XXVIII

Obudził się. Usiadł. Pociągnął nosem.

— Nie! To nie do wytrzymania! Coś strasznego, jak tu czuć obrzydliwie! To na pewno ta biała piana, którą ludzie dolewają do wody! Br! — otrząsnął się i kichnął raz i drugi. — Uciekajmy stąd! Phy! A psik! A cóż to za zapach wstrętny i mdły!

Zrzucił z siebie prześcieradło. Obszedł kilka kroków. Wstrząsnął się.

— Jakiś dziwny wiatr chodzi mi po skórze! Br! Jak mi zimno!

Ziewnął. Przeciągnął się naprzód, w tył. Przeciągał też każdą z osobna tylną nogę. Obejrzał się na siebie.

— To nie do wytrzymania! Cała skóra mnie swędzi!

Usiadł. Chciał się polizać w miejsce, gdzie czuł najsilniejsze świerzbienie. Lecz zaledwie dotknął siebie nosem, kichnął potężnie.

— Co oni ze mną zrobili? Toć mnie już wcale nie czuć psem! Pachnę jak bielizna na strychu! Czy ja jestem psem, czy też świeżo wypraną koszulą? Tak mnie ładnie uperfumowali, że gotów bym z własnej skóry wyskoczyć, byle uciec od samego siebie — wyrzekał.

Wysunął łeb jak najdalej przed siebie i biegł szybko ku drzwiom. Starał się o ile możności nie czuć odrażającego zapachu mydła, jaki wydawało jego ciało.

Wypadł do ogrodu. Trafił na kałużę.

„Umyjmy się po tej łaźni!” — przyszło mu na myśl.

Wlazł wolno w sam środek kałuży. Powąchał wodę.

— No, ta przynajmniej jest czysta! Nie czuć jej mydłem! — stwierdził z uciechą.

I od razu przewrócił się na wznak. Wytarzał się na grzbiecie! Przewrócił się na prawy bok! Później na lewy! Położył się na brzuchu! Przeczołgał się wzdłuż kałuży! A parskał przy tym, prychał, rozrzucał błoto dokoła!

Pociągnął nosem.

— No, jakoś już znośniej pachniemy! Ale hm, jeszcze tamto czuć! Dalej, jeszcze raz, do wody!

Znów położył się na brzuchu. Orał nosem w lepkim błocie. Rozpryskiwał je na kark. Przewrócił się na wznak. Tarzał się z boku na bok. Wreszcie wstał i zaciągnął się zapachem.

— No, nareszcie! Znów czuć mnie wiatrem i błotem jak każdego szanującego się psa! Wykąpaliśmy się wybornie. Jaka to przyjemna rzecz, kąpiel! I jaka ożywcza! Dawno się tak dobrze nie czułem! A psik! — kichnął. — Trochę mi zimno! Trzeba się rozgrzać! — postanowił. I puścił się w ósemkę po grządkach i klombach. Najpierw w prawo, później w lewo. A nasturcje, bratki, piwonie, rezeda aż fruwały w powietrzu!

Finek zmęczył się wreszcie bieganiem. Rzucił się więc na piękną rabatkę maciejki. Wytarzał się w niej rozkosznie. Wstał i poszedł na klomb nasturcji.

Maciejka była, rozumie się, stratowana tak, jakby jej na klombie nigdy nie było! I nasturcja tak samo! To jasne!