Aby móc umierać dalej, podpisałem krótkoterminowe weksle, nadszedł dzień wypłaty. Okrutne przejścia! Ileż wzruszeń dla młodego serca! Nie byłem jeszcze dojrzały do tego, aby się zestarzeć; dusza moja była wciąż młoda, żywa i krzepka. Mój pierwszy dług wskrzesił wszystkie moje cnoty, które podeszły wolnym krokiem, jawiąc żałosne oblicze. Umiałem z nimi paktować niby ze starą ciotką, która zrazu łaje, a w końcu uroni i łzy, i pieniądze. Wyobraźnia moja, bardziej surowa, przedstawiała mi moje nazwisko wędrujące od miasta do miasta po rynkach Europy. Nasze nazwisko to my sami, powiedział Euzebiusz Salverte. Po tych błędnych wędrówkach miałem jak ów sobowtór niemiecki wrócić do mego mieszkania — którego nie opuszczałem — aby się zbudzić nagle. Ach, ci funkcjonariusze banku, te finansowe wyrzuty sumienia, odziani szaro, noszący srebrną tabliczkę, liberię swego pana!… Niegdyś patrzałem na nich obojętnie, kiedym ich spotkał gdzie na ulicy: dziś nienawidziłem ich z góry. Czyż pewnego rana jeden z nich nie miał się zjawić, aby zażądać ode mnie rachunku z jedenastu weksli, które nagryzmoliłem? Mój podpis wart był trzy tysiące franków, ja sam nie byłem ich wart! Komornik o twarzy obojętnej na wszystkie rozpacze, nawet na śmierć, jawił się przede mną niby kat, który mówi skazańcowi: „Oto wybiło wpół do czwartej”. Pomocnicy jego mieli prawo mnie pochwycić, zapisać moje nazwisko, zbrukać je, wyszydzić. BYŁEM WINIEN! Być winnym czyż nie znaczy przestać należeć do siebie? Czyż inni nie mieli prawa żądać rachunku z mego życia? Czemu jadłem pudding z ananasem? Czemu piłem szampan z lodu? Czemu spałem, chodziłem, myślałem, bawiłem się, nie płacąc im? W momencie poezji, na łonie jakiejś myśli lub też przy śniadaniu, otoczony przyjaciółmi, wśród miłych żartów, wesela, mogłem ujrzeć wchodzącego pana w brązowym ubraniu, z wytartym kapeluszem w ręku. Ten pan to będzie mój dług, mój weksel, upiór, który zmrozi mą radość, zmusi mnie, bym wstał od stołu i rozmówił się z nim; zabierze mi moją wesołość, moją kochankę, wszystko, nawet łóżko. Wyrzut sumienia jest znośniejszy, nie ciska nas ani na bruk, ani do więzienia, nie pcha nas na tę okropną drogę występku; wiedzie nas jedynie na rusztowanie, kędy kat uszlachetnia: w chwili naszego stracenia wszyscy wierzą w naszą niewinność, podczas gdy społeczeństwo nie przyzna ani jednej cnoty rozpustnikowi bez pieniędzy. Następnie te długi na dwóch nogach, odziane w zielone sukno, o niebieskich okularach lub różnokolorowych parasolach; te długi uosobione, z którymi spotykamy się oko w oko na rogu ulicy, w chwili, gdy się uśmiechamy: ci ludzie posiedli okrutny przywilej powiedzenia mi w twarz: „Pan de Valentin jest mi winien, a nie płaci. Mam go. Och, niech się nie waży ani skrzywić na mnie”. Trzeba się kłaniać swoim wierzycielom, kłaniać się z wdziękiem. „Kiedy pan zapłaci?” mówią. I jesteś zmuszony kłamać, płaszczyć się dla pieniędzy, giąć się przed głupcem siedzącym na swej kasie, cierpieć jego zimne spojrzenia, te spojrzenia pijawki wstrętniejsze niż policzek, znosić jego małomieszczańskie morały i jego tępą ciemnotę. Dług to płód wyobraźni, której oni nie rozumieją. Ten, kto się zapożycza działa często pod wpływem porywu duszy, natomiast nic wielkiego, szlachetnego nie powoduje tymi, którzy żyją w pieniądzu i znają tylko pieniądz. Ja miałem wstręt do pieniędzy. Wreszcie, weksel może się przeobrazić w starca obarczonego rodziną, zdobnego cnotami. Byłem może winien pieniądze żywemu obrazowi Greuza, paralitykowi otoczonemu dziećmi, wdowie po żołnierzu; i wszyscy wyciągali ku mnie błagalne ręce. Straszliwi wierzyciele, z którymi trzeba płakać: kiedy się ich spłaci, jeszcze trzeba by ich wspomóc! W wilię wypłaty położyłem się z owym fałszywym spokojem człowieka, który śpi przed straceniem, przed pojedynkiem: zawsze się daje kołysać kłamliwym nadziejom. Ale po przebudzeniu, kiedym ochłonął, kiedym poczuł moją duszę uwięzioną w portfelu bankiera, opisaną, zahipotekowaną, pokreśloną czerwonym atramentem, długi moje opadły mnie jak szarańcza; czaiły się w zegarze, na fotelach lub wciśnięte w sprzętach, które najbardziej lubiłem. Owi mili martwi niewolnicy, stawszy się pastwą harpii sądowych, mieli być porwani ręką komornika i brutalnie rzuceni w halę licytacyjną. Ach! Te moje graty, wszakże to też byłem ja. Dzwonek u drzwi rozbrzmiewał w moim sercu, uderzał mnie tam, gdzie powinno się uderzać królów — w głowę. Było to męczeństwo bez nagrody w niebiesiech. Tak, dla człowieka uczciwego dług to piekło, ale piekło z komornikiem i lichwiarzami. Niezapłacony dług to podłość, to początek łajdactwa, gorzej jeszcze, to kłamstwo! Wskazuje drogę zbrodni, gromadzi belki na rusztowanie.