Henryk Sienkiewicz
Diokles
Baśń ateńska
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
Boski Sen[1] ukoił Ateny i w ciszy głuchej można było nieledwie usłyszeć oddech śpiącego miasta. Blask księżyca pogrążył jakby w rozlewnej, srebrnej i sennej kąpieli wzgórza. Akropol, świątynie, lasy oliwne i kępy czarnych cyprysów. Ucichły fontanny, zasnęły straże scytyjskie przy bramach, zasnęło miasto, zasnęła okolica.
Wśród głębokiej nocy czuwał tylko młody Diokles — i wsparłszy czoło na stopach posągu Pallady[2], bielejącego w ogrodach Akademii[3], objął ramionami nogi bogini i wołał:
— Ateno, Ateno! Ty, która niegdyś zjawiałaś się widomie oczom ludzkim, usłysz mnie! Zmiłuj się nade mną! Wysłuchaj mojej modlitwy!
I oderwawszy czoło od marmurowych nóg Dziewicy, wzniósł oczy ku jej twarzy, którą rozświecał w tej chwili wąski promień księżyca, lecz odpowiedziało mu milczenie. Nawet zwykły w godzinach nocnych lekki powiew od morza ucichł i żaden liść nie poruszał się na drzewach.
Więc serce wezbrało w chłopcu żalem niezmiernym, a żal ów począł mu spływać łzami po cudnej twarzy.
— Ciebie jedną chcę czcić i wysławiać nad wszystkie bogi — błagał dalej — ciebie jedną, patronko moja! Aleś ty sama wlała mi w duszę tę tęsknotę i tę żądzę, która mnie pali jak ogień. Zgaś ją albo ją nasyć, o boska! Daj mi poznać Prawdę najwyższą, Prawdę prawd, duszę wszechrzeczy, a ja w ofierze złożę jej życie i wszelkie jego rozkosze. Zrzeknę się bogactw, oddam młodość, piękność, miłość, szczęście i nawet sławę, którą ludzie poczytują za największe dobro i największe błogosławieństwo bogów.
I znów bił czołem w marmur, a modlitwa płynęła mu tak z głębin duszy, jak dym ofiarny płynie z kadzielnicy. Cała jego istność zmieniła się w siłę błagalną. Zapamiętał się u stóp bogini, zapomniał, gdzie jest, co się z nim dzieje, ogarnął go niby półsen, w którym została mu jedna jedyna świadoma a zarazem nieprzeparta myśl, że na takie zaklęcie odpowiedź nadejść powinna.
Jakoż nadeszła. Gałęzie oliwek i wierzchołki cyprysów zachwiały się nagle i poczęły się pochylać, jakby zerwał się w tej chwili wiatr nocny, a szum liści i cyprysowych igieł zmienił się w ludzki głos, który zabrzmiał w górze i po całym ogrodzie, jakby wielu ludzi wolało naraz ze wszystkich stron:
— Dioklesie! Dioklesie!…
Chłopiec drgnął, rozbudził się i jął rozglądać się dokoła w mniemaniu, że może towarzysze szukają go po nocy.
— Kto mnie woła? — zapytał.
A wtem marmurowa dłoń oparła się na jego ramieniu.
— To ty wołałeś — rzekła bogini — więc wysłuchałam cię i otom jest[4] przy tobie.
Boska trwoga podniosła włosy na głowie młodzieńca, padł na kolana i począł powtarzać zarazem w przerażeniu i zachwycie:
— Tyś przy mnie? niepojęta, straszna, niewysłowiona!…
Lecz ona kazała mu powstać i rzekła:
— Chcesz poznać Prawdę Najwyższą, jedyną, która jest duszą świata i istotą wszechrzeczy. Wiedz jednak, że nikt z potomków Deukaliona[5] nie widział jej dotychczas bez osłon, które dla oczu ludzkich zakrywają ją i będą zakrywały na zawsze. Drogo ci może przyjdzie okupić zuchwałą twą żądzę, ale żeś mnie przez życie własne zaklął, przetom gotowa[6] ci dopomóc, jeśli dla niej wyrzekniesz się bogactw, władzy, miłości i sławy, która, jako rzekłeś, jest największym błogosławieństwem bogów.
— Wyrzekam się świata całego i nawet słońca! — zawołał z zapałem Diokles.
Cyprysy i oliwki schylały wciąż wierzchołki przed potężną córą Diosa[7]. Zdawało się, że bogini rozmyśla nad przysięgą młodzieńca.
— Lecz — rzekła po chwili — i ty nie ujrzysz jej od razu. Co rok tylko poniosę cię ku Prawdzie w noc podobną, a ty odwiniesz jedną zasłonę i rzucisz ją za siebie. Mocą zaś moją nieśmiertelną sprawię, że nie umrzesz, póki nie odwiniesz ostatniej. Czy zgadzasz się na to, Dioklesie?
— Niech się spełni i spełnia zawsze twa wola, o Pani mądra! — odpowiedział młodzieniec.
Wówczas bogini, zzuwszy[8] marmurową odzież, zmieniła się w kształt promienny jak światło, po czym, chwyciwszy Dioklesa na ręce, wzbiła się w górę i poczęła przecinać chybkim lotem boski eter, podobna do jednej z tych gwiazd, które w noce letnie przelatują tak często nad uśpionym Archipelagiem.
Lecieli wartko[9] jak myśl, aż zatrzymali się w nieznanej krainie, na niebotycznej górze, wyższej niż Olimp[10], Ida[11], Pelion[12] i Ossa[13]. Tam, na stromym szczycie, ujrzał Diokles coś jakby postać niewieścią, owiniętą tak szczelnie w liczne zasłony, że prawdziwych jej kształtów niepodobna było rozpoznać. Naokół owej postaci drgało jakieś dziwne, tajemnicze światło, odmienne od wszystkich świateł ziemskich.
— Oto jest Prawda — rzekła Atena. — Widzisz, jak promienie jej, chociaż przyćmione przez zasłony, przenikają je jednak i świecą. Gdyby nie słaby ich odblask, który pada na ziemię i który chwytają źrenice mędrców, ludzie, jak mieszkańcy krain cymeryjskich, brodziliby w ustawicznym mroku i nocy.
— Przewodniczko niebieska — odpowiedział Diokles — gdy zerwę pierwszą zasłonę, Prawda mi jaśniej zaświeci.
— Zerwij! — rzekła bogini.
Więc Diokles chwycił za tkaninę i ściągnął ją z Prawdy. Żywsze światło zajaśniało mu zaraz w oczach i cały zapatrzony w promienną postać nie zauważył nawet, że zasłona, gdy ją wypuścił z rąk, zmieniła się w białego łabędzia i uleciała w dal mroczną.
I stał długo przed Prawdą — znów jakby w półśnie — oderwany od życia, wyniesion[14] w zaświatowe przestwory, próżen[15] ziemskich myśli, z nieznanej istności nieznaną moc czerpiący i uciszony w sobie.
— O jasna! — mówił — o wieczysta! o duszo świata!…
Dotrzymał złożonej przed bóstwem przysięgi. Był bogaty, więc gdy nieraz przechadzał się z rówieśnikami czy to w ogrodzie Akademosa[16], czy po drodze wiodącej na Akropol, czy wśród lasów oliwnych między miastem a portem, przyjaciele zwracali się ku niemu ze zdziwieniem i wyrzutami.
— Dioklesie! — mówili — ojciec twój nagromadził skarbów bez miary, a ty rządzisz nimi dowolnie. Czemu to nie wyprawisz nam uczt wspaniałych, takich, jakie dla młodych Ateńczyków wyprawiał bogom podobny Alcybiades[17]? Dlaczego gardzisz biesiadną rozmową, tańcem, głosem formingi i cytry[18]? Czyś się do cyników[19] zapisał, że nie dbasz nawet o dom własny i komnat nie zdobisz, jak taki pan zdobić je powinien? Rozważ, że bogactwo jest darem bogów, którego nie wolno odrzucać.
A Diokles odpowiadał im pytaniem:
— Powiedzcie mi, zali[20] Prawdę można kupić nawet za wszystkie skarby króla perskiego?
Więc niektórzy nie szczędzili mu przygan, ale byli i tacy, którzy mniemali, że wyrośnie z niego mędrzec wielki, większy może od wzniosłego Platona[21].
On zaś trwał w ubóstwie.
Ale za to pewnej jasnej nocy druga zasłona uleciała mu znów łabędziem z rąk w ciemne przestworze i Prawda prawd zajaśniała mu jeszcze silniej przed oczyma.
Był ślicznym młodzieńcem. Pierwsi dostojnicy w Atenach, filozofowie, sofiści i poeci błagali go o przyjaźń, aby przez wpatrywanie się w jego piękność zbliżyć się do piękna przedwiecznych idei[22].
Ale on odrzucał ich dary, zabiegi i przyjaźń…
Dziewczęta, które zbierały się przy fontannach na Stoa[23] i na Ceramiku[24], oplątywały go warkoczami i zamykały w kołach tanecznych. Przecudne, do nimf podobne, hetery[25] rzucały mu nieraz pod nogi poświęcone Adonisowi[26] gałązki kopru lub próbowały szeptać mu do ucha przez kielichy rozkwitłych lilij i powojów słowa pieściwe i słodkie jak muzyka fletów arkadyjskich.
Wszystko na próżno!
— Pójdź — mówiła mu raz najpiękniejsza z dziewczyn ateńskich, prawdziwa wcielona Charyta[27] — oczy moje jak gwiazdy świecące, włosy jak wonne hiacynty, a łono jak łono Heleny[28]. Pójdź, Dioklesie, albowiem nawet bogowie w niebie nie znają większej rozkoszy nad miłość.
Lecz Diokles uśmiechnął się tylko smutnie i odrzekł:
— I ten ptak, o boska, odleciał już daleko ode mnie.
Jakoż trzeci łabędź rzeczywiście odleciał od niego trzeciej czarownej nocy.
Poczęły płynąć lata jak obłoki, które nad Atenami burzliwy Boreasz[29] pędzi zimą od przepaścistych Gór Trackich[30] ku morzu. Diokles z młodzieńca stał się mężem dojrzałym. Rzadko brał udział w dysputach filozofów, rzadko zabierał głos w sprawach publicznych, jednakże w mieście poczęto podziwiać jego wymowę i mądrość. Niejednokrotnie obywatele ofiarowywali mu wysokie urzędy, a znajomi i przyjaciele namawiali go, aby chwycił ster nawy[31] ojczystej i wyprowadził ją z odmiałów[32] i wirów na spokojne wody. Ale on widział, jak już w Atenach rozprzęga się żywot społeczny, jak wśród nienawiści i walk stronniczych ginie miłość ojczyzny, jak jego przestrogi, niby ziarna skazane na zatratę, na płonną i zdziczałą padają rolę, więc tym bardziej odpychał od siebie tę władzę, której się ślubem wyprzysiągł. I raz, gdy tłumy chciały go niemal zmusić, aby stanął na ich czele, rzekł im:
— O Ateńczycy! sami sobie jesteście nieprzyjaciółmi. Jako człowiek, mam dla was łzy, ale gdybym był nawet bogiem, rządzić bym wami nie potrafił.
Wszelako po wybuchu wojny poszedł wespół z innymi bronić ojczystego grodu i wrócił okryty ranami. Gdy jednak najmężniejszym rozdawano wieńce na Akropolu, nie było go w orszaku wojowników i nie pozwolił wyryć swego imienia na desce miedzianej, którą zawieszono w świątyni.
Wzgardził wreszcie większą jeszcze sławą, którą mógł na igrzyskach[33] uzyskać. Pod starość sklecił z gałęzi wierzbowych chatę koło kamieniołomów Pentelikonu[34] i porzuciwszy miasto usunął się z dala od ludzi. Z wolna zapomniano też o nim w Atenach, a gdy przychodził czasem na rynek, aby kupić chleba i oliwy, znajomi przestali go w końcu poznawać.
I tak żył długo samotny, wyniosły, zamknięty w sobie i w jakimś ogromnym, choć cichym i łagodnym, smutku pogrążony.
Upłynęło jeszcze kilka olimpiad. Włosy zbielały na głowie Dioklesa, postać pochyliła się ku ziemi, oczy zapadły w głąb czaszki i starość wyssała mu siły. Krzepił się tylko myślą, że jeśli wkrótce przyjdzie mu porzucić podsłoneczną krainę[35], to przedtem jeszcze zobaczy Prawdę najwyższą, przedwieczną Macierz wszystkich prawd w świecie.
A czasem myślał także, że jeśli Parka[36] nie przetnie zaraz potem nici jego życia, to może wróci do miasta, do ludzi i przyniesie im więcej, niż przyniósł ongi Prometeusz[37].
Aż na koniec nadeszła wielka mistyczna noc, w której bogini chwyciła go znów w ramiona i zaniósłszy na niebotyczną górę postawiła go przed Prawdą.
— Patrz — jak ona pała już i świeci. Ale nim wyciągniesz ku niej dłonie po raz ostatni, wysłuchaj pierwej słów moich. Owe zasłony, które w ciągu długich lat odlatywały od ciebie jako łabędzie, to były złudzenia twojego żywota. Jeśli ci żal ostatniego lub jeśli obawa napełnia ci serce, to cofnij się, póki czas jeszcze, a ja cię zniosę z tych wyżyn, abyś jak inni ludzie domierzył w padole dni swoich.
— Życiem poświęcił dla tej jednej chwili — zawołał Diokles.
Po czym zbliżył się z biciem serca ku pałającemu posągowi, mrużąc powieki chwycił drżącymi rękoma ostatnią zasłonę, zerwał ją i rzucił za siebie.
Lecz nagle stało się coś strasznego.
W tej samej chwili w oczy jego uderzył jakby grom — i ogarnęła go ciemność tak okropna, że najczarniejsza noc Hadesu[38] wydać się mogła przy niej dniem białym.
A wśród takiej nocy rozległ się pełen niewysłowionej trwogi i bezbrzeżnego bólu głos Dioklesa:
— Ateno! Ateno! nic nie ma pod zasłoną i nic nie widzę!!!
Lecz na ów krzyk rozpaczy odpowiedziały mu surowe słowa bogini:
— Oślepły od blasku Prawdy twoje źrenice i uleciało ostatnie złudzenie, że śmiertelnik może ją ujrzeć bez osłon.
Zapadło milczenie.
————————
— Zwodzisz zawsze tych, którzy ci ufają — jęknął Diokles — więc zwiodłaś i mnie, bóstwo okrutne i kłamliwe. Ale skoro nie ujrzę już nigdy Prawdy Najwyższej, to ześlij mi choć śmierć-wybawicielkę.
I taki żal nadludzki drgał w jego słowach, że wzruszył nawet Atenę. Więc, położywszy mu dłoń na nieszczęsnej głowie, rzekła łagodnie:
— Oto ci ją zsyłam, Dioklesie, a z nią i tę ostatnią pociechę, że gdy cię ona ukoi, wówczas ujrzysz tę jasność, od której za życia oślepły twoje oczy.
Noc bladła i mdlała, ale świt wstawał szary, zimny, smutny. Z chmur nagromadzonych na niebie poczęły padać obficie gęste białe płatki śniegu i zasypywać śmiertelne szczątki Dioklesa.