze wrażenie. Pomijam przyjemność osobistą; ale miłe mi było poczucie usług, jakie można tą drogą oddać naszej sprawie. Bawiło mnie zdumienie, z jakim się spotykałem, przewrót, jaki czyniłem w pojęciach francuskich prowincjałów o Polsce. Idąc na polski odczyt propagandowy, Francuz nastraja się raczej na ton łzawego współczucia; ostatnia rzecz, której się spodziewa, to że się będzie śmiał, że się będzie bawił. Polska wesoła, optymistyczna, tęga, przynosząca coś Francji, zamiast ją o coś prosić, była dla nich nowością. Zarazem umacniało się w nich przekonanie, że sympatie i powinowactwo duchowe między Francją a Polską są czymś żywym, realnym, a nie legendą ze starej ryciny. I miło mi było czuć, że Polska na długo (bo prowincja długo przetrawia swoje wrażenia) staje się w danym mieście aktualnością, miło mi było widzieć w całej prasie wieloszpaltowe artykuły zatytułowane, jak np. w Marsylii: „Niech żyje Polska, panowie!” Miło mi było słyszeć toasty na cześć Polski, na cześć prezydenta Republiki Polskiej, wznoszone przez prefektów i burmistrzów. No i wina przy tych toastach też były nie do pogardzenia.
Po uroczystości w Sorbonie stanowisko prasy warszawskiej było dość oryginalne. Można by przypuścić, że są rzeczy, przy których „polityka”, lub to, co tutaj nazywają polityką, się kończy; gdzie tam! Nasza prasa „prawicowa” znalazła tu temat jedynie do dziecinnych szykan. („Jeden korespondent pisze, że w Sorbonie było 3000 osób, drugi, że 5000, podczas gdy wiadomo jest (!), że wielki amfiteatr Sorbony mieści niespełna 1000 osób; jeden pisze, że minister Marin przypiął Boyowi krzyż na początku, a drugi, że na końcu, kto tedy zełgał? etc., woła pewna gazetka, a najzabawniejsze jest, że na tle stosunków paryskich uroczystość w Sorbonie miała charakter wybitnie „prawicowy”…) Szereg pism uważał za stosowne zakonspirować mój objazd po Francji głębokim milczeniem. Nie dla próżnej chwalby tedy, ale ponieważ misja moja była poniekąd publiczna, pozwolę sobie przytoczyć pewien dokument, świadectwo efektu mojej wędrówki. Jest to, w skróceniu, list prof. Duhain, prezesa akademii w Mâcon, pisany do pani Rozy Bailly po mojej bytności w tym mieście:
„Droga pani.
Boy oczarował słuchaczy, Boy stał się przyjacielem makończyków. W istocie, w niedzielę p. Żeleński odniósł w naszym mieście ogromny sukces i z wielką radością staję się tu tłumaczem 500 osób, które go słyszały, oklaskiwały, witały.
W sobotę wieczór byłem na dworcu, p. Żeleński przyjechał nieludzko zmęczony, ale dobrze przespana noc wróciła mu jego dobry wygląd i werwę. Zjadłem śniadanie z nim w hotelu, po czym zabrałem go do siebie na kubek szampana i czarną kawę. Dowcip i czarująca oryginalność naszego polskiego prelegenta objawiły się już naszym przyjaciołom i byliśmy od razu pewni, że zachwyci słuchaczów.
…Od pierwszych słów Boy trafił do serca makończyków, mówiąc im, że przed podróżą do Francji, chcąc poprawić sobie akcent, czytywał głośno „Jocelyna”: nie można było bardziej ucieszyć dusz makońskich[9].
Oklaskiwano go bez końca, co najmniej trzydzieści albo czterdzieści razy. We czwartek na posiedzeniu postawię wniosek, aby p. Boya-Żeleńskiego mianować członkiem honorowym naszej Akademii.
Kiedy, zeszedłszy z estrady, wróciliśmy na salę, aby posłuchać koncertu po odczycie, oklaski i brawa wybuchły na nowo: nasz sympatyczny Polak, uśmiechnięty i zmieszany, był widocznie wzruszony. Wieczorem przy obiedzie, w którym brał udział nasz prefekt, Boy czarował swą werwą i pożegnaliśmy go na dworcu z żalem w sercu, że tak piękny dzień już uleciał. Wyznaję, że pani przyjaciel Boy podbił mnie zupełnie i bardzo mi żal, że żegnając się z nim nie uściskałem go tak, jak się ściska brata albo najlepszego przyjaciela”.
Otrzymując takie listy, Różyczka bierze mapę Francji i proponuje mi ni mniej ni więcej jak 150 miast. „Lepszej propagandy dla Polski nie znajdę'', powiada.
— Ależ, Różyczko, odpowiadam ze śmiechem, nim dojadę do ostatniego, będę już zgrzybiałym starcem, przestanę być czarujący!
Ale obiecałem wrócić w jesieni, oczarować jeszcze kilkanaście miejscowości.
Ci, którzy mnie znają w Warszawie nieśmiałym, milczącym i zamkniętym, z trudnością wyobrażą mnie sobie w tej roli. Ja też sobie w duchu powtarzałem te wiersze z Pana Tadeusza: „Zdziwili się obecni patrząc na Robaka, skąd mu się wzięła mina i wesołość taka”… Wszystko dla Ojczyzny. Ale co mnie to zdrowia kosztowało!…
W Sorbonie i gdzie indziej
W poprzednich felietonach spłaciłem dług nastrojom społecznym, czy wolno mi teraz będzie skreślić parę słów wrażeń osobistych? Należy się to ode mnie delikatności moich znajomych, z których każdy mówi mi: „Nie będę pana męczył pytaniami, bo pewno pan to wszystko opisze”. Ale od czego zacząć, kiedy mi się wszystko po trosze w głowie poplątało, wszystko stopiło się jak lody w jedną bryjkę, będącą symbolem mojego życia, splątanego z rzeczy serio i mniej serio. Więc jednego dnia Sorbona, tłum publiczności, orkiestra, posągi wielkich ludzi, ambasadorowie, ministrowie, Akademicy, a na środku ja nieborak z nieokreślonym uczuciem psa w kręgielni. Nazajutrz inny obraz: recepcja u studentów francuskich, gdzie kochane chłopcy śpiewają mi pieśni, od których uszy więdną. I znów nazajutrz śniadanie na moją cześć w polskiej ambasadzie, przy stole cały podręcznik literatury francuskiej, same tuzy, przyjęcie w najwyższym stylu, lokaje dyskretnie szepcą do ucha nazwę i rok nalewanego wina, przed gościem po sześć widelców, do każdej rzeczy inny. Cały czas zerkam na Flersa siedzącego naprzeciwko, obserwuję, którym widelcem co bierze i naśladuję go ślepo: taki to się
nie pomyli. Ambasadorowa mówi o Montaigne'u, ambasador mówi o Pascalu, takie czasy! Nazajutrz charleston w Grand-Écart, gdzie bardzo dystyngowana cudzoziemka choruje mi sposobem morskim na rękaw od smokinga: kiedym się nazajutrz na to żalił przed przyjacielem moim, Francuzem, odpowiedział mi tonem delikatnego wyrzutu: „
Wieczorem w Tulonie pokazują mi historyczną niemal kawiarnię, gdzie siadywały
Doszedłem, wziąłem parę przeszkód, w czasie których sala zaniepokojona wstrzymywała oddech, a potem parskała śmiechem, i znalazłem się w dobrej formie u mety. Stary Doumic machnął chorągiewką, ogłaszając zwycięstwo, minister Marin zaprowadził mnie do wagi, trybuny grzmiały od oklasków, a ja zdyszany, parujący, nadstawiałem kopyto gratulantom. Pamiętam jakieś starsze damy, które ściskały mi ze łzami rękę, mówiąc tylko: „Polka! Polka!” jedyne słowo, jakie umiały niebożątka, widocznie córki czy wnuczki emigrantów.
Co ja dziś za rzeczy wypisuję! Dziwka, koń, czy to jest styl dla oficera Legii Honorowej, powiedziałby mi mój francuski przyjaciel. Ale przebaczcie mi, czytelnicy; to reakcja: sześć tygodni reprezentowałem, sześć tygodni byłem przyzwoity, dobrze wychowany, bez zarzutu. To, mimo wszystko, ciąży. Człowiek może w Warszawie robić paryżanina, ale w Paryżu czuje się po trosze dzikusem, człowiekiem Wschodu, jaraczem: ciąży mu to doskonałe uregulowanie form życia. Oczywiście w zetknięciu z Francuzami, bo istnieje drugi osobny Paryż dla cudzoziemców. Ale Francuzi są szalenie uporządkowani. Wszyscy piją wino, ale nikt się nie upija; wszyscy się śmieją, ale w pewnych granicach; wszyscy się bawią, ale nigdy do jutra rana. Nie zdarzyło mi się widzieć najmniejszego przekroczenia tych norm nałożonych przez nawyk wytężonej pracy i przez wiekową kulturę zabawy. I przyznaję, że dławiłem się po trosze w tym rozsądku. Wówczas wymykałem się do rosyjskiej knajpki, gdzie przy bałałajce zawodzą tęskne pieśni, gdzie człowiek jak ów Protasow w
Ten sam, nawet jeszcze większy umiar w zabawie istnieje na prowincji. Przyjmowany wszędzie najserdeczniej, karmiony, pojony, ale nigdy poza określoną porę, nigdzie nie spotkałem człowieka, który by mi powiedział z serca po przepisowej godzinie: „No, teraz chodźmy się napić”. Zwłaszcza dla żonatych ludzi rygor jest bezwzględny. Kiedy w Aix-en-Provence siadaliśmy o wpół do ósmej do obiadu, pytam się, jaki będę miał powrót do Marsylii. Mówią mi: „ostatni pociąg odchodzi o 9 wieczór, potem jest jeszcze autobus z kasyna o 12; ale to już pewnie dla pana będzie późno, no i ci panowie są żonaci…” Wyobraźmy sobie u nas przy tej samej temperaturze serdeczności: sądzę, że autobus z kasyna odjechałby próżny, a ja na drugi dzień rano, w kapeluszu na bakier, wypiwszy moc bruderszaftów z ludźmi, o których nie wiem, jak się nazywają, gramoliłbym się do wagonu.
Pewien profesor na prowincji, który traktował mnie jak luminarza, powiedział mi: „To takie miłe u pana, że pan, przy pańskim stanowisku, zachował w sobie coś z cyganerii. — Drogi panie, odpowiedziałem, cała Polska to jest wielka cyganeria. Nigdy nie mieliśmy czasu ani sposobności wyrobić w sobie cnót burżuazyjnych. Drogi wytyczali nam poeci, jedyną naszą rzetelną produkcją była sztuka, a inteligencja rekrutowała się ze zbankrutowanej szlachty. To nasz wdzięk”.
I ten cygański wdzięk ujmuje każdego Francuza, który zabawi jakiś czas w Polsce. Widziałem sporo takich, którzy byli u nas: wszyscy zachowali najmilsze wspomnienie. Bo Francuz, gdy znajdzie się w Polsce, polaczeje bardzo łatwo. Wie, że mu to nie zaszkodzi, jest na wakacjach, jest mu to miłym wytchnieniem po rygorach francuskiego życia. Spędza tych kilka tygodni w atmosferze rozlewnej serdeczności i wspomina je potem długo. Znałem młodego adwokata na Południu, który był miesiąc w Polsce z wycieczką studentów: nie przestaje mówić o tym pobycie, wspomina go jak poezję swego życia. To także nieoceniona Różyczka organizuje takie wycieczki: powinno by się czynić wszystko, aby ich było jak najwięcej, bo ci nasi goście stają się potem rozsadnikami polskich sympatii.
Zwracam uwagę, że zakończyłem felieton nuta społeczną.
U młodzieży
Następny dzień spędziłem w królestwie studentów; zaproszono mnie w dwa miejsca: do słynnej
Uniwersytet paryski ma obecnie przeszło 22 000 słuchaczy, z tego więcej niż 3 500 cudzoziemców. Tyle sam uniwersytet, nie licząc wielu uczelni zawodowych. Ta olbrzymia masa młodzieży żyje i pracuje przeważnie w opłakanych warunkach; źle mieszkają, źle jedzą, zabijają się zarobkową pracą; niejeden przyszły geniusz może zmarnieć w tych warunkach.
Najbardziej palącą w ostatnich czasach była, jak wszędzie, kwestia mieszkaniowa. Otóż znalazł się człowiek — był nim p. Emil Deutsch — który ofiarował uniwersytetowi paryskiemu 10 milionów franków z warunkiem zbudowania domów studenckich na gruncie dawnych fortyfikacji przy bulwarze Jourdan, w najzdrowszym punkcie Paryża. Zakupiono olbrzymi teren, 28 hektarów gruntu: 9 przeznaczono na domy mieszkalne, 19 na park i tereny sportowe. Oto zaczątek Miasta Uniwersyteckiego.
Wedle intencji fundatora, Miasto Uniwersyteckie ma służyć młodzieży wszystkich krajów. Jest w tym głęboka myśl: rozwinąć, skupiając i zbliżając młodzież ze wszystkich stron świata, ducha wszechbraterstwa, koleżeństwa w pracy i w zabawie, ducha internacjonalizmu w szlachetnym pojęciu. Zarazem najstarszy uniwersytet świata miał odzyskać swój charakter, który posiada od XII wieku.
Każda narodowość, która okaże gotowość zbudowania tam swego domu, otrzymuje na ten cel potrzebny grunt. Jakoż niebawem, dzięki ofiarności państwa Biermans-Lapotre, powstał, kosztem 5 milionów franków, dom studentów belgijskich: po nim świeżo otwarty dom Kanadyjczyków. Posypały się dary na dom Argentyńczyków, na dom wychowanków École Centrale, na dom wychowanków Szkoły Rolniczej w Paryżu, na dom studentów amerykańskich, angielskich; wybierają sobie tereny Szwajcarzy, Holendrzy, Hiszpanie, Kubańczycy. Miasto rośnie jak na drożdżach. Niebawem będzie liczyło 4 000 mieszkańców.
Celem tego Miasta jest, aby uczeń znalazł w nim wszystko, dom, pracę i zabawę. Proste, ale miłe pokoje różnią się od tego rodzaju zakładów zręczną kokieterią; każdy jest nieco odmienny, nawet obicia ma inne, iżby uniknął wyglądu koszarowego i stał się przytulnym dla mieszkańca. W osobnych gmachach mieści się tania a zdrowa restauracja, biblioteki, miejsca zebrań, koncertów, odczytów. W olbrzymim parku tereny dla zabaw i sportów.
Organizatorowie nie tają, że pragnęliby udziału wszystkich narodów w tym dziele. Szczególnie pragnęliby widzieć tam dom polski. Prosili mnie wprost, abym, wróciwszy do kraju, poruszył tę ideę. Liczba Polaków studiujących w Paryżu zawsze była znaczna; Paryż ma w dziejach naszego duchowego życia niezapomniane karty przeszłości i wciąż żywą teraźniejszość. Byłoby dziwne, gdyby Polski miało braknąć w tym zespole. Dom polski powinien stanąć w tym Mieście Uniwersyteckim, czy to funduszem rządowym, czy też prywatną ofiarnością. Może się znajdzie ktoś, kto zechce imię swoje zapisać w trwałym i szlachetnym dziele?
W inny zupełnie świat wchodzę w
Niedziela, dzień zabawy, odpoczynku. W jednej sali dancing, gdzie wciągają mnie we wściekłą farandolę, przy której raz po raz ktoś leży na ziemi. Przypominają mi się dawne farandole, tańczone het na szczycie Montmartre, w
Ach, te piosenki studenckie! Nie wiem, kto puścił tam plotkę, że ja, jako tłumacz Rabelais'go, lubię te najostrzejsze: jakoż kochani chłopcy przygotowali się, aby mi dogodzić w tej mierze. Było czego słuchać. A pieprzykiem studenckich piosenek dzisiaj jest i to, że powstawały one w epoce, kiedy nie było studentek; dziś śpiewa się je oczywiście w ich obecności, często przy ich wtórze. Panienki zachowują przy tym zupełną powagę, taką jaką ma młoda i skromna słuchaczka medycyny, studiując atlas anatomiczny: to należy do czynności naukowych. Na stole zastawionym w starej kaplicy pojawia się armia butelek szampana: wszak zaproszono mnie na
Wypytuję tutejszych studentów o Miasto Uniwersyteckie, ciekaw jestem, co sami młodzi o nim myślą. Mówią o nim z uznaniem, ale czuć, że student z
Miasto Uniwersyteckie, to przyszła Pan-Europa, dzieło mądre, logiczne, bogate w przyszłość; La Bucherie, to Paryż, to Francja, jakże urocza w swojej radości życia, jak tęga pod swymi pozorami lekkości! I przypomniał mi się ustęp z
„Gdyby istniał na świecie naród łatwy w obcowaniu, serdeczny, pełen radości życia, smaku, swobody w wymianie myśli; naród żywy i miły, czasem nieopatrzny, często lekkomyślny; przy tym odważny, szlachetny, szczery, z poczuciem honoru, nie należałoby pętać prawami jego obyczaju z obawy, aby nie spętać jego zalet. Jeżeli charakter jest dobry, cóż znaczą pewne wady, które się z nim łączą?
Można by tam bardziej trzymać w karbach kobiety; stworzyć prawa, aby poprawić ich obyczaje i ograniczyć zbytek; ale kto wie, czy nie zgubiłoby się przy tym niejakiego smaku, który jest źródłem bogactw narodu, i dworności, która doń ściąga cudzoziemców?
Niech ktoś wszczepi ducha pedanterii w naród z natury wesoły, państwo nie zyska na tym nic, ani na wewnątrz, ani na zewnątrz. Pozwólcie mu robić rzeczy płoche poważnie, a rzeczy poważne wesoło.”
Tak mówi roztropny Monteskiusz. Nie bądźmyż surowsi od niego.
Stosunki
Opisując przyjęcie u studentów paryskich w
A teraz róbmy plotki. Zauważyłem, że wszyscy przepadają za plotkami, a nikt się do tego nie chce przyznać. Trzeba to przełamać.
Przy tym w tym wypadku plotki mają głębszy sens. Dla narodów żyjących z dawna normalnym życiem państwowym tego rodzaju międzynarodowe występy są czymś zwyczajnym; dla nas wszystkie kroki na arenie światowej są nowością, są pierwszym kapitałem doświadczeń. Kiedy syn wraca z pierwszego balu, budzi matkę i opowiada wszystko „jak było”.
Chcę mówić dziś o stosunkach. Czytelnik przypuszcza zaraz coś nieprzyzwoitego. Wcale nie. Mówię o innych stosunkach.
Stosunki w Paryżu są łatwe i trudne. Każdy tam nosi pancerz banalnej grzeczności, zapewne konieczną samoobronę w zetknięciach zdawkowych; prostotę, serdeczność, uczynność chowa na stosunki prawdziwe.
Ale też nie o tych stosunkach chcę dziś mówić. Będę mówił o wysokich stosunkach. I tam też te same przeciwieństwa. Wrażenie takiego zabawnego kontrastu zachowałem z mego zetknięcia (bagatela!) z dwoma ministrami.
Jednego dnia pani Bailly powiada mi, że chciałaby mnie zaprosić na śniadanie z ministrem Marin. Czuję się wielce zaszczycony. Pytam się, gdzie?
— U Bartka.
Zdziwiłem się nieco w duchu. Ten potężny minister u Bartka! Bartek jest to taniutka „oberża polska” przy ulicy Royer-Collard, mała tak, że zmieści się tam z trudem trzydzieści osób na ważkich ławeczkach, miła, ale arcystudencka, co może być najskromniejszego. Stawiam się tedy u Bartka; o oznaczonej godzinie wchodzi minister, olbrzym z sumiastym wąsem, z teką (teką ministerialną!) pod pachą. Wchodzi z najnaturalniejszą miną, jakby był jeszcze studentem, który jest w Dzielnicy Łacińskiej u siebie w domu. Siadamy we czwórkę na ciasnych ławeczkach: czwartym jest jeden z najwpływowszych posłów, wiceprezes grupy Przyjaciół Polski w parlamencie. Rozmowa najswobodniejsza w świecie, mówimy o humorze, o piosence, o śmiechu; minister gawędzi wesoło, wspomina, jak raz, jako poseł, zażył z mańki wyborców, opowiadając im w chwili bardzo niebezpiecznego głosowania pieprzną anegdotę, którą ich tak rozbawił, że uchwalili mu wszystko, co chciał; dopiero na drugi dzień robili mu wyrzuty, że ich wziął na kawał. Jemy barszcz, zrazy, siedzimy długo przy kawie. Żegnam ministra z tym uczuciem, że, gdybym miał kiedy do niego interes, walę prosto jak do starego znajomego.
Innego dnia mówi mi Różyczka: „Postarałam się dla pana o audiencję u ministra Herriot, należało się koniecznie, aby on pana przyjął. Wyznaczono nam godzinę na wpół do dwunastej, tak że nie będziemy czekać”.
Przybywamy o wpół do dwunastej. Poczekalnia przepełniona. Ludzie z wielkimi brodami, jakich się już nigdzie nie widuje; domyślam się, że to delegacje profesorów z prowincji (Herriot jest ministrem oświaty). Dowiadujemy się, że brodacze koczują tu od 9 rano. Z boku siedzi młoda kobieta z pękiem kwiatów, zapewne dla ministra. Przezorna osoba wzięła wrzosy, jakby w przeczuciu, że inne kwiaty zwiędłyby, nim się doczeka swojej kolei.
— Kiedy się będzie można dostać do p. ministra?
— Nie wcześniej, niż za dwie godziny.
Fatalne! Na pierwszą zamówił mnie p. Stephane Aubac („Polak, choć się po francusku zdobił”, Sagalas London a Bałabanówka, najuczynniejszy człowiek w świecie) na śniadanie z dwoma potężnymi dziennikarzami: Muret,
— Coś trzeba zrobić, Różyczko.
— Chodźmy do pana Ripault, to wielki przyjaciel Polski.
Idziemy do szefa gabinetu, p. Louis Ripault, który świeżo wydał bardzo interesującą książkę
P. Ripault przyjmuje nas bardzo serdecznie, gawędzimy o sprawach polskich, zaprasza mnie do Châtellrault, gdzie jest merem, wreszcie wydaje polecenie woźnemu, aby nas wprowadził do ministra zaraz. Wracamy do poczekalni. Złudzenie! Szef kancelarii swoje, woźny swoje. Raz po raz wpuszcza brodaczy, a my siedzimy. Zaczynam pojmować głęboką filozofię damy z wrzosami.
Już po pierwszej. Mówię do Różyczki: — Chyba już pójdę, bo tamci panowie to dziennikarze, mają o mnie pisać artykuły, będą głodni, źli, i to się na mnie odbije, a minister co? fjume, puc!
Różyczka rozumie życie. — Chodźmy, mówi. Zostawi pan u woźnego bilet.
Idziemy do woźnego. — Żałuję bardzo, że już nie mogę czekać, powiadam, chciałem tylko na minutę złożyć uszanowanie panu ministrowi, zostawiam moją kartę.
Woźny spogląda na mnie badawczo. Widocznie egzamin wypadł pomyślnie, bo mówi:
— Skoro pan tylko na chwilę, to postaram się pana wpuścić przed delegacjami. (Ileż tych delegacji!?). Może państwo pozwolą do pana sekretarza.
Wchodzimy do sekretarza; Różyczka tłumaczy mu naszą historię. — Naznaczono nam audiencję na wpół do dwunastej…
Sekretarz rozkłada bezradnie ręce. Delegacje czekają od dziewiątej…
W tej chwili rozlega się dzwonek telefonu. Sekretarz bierze słuchawkę, rozmawia chwilę, poczym śmieje się i mówi:
— To ten poczciwy Aubac dowiaduje się, co się dzieje z panem Boyem, bo tamci panowie są głodni. To już chyba muszę pana wpuścić.
Zagląda przez boczne drzwi, trafia na chwilę, w której między jedną a drugą audiencją nie ma nikogo, i wpycha mnie bez żadnej zapowiedzi do pokoju ministra. Znajduję się naprzeciwko krępego mężczyzny w sile wieku, który patrzy na mnie, nie wiedząc, kto jestem, i w jakich zamiarach się tam znalazłem. Ja patrzę na niego. Patrzymy na siebie. Minister robi wrażenie człowieka nieludzko zmęczonego i wzburzonego zarazem, głowa mu się trzęsie, oczy ma nabiegłe krwią, wygląda na to, że miał przed chwilą jakąś bardzo niemiłą rozmowę, że krzyczał, może kogoś wyrzucił za drzwi i jeszcze nie przyszedł do siebie.
Sytuacja krótka, ale kłopotliwa. Szczęściem wpada do gabinetu Różyczka i widząc, co się dzieje, na gwałt zagaja: Mam zaszczyt panu ministrowi przedstawić… pan Boy-Żeleński… o którym pan minister…
Minister patrzy na mnie nieprzytomnie, oddycha ciężko i zduszonym głosem mówi: —
Różyczka ciągnie swoją litanię dalej: — Który… którego… któremu… etc.
Minister wyciąga do mnie rękę: —
Patrzę na niego i żal mi go serdecznie. I myślę w duchu: czy to warto wybierać najzdolniejszych ludzi na ministrów, aby ich używać potem do takich zajęć? O, rozrzutna demokracjo!
— Francja jest panu wdzięczna…
Naraz błyska mu w zmęczonej głowie zbawcza myśl, temat do rozmowy:
— Niech pan przyjedzie w niedzielę do Lyonu. Patrzę niespokojnie na Różyczkę.
— Panie ministrze, powiada, pan Żeleński niestety nie może, jutro wyjeżdża do Alzacji, w sobotę ma być w Colmar…
Minister oddycha ciężko. — To nic… To nic… niech pan przyjedzie w niedzielę do Lyonu.
— Ekscelencjo, niestety…
Minister zniechęcony rozkłada ręce, po czym wyciąga do mnie prawicę. Audiencja skończona. Wypadam jak student z klasy, ciągnę Różyczkę tanecznym krokiem przez poczekalnię (pani z wrzosami wciąż czeka), mam ochotę uściskać woźnego, portiera. Brodacze patrzą na nas z zawiścią. Rzucam się w taxi i pędzę na śniadanie. Ależ tam muszą być głodni, muszą kląć!
Zastaję wszystkich w dobrych humorach, na terasie Webera; słońce świeci, opalizując kieliszki z wermutem.
Oprócz p. Aubac i dwóch dziennikarzy jest i p. Ripault, ten sam, u którego byłem przed godziną. Pyta, czy się dostałem do ministra. Opowiadam mu, śmiejąc się, moją audiencję. — Niech się pan kłania ministrowi, dodaję, i niech mu pan powie, że czytałem jego książkę o pani Recamier, ale nie powiedziałem mu tego, żeby nie wyglądało, że schlebiam władzy.
— O, to szkoda, że mu pan nie powiedział, to by go bardzo zajęło;
— Czemu pan mnie nie wspomniał, że pan chce widzieć ministra, mówi p. Aubac, byłby pana przyjął osobno i przed wszystkimi, rano, kiedy jeszcze nie jest zmęczony. Pogadalibyście sobie.
Mówi to z tak spokojną pewnością, że, gdybym kiedy potrzebował telegraficznego błogosławieństwa od Ojca Świętego, udałbym się tylko do Aubaca. Ten ma stosunki! Ale nigdy głównymi drzwiami, to nic nie warte.
Echa piosenki
Od czasu, gdy byłem profesorem uniwersytetu, zostało mi profesorskie roztargnienie: zawsze czegoś zapomnę, to parasola, to teczki. I tak, w poprzednim felietonie wprowadziłem na scenę p. Aubac, a zapomniałem go szerszej publiczności przedstawić: objaśniam zatem, że to jest dziennikarz paryski, korespondent pism warszawskich etc.
Drugiej rzeczy zapomniałem, opowiadając o prowincji francuskiej i jej budzącym się zainteresowaniu Polską. Udzielono mi mianowicie w naszej ambasadzie wzruszającego dokumentu: list francuskiego uczniaka adresowany wprost do ambasadora. List, pisany uczniowskim pismem na kartce wydartej z zeszytu, brzmi:
„Panie Ambasadorze Polski!
Jestem uczniem niższego gimnazjum w Besançon i mam przygotować odczyt o Polsce; proszę tedy Pana najuprzejmiej o łaskawe nadesłanie mi fotografii, dokumentów oraz ekonomicznych i politycznych dat tyczących Polski.
Racz przyjąć, Panie Ambasadorze, wyrazy mego głębokiego szacunku.
Georges Devillers
Dołączam markę za 50 centimów na odpowiedź.”
Obawiam się, że nasze dzieciaki, ośmielone przykładem tej pięknej ufności, zaczną się masowo zgłaszać do p. Laroche o fotografię Józefiny Backer.
A teraz mówmy o czym innym, mówmy jeszcze raz o piosence.
Odkąd sięgnę pamięcią wstecz, zawsze się słyszy u nas felietonowe rozważania, czy piosenka we Francji się przeżyła, czy zanikła, etc. Czy może zaniknąć to, co tkwi tak głęboko w charakterze rasy? Oczywiście daleko jest od czasów Chat-Noiru, „bohaterskiego” niejako okresu piosenki, kiedy to tyle elementów złożyło się na jej wybuch. I formy ludowładztwa, tyle przedstawiające tragikomicznych kontrastów między ideami a ich ucieleśnieniem; i pierwsze pomruki nadciągającego nowego „ludu”; i zawód na republice, która nie uleczyła ran społecznych; i protest artysty przeciw pospolitości i obłudzie życia, i niezapominajki sentymentalizmu wyrosłe nad rynsztokami olbrzymiego miasta, i powiew od pól prowincji, skąd przybył do Paryża niejeden z tych śpiewających głodomorów, — ileż nut, ileż tonów! I pierwszy raz zetknięcie artysty, cygana, anarchisty, który w maleńkiej sali na estradzie spotkał się oko w oko z arystokratą, z burżujem, ze światową lalą szukającą tam nowych dreszczyków, z dyplomatą lub zagranicznym księciem, — było w tym coś podniecającego, coś twórczego. To był okres niesłychanego bogactwa form, bujności; niezatarte wspomnienie dla tych, co ten okres przeżyli. Kiedy miałem zaszczyt przemawiać w Sorbonie, po mnie mówił René Doumic, stały sekretarz Akademii, uważany po trosze za mamuta. (W artykuliku pt.
Tak więc, na samym wstępie, w najuroczystszych murach, zabrzmiało mi echo piosenki. Ale potem słyszałem je ciągle. Wszędzie spotykałem moich rówieśników, którzy, w tej samej epoce, gdym ja się wałęsał po Paryżu, studiowali w Dzielnicy Łacińskiej i słuchali tych samych piosenek. Później, pożeniwszy się, zostawszy ojcami rodzin, zamknęli po trosze na kłódkę te studenckie przeżycia, jak czyni zazwyczaj Francuz, który staje się innym człowiekiem, skoro się „ustali”; ale jakże one, te drzemiące wspomnienia, są żywe! W jednym domu gospodarz, rozgrzany tymi wspominkami, ożywił się do tego stopnia, że zaczął przy obiedzie śpiewać dziesięcioma głosami, udając dawnych szansonierów; służąca Alzatka, która go znała jako poważnego człowieka, zaśmiewała się na ten widok.
Kiedy przybyłem do Colmar, prefekt wydał na moją cześć przyjęcie. I co za przyjęcie! Czerwony dywan na schodach aż na ulicę: „to bywało tylko dla marszałka Focha i dla prezydenta republiki”, mówią mi zdziwieni tą pompą colmarczycy. Tak w Alzacji cenią sobie przyjaźń Polski. Sala przebrana kwiatami, muzyka gra „Z dymem pożarów”, całe miasto defiluje przede mną, a ja robię[11] łaskawie udzielnego księcia. Bardzo mi z tym było do twarzy. W rozmowie sympatyczny prefekt zagaduje mnie:
— Pan studiował w Paryżu?
— Studiował… to za wiele powiedziane!
— Zdaje się, że pan bywał w Noctambules…
— A, co to, to fakt…
Tuśmy się spotkali. Okazało się, że prefekt bywał tam pilnie w tych samych latach, słuchał tych samych piosenek, umie jeszcze wszystkie na pamięć. Usuwamy się dyskretnie za krzewy i zaczynamy podśpiewywać jeden drugiemu do ucha
Zapewne to intermezzo sprawiło, iż prefekt w mowie swojej podnosił głównie zasługi moje jako piosenkarza, zakończył zaś okrzykiem na cześć Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej.
Ale zwłaszcza utkwiła mi w pamięci jedna scena, jak gdyby skomponowana do druku. W parę dni po moim występie otrzymałem list podpisany: „hrabia de L…” Hrabia prosił mnie o naznaczenie godziny lub zajście do niego w pewnym interesie literackim. Dość długo mieszkałem w Galicji, aby się nauczyć szanować hrabiów; nie chcąc być przy tym skrępowany godziną, odpisuję, że zajdę sam do hrabiego. Idę pod wskazany adres: skromny dom, oficyna, tylne schody, na drzwiach tabliczka z napisem: „Lekcje śpiewu”. Myślałem, żem się omylił, ale pytam o hrabiego de L… Starszy pan, który mi otworzył, powiada: Tak, to ja. Mam przed sobą typ w rodzaju pana Pobratyńskiego z
— Pan miał do mnie interes, pytam. — Tak.
Oto jaki interes. Hrabia miał siostrę, znaną pisarkę z pseudonimem Champol, pisywała cenione przed ćwierćwiekiem powieści dla młodych panien; jedna z tych powieści dostała nawet
— Czy pan nie zechciałby przetłumaczyć paru z nich i znaleźć w Polsce wydawcy?
Z trudem wstrzymuję się od śmiechu; tłumaczę się, że mam inny zakres działania, jestem bardzo zajęty… Przez cały ten czas, głusząc naszą rozmowę, dochodzą z drugiego pokoju namiętne tony piosenki; raz po raz wracają słowa
— Tak, to żona moja daje lekcje, przygotowuje młodych adeptów do
— Ależ nie, proszę pana, ja to pasjami lubię, ja też byłem piosenkarzem…
Na to hrabia ożywia się, machinalnym gestem odsuwa na bok nagrodzone za cnotę płody siostrzane, wypytuje mnie, opowiada… Inny człowiek! Pokazuje się, że ma przeszłość piosenkarską, żył blisko z całą gwardią Chat-Noiru; nie występował sam, ale dostarczał piosenek śpiewakom i café-concert (zapewne z prawem autorstwa, bo taki jest los tych „murzynów” paryskiego rynku). Daje po trosze lekcje z żoną. Trzeba sobie pomagać… Nie wiodło mu się w życiu. Zrobił wynalazek: jakiś niesłychanie oszczędny sposób drukowania nut; nie wziął patentu, wynalazek ściągnął mu jego pomocnik i zrobił na nim majątek. Teraz hrabia ma nowy wynalazek, ale go już nie zdradzi nikomu. Nie wiodło mu się, stanowczo. Napisał operetkę,
Wchodzimy do klasy śpiewu; na znak męża, żona wyprawia ucznia, jakiegoś młodego niezgułę, i oto w nauczycielce, która uczyła za ścianą tych płocho-namiętnych akordów i poprawiała ich ekspresję, widzę zgrzybiałą niemal staruszkę… — Pozwól, że ci przedstawię, mówi dwornie hrabia do hrabiny, pan jest z Polski, z Warszawy, krytyk teatralny, piosenkarz, kolega… Przegramy panu coś z
I Filemon i Baucis zasiadają przy pianinie i za chwilę dwa zwiędłe, ale czyste głosy wyciągają duet miłosny.
Jakże daleko odbiegliśmy od początku wizyty: hrabia, starzec, wynalazca, siostra, nagroda cnoty, i, w rezultacie — piosenka. Sorbona, Akademia, Alzacja, prefektura — piosenka. Wszechwładna, tryumfująca piosenka. Zwyciężyłeś, Czarny Kocie!
„Ksenofobia”
W ostatnim felietonie mówiłem o piosence. Otóż, od wielu lat mam zwyczaj, że kiedy przyjadę do Paryża, pierwszego wieczora idę na Montmartre na piosenki. W ten sposób od razu dowiaduję się, o czym Paryż śpiewa, czym się interesuje, z czego się śmieje. Jako informacja jest to co najmniej równie pouczające, co czytanie dzienników, a przyjemniejsze.
Są tematy, które mają długie życie. Pewne gusty popularnego kuplecisty Mayola[13] oraz banalniejsze amory Cécile Sorel[14] dostarczają tematu żartom już blisko od ćwierć wieku, tak jak dawniej wstręt do mydła ministra Pelletan albo obrzezana galijskość Artura Meyera. Ale większość piosenek pulsuje rytmem chwili.
Kiedy byłem w Paryżu ostatni raz przed półtora rokiem, śpiewano wszędzie o najeździe cudzoziemców. Nuta była ostra, niechętna, niezwykle nawet zjadliwa. Obecnie, wciąż cudzoziemcy są przedmiotem konceptów, ale inaczej: paryżanin cieszy się z ich dezercji. Nareszcie jesteśmy u siebie, dworuje piosenka, nie oglądamy na każdym kroku olbrzymich
Ta nuta wrogości wobec elementu, który stanowi tak poważną cyfrę w bilansie Paryża, jest dosyć zastanawiająca. Wszak nie kto inny jak cudzoziemcy tworzą bulwary, owe słynne bulwary Paryża, oni niemal utrzymują teatry, wykupują magazyny, z całego świata zwożą złoto, dolary, funty, biorąc w zamian gust, smak, powietrze Paryża. Czy może istnieć korzystniejszy przedmiot eksportu?
Musieli się Paryżowi cudzoziemcy dobrze dać we znaki, aby do tego doprowadzić. Zaczęli działać Francuzom na nerwy. Po pierwsze ilość: było ich za dużo. I jakość. Dawniej przyjazd do Paryża wymagał pewnego, można rzec, cenzusu. Po wojnie zaczęła się inwazja międzynarodowego chamstwa, prepotencja dolara, bezceremonialna, grożąca wprost naruszeniem charakteru miasta. Nawet sama piosenka francuska uczuła się zagrożona, słychać było protesty, że dławi ją i wypiera dzicz obcych melodii.
Następnie drożyzna. Szczególny paradoks. Wszak cudzoziemcy przywożą pieniądze, Francji zaś potrzeba pieniędzy. Ale kto inny na tym zarabiał, a kto inny tracił. Zarabiał kupiec, hotelarz, cierpiał zaś od drożyzny urzędnik, literat, w ogóle ten, którego dochody nie rosły w stosunku do wzrostu cen życia. Może zresztą mieszano przyczynę i objaw: mieszano dewaluację franka ze wzrostem drożyzny, którą przypisywano cudzoziemcom. Ale co mnie to zresztą obchodzi.
Obchodzi mnie co innego, mianowicie uderza mnie inny jeszcze paradoks. Oto, w największym przypływie „ksenofobii” powstaje, jak pisałem o tym w jednym z poprzednich felietonów, wielka międzynarodowa fundacja Francuza — Miasto Uniwersyteckie — mające ułatwić przypływ kształcącej się młodzieży wszystkich krajów. Oto w tych samych latach kiełkuje idea międzynarodowego teatru w Paryżu, rzucona przez Gemiera, Rivoire'a; w czasie największej ksenofobii cudzoziemiec szukający w Paryżu nauki może być pewny życzliwego przyjęcia i pomocy. I oto szlachetny rys Paryża; niechęć do chamstwa, choćby przynosiło zarobki, otwarte ramiona dla każdego, kto przybywa czerpać z krynicy ducha.
Tkwi to w najgłębszych tradycjach tej stolicy świata. Bo Paryż zapierający się swego międzynarodowego — w szlachetnym znaczeniu słowa — charakteru byłby zaprzeczeniem samego siebie, przestałby być Paryżem. I, powiedzmy to, byłby niewdzięczny. Ba, posuńmy się jeszcze dalej: czy Paryż może się uważać za miasto wyłącznie francuskie, czy ma prawo uważać cudzoziemców za intruzów? Czy, od wieku z górą, nie tworzyli oni wspólnie z Francuzami tego miasta, czy nie uczynili go po trosze tym, czym ono jest? W każdym pokoleniu dążyła do Paryża elita wszystkich narodów, mniej lub więcej długi pobyt w Paryżu był pielgrzymką każdego oświeconego człowieka. Dążyli tam jak do Mekki artyści. Chronili się najszlachetniejsi wygnańcy i ci, którym było za ciasno gdzie indziej. I ludzie ci nie byli tylko gośćmi Paryża, oni byli poniekąd jego współtwórcami, każdy z nich coś wnosił, albo zbiorowo, albo indywidualnie. Te masy najlepszych cudzoziemców wlewały swą sumę inteligencji, myśli, w potężny nurt myśli Paryża: to spotkanie wszystkich wiar, wszystkich idei, wszystkich temperamentów, dawało Paryżowi z biegiem wieków jego wszechludzkość, to, co czyni go różnym od innych miast. Dzięki temu napływowi Francuz, nieskłonny do opuszczania kraju i dość oporny na obce klimaty duchowe, w Paryżu znajduje wszystko; paryżanin, nie ruszając się z domu, może mieć szerokość pojęć i doświadczeń podróżnika, bo w Paryżu ma w streszczeniu cały świat. Zwłaszcza artyści, którzy najbardziej mieszają się z sobą. Czy inaczej byłby do pomyślenia uniwersalizm
Niedawno czytałem nową książkę Francisa Carco:
A kobiety! od księżnej Belgiojoso do Raquel Meller, od Curie-Skłodowskiej do Stasi Napierkowskiej, od Marii Baszkirceff aż do jakiejś bezimiennej studentki nihilistki! A ta masa kobiet, ładnych, zdolnych, niespokojnych, interesujących, które ciągną niby ćmy do Paryża opalać się w jego ogniu i zostawiać puszek swej egzotyczności, inności, tajemnicy! Cóż za potężny antydot na ten pierwiastek „
Cóż na to poradzić, że, mimo wszystkich tych dąsów, każdy czuje się w Paryżu tak dobrze, tak u siebie. Miałem tam niedawno drobny przykład, do jakiego stopnia wytwarza się wręcz nowe poczucie narodowości. Byłem z wizytą u moich starych przyjaciół. On jest wnukiem emigranta, synem artysty-paryżanina, sam urodzony w Paryżu, mówiący bardzo kulawo po polsku, ale zawzięty Polak. Żona jego krakowianka; dzieci dorosłe nie mówią wcale po polsku, Francuzi. Jest trochę gości, prawnuk Wiktora Hugo, kilka pań. Rozmowa toczy się o inwazji cudzoziemskiej, wciąż aktualny temat. Jakaś Francuzka zwierza się, że jej nic nie szkodzą cudzoziemcy, z wyjątkiem Anglików i Włochów, tych nie może strawić. Na to pani domu: „A ja dość lubię cudzoziemców, bawią mnie”. Uśmiechnąłem się mimo woli na te słowa, które wyrzekła bez najmniejszego poczucia, że przede wszystkim ona sama jest cudzoziemką. Zdziwiłaby się, gdyby jej to powiedzieć. Ona cudzoziemką? Alboż nie jest od dawna paryżanką? Trzeba się z tym pogodzić: paryżanin, to prawie narodowość. I tak, jak Ameryka zasilała się przez długie lata energią szumowin całej Europy i przerobiła je na dumną Amerykę, i wyszło jej to na zdrowie, tak Paryż zasila się wciąż pokaźną sumą inteligencji, talentu, kapitału nerwowego, dowożonego ze wszystkich krajów. I w tym także tkwi magia tego słowa: Paryż!
Premiery
Pierwszy raz obecnie byłem w Paryżu na premierach. Dostać się na nie jest dla zwykłego śmiertelnika niepodobieństwem, biletów nie sprzedają, małe przeważnie teatrzyki zaledwie starczą na pomieszczenie prasy i tych, co mają jakieś solidne prawa do uczestnictwa w tych nowaliach. Ale znalazłem osobę, która, jak Beatricze Danta, była moją przewodniczką po tym paryskim piekle: to pani Lubelska, młoda wdowa po ulubieńcu Warszawy, śpiewaku dawnego Momusa. Jest reprezentantką teatrów Szyfmana w Paryżu, z tego tytułu nie opuszcza żadnej premiery.
Bo publiczność warszawska ani wie, jak o niej myślą i jak pracują dla jej dobra! Być reprezentantką teatrów warszawskich w Paryżu, to nie lada zadanie. Premiery rozmnożyły się tak, że często nie starczy dla nich wieczorów; bywają dni, że premiera jest po południu i wieczór: biedny krytyk spędza czas w teatrze od wpół do czwartej z przerwą obiadową do dwunastej i pierwszej w nocy! Ale czymże jest praca krytyka? Co napisze, to święte: papier jest cierpliwy. Co innego reprezentant: on musi osądzić rzecz pod kątem powodzenia, rzeczy najkapryśniejszej w świecie; i to powodzenia warszawskiego; doradzić rzecz albo odradzić, telegrafować swoją recenzję w dziesięciu słowach; trzeba decydować błyskawicznie, bo konkurent nie zasypia sprawy.
W ogóle nie ma trudniejszej rzeczy niż wróżby powodzenia w teatrze. Znana jest historia, że w czasie prób z
Sama p. Lubelska to bardzo interesujące zjawisko, żywy przyczynek do etnografii tego Paryża, o którym mówiłem w poprzednim felietonie: skojarzenie Polki i paryżanki, cyganerii i światowości, wreszcie — o biada! — medycyny (jest lekarką) i teatru. Samo jej mieszkanie jest streszczeniem tych paryskich kontrastów. Mansarda, ale mansarda przy… boulevard Madeleine, która pod ręką krakowianina architekta Dessauera zmieniła się na najwykwintniejsze gniazdko kobiece. Z terasy na szczycie ogromnego domu oko ogarnia ten najbardziej paryski punkt Paryża. Stamtąd lekka, strojna, sfruwa do teatru, rzekłbyś motyl, jętka, ważka bujająca nad wodą, a tymczasem to jest rzecz istotnie najbardziej ważka pod słońcem, kasa Szyfmana. W antrakcie śmieje się, flirtuje, strzyże okiem, a w głowie ciągle waży Hamletowe być albo nie być: „Nie… chyba nie… to nie dla nas… A nuż… A nuż schwyci Ćwiklińska albo Chaberski i będzie powodzenie?… Szyfman mi głowę urwie… A jeśli go namówię i będzie do niczego itd… Z premiery, nucąc piosenkę gryzetki „
Oto Paryż! Praca, wytężona praca, pod pozorami lekkości, zabawy. Wszędzie ma się w Paryżu to uczucie intensywności życia, wyciśnięcia wszystkich sił. Tyle tu możliwości, tyle rzeczy zależy od wysiłku, jaki się w nie włoży, tyle zresztą wymaga go samo utrzymanie się na fali, że w końcu to wyciska człowieka całego. I co za charakterów trzeba, aby się bronić od pokus, od rozproszenia, od Paryża wreszcie, który tak łatwo sam mógłby wypełnić życie. — „To mój siedemnasty bankiet w tym miesiącu, skarżył mi się raz przewodniczący stołu, gdym zasiadł po jego prawicy. — Trudno jest w Paryżu pracować, żali się poważny członek Instytutu, wielu z nas pisze głównie na wakacjach”…
Zmęczenie. To zmęczenie czyta się we wszystkich rysach, na twarzach premierowej publiczności, tego małego światka, który spotyka się w teatrze po kilka razy na tydzień, w cieniu nieodzownej brody Tristana Bernard rozkładającej się na froncie loży. Ale nie nudzą się. Pracują, wciąż pracują. W antrakcie ma się wrażenie, że nikt nie mówi do nikogo słowa na wiatr, że każda rozmowa jest wyzyskaniem okazji, załatwieniem interesu, przypomnieniem się, rozszerzeniem sfery stosunków. Ten wart jest uśmiechu, ten komplementu, ten minuty, ten pięciu minut… Mam zabawne potwierdzenie tego wrażenia. Siedzę z panią L. w
I może to przepracowanie sprawia, że bawią się tak łatwo i chętnie. Uderzającym jest życzliwy nastrój na premierze; po prostu teatr amatorski, gdzie wszystko bawi, wszystko jest caca. Sztuczka, która by u nas padła jak długa ze skandalem, tam mija wśród oklasków, w atmosferze powodzenia, które zresztą nie często ratyfikuje płacąca publiczność. Ale bo ci Paryżanie lubią teatr jako zabawę towarzyską, jako spędzenie wieczoru, lubią swoich aktorów, przede wszystkim zaś lubią swój język, smakują go jak swoje wino. U nas słucha się sztuki „na treść”, u nich niejako na melodię. Każda replika opracowana jest jak fraza muzyczna. Kilka dobrych powiedzeń dobrze rzuconych przez aktorów (a jak ci aktorzy umieją mówić!) stanowi o powodzeniu aktu. Dobrze powiedziane „
Nie mówię tu oczywiście o pełnym życiu francuskiego teatru, którego puls jest obecnie bardzo silny: dość wspomnieć, iż na wczorajszej swej prelekcji w Warszawie prof. Strowski zwierzył się, że w ciągu dwóch lat był obecny jako recenzent na trzystu francuskich premierach! Mówię po prostu o kilku sztukach lżejszego autoramentu, które miałem sposobność oglądać. I uważałem, że to wino, które podają w modnych teatrzykach, zaczyna być wcale cienkie. To prosta kwestia arytmetyki; z wzrostem miasta rośnie ilość teatrów; ale nigdzie nie jest powiedziane, że w tym samym stosunku ma wzrastać ilość talentów pisarskich. A im sztuki niklejsze, tym szybciej schodzą z afisza, ergo tym więcej ich potrzeba, więc są słabsze: błędne koło. I nie ma na to innej rady, niż filozofia, którą ma premierowy Paryż: pogodzić się z tym, że Molier i Beaumarchais nie rodzą się co miesiąc, teatry zaś muszą grać co dzień; przyjmować, co dają, jako powszednią zabawę, a kiedy, od czasu do czasu, trafi się jaka tęga sztuka, uważać ją za hojny naddatek, wygraną premiówki. Nigdy pono inaczej nie było i nie będzie, a jeżeli śledziennicy, gromiąc teatr dzisiejszy, mogą mu przeciwstawić blask dawnych epok, to dlatego, że z owych epok widzimy tylko ich odświętność, z naszej zaś — jej codzienność.
„Beduk”
Jednego wieczoru byłem w naszej ambasadzie na wielkim dorocznym raucie dla prezydenta Doumergue. Było z osiemset osób, ścisk jak w kościele, zwłaszcza gdy wszystko runęło do bufetu. Lubię wypić w ambasadzie szklaneczkę szampana, mam wtedy uczucie, że jestem światowcem, co było moim marzeniem w dzieciństwie; zacząłem się tedy posuwać w tę stronę, ale uwiązłem w tłoku. Kiedym tak tkwił bezradnie, przeciska się ku mnie nieznajomy jegomość, Francuz, i wymawiając słowo „Beduk” podaje mi bilet.
Rozśmiałem się przyjaźnie do niego i po chwili gawędziliśmy jak starzy znajomi; więcej jeszcze, jak para masonów. Bo to jest masoneria, a bilet wyglądał tak[17]:
Te litery znaczą po wschodniemu
Cóż za miły, kochany świat, ci balzakiści! Pisałem o nich już parę razy, teraz zbliżyłem się z nimi jeszcze. Co za szlachetny sposób ulokowania różnych manii! Istnieje na przykład osobnik, który się zajmuje tylko mieszkaniami Balzaka. Taki potrafił człowieka zaciągnąć w nocy w odległy kąt Paryża i z pietyzmem pokazać miejsce, gdzie była ulica, przy której stał dom, w którym mieszkał przez jakiś czas Balzak. Nie ma już ulicy, nie ma od dawna domu, ale dla niego są, żyją. Nieraz mania taka, wyrosła z kultu Balzaka, emancypuje się, zaczyna istnieć sama dla siebie. Kiedy raz wychodziliśmy z zebrania takich fanatycznych balzakistów, bierze mnie pod ramię prawdziwy znawca samego Balzaka i szepce mi poufnie, wskazując gromadkę wiernych: „Czy pan myśli, że oni kiedy czytają Balzaka? Ani mowy!”
A jest co czytać! I samego Balzaka i około Balzaka. Wielkie nowe wydanie (Longnon i Bouteron) dobiega końca (Tom XXIX). A ile „balzakianów” przyniósł ostatni okres! Wydano wspaniale (po raz pierwszy) młodzieńczą tragedię Balzaka
Wojowano w ostatnich czasach wiele o panią Hańską. P. Karol Léger wydał książkę pt.
Babską co się zowie (nie kobiecą) książkę o Balzaku napisała jakaś angielska miss, Juanita Helm Floyd, pt.
Znalazłem się tedy znów w klanie balzakistów. Ba, jako jubilat! P. Surville-Balzac asystował mi na estradzie w Sorbonie. W parę dni potem zwołano do domu Balzaka, wiernych aby mnie przyjąć. Jest to ów mały domek przy ulicy Raynouard, w Passy. Gdy Balzac tam mieszkał, było to het, za Paryżem; w którymś z listów opisuje Balzac, jak raz, zapóźniwszy się w Paryżu i nie znalazłszy dorożki, wędrował całą noc do siebie z powodu gołoledzi. Obecnie, Paryż od dawna wchłonął już Passy; wyrosły dokoła wysokie domy, ulice, ale ten mały domek pozostał niby wyspa przeszłości w cieniu drzew. Dzielnica dokoła podniosła się tak, że teraz do domku Balzaka schodzi się w dół — po schodach. Tworzy się tam muzeum balzakowskie, gromadzi się pamiątki, bibliotekę. Kiedy byłem w Paryżu przed dwoma laty, zaalarmowała balzakistów wieść o niebezpieczeństwie tego domku, zagrożonego młotem spekulacji budowlanej. Powstał popłoch, gotowano apel do balzakistów wszystkich krajów. Wszystko załatwiło się bardzo szczęśliwie: znalazł się Amerykanin, który domek wykupił i ofiarował „wiernym”. Bodaj to mieć takie koneksje. Zapewne powiedziano mu po prostu: Beduk!
W tym domku tedy odbywa się serdeczna, wpół żartobliwa, a jakże wzruszająca dla mnie ceremonia. Posadzono mnie w fotelu Balzaka, przemówił p. Surville-Balzac, cioteczny wnuk pisarza, przyjmując mnie niejako do rodziny, po czym jeszcze raz obejrzeliśmy w skupieniu te pamiątki, obeszliśmy te pokoje, gdzie, schroniwszy się tam po katastrofie (której z rzędu!) swego życia, Balzac pogrążył się w wytężonej pracy, budując w myślach przyszłość dla ukochanej kobiety, z którą miał się połączyć aż w wilię śmierci. Stamtąd szły te gorączkowe, serdeczne, pełne ubóstwienia listy — do Polki.
Duszą tego klanu jest nieoceniony Marceli Bouteron, też „maniak” Balzaka, ale zawsze pod kątem jego dzieła. Czuć jego rękę niemal w każdej nowej pracy, która się ukaże; to pisze do niej przedmowę, to autor mu dziękuje za pomoc i wskazówki. Bouteron od dawna projektuje podróż do Polski, do której pała szczerą sympatią, ale zawsze coś staje na przeszkodzie. W ostatnich czasach rozrywany był jako prelegent, gdy z okazji stulecia Romantyzmu mówił o „Muzach Romantycznych” (niebawem omówię jego śliczną książkę pod tym tytułem) lub o „Tancerkach Romantycznych”. Może na przyszły rok uda się go ściągnąć do nas z odczytami.
I oto znów przyczynek do psychologii Paryża. Mówiłem w jednym z felietonów o „stosunkach” i ich rozmaitym charakterze. Otóż trudno opisać serdeczność, jakiej doznałem od Bouterona w ostatniej okazji. Przejęty był moim występem w Sorbonie bardziej ode mnie, miał za mnie tremę, a wciąż tłumaczył mi, żebym się nic nie bał; co rano telefonował do mnie z zapytaniem „jak się czuję”, kiedy zaś nadszedł krytyczny wieczór, przyjechał po mnie niby sekundant przed pojedynkiem, aby mi towarzyszyć i być ze mną do ostatniej chwili. Pierwszy uściskał mnie rozpromieniony. Potem robił mi reklamę, gdzie mógł, starał mi się o interwiewy, pomieszczał artykuły w pismach. Wszystko to robił jeden z najbardziej zapracowanych ludzi w Paryżu, bibliotekarz Instytutu, który sam mi mówił, że kiedy ma pisać coś większego dla siebie, wstaje o trzeciej rano, aby mieć dłuższy oddech swobodnych godzin myśli. Dla brata nie mógłby zrobić więcej i serdeczniej ten człowiek, któremu jestem niczym poza tym, żeśmy się spotkali na gruncie wspólnej pasji. I oto sekret stosunków Paryża, najtrudniejszego, najobojętniejszego miasta w świecie, a które zmienia swą fizjognomię jakby czarami dla każdego, kto mu pokaże jakiś talizman. Beduk!
Typy i typki
Znowu mam ochotę robić plotki! Tyle dni mówiłem o rzeczach poważnych! A gdzież robić plotki, jak nie w Paryżu, w tej kochanej kolonii polskiej, która ma tyle cech naszego małego miasteczka? I to małe miasteczko, zaszczepione na olbrzymiej stolicy, ma swój wdzięk. Ale o tym trzeba by mówić osobno, to za obszerny temat.
Na czym polega oryginalność figur spotykanych na obczyźnie? Może na tym samym, na czym polegała barwność dawnej szlachetczyzny, na indywidualizmach niestartych w młynie społecznego życia? Może na przeroście fantazji w stosunku do rzeczywistości? Ale, powtarzam, to są szerokie tematy, dziś chcę tylko robić plotki.
Przysiadłem tedy jednego popołudnia u Webera. Terasa przepełniona, mi-carême[18]. Niepodobne to mi-carême do dawnego Paryża w owym „dniu szaleństwa”. Pamiętam dawniej bulwary zasypane grubą na parę cali warstwą confetti, jak śniegiem. Dziś confetti zabronione ze względów higienicznych, zapewne jakiś Knock znalazł na nich bakterie. Ale przede wszystkim zmieniła się psychika tłumu, zmieniły się jego zabawy. Przypadkowo byłem w Nizzy w tłusty wtorek, w dzień słynnej „bitwy kwiatowej”. To corso kwiatowe, opisywane w tylu powieściach, w tylu korespondencjach, i które naiwni wyobrażają sobie jako cud świata, cóż za mizeria! Trudno o coś bardziej sennego, tandetnego, niż ta defilada wehikułów, której apatycznie przygląda się garstka gapiów. Weyssenhoff, piewca dawnej Riwiery, zapłakałby na ten widok. Bo istotnie, jakiż ma dziś sens szał końca karnawału, kiedy nazajutrz ten sam dancing tak samo funkcjonuje w pierwszym dniu postu? „Szał” rozmienił się na drobne, wyładowuje się partiami cały rok, nie zagęszcza się w specjalne dni.
I te kostiumy, te przebierania, na Południu może jeszcze będące potrzebą rasową, w Paryżu już robią wrażenie martwej tradycji. Wchodzi do Webera paru młodych ludzi, przebranych za kobiety w jakimś fantastycznym stylu Pompadour, i pytają piskliwym głosem, gdzie jest toaleta dla dam. Ten i ów z publiczności śmieje się pobłażliwie, ale nikt się tym naprawdę nie bawi.
Zaczyna padać deszcz, kapie mi z płótna na głowę, wstaję tedy i idę. Kiedy jestem na środku ulicy Royale, na wyspie chroniącej od automobilów, widzę, że ktoś mnie dogania. Jakaś czarno ubrana postać młodej kobiety, ani ładna, ani brzydka; wygląda trochę, jakby ją zęby bolały.
—
Obiecujący początek, czekam co będzie dalej.
— Czy można pana odprowadzić parę kroków? — Proszę bardzo.
Rozmowa zawiązuje się dość mdło. — Pani stale mieszka w Paryżu? mówię, aby coś powiedzieć. — Tak, stale. Czy ja mogłabym mieszkać gdzie indziej? Wychowuję tutaj moje dziecko, że tak powiem, naturalne. Gdzież ja bym się z tym mogła podzieć?
To „że tak powiem” ujmuje mnie za serce. Przeczuwam parę chwil cichej zabawy, zaczynam bidulkę ciągnąć za język. I w istocie co chwilę pada coś, po czym w duchu parskam śmiechem, tak oryginalne są jej powiedzenia, których na nieszczęście nie umiałbym już skleić. Oczywiście o stanach duszy. — „Ja, kiedy jestem bardzo nerwowa, kiedy mi jest źle na duszy, wtedy idę się kąpać; to mnie uspakaja…”
Drepcemy tak po mokrym asfalcie przez cały Paryż, aż het na bulwar Raspail. Nieznajoma opiekuje się mną jak matka, ratuje mnie parę razy spod ciężkich autobusów, wreszcie odstawia pod hotel. — Nie powiem panu mego nazwiska, to nie ma znaczenia, dziękuję panu za tych kilka chwil… I mój gnomek znika w migotliwym mroku ulicy, zostawiając mi wrażenie trochę pocieszne, trochę niesamowite, wrażenie czegoś nierzeczywistego, a zarazem jakiś posmak smutku. Leje deszcz, bańki wodne wykwitają z bruku, aby zniknąć w tejże chwili, i nie wiem, czemu to nieznajome stworzenie, tu w tym olbrzymim mieście, wydaje mi się nagle taką bańką deszczową bruku Paryża…
Inna banieczka, bardziej błyszcząca. Też typek. Wpadłszy między Mâcon a Marsylią (wstąpił do piekieł, po drodze mu było) na dwa dni do Nizzy, poznaję przez znajomych panienkę dobrze dorosłą, Polkę, urodzoną we Francji, spędzającą całe życie na obczyźnie. Podróżuje sama. Bardzo bogata, rozpieszczona, samowolna, a chora na „niemoc woli”… — w tej chwili waha się, czy ma jechać do Włoch, gdzie w jakimś banku czeka na nią dwadzieścia tysięcy dolarów, czy do Paryża, czy jeszcze gdzie indziej. Zamieniam z nią ledwie parę słów (mówi po polsku z pewnym wysiłkiem), ale po południu widzę ją na
Panienka chce widocznie coś mówić, rumieni się, waha… Ktoś podchodzi i rozmowa się urywa. Żegnam się.
Spotykam wspólnych znajomych i wspominam o spotkaniu. — Mówiła panu o Woronowie? — Coś chciała mówić, ale nie dokończyła. — No, to musimy ją wyciągnąć.
— Proszę pani, może pani spyta pana Boya o to, co pani kiedyś pytała, pan Boy jest lekarz, może panią najlepiej objaśnić.
Panienka znów się rumieni, waha, wreszcie zaczyna. — …Bo wie pan, jaki ten Woronow jest idiota. On chciał się ze mną żenić. Pyta mnie, czy ja wiem, co to jest małżeństwo? Powiadam, no naturalnie, że wiem; ludzie mieszkają razem… A on mnie pyta, czy ja wiem, że to jeden wchodzi w drugiego? Co za idiota. Proszę pana, jakże jeden człowiek może wejść w drugiego, pyta bardzo dorosła panienka, wlepiając we mnie niewinne i pytające oczy. Takiemu człowiekowi, jak pan, to uwierzę.
Z trudem zachowuję poważną minę. — Oczywiście nie cały, ale do pewnego stopnia może, odpowiadam. — Ale jakże to?… — Najlepiej będzie, jak ja to pani narysuję, mówię, wydobywając karnecik i ołówek. I gotuję się rysować z pamięci akt Woronowa, którego nigdy nie widziałem na oczy. Ale panienka rumieni się mocniej, odwraca się i nie chce patrzeć. Kiedy wyszła, znajoma moja mówi mi: — Wie pan, to jest jej perwersja. Ona się w ten sposób podnieca. Wszystkich po kolei wypytuje o to, a kiedy która z kobiet próbuje ją uświadomić, aby nie plotła głupstw, udaje, że nie słyszy, i nowopoznanego pyta się na nowo.
Dziwiłbym się, gdybym miał czas, ale za chwilę muszę jechać. Za kilka dni jestem znów w Paryżu. Ktoś mówi mi, że pewien malarz, który chce na swoją wystawę dać portrety „
— Pan Boy-Żeleński, pan Woronow…
Co za traf! Patrzę na sławnego lekarza z ciekawością i rozbawieniem, przypominam sobie, że i ja go niedawno rysowałem… Ale okazuje się, że to nie ten główny Woronow, tylko jego brat i wspólnik, też lekarz-cudotwórca.
Ale ten malarz, który mnie ma malować, to też typek pierwszorzędny. Terlikowski[21], Polak. Malując, opowiada mi po trosze swoje dzieje, jak uciekł z domu kilkunastoletnim wyrostkiem, całe życie wędrował po różnych krajach, aż wreszcie ustalił się w Paryżu…
Twarde życie ma ta polskość! Ten włóczęga, który czterdzieści lat spędził na obczyźnie, zachował typ warszawskiego Antka, mówi nawet z warszawska: nogamy, rękamy. Typowy cygan-artysta. Niewielki, szczupły, ruchliwy. I gaduła, przy malowaniu gęba mu się nie zamyka. Więc dowiaduję się, że jest niedawno żonaty z córką francuskiego ministra, kolosalnie bogatą, że to nowe ubranie popaćkane farbą kosztuje trzy tysiące franków, że niedługo wyjdzie gruba monografia poświęcona jego sztuce, że sprzedaje bardzo słono swoje obrazy (malowane oryginalną techniką, nożem, śliczne widoki Wenecji, widziane jako symfonia białego koloru) paryskiej finansjerze, ale że go to wszystko nie cieszy… Odwozi mnie do hotelu własnym pysznym automobilem, który nazywa stale „swoją bryczką”. Żona ma osobną bryczkę. Budują mu teściowie chałupę w Paryżu, będzie i kawałek gruntu… — To spryciarz pierwszej klasy, mówią mi o nim w kolonii. Wygląda taki nieprzytomny, a jak on umie pilnować w Paryżu swoich interesów, fiu! fiu! Zdolny chłop!
Ten sympatyczny cygan, zięć ministra i milionera, doskonale umie trzymać fason w swoim nowym świecie. Raz przy nim była mowa o Polakach, że każdy z nich jest hrabią. — Czy i pan jest hrabią, panie de Terlikowski, zagaduje go z ironiczną intencją Francuz. — Więcej, panie, odpowiada zimno. — Margrabią? — Więcej, panie. — Zatem księciem? — Więcej, panie. — Więc czym? — Artystą, odparł dumny Polak. Czyż to nie jest dawny styl w najlepszym gatunku? To typ!
Ale ten, który mnie z nim zapoznał, to też paryski typ pierwszej klasy, Kazimierz Helle… Ale o nim nie powiem nic: to dziennikarz, mógłby mi słusznie odpowiedzieć: „Bujać to my, ale nie nas”. Zresztą już późno. Dobranoc.
Dyplomatyka
Rozmawiałem raz z niestarym dyplomatą a moim starym znajomym; mówiliśmy o chorobie pewnego luminarza. Znajomy mój mówi: — Tak, proszę pana, nikt nie zwraca uwagi, jak wielka jest śmiertelność w korpusie dyplomatycznym.
— Czemu pan to przypisuje? Wyczerpanie nerwowe?
— Oczywiście. Służba nasza jest tak ciężka, przemęczenie nerwowe takie, że lada przygodna choroba staje się w tych warunkach niebezpieczna. Widzi pan, nasza dyplomacja była, jak cały ustrój państwowy, improwizowana. Dochodzimy stosunkowo młodo do stanowisk, które w innych państwach zajmują posiwiałe w tej grze wygi. Z tym łączy się konieczność niesłychanego napięcia uwagi. Bo nasza służba ma jedną właściwość: nie wolno zrobić głupstwa. Czy kto się kiedy zastanowił, co to znaczy: nie móc zrobić głupstwa? To wymaga tak ciągłego wytężenia, że system nerwowy rujnuje się od tego. Przyjdzie lada grypa i — fiut!
Ten bardzo zdolny i inteligentny człowiek, mający przed sobą świetną karierę, mówił to z miną niemal posępną, tak że to, com usłyszał, głęboko wycisnęło mi się w pamięci. Z początku próbowałem zbyć rzecz tanim sceptycyzmem; myślałem sobie: „Ba, nie jest tak źle, iluż jest takich, którzy robią głupstwa, nie umierają i mają się wcale dobrze”. Ale, wiadomo, istnienie wyjątków nie narusza reguły; formuła wydała mi się trafna i tragiczna w swojej zwięzłości.
Nie móc zrobić głupstwa! Ależ to straszne. Wszak całe życie człowieka polega na tym, że robi głupstwa, które mu darowują, które mu zapominają, i które okupuje tym, że robi od czasu do czasu coś dorzecznego. W innych zawodach liczy się, można powiedzieć, per saldo. Zrobi ktoś np. 6 rzeczy mądrych, a 2 głupie: w najgorszym razie odciągają mu po prostu 6 – 2 = 4: cztery zostaje mu na jego dobro. W dyplomacji nie. Niech zrobi 10 rzeczy dobrze, a jedno głupstwo, jest jak koń, który wygrał dziesięć wyścigów, ale złamał nogę: strzelają mu w ucho i idzie na befsztyk.
Weźmy przykład. Pewien wyborny aktor udziela nieco… ekscentrycznego wywiadu. Potem zagra dobrze nową rolę i dostanie brawo. Niechby podobny wywiadzik kropnął dyplomata: nie zostawiono by mu czasu na odegranie się! Ale co wywiad: jedno słówko, jedna mówka, — i gotów!
Im dłużej myślałem nad tą kwestią, tym wydawała mi się poważniejsza. Robienie głupstw jest tak ściśle związane z dolą człowieka na ziemi, iż, odbierając mu to prawo, czy nie pozbawiamy go poniekąd jego męskości? Nie robić głupstw, czy ten program nie grozi tym, że staje się zbyt negatywny, coś jak „nie będzie Niemiec pluł nam w twarz”?
Można by różne rzeczy powiedzieć na obronę robienia głupstw. Czasem służą jako szczepienie ochronne. Pamiętny jest udział naszego paryskiego poselstwa w uroczystościach molierowskich przed kilku laty i hałas, jaki stąd powstał. Otóż, mówił mi jeden dygnitarz z MSZ, że przez długi czas, kiedy ministerium chciało zwrócić którejś placówce na coś szczególniejszą uwagę, referent pisał na marginesie czerwonym ołówkiem: „Żeby nie było jak z Boyem”. Była to niemal urzędowa formuła, mocniejsza niż „pilne”, „ważne” itd. I podobno działało magicznie.
Skoro mowa o ówczesnej naszej reprezentacji w Paryżu (to dawne dzieje; dziś, gdy tak wiele zmieniło się na lepsze, można te rzeczy rozważać niejako historycznie), interesująca była głęboka jej awersja i pogarda dla wszystkiego, co trąciło sprawami kulturalnymi. Wiem na przykład pozytywnie taki fakt: Przyjechał do Paryża prof. Kazimierz Morawski, nestor nauki polskiej, prezes Akademii Umiejętności, i przyjechał jako prezes Akademii. Zdarzyło się, że potrzebował w czymś pomocy w naszym poselstwie. Przyjęto go bardzo przez ramię i dano mu do zrozumienia, że te sprawy poselstwa nic a nic nie obchodzą. Było to tym dziwniejsze, że Morawski był co się zowie człowiekiem z „towarzystwa”; gdyby był po prostu panem Morawskim, przyjęto by go zapewne z otwartymi ramionami: ale fakt, że był prezesem Akademii wystarczył, aby go uczynić niepożądanym intruzem.
Fakt ten miał swoje następstwa. Kiedy w jakiś czas potem ogłosiłem relację z moich przejść paryskich, nikt ich tak dobrze nie ocenił, jak Morawski, który miał w tej mierze własne doświadczenie. Był to człowiek niezmiernie impulsywny. Przypadkowo tego dnia było walne zebranie Tow. Przyjaciół Francji w Krakowie, którego Morawski był prezesem. Pod świeżem wrażeniem, trzęsąc się z oburzenia, wszedł na estradę i opowiedziawszy pokrótce fakty, postawił wniosek, aby zebranie wyraziło słowa potępienia dla poselstwa polskiego w Paryżu, co uchwalono jednogłośnie.
Ale też został za to skarcony przez naszych monopolistów polskości! Oto co mu wypisano czarno na białym:
„…Na jakimś zebranku jakiegoś Towarzystwa przyjaciół Francji (w Krakowie!) prof. Morawski, znakomitość prowincjonalna II klasy, a obecnie także pionek w rękach enkaenitów, uważał za stosowne zaraz wyrazić słowa potępienia dla ambasady polskiej… …Europa
przejdzie nad tym faktem do porządku dziennego…” (
Znakomitość prowincjonalna II klasy! Kazimierz Morawski. W kilka miesięcy potem ten sam obóz postawił kandydaturę Morawskiego na prezydenta Republiki, wówczas przywrócono mu tytuły stołecznej wielkości I klasy. O to najmniejszy kłopot. Ale jak ma być za granicą mądry w tych rzeczach nasz dyplomata, skoro w samym kraju taki zamęt? Skoro oszalałe politykierstwo wnosi w wartości kulturalne tę samą dowolność, jaką przywykło stosować w każdorazowej ocenie wartości politycznych?
I oto sedno rzeczy. Sami robimy głupstwa co dzień, a nie chcemy, aby je robili ci, którzy nas reprezentują. Jakże w takim razie mają nas dobrze reprezentować? Jakże mają mieć kontakt ze społeczeństwem? Człowiek, któremu nie wolno robić głupstw! Tragiczna sytuacja. I niebezpieczna. Bo istnieje przysłowie: ten tylko nie zrobi głupstwa, kto nie robi nic. Jakże łatwo połączyć te dwa pojęcia i wysnuć z nich dyrektywę działalności…
Sądzę tedy, że pierwszym postulatem chwili byłoby przywrócić naszym przedstawicielom prawo do robienia głupstw. Z tą chwilą staną się żywymi członkami społeczeństwa, staną się naszymi braćmi, zdobędą swobodę ruchu, rozmach, śmiertelność ich się zmniejszy, przestaną być zimni, sztywni i nadęci na wzór „dyplomaty” ze starego teatru, przestaną cedzić słowa i przybierać miny ludzi, od których zależy pokój świata. Za głupstwa będziemy im wymyślać, za mądre rzeczy będziemy ich chwalić; niech robią głupstwa (oczywiście nie przekraczając racjonalnego procentu), ale niech robią.
A przy tym czy to tak łatwo wiedzieć, co jest głupstwem? O tym sądzi dopiero historia. I często sądzi pod kątem — innego głupstwa. I tak w kółko. To są rzeczy względne. A tu idzie o życie ludzkie, o higienę korpusu dyplomatycznego.
Kolonia
Miałem ochotę mówić o kolonii polskiej w Paryżu, ale spostrzegam, że o tym trzeba by napisać nie felieton, ale książkę. I taką książkę o polskim Paryżu, jego historię, geografię, filozofię powinien by ktoś napisać. Wszak od stu lat Paryż odgrywa taką rolę w naszym życiu. To jedno z większych polskich miast, jeżeli oceniać miarą skupienia energii duchowej. Ileż najrozmaitszych nawarstwień, ileż kształtów polskości. Całe pokolenia emigrantów, sfrancuziałe, skrzyżowane w najrozmaitszym stopniu; Polacy wrośnięci w Paryż, pracujący w jego warsztatach, naturalizowani formalnie lub faktycznie; wreszcie ta masa elementu napływowego, bądź wżytego mniej lub więcej w miasto, bądź koczującego niejako eksterytorialnie, artyści, dyplomaci (z teką lub bez), korespondenci, dziennikarze, szlifibruki, łaziki, studenci, studentki. Nie najmniej kolorytu nadaje polskiej kolonii masa ludzi, którzy tkwią tu nie wiadomo po co, dla których Paryż stał się nałogiem, koniecznością, i którzy żyją tu jakimś półżyciem cieniów, nie zasymilowani z Paryżem, niezdolni żyć już w kraju.
Czasem pomiędzy nimi a Paryżem staje szczególna zapora: język. Dość częsty objaw. Kto przyjedzie tu, nie znając języka, ma wielkie szanse, aby go nie poznać. Żyje w „kolonii”, styka się z samymi Polakami, w kawiarni płaci rachunek na migi lub mówi:
Zajmującym studium literackim byłoby także wydobyć Paryż odbijający się w naszej literaturze. Ten tak ciekawy i żywy opis Paryża u Prusa, który nigdy w Paryżu nie był i który cierpiał na „chorobę przestrzeni” (stąd ten paniczny lęk mocarza Wokulskiego w jasne południe na placu Opery), Paryż-dżungla Żeromskiego, podziemny Paryż Zapolskiej, i tyle innych Paryżów u naszych pisarzy.
Dziwna rzecz, jak u nas pozwala się spływać wszystkiemu bez śladu, jak mało jest potrzeby utrwalania życia! Życie jest, zdaje się, za szczere dla naszego nawyku zakłamywania wszystkiego; dlatego nie wypracowaliśmy techniki chwytania go na gorącym uczynku. Czy nikt nie napisze biografii tak ciekawej figury, tak zrośniętej z paryskim brukiem, jak Wincenty Brzozowski (Vincent de Corab), poety, który jeszcze tak niedawno temu był żywą legendą, który spędzał lata na wędrówkach między Paryżem a Syrią, żył nie wiadomo z czego, to pracował w fabrykach jako robotnik, to usługiwał w Paryżu jako kelner w prywatnej jadłodajni, prowadzonej przez żonę jednego z naszych artystów, po czym siadał ze stołownikami do pokera, — tworząc wśród tego nieliczne wiersze po polsku lub po francusku, uwodziciel wdów i sierot, zażyły w świecie paryskich apaszów i dziewcząt, którym deklamował Verlaine'a.
Ten najszlachetniejszej rasy cygan życiem wypowiadał się pełniej niż literaturą, dlatego szkoda, by jego życie przepadło bez śladu. Osobiście zetknąłem się z nim ledwie parę razy w Krakowie, dawno temu; pamiętam wieczór spędzony razem w kawiarni, kiedy ten łazik z dość plugawą brodą, otoczony famą „niebezpiecznego człowieka”, tłumaczył mi z zapałem piękności… Racine'a. Kiedy później czytałem
Tę zdolność i potrzebę utrwalenia życia posiadają Francuzi w wysokim stopniu. Wspominałem o świeżej książce Francis Carco
„…Kiedy się zaszło do Zborowskiego, biegł kupić świecę i, osadziwszy ją w butelce, wprowadzał gościa do ciasnego pokoiku bez mebli, nagiego, nędznego, gdzie w kącie obrazy malarza tworzyły istną kupę. Przy blasku świecy Zborowski pokazywał swoje cuda, pieszcząc je miłośnie ręką i oczyma, po czym mówił w uniesieniu, przeklinając los, który ciążył nad „Modim” i plując z obrzydzenia. Im więcej się ciskał, tym obficiej słowa przypływały mu do ust dla wyrażenia wielkiego wspaniałego zachwytu wobec tych nagich ciał, tych postaci, tych portretów malowanych bez najmniejszej troski o„szkołę”, bardzo czystych, olśniewających, w których odbijała się dusza malarza i jego sztuka.
— Co za poezja! rozpływał się Zborowski.
Przystawał, znów chodził i nagle wykrzykiwał:
— Tak, kiedyś zaniosłem piętnaście płócien handlarzowi i chciałem za wszystko tylko troszkę pieniędzy… Och, bardzo mało… żeby dać Modiglianiemu… i kupiec nie chciał… powiedział mi: „Zabierz to pan… nie kupię… Czemu? Byłbym mu oddał tych piętnaście płócien darmo, gdyby mu się bodaj podobały. Ale nie… I żaden nie chce… Żaden… Cóż za idioci… Nie przyzwyczaili się jeszcze… ale zobaczy pan… później… nawet nie później… bardzo prędko… będą płacili bardzo drogo za te płótna, których dziś nie chcą…
— Więc dobrze, rzekłem, niech mi pan sprzeda ten akt, dobrze?
— Podoba się panu?
Zborowski wydał krzyk radości, poczym, zbliżając świecę: Patrz pan! wykrzyknął, jak to cudownie malowane… jakie to żywe… Och! cudowne!… Prawda, cudowne?
Panu nie sprzedam, zadecydował, daruję to panu… ma pan… daję panu… bo pan to kocha… — A pieniądze dla Modiglianiego? — Nie… niech pan weźmie, jestem kontent, że się panu podoba… Nie mówmy o pieniądzach. Niech się pan o to nie troszczy… Jutro przyjdzie tu człowiek który ma kupić ubrania… Da mi dwadzieścia franków… to wystarczy…”
I następuje opis cudów poświęcenia, jakich dokazywał Zborowski, aby zdobywać dla przyjaciela nędzne środki do życia, i śmierć malarza, i jego tryumf pośmiertny.
Mógłby powiedzieć dużo o całej minionej epoce polskiego Paryża taki Jan Mieczysławski, poeta, przyjaciel Moreasa; żywą historią polskiego Paryża jest Antoni Potocki, jeden z najdawniejszych Paryżan, który im dłużej siedzi w Paryżu, tym bardziej nabiera polskiego typu i staje się podobnym do mickiewiczowskiego „Maćka nad Maćkami”, godzącego nieraz emigracyjne swary i kwasy energicznym: „A głupi! A głupi!” Pyszna figura! Dawno, dawno temu, za studenckich czasów, bywałem u niego w mieszkanku przy ulicy Campagne première: pokój zawalony papierami, Antoś na spirytusowej maszynce robi czarną jak smoła herbatę. W ćwierć wieku potem pytam o jego adres: hotel Chatham. Bagatela, myślę sobie, ależ zaawansował. Wjeżdżam windą na najwyższe piętro wspaniałego hotelu tuż koło bulwarów, wchodzę do pokoiku, skąd przez balkon obejmuje się okiem ocean dachów Paryża, pokój spiętrzony pod sufit papierami, a przy stole siedzi Antoś i gotuje na studenckiej maszynce (może to ta sama?) herbatę. — To na to ci trzeba Chathamu? mówię. Ale telefon przy łóżku, na dole książęcy hall do przyjęć: reprezentacja! I zawsze otoczony jakąś młodzieżą, która go uwielbia, jakimiś pół-Francuzami którzy przy nim polaczeją, gołymi malarzami, którym przez swoje stosunki pomaga coś sprzedać, zawsze pełen projektów, entuzjazmów, zna Paryż jak swoją kieszeń, od modnej restauracji aż do pokątnego muzeum, i kocha Francuzów i Francję miłością bez złudzeń. Świetny
Wciąż plotki
Raz, po jakimś śniadaniu, w kilku Polaków otoczyliśmy kołem de Flersa. Opowiadaliśmy mu o sukcesach jego sztuk w Warszawie, o tym, jak jest dla naszych dyrektorów zawsze niezawodnym pogotowiem ratunkowym, o koncepcie Mariusza Maszyńskiego, który w
Będąc młodym literatem, pracował w jakimś dzienniczku, gdzie było dość krucho z funduszami: jakoż niebawem zredukowano pensje wszystkim współpracownikom. Jeden był tylko, którego nie tknięto: był to niejaki Cerfberr, niepozorny człeczyna w wytartym surducie, wiodący zagadkowe życie. Współpracownicy, poruszeni tą niesprawiedliwością, zapytali wydawcę o powód tego wyróżnienia. — Widzicie, moi drodzy, z tym człowiekiem muszę się liczyć, on ma ogromne stosunki: wciąż tylko mówi o hrabi des Trailles, o księżnej de Cadignan, o baronowej de Nucingen…. Otóż, wszystkie te tytuły, te nazwiska, które budziły w redaktorze zabobonny szacunek, to były figury z… Balzaka. Bo ten Cerfberr żył tylko Balzakiem, był maniakiem Balzaka, i on to, wraz z drugim takim samym, niejakim Christophe, ułożyli ów słynny leksykon balzakowski, zawierający biografię paru tysięcy pojawiających się u Balzaka figur.
Leksykon ten uchodził w literaturze jako curiosum. Ale obecnie młoda amerykanka z Chicago zamierzyła nadbudować jeszcze glorietkę na tym gmachu balzakowskiego pietyzmu pp. Cerfberr i Christophe. Książka miss Ethel Preston pt.
Z chwilą gdy Balzak uświadomił sobie znaczenie swojej metody, posunął ją jeszcze dalej. Przedrukowując w nowych wydaniach dawne utwory, zastępował dość często pierwotne obojętne nazwiska nazwiskami figur z innych powieści, przygotowując niejako stopienie w jedną całość tworu, który później, w r. 1842, miał otrzymać zbiorowe godło
I tym się też tłumaczy, że książki zdawałoby się tak specjalne, jak ten komentarz miss Preston, znajdują wydawców, pochłaniane przez wiernych balzakistów na obu półkulach.
Druga książka, która pojawiła się przed paru miesiącami, również oświetla poniekąd technikę Balzaka, ale od innej strony: ukazuje nam, ile w jego dziele, które z jednej strony jest ogromem konsekwentnej i wytrwałej myśli, bywało, z drugiej strony, pospiechu, niedbałości, podporządkowania się wymaganiom materialnym. Są to zresztą rzeczy znane miłośnikom Balzaka i należą do tych słabości, które czynią im tego genialnego pisarza tym bliższym i tym bardziej ludzkim. Bo Balzaka kocha się tak, jak Montaigne kochał Paryż: „wraz z jego brodawkami”, jak mówił.
Odszukano mianowicie stary tom, który ukazał się bezimiennie w r. 1832 pt.
I oto spostrzegam, że stałem się jak ów Cerfberr z anegdoty de Flersa: miałem mówić o wrażeniach paryskich, a opowiadam plotki o figurach z… Balzaka. Ale trudno, pozostańmy już na dziś na tym terenie plotek.
Od dawna tedy dziwiłem się, że dotychczas nie rzuciła się na Balzaka psychoanaliza, która znalazłaby tam obfity pokarm (polecam gorąco tego autora naszym freudystom, mimo że się na mnie gniewają trochę od czasu moich niewinnych „Kurkiewów”). Otóż mamy już pierwszą jaskółkę: pojawiło się we
Interesującym jest w ostatnich publikacjach udział kobiet poświęcających się studiom balzakowskim. Z dawna jedna z najlepszych prac balzakowskich była pióra kobiety, Genowefy Ruxton (
Pierwszy wieczór
Przysiadłem przed kawiarnią „pod dwoma magotami”, gdzie mi naznaczył spotkanie pewien dziennikarz. Patrzę dokoła, jakże mi znane to wszystko. Kościół Saint-Germain-des-Prés, pomnik Diderota siedzącego w fotelu, tuż obok ulica Bonaparte i hotelik, w którym mieszkałem za pierwszym pobytem w Paryżu. Jak żywe stają mi w oczach te chwile. Przyjazd, pierwszy wieczór. Czym było wówczas dla młodego dzikusa pierwsze zetknięcie z „Babilonem”, to z trudnością można sobie wyobrazić dzisiaj. Życie pod wieloma względami wyrównało się ogromnie; oczywiście zewnętrznie. Automobile, kina, kawiarnie, reklamy, jazz, charleston, nagie tancerki, międzynarodowa Markita czy Walencja brzmi wszędzie ta sama, kobiety wszystkich miast zrobiły się podobne jak rodzone siostry, ta sama szminka, te same cieliste pończoszki, ta sama — prawie — swoboda i obojętność życia. Ale wówczas, przed ćwierćwiekiem, dla młodego chłopca przenieść się nagle w ciągu niewielu godzin z małego i cichutkiego szarego Krakowa do Paryża, to była feeria, to było zanurzenie się w świat tajemnicy, baśni.
Przybyłem późno wieczór, zajechałem do hoteliku, gdzie wiedziałem, że mieszka znajomy mój i powinowaty, młody malarz. Nie było go w domu. Zostawiłem oczywiście kuferek i puściłem się na Paryż, po omacku. Zabrnąłem w gąszcz ulic wiodących ku Sekwanie, mając ledwie ogólne pojęcie o kierunku. Słabo oświetlone wąskie uliczki, sędziwe mury. Pusto, cicho. Naraz wyszedłem na wolną przestrzeń, owionął mnie chłód wody, znalazłem się na Wybrzeżu, skąd rozpościerał się czarodziejski pejzaż Sekwany w nocy, z jej arkadami mostów, wzruszającym drżeniem świateł odbijających się w wodzie, czarnymi masami nadbrzeżnych gmachów. Przebyłem most, zapuściłem się w te czarne masy. Minąłem je, ujrzałem przed sobą długą jasną aleję, lśniącą mokrym asfaltem, puściłem się nią jak pielgrzym, nie wiedząc, dokąd wiedzie. Nie chciałem pytać nikogo o drogę, było coś miłego w tym błądzeniu po omacku, w tym odkrywaniu Paryża. Sen na jawie. Po jakimś czasie odgadłem, że jestem w samem sercu, na placu Opery, owym słynnym placu Opery.
Zgiełk, tłum, hałas oszołomiły mnie nagle; orgia świateł dokonała reszty. Był to wówczas początek nowoczesnych reklam; dziś zapewne wydałyby się skromne, wówczas były oślepiające. „
Bulwary! Skręciłem w nie i dałem się nieść fali ludzkiej, ogłupiały, potrącany, zaczepiany przez przekupniów fotografii i przez dyskretne dziewczęta. „
Trzeba wracać. Skręciłem znów w boczne uliczki, niewinnie jak dziecię: nie czytałem jeszcze dzienników, które by mnie uświadomiły o ich niebezpieczeństwach. Kontrast między hukiem i blaskiem bulwarów a sennym mrokiem ulic starego Paryża był przejmujący. Z przecznicy wysunęła się zupełnie stara, skromnie odziana kobieta, o wejrzeniu raczej czcigodnym.
I znów odbyliśmy tę samą drogę, przez mosty, przez Luwr, na bulwary. Już były puste, ale co kilkaset kroków wołały jakieś drzwi światłem. Olimpia! ta dawna, niepodobna do dzisiejszego banalnego dancingu, wydała mi się bajką wschodnią. Z pustej i ciemnej ulicy, po kilkunastu schodkach w dół, wchodziło się do sal natłoczonych, jasnych, z kilku stron brzmiała muzyka, pełno wymalowanych dziewczynek mówiących — po francusku. O cudny kraj, gdzie każda kokotka mówi językiem Verlaine'a, to uczucie raczej niż myśl napełniało mnie szczęściem. Siedliśmy w kącie sali przy szklance piwa, gawędząc z przystającymi na chwilę lub przysiadającymi dziewczynkami. Wydawały mi się takie grzeczne, takie dystyngowane. Nagle tumult w drugim końcu sali. „
Późno było, kiedyśmy się znaleźli znów na bulwarach. Pustka tych miejsc, naelektryzowanych gwarem, ma swoją wymowę. Malarz mówi: „Pokażę ci jeszcze coś”. Idziemy długo, przechodzimy znów jakiś most, jakiś plac, gdzie majaczą w mrokach wieże Notre-Dame, i kierujemy się za katedrą do małego budynku. Morga. Dziś podobno nie istnieje, wówczas wystawiało się tam trupy nierozpoznane; ci, którym ktoś bliski zginął, szli tam przede wszystkim go szukać. Trupy ustawione za szkłem, zamrożone, aby się nie rozłożyły. — Popatrz, wskazuje palcem mój towarzysz. Patrzę i ponad trupem widzę tabliczkę, anons opiewający, że ta sama firma dostarcza najlepszych maszynek do robienia lodów. Mrożonego trupa wyzyskano jako reklamę!
— „To masz Paryż! mówi mój przewodnik. A teraz chodźmy spać.”
Zakończenie
Pewnego wieczoru, lub raczej pewnej nocy, wychodząc z jakiegoś bankietu, spotkałem się w drzwiach z p. Marią Kasterską. Uszliśmy parę kroków razem. — Gdzie można by jeszcze iść, spytałem, będąc w Paryżu niepoprawnym włóczęgą. — Ja pana zaprowadzę. Szedłem posłusznie, zaciekawiony. Wkroczyliśmy w najpoufniejsze zakątki Dzielnicy Łacińskiej, jakieś stare ulice, stare kościoły. Okazuje się, że pani Kasterska jest namiętnie zakochana w dawnym Paryżu, zna każdy kąt, każdy kamień, o każdym ma coś ciekawego do powiedzenia. Cudnie jest. „Księżyc płynie swobodnie po przestrzeni bez chmur — tajemnych uczuć niepojęta władza — odbiera sen, tęsknotę naprowadza”, jak śpiewają w operze. — Miałam o panu gorsze wyobrażenie, mówi pani Kasterska z poważną minką, ale widzę, że pan dosyć dobrze umie chodzić. — Po Paryżu? Choćby całą noc, odpowiadam. — No, to pana jeszcze gdzieś zaprowadzę.
Przecinamy Sekwanę samym cyplem wyspy św. Ludwika, okrążamy milczący Hotel Lambert i przechodzimy na prawy brzeg. Jakże głęboko w nocy uśpiony jest Paryż, jak szanuje spoczynek nocny to najpracowitsze miasto! Wszystkie okna ciemne, jedynie na ogromnej płaszczyźnie bocznego ślepego muru błyszczy czerwoną firanką jedno samotne okienko. Nie wiem czemu, ale w tym oknie czytam nagle całą powieść Balzaka czy Barbeya. Mijamy wiele ulic, przystajemy pod starym pałacykiem pani de Sevigné, — dziś muzeum — moja przewodniczka sunie przez labirynt ulic bez jednego wahania, z nieomylnością lunatyczki. Wchodzimy w zamknięty czworobok domów tworzący ogromny plac, w nim ogród, po rogach cztery fontanny, w środku konny pomnik. W tej chwili wszystko śpi. Światło księżyca leje się na tę pustkę. To plac des Vosges. Może tam byłem kiedy, może nigdy, ale w tej chwili wydaje mi się czymś czarodziejskim. Mury mówią, kamienie mówią, słyszy się je jak muzykę.
Późno jest, przejeżdża automobil, chcę odwieźć moją przewodniczkę. Odmawia z oburzeniem. — Nigdy, powiada, w Paryżu nie używam tego wstrętnego pudła, chodzę piechotą. Niech pan jedzie, jeżeli pan zmęczony, wrócę sama, nie boję się”. Oczywiście ja znów się oburzam, jak przystało na rycerskiego Polaka, i odprowadzam tę drobną a mężną kobiecinkę przez pół Paryża, aż gdzieś za Panteon, po czym, już o brzasku, leniwo wlokę się do domu.
Och, te powroty o świcie, pieszo, ileż mi one chwil przypominają. Ile razy tak wracałem. Powrót godzinę, półtorej godziny, do domu w nocy nie był tu za studenckich czasów niczym niezwykłym. Dorożka była fantastycznym zbytkiem, zresztą nie było ich w nocy, a jeżeli która wzięła pasażera, to o tyle, o ile jej to było po drodze do domu. Ileż uroku miały takie powroty, pełne myśli, marzenia, drażnione budzącym się życiem rannego Paryża. W szarzejącym ledwie brzasku ciągnęły wozy w warzywem, z mlekiem. Czasem doczekało się otwarcia piekarni, kupował człowiek ciepią bułkę chleba, potem otwierali mleczarnię, świeżutki Gervais z chlebem, cóż za pyszne śniadanie w wygłodzeniu bezsennej nocy. Szło się wolno, smakując chleb, ser, poranek. W perspektywie łóżko, gorąca kawa, i książka w łóżku, i utopiony w niej dzień, i znów Paryż, — życie próżniacze a pełne, nie zmącone żadną inwazją rzeczywistości.
Czy może istnieć idealniejszy teatr marzeń niż tu, wśród tych mówiących kamieni? Czarne wieże Conciergerie odbijające się w Sekwanie, to znów pomnik Maupassanta w parku Monceau i jego niemodna Paryżanka w sukni z buffami, albo Musset pod Komedią Francuską, wreszcie, o każdej porze dnia i nocy, zawsze niespodziany, zawsze jak gdyby pierwszy raz widziany plac Zgody! To znów, z wyżyn Sacré-Coeur, morze Paryża spowite delikatną mgłą. Ale każda ulica, trudno powiedzieć na czym polega czar tych ulic. Ileż razy wówczas, przed laty, zmęczony chodzeniem, siadałem na imperiałkę omnibusu i jechałem wszystko jedno gdzie, patrząc sennie, wystawiając się na promieniowanie miasta niby w kąpieli słonecznej na działanie słońca. To znów wieczór, co za rozkosz przecinać miasto z lewego brzegu na prawy omnibusem w trzy siwe konie — sławny Batignolles-Clichy-Odeon — robić zakręt koło Saint-Sulpice, patrzeć z góry na te tak dramatyczne wody Sekwany, przepychać się w trzy konie długą ulicą Richelieu, zanurzyć się na minutę w gwarze przecinanych bulwarów i już piąć się pod górę na Montmartre, zaglądając niemal w niskie okna antresoli na tych wąskich ludnych uliczkach!
Wyznam po cichu: w ciągu tych kilku miesięcy pierwszego pobytu nie byłem właściwie nigdzie; ani w żadnej bibliotece, ani w sali wykładowej, ani — o zgrozo — w Komedii Francuskiej. Nie znałem nikogo, nie zamieniłem dwóch słów z żadnym Francuzem. Pławiłem się jedynie w ulicy Paryża. Raz, pamiętam, spędziłem cały dzień wiosenny na jakimś skwerze, na przemian drzemiąc, gapiąc się, czytając
Magia Paryża! Niedawno temu zakrawałoby to na mistycyzm. Dziś, wobec wielu nowych pojęć naukowych, wydaje się to czymś zupełnie realnym, czyż nie mogą kamienie mówić, czy nie może dusza miasta wnikać w duszę człowieka nieuchwytnym fluidem?
Mury Paryża są bardzo szczodre. Kiedy człowiek wałęsa się po tym mieście, ma uczucie, że jest mądry. Złudzenie! To Paryż jest mądry za niego: odczuwa się to bardzo dotkliwie, kiedy się wróci do domu i wyjdzie ze sfery działania tej potężnej dynamo. Pamiętam jedno takie przedpołudnie, przed dwoma laty, w dzień wyjazdu z Paryża po krótkim pobycie. Siedziałem na terasie kawiarni, przygrzewało łagodnie majowe słońce, byłem trochę niewyspany, sączyłem
Boy, mędrzec
Potem, w drodze, zapomniałem o tym. Przypomniałem sobie, kiedym wysiadał na dworcu w Warszawie. O biada! nigdy się nie czułem głupszy. Padał deszcz. Zajechałem do domu. Wróciłem do moich zajęć.
Biletów wizytowych nie zamówiłem dotąd…