Kiedy wieczorem chłopcy leżą w łóżkach, Grozowski bierze skrzypce, staje w pośrodku sali i gra na dobranoc. Nie zabrał nut, gra z pamięci, a zna wiele melodii.
„Szumią jodły na gór szczycie,
Szumią sobie w dal…”
Tak śpiewają struny skrzypiec, a na salach cicho, bo chłopcy słuchają. Tylko za otwartymi oknami sosny szeptem rozmawiają ze sobą i z niebem. Czasem ze dwora doleci dźwięk dzwonka, który woła ludzi z pola na wieczerzę.
Sosny kolonijne nauczyły się od Grozowskiego wielu melodii i teraz śpiewają cicho, cicho — najcieńszymi tylko zielonymi igłami, bo nie chcą skrzypcom przeszkadzać.
Na lewo od kolonii rośnie bardzo krzywa, garbata sosna-staruszka. Co ona ma zgryzot z chłopakami. To siądą na nią i bujają, bo myślą, że sosna jest okrętem; to robią sobie z niej pociąg, to konia, to czatownię straży ogniowej, to fortecę. Ale sosna nie gniewa się wcale, bo wie, że wieczorem zagrają skrzypce i ukołyszą ją do snu.
A chłopcy-słuchacze mrużą powieki; ten ma oczy szeroko otwarte, ów oparł się o poduszkę i na wpół leżąc, patrzy na grającego. I każdy z nich myśli o czym innym; ale kiedy Grozowski chce już schować skrzypce, proszą, żeby grał jeszcze lub żeby powtórzył to samo.
Geszel Grozowski późno chodzi spać w Warszawie, nie pije mleka i może robić, co chce, bo mieszka z siostrą, a siostra rzadko bywa w domu, bo dogląda chorych na mieście i często na noc nawet nie wraca. I na kolonii chciał Geszel robić, co chce: późno spać chodzić i mleka nie pić. Troszkę mu się przykrzyło z początku, ale, że go chłopcy lubili, więc było mu dobrze na wsi. Chłopcy pozwalają mu długo kopać ziemię, Margules podarował mu kij, który znalazł w drodze do brzeziny, a sędziowie niesprawiedliwy wyrok wydali, kiedy Geszel Grozowski zawinił.
Wszyscy pragną być jego parą, ale Geszel nie może w parze chodzić, bo zawsze szuka żółtych kwiatów na długich łodygach.
Raz dziewczynka podarowała mu kilka gałązek jaśminu, innym razem gospodarz pozwolił mu zerwać bukiet białej gryki i czerwoną makówkę z ogrodu. Grykę włożył do miseczki z kwiatami, a czerwoną makówkę nosił, aż opadły płatki.
Prócz skrzypka mamy trzech śpiewaków. I oni śpiewają wieczorem na dobranoc chłopcom.
— Ładny śpiew — mówią sosny — ale dlaczego słów pieśni nie rozumiemy?
— Bo pieśń jest stara, ze starych bardzo słów hebrajskich ułożona przed setkami lat.
Kiedy śpiewają Frydenson, Rozencwajg i Presman, można by pomyśleć, że nie trzech, a jeden tylko chłopiec śpiewa, tak się ich głosy razem splatają. A przecież wcale nie są do siebie podobni.
Presman jest poważny i cichy. Mało mówi, chętnie słucha, chce wiedzieć, jak zrobiony jest termometr, który pokazuje na werandzie, czy ciepło, czy można iść do kąpieli. Presman jest sędzią na kolonii, chętnie przebacza i zawsze wie, dlaczego przebaczyć należy. A przebaczyć należy, kiedy winowajca jest mały jeszcze i głupi lub biedny i zaniedbany, a nie zły.
Zupełnie inny jest Chil Rozencwajg, zawsze skrzywiony, zawsze nieszczęśliwy. To mucha mu wpadnie w oko, to komar tak go strasznie ugryzie, że wcale nie może wytrzymać; to mu się chce pić, to mu spać twardo albo woda za zimna, albo mu pelerynę zamienią. I kto by pomyślał, że ten nudziarz straszny i niedołęga jest takim wielkim śpiewakiem!
A trzeci nasz śpiewak ma najpiękniejszy głos, najbiedniejszych rodziców i najwięcej odwagi w sercu. Miły śpiewaku, niesiesz w życie swą gorącą pieśń i jasną duszę. Jeżeli będziesz dorożkarzem, jak twój brat, wiem z góry, że nie będziesz konia głodem morzył, nie będziesz batem poganiał do pracy nad siły, choć będzie to nie twój, a koń gospodarski…
Sława wieczornych koncertów kolonijnych rozeszła się daleko po świecie. Wiedzą o nich czworaki i dwór, i wieś. Więc i pod oknami nie brak słuchaczy. Słucha Józef i stary Abram-pachciarz, i parobcy, i dziewczyny, i sosna-staruszka.
— Na dziś dosyć. Dobranoc, chłopcy.
— Dobranoc!