Bronek przyniósł mi swój utwór pod tytułem: Młodość. Chce posłać do „Ziarna”, ale pragnąłby wiedzieć, czy przyjmą.
Czytał mi sam:
„Młodość — hej — młodość!… Ileż potęgi, ileż siły mieści się w tym wyrazie tak krótkim, a tyle zawierającym treści. Hej, wy dumni, czyście zajrzeli w pierś młodzieńca, czy wiecie, co to jest młodość, która kipi, czyście zajrzeli w piekło, które się dzieje choćby w duszy ucznia siódmej klasy? Tam jest burza, która porywa swą grozą majestatyczną.
Nadmiar sił wylewa się jak bałwany z koryta rzeki i w szalonym pędzie chwyta wszystko na drodze, i pędzi w dal z szumem, trzaskiem, rykiem i wrzawą. Młodość — to szał. Nadmiar sił rozrywa pierś słabą, zapał, gorączka — wstrząsa całą istotą; duch rozbudzony jak olbrzym wstrząsa ciałem — karłem i kruszy kajdany.
Fantazja, natchnienie, wyobraźnia — przypina młodemu Ikarowe skrzydła, a ten, niebaczny, pędzi ku słońcu jak ćma, oślepiony jego blaskami: O! jak piękna ta podróż na skrzydłach wyobraźni, która niesie hen, hen w górę!!!
Nie ma przeszkód, nie ma przeciwności — nic nie wstrzyma śmiałka. Ha! oto wdarł się na szczyt skały i patrzy z uśmiechem w otchłań, a oto pędzi już dalej, wyżej. Kończy się powietrze, lecz co go to może obchodzić! Mija Księżyc i Słońce, lecz co mu po Ziemi, co on ma wspólnego z tym pyłkiem rzuconym w przestrzeń bezgraniczną, z tym okruchem gnanym tajemniczą siłą — on, do którego należy wszechświat cały!
Co? Tam żyć na Ziemi? Nigdy! Tam mu ciasno, tam mu duszno; jemu potrzebna nieskończoność…
Dokąd pędzisz, młody duchu, co ciągnie cię w te wyżyny, czy nie męczy cię ta podróż szalona?
Ha, ha! męczy? Co znaczy to słowo? O nie! zmęczenie — to nie wyraz młodości.
Nareszcie powraca na Ziemię, nie spocząć, lecz oto tak sobie.
Czy nie dlatego, duchu młody, wróciłeś na Ziemię, że ciągnie ona twe ciało, czy nie przez mus twardy wróciłeś?
Mus? Co znaczy to słowo? Młodość nie zna musu. Ona wie tylko, co znaczy chcieć! Powiem Słońcu: »Stań«, a ono stanie natychmiast; powiem gromom i wichrom: »milczcie«, to zaraz umilkną; powiem morzu: »uspokój się«, a wściekłe i rozszalałe bałwany u stóp mych legną, jak tygrysy u nóg pogromcy…
Ale oto płynie jakaś czarna chmura. Co to jest? Smutek, tęsknota. Oto chmura u nóg mu leży, ale się podnosi i okręca go; oto sięga już szyi, dotyka brody, zasłania oczy… Och, jak smutno.
Ha, ha! Marzenia. O, nie zastąpią one rzeczywistości. Po co wyrywać się w zaczarowane krainy, aby spaść znów na Ziemię z przebitym bólem sercem? Po co patrzeć przez różowe szkiełka optymizmu, kiedy świat weń rzuci kamieniem? Po co kochać i idealizować chuć, którą jest miłość? Po co uczyć się, aby po latach dowiedzieć się, że więcej człowiek umieć nie może, bo to niedostępne? Wierzyć w ideały? Kiedy wszyscy mówią: »nie ma ideałów«.
Precz, czarna chmuro! Płyń, łódko moja, która mnie unosisz, płyń znów w nieskończoność, a ja wiosłować będę. Jak imię łodzi czarodziejskiej?
Fantazja. A wiosła? Marzenia. I znów w wątłej łódce rzucam się w wir wszechświatów, nie zważając, że mogę stracić równowagę i spaść w rozpalone łono Słońca i spłonąć”…
Oczy chłopca płonęły. Na śniade policzki wypłynął rumieniec.
Odgarnąłem mu włosy i pocałowałem w czoło.
— Ty marzysz, Bronku! — szepnąłem.
Chłopiec pochwycił mnie za rękę mocno, wpił się w nią palcami i patrzał bolesnym pytającym wzrokiem.
— Ty marzysz, Bronku — powtórzyłem. — To bardzo źle, że ty marzysz. Nie wolno marzyć. Bóg się gniewa. Bóg nie pozwala. Grzech marzyć, Broniu — grzech.
Opuścił głowę na piersi.
— Wiesz, co ci odpowiedzą i w „Ziarnie”, i wszędzie… wszędzie?
— Co? — zapytał nagle.
— Że twoja Młodość nie nadaje się do druku.
— Dlaczego? Czy to takie złe?
— Nie złe, Broniu, ale nieuczone, niezgrabne, naśladowane, nie wyczute, sztuczne. Zbiór frazesów sztubackich. Ale w tym jest dusza twoja, która roi, poszukuje, która wiele będzie cierpiała… Nie, Broniu — Słońce nie stanie, kiedy ty — młodzieniec, powiesz mu: „stań”; gromy nie umilkną, gdy im powiesz: „milczcie”. To tylko tak jest w wierszykach, ładnych wierszykach, ale nie w życiu.
— Ja wiem — rzekł głucho.
— Biedne ty jesteś dziecko.