— Panie, już niedługo sądny dzień. Słońce ma się spotkać z ziemią. Bałtyk cały kraj zaleje. Wisła w górę płynąć zacznie i lodowiec ruszy zaraz w naszą stronę. Przyjdzie nam się chronić w góry i będziemy wołać do nich — do tych, znaczy, gór — by nas skryły. Trzeba być gotowym, panie. Ale ja modlitwę znam, która uratuje świat.
Czekam, kiedy znów „nie trzeba” krzyknie dziadek. A ten, słyszę, pyta cicho:
— Jaka to modlitwa?
— Panna czysta mi ją wyjawiła, gdym ją spotkał nocą w mieście.
— Bożą matkę? Tu, w Krakowie?
— Na Plantach, przy fontannie, nocą.
— Ale? — tak się rozciekawił dziadek. Czy na zwłokę gra, czekając aż zięciowie przygotują przeciw niemu zamach? Czy się boi? Kapeć dziadka wznosi się i opada kurz wzniecając. A bzik baje:
— Suknię miała białą, płaszcz błękitny i koronę złotą z gwiazd. Pusto było dookoła. Ja do pawilonu wszedłem, gdzie sprzedają krachle, ciastka, lody, precle — pan wie.
— Wiem. Co dalej?
— Spać się położyłem popod kratą, w kątku, derką cały się przykryłem, o!
I pokazał burą szmatę, którą w kłąb zwiniętą niósł pod pachą.
Wyszedłem spod biurka, na kolanach dziadka siadłem. Bzik był młody, bluzę miał wojskową, starą, z guzikami blaszanymi w orły. Czaszkę mu zgolono z miesiąc temu, bo ją porastała niska, płowiejąca szczeć; twarz miał za to zarośniętą włosem grubym, rudym, lśniącym jak miedziany drut. Oczy miał błękitne, załzawione lekko; mówiąc rękami wymachiwał i słowa łykał jak ktoś, kto przybiegł zadyszany z wielką nowiną.
— No, i usłyszałem śpiew.
— Kobiety?
— Chóru chłopców albo dziewcząt.
— Co śpiewali?
— Chwalcie łąki umajone.
— W kościele może? U pijarów?
— Nocą? — zapytał drwiąco bzik.
— Bywa — ten bąknął niezbyt pewnie.
— Kościelne okna, co je nad murami widać, ciemne
były.
— Bo drzewa zasłoniły światło.
— Dobrze patrzałem.
— Pielgrzymka mogła iść ulicą — do Kalwaryi lub Mogiły.
— Śpiew szedł z góry, jakby z drzew albo jeszcze z dalsza nawet — z chmur czy z gwiazd.
— Śniło ci się.
— Wstałem, zwinąłem moją derkę i wyszedłem z pawilonu. Patrzę: jasność bije od fontanny.
— Tam się przecie zawsze świci.
— Fontannę na noc zamykają i światła gaszą miejskie draby dla oszczędności. A tam — blask, i na cembrowinie, z której woda tryska w dzień — coś białego…
— Łabędź pewnie…
— Łabędzie w swoim domku spały. Podbiegłem bliżej, nad brzeg wody, i dalej, dalej aż na mostek, z którego zobaczyłem Pannę, tak jak pana widzę. Suknię miała złotą…
— Białą — mówiłeś.
— Ale wyszywaną złotem i perłami, i płaszcz błękitny na niej w czerwone róże haftowany. Koronę miała…
— Mówiła co?
Skinął głową i głos zniżył do szeptu:
— Znak mi dała, żebym ku niej szedł.
— Woda przecież?
— Też się bałem buty zmoczyć, ale mnie ten widok słodki tak pociągnął, że zeszedłem. A woda gładka była, twarda, jak lód lub szkło.
— I bliskoś podszedł?
— Jakby do pana. No, dalej troszkę, bo nie śmiałem.
— Zapach czułeś pewnie?
— Róż i jaśminów. Alem czasu nie miał na zachwyty, bom słuchać musiał, co mi mówiła. „Świat — powiedziała — cały zginie. Pożar będzie na całej ziemi taki, że woda w rzekach zawrze i liście spadną z drzew”.
— Mówiłeś, że się woda cofnie.
— To potem. Najsampierw będzie się gotować, a od tej gorącości wielkiej zrobią się nad światem chmury i deszcz z nich spadnie, który lać będzie nieprzerwanie przez niedziel sześć.
— No, dobrze, idź se już.
— Dziadku — krzyknąłem — niech dokończy.
— Ale, mówiła — podjął dziad — nie wszystko jeszcze utracone. Jeszcze was wiara może uratować.
— Ja tam wierzący jestem i cały mój dom — niepewnie rzekł właściciel końskiej remizy.
— Wiara, powiedziała, we mnie, w matuchnę waszą i w to, że tobie się zjawiłam. Niech uwierzą, mówi, że spośród wszystkich ludzi świata, ciebie wybrałam na mojej łaski pośrednika. Chociażeś biedny dziad krakowski, chociażeś pijus jest i drań.
— „Drań” powiedziała? — krzyknął dziadek.
— Powiedz im, niechaj tu w tym miejscu — ze wzrastającą mocą mówił bzik — gdzie stoję teraz, figurę moją ufundują i niech co wieczór tu się zbiorą modlitwę mówić, której ty ich nauczysz wedle tego, co tobie teraz nakazuję. „Panno najłaskawsza, mają mówić — pisz pan czym prędzej, bo zapomnę — krzyknął, a dziadek chwycił pióro — coś się zjawiła biednemu włóczędze w miejscu, skąd zwykle woda tryska, spraw, niech to miejsce będzie odtąd źródłem miłości oraz przebaczenia dla wszystkich, którzy w to uwierzą. Przez Chrystusa Pana naszego amen”. I zniknęła, i chór zaśpiewał Witaj Królowo.
— Hm — mruknął dziadek, laską kręcąc, aż cienko zapiszczała guma. — A gdzie masz dowód?
— Dowód? — zakrzyknął z gniewem żebrak. — A to, że władzę odzyskałem w mych członkach?
— Kaleką byłeś?
— To pan nie pamięta, jak na laskach tutaj przypełzałem po marny grosz, którym od śmierci nas ratujesz we wtorek każdy?
— Mówiłeś, żeś po wodzie chodził?
— Sam nie wiem, jak to mogło być?
— Idź se już. Opowiedz księżom, co się stało.
— Mnie, panie, księża nie uwierzą. W pańskie ręce składam teraz losy świata. Panu to mówię, co mi powiedziała królowa nasza i panu resztę pozostawiam.
To powiedziawszy dziad się skłonił i ku drzwiom ruszył, nogą włócząc.