Rzucał przed oczy przyjaciela obrazy biedy ludowej jeszcze nie widziane i po prostu źgał go w serce. Poruszał w nim wszystko widziane dawno i niedawno — przypiekał żelazem rozżarzonym w wielkim ogniu cierpień proletariatu i nędzarzy. Nie dał mu wracać w wydeptaną, wygodną kolej uczuć i popędzał go na nowe drogi. Czy Lulek sam odczuwał cierpienia uciemiężonych? Bóg go raczy wiedzieć! Mówił o tych cierpieniach utartymi formułami, w sposób zawsze jednaki, sumaryczny i ujęty w nieodmienne epitety, co było nudne i tak jałowe, że aż ohydne, a jednak zawierało w sobie prawdę nagich rzeczy.
Rzeczownik „proletariat” wymawiał w pewnym skrócie sylabowym, jakby ten wyraz od częstego obracania go w ustach i ośliniania jego językowych kantów stał się gładki, okrągły i miękki. Rzeczownik „rewolucja” wymawiał z pewnym poświstem i przygwizdem, który w tym wyrazie wydawać się zdawał podniebieniowy dźwięk c. Szczególną antypatią, nienawiścią, odrazą, wzgardą i drwinami Lulek darzył miejscową organizację socjalistyczną z odcieniem narodowym. Gdy mówił o ludziach i działaniach tego zespołu i środowiska, nos jego przybierał kolor jasnozielony, a oczy zawściągały się bielmem. Na inne partie — „burżuazyjne”, narodowe, ludowe, postępowe i katolickie czy bezwyznaniowe — zapatrywał się z większą łaskawością, po prostu dlatego, że nienawiść w jego duszy wzrastała w stosunku odwrotnie proporcjonalnym do różnic ideowych: im różnice były mniejsze, tym nienawiść większa. Wszelkim enuncjacjom tych partii i głosom ich „czołowych” wyrazicieli Lulek nie przeciwstawiał swych twierdzeń ani zaprzeczeń. Przypatrywał się jedynie owym tezom i wywodom zupełnie tak jak umysłowaniom Buławnika. Był przecie w posiadaniu prawdy, po cóż tedy było psuć sobie zdrowie na jakieś alterkacje z powodu takiego czy innego nacjonalizmu.
Rzeczywiście jednak ten chorowity człowiek psuł sobie zdrowie żywiąc zupełną już wrogość i nosząc w sercu zemstę względem nowo powstałej Rzeczypospolitej Polskiej. Każde niepowodzenie, pośliźnięcie, klęska czy żywiołowe nieszczęście państwa i rządu polskiego jako całości, jako jestestwa politycznego i społecznego, budziło w piersi Lulka, w jego sercu radosny śmiech. On szczerze i pilnie czyhał na śmierć tego tworu, który stale nazywał „najreakcyjniejszym skirem ludzkości”. To — o czym dowiadywał się od Baryki, na przykład o pracach Gajowca — nieciło w jego duszy zgryzotę śmiertelną, mękę serdeczną, astmę duchową, która podkopywała jego zdrowie fizyczne bardziej niż choroba sama. To mogło zaciemnić jego ideał, a w praktyce odwlec nieunikniony zgon Polski. Dla przyspieszenia zaś tego zgonu Lulek gotów był poświęcić swe mizerne zdrowie i niewesołe życie. Drżącymi rękami chwytał z rana gazety, żeby przecie wyczytać coś „pomyślnego”, jakąś klęskę publiczną, jakieś załamanie się grube i głębokie, jakąś kompromitację wobec zagranicy, jakąś groźbę czyjąś, zapowiedź zniszczenia rzuconą przez angielskiego potentata lub niemieckiego eks-generała. Najtajniejszym i najszczerszym jego westchnieniem, pewnym rodzajem modlitwy, było hasło:
— Tylko przetrzymać do najprędszego końca tę „niepodległość”, a wtedy jeszcze swobodniej pooddycham na świecie!
Trzeba przyznać, że w tych nastrojach nie było impulsu poddanego materialnie, z ręki do ręki, przez „ościenne mocarstwo”. Lulek był ideowcem najczystszej wody. Żył w najautentyczniejszej biedzie i gotów był zmarnieć i zamrzeć w jakiejś pace za swoje pasje, sympatie i nienawiść. Lecz nikt go nie aresztował. Cierpienia jego wzmagały się, gdy słyszał lub czytał o powolnych, lecz stałych reformach, ulepszeniach, naprawach, o wprowadzeniu w życie małych zmian na lepsze. Poczytywał to za zbrodnie, większe od jawnych skoków ku reakcji. Owych „polepszycieli”, oględnych „poprawiaczów”, ostrożnych kunktatorów nienawidził z całej duszy. Nazywał to wszystko — „gajowszczyzna” — a do owej gajowszczyzny zaliczał całe partie czerwone i różowawe. Natomiast pałał uwielbieniem dla poczynań reformatorskich „sąsiedniego mocarstwa”. Gdy czytał o srogich karach na kontrrewolucjonistów, o kaźniach setek tysięcy ludzi, o mordowaniu bez sądu i dziesiątkowaniu zakładników, bladł z rozkoszy. Ręce jego drżały wówczas i twarz promieniała jak od głębokiego natchnienia. Suchy kaszel zdawał się być nieustannym przytakiwaniem. Lulek nie tylko wtedy czuł, ale i działał w duchu — in partibus infidelium. Ponieważ specjalnie nie znosił wojska polskiego, gotów był zniszczyć ten kraj już tylko za sam jego „militaryzm”. A nie mogąc nic poradzić na świeże objawy powodzenia tegoż „militaryzmu” w akcie odparcia najazdu bolszewickiego przez wojska polskie, „zmuszony był” szukać pomocy za granicą tego kraju. Lulek sztyftował wciąż tajne artykuły, istne raporty szkalujące do pism zagranicznych o kierunkach pokrewnych jego sposobowi myślenia. Cieszył się na swój sposób, gdy się dowiadywał, że nie on jeden osmarowuje grzeszną Polskę przed areopagiem „Europy”.
Opowiadał Cezaremu, iż zna poetę, który posiada stałą pensję miesięczną — osiem dolarów — z redakcji pewnego pisma skrajnego za dostarczanie temuż pismu, drukowanemu w języku polskim, jedynie i wyłącznie wierszowanych paszkwilów na szefa reakcji polskiej, Ignacego Paderewskiego. Nie mniej straszliwie niż na polu militarnym przedstawiała się w opinii Lulka nieszczęsna Polska w dziele swej oświaty, sądownictwa, a nade wszystko w systemie więzień i stosowanych tam udręczeń.