Od baszt Świętej Trójcy do wszystkich szczytów skał, po prawej, po lewej, z tyłu i na przodzie leży mgła śnieżysta, blada, niewzruszona, milcząca, mara oceanu, który niegdyś miał brzegi swoje, gdzie te wierzchołki czarne, ostre, szarpane, i głębokości swoje, gdzie dolina, której nie widać, i słońce, które jeszcze się nie wydobyło. —
Na wyspie granitowej, nagiej, stoją wieże zamku, wbite w skałę pracą dawnych ludzi i zrosłe ze skałą jak pierś ludzka z grzbietem u Centaura. — Ponad nimi sztandar się wznosi, najwyższy i sam jeden wśród szarych błękitów.
Powoli śpiące obszary budzić się zaczną — w górze słychać szumy wiatrów — z dołu promienie się cisną — i kra z chmur pędzi po tym morzu z wyziewów. —
Wtedy inne głosy, głosy ludzkie, przymieszają się do tej znikomej burzy i niesione na mglistych bałwanach, roztrącą się o stopy zamku. —
Widna przepaść wśród obszarów, co pękły nad nią. —
Czarno tam w jej głębi, od głów ludzkich czarno — dolina cała zarzucona głowami ludzkimi, jako dno morza głazami. —
Słońce ze wzgórzów na skały wstępuje — w złocie unoszą się, w złocie roztapiają się chmury, a im bardziej nikną, tym lepiej słychać wrzaski, tym lepiej dojrzeć można tłumy, płynące u dołu. —
Z gór podniosły się mgły — i konają teraz po nicościach błękitu. — Dolina Świętej Trójcy obsypana światłem migającej broni i Lud ciągnie zewsząd do niej jak do równiny Ostatniego Sądu. —
Ostatnie sługi Twoje, w ostatnim kościele Syna Twego, błagamy Cię za czcią ojców naszych. — Od nieprzyjaciół wyratuj nas, Panie!
Patrz, z jaką dumą spogląda na wszystkich. —
Myśli, że świat podbił. —
A on się tylko nocą przedarł przez obóz chłopów. —
Sto trupów położył, a dwieście swoich stracił. —
Nie dajmy, by go wodzem obrali.
U stóp twoich składam zdobycz moją. —
Przypasz miecz ten, błogosławiony niegdyś ręką Świętego Floriana. —
Niech żyje hr. Henryk — niech żyje!
I przyjm ze znakiem Krzyża Św. dowództwo w tym zamku, ostatnim państwie naszym — wolą wszystkich mianuję cię wodzem. —
Niech żyje — niech żyje! —
Nie pozwalam. —
Precz — precz — za drzwi! — Niech żyje Henryk! —
Jeśli kto ma co do zarzucenia mnie, niechaj wystąpi, wśród tłumu się nie kryje. —
Ojcze, szablę tę biorę i niech mi Bóg zrządzi zgon prędki, za wczesny, jeśli nią ocalić was nie zdołam. —
Daj mu siłę — daj mu Ducha Świętego, Panie! — Od nieprzyjaciół wyratuj nas, Panie!
Teraz przysięgnijcie wszyscy, że chcecie bronić wiary i czci przodków waszych — że głód i pragnienie umorzy was do śmierci, ale nie do hańby — nie do poddania się — nie do ustąpienia choćby jednego z praw Boga waszego lub waszych. —
Przysięgamy. —
Krzywoprzysięzca gniewem Twoim niech obarczon będzie! — Bojaźliwy gniewem Twoim niech obarczon będzie! — Zdrajca gniewem Twoim niech obarczon będzie! —
Przysięgamy. —
Teraz obiecuję wam sławę — u Boga wyproście zwycięstwo. —
otoczony tłumem wychodzi*
Jeden z dziedzińców Świętej Trójcy. — Mąż — Hrabiowie — Barony — Książęta — księża — szlachta.Jakże — wszystko stracone? —
Nie wszystko — chyba że wam serca zabraknie przed czasem. —
Przed jakim czasem?
Przed śmiercią. —
Hrabio, podobno widziałeś się z tym okropnym człowiekiem. — Będzież on miał litości choć trochę nad nami, kiedy się dostaniem w ręce jego? —
Zaprawdę ci mówię, że o takiej litości żaden z ojców twoich nie słyszał — zowie się szubienica. —
Trza się bronić jak można. —
Co Książę mówi? —
Parę słów na boku. —
odchodzi z nimTo wszystko dobre jest dla gminu, ale między nami oczywistym jest, że się oprzeć nie zdołamy. —
Cóż więc pozostaje? —
Obrano cię wodzem, a zatem do ciebie należy rozpocząć układy. —
Ciszej — ciszej! —
Dlaczego? —
Boś, Mości Książę, już na śmierć zasłużył. —
odwraca się do tłumuKto wspomni o poddaniu się, ten śmiercią karanym będzie. —
Kto wspomni o poddaniu się, ten śmiercią karanym będzie. —
Śmiercią — śmiercią — vivat!
*
Krużganek na szczycie wieży. — Mąż, — Jakub.Gdzie syn mój?
W wieży północnej usiadł na progu starego więzienia i śpiewa proroctwa. —
Najmocniej osadź basztę Eleonory — sam nie ruszaj się stamtąd i co kilka minut patrzaj lunetą na obóz buntowników. —
Warto by, tak mi Panie Boże dopomóż, dla zachęty rozdać naszym po szklance wódki. —
Jeśli potrzeba, każ otworzyć nawet piwnice naszych hrabiów i książąt. —
Całym wzrokiem oczu moich, całą nienawiścią serca obejmuję was, wrogi. — Teraz już nie marnym głosem, nie mdłym natchnieniem będę walczył z wami, ale żelazem i ludźmi, którzy mnie się poddali. —
Jakże tu dobrze być panem, być władzcą — choćby z łoża śmierci spoglądać na cudze wole, skupione naokoło siebie, i na was, przeciwników moich, zanurzonych w przepaści, krzyczących z jej głębi ku mnie, jak potępieni wołają ku niebu. —
Dni kilka jeszcze, a może mnie i tych wszystkich nędzarzy, co zapomnieli o wielkich ojcach swoich, nie będzie — ale bądź co bądź — dni kilka jeszcze pozostało — użyję ich rozkoszy mej kwoli — panować będę — walczyć będę — żyć będę. — To moja pieśń ostatnia! —
Nad skałami zachodzi słońce w długiej, czarnej trumnie z wyziewów. — Krew promienista zewsząd leje się na dolinę. — Znaki wieszcze zgonu mojego, pozdrawiam was szczerszym, otwartszym sercem, niż kiedykolwiek wprzódy witałem obietnice wesela, ułudy, miłości. —
Bo nie podłą pracą, nie podstępem, nie przemysłem doszedłem końca życzeń moich — ale nagle, znienacka, tak, jakom marzył zawżdy.
I teraz tu stoję na pograniczach snu wiecznego wodzem tych wszystkich, co mi wczoraj jeszcze równymi byli. —
*
Komnata w zamku, oświecona pochodniami — Orcio siedzi na łożu — Mąż wchodzi i składa broń na stole.Sto ludzi zostawić na szańcach — reszta niech odpocznie po tak długiej bitwie. —
Tak mi Panie Boże dopomóż! —
Zapewne słyszałeś wystrzały, odgłosy naszej wycieczki — ale bądź dobrej myśli, dziecię moje, nie przepadniemy jeszcze ni dzisiaj, ni jutro. —
Słyszałem, ale to nie tknęło mi serca — huk przeleciał i nie ma go więcej — co innego w dreszcz mnie wprawia, Ojcze.
Lękałeś się o mnie. —
Nie — bo wiem, że twoja godzina nie nadeszła jeszcze.
Sami jesteśmy — ciężar spadł mi z duszy na dzisiaj, — bo tam w dolinie leżą ciała pobitych wrogów. — Opowiedz mi wszystkie myśli twoje — będę ich słuchał, jak dawniej w domu naszym. —
Za mną, za mną, Ojcze — tam straszny sąd co noc się powtarza. —
idzie ku drzwiom skrytym w murze i otwiera jeGdzie idziesz? — Kto ci pokazał to przejście? — Tam lochy wiecznie ciemne, tam gniją dawnych ofiar kości. —
Gdzie oko twoje, zwyczajne słońcu, nie dowidzi — tam duch mój stąpać umie. — Ciemności, idźcie do ciemności! —
zstępuje*
Lochy podziemne — kraty żelazne, kajdany, narzędzia do tortur, połamane, leżące na ziemi. — Mąż z pochodnią u stóp głazu, na którym Orcio stoi.Zejdź, błagam cię, zejdź do mnie. —
Czy nie słyszysz ich głosów, czy nie widzisz ich kształtów?
Milczenie grobów — a światło pochodni na kilka stóp tylko rozświeca przed nami.
Coraz już bliżej — coraz już widniej — idą spod ciasnych sklepień jeden po drugim i tam zasiadają w głębi.
W szaleństwie twoim potępienie moje — szalejesz, dziecię — i siły moje niszczysz, kiedy mi ich tyle potrzeba. —
Widzę duchem blade ich postacie, poważne, kupiące się na sąd straszny. — Oskarżony już nadchodzi i jako mgła płynie. —
Siłą nam daną — za męki nasze, my, niegdyś przykuci, smagani, dręczeni, żelazem rwani, trucizną pojeni, przywaleni cegłami i żwirem, dręczmy i sądźmy, sądźmy i potępiajmy — a kary Szatan się podejmie. —
Co widzisz? —
Oskarżony — oskarżony — ot, załamał dłonie. —
Kto on jest? —
Ojcze — Ojcze!
Na tobie się kończy ród przeklęty — w tobie ostatnim zebrał wszystkie siły swoje i wszystkie namiętności swe, i całą dumę swoją, by skonać. —
Za to, żeś nic nie kochał, nic nie czcił prócz siebie, prócz siebie i myśli twych, potępion jesteś — potępion na wieki. —
Nic dojrzeć nie mogę, a słyszę spod ziemi, nad ziemią, po bokach westchnienia i żale, wyroki i groźby. —
On teraz podniósł głowę, jako ty, Ojcze, kiedy się gniewasz — i odparł dumnym słowem, jako ty, Ojcze, kiedy pogardzasz. —
Daremno — daremno — ratunku nie ma dla niego ni na ziemi, ni w niebie.
Dni kilka jeszcze chwały ziemskiej, znikomej, której mnie i braci moich pozbawili naddziady twoje — a potem zaginiesz ty i bracia twoi — i pogrzeb wasz jest bez dzwonów żałoby — bez łkania przyjaciół i krewnych — jako nasz był kiedyś na tej samej skale boleści. —
Znam ja was, podłe duchy, marne ogniki, latające wśród ogromów anielskich. —
idzie kilka kroków naprzódOjcze, nie zapuszczaj się w głąb — na Chrystusa imię święte zaklinam cię, Ojcze. —
Powiedz, powiedz, kogo widzisz? —
To postać —
Czyja?
To drugi ty jesteś — cały blady — spętany teraz męczą ciebie — słyszę jęki twoje —
pada na kolanaPrzebacz mi, Ojcze — Matka pośród nocy przyszła i kazała...
mdlejeTego nie dostawało. — Ha! dziecię własne przywiodło mnie do progu piekła! — Mario! — nieubłagany duchu — Boże! i Ty, druga Maryjo, do której modliłem się tyle! —
Tam poczyna się nieskończoność mąk i ciemności. — Nazad! — muszę jeszcze walczyć z ludźmi — potem wieczna walka. —
ucieka z synemZa to, żeś nic nie kochał, nic nie czcił prócz siebie, prócz siebie i myśli twych, potępion jesteś — potępion na wieki. —
*
Sala w zamku Świętej Trójcy. — Mąż, kobiety, dzieci, kilku starców i hrabiów klęczących u stóp jego — Ojciec Chrzestny stoi w środku sali — tłum w głębi — zbroje zawieszone, gotyckie filary, ozdoby, okna. —Nie — przez syna mego — przez żonę nieboszczkę moją, nie — jeszcze raz mówię — nie. —
Zlituj się — głód pali wnętrzności nasze i dzieci naszych — dniem i nocą strach nas pożera. —
Jeszcze pora — słuchaj posła — nie odsyłaj posła. —
Całe życie moje obywatelskim było i nie zważam na twoje wyrzuty, Henryku. — Jeślim się podjął urzędu poselskiego, który w tej chwili sprawuję, to że znam wiek mój i cenić umiem całą wartość jego. — Pankracy jest reprezentantem obywatelem, że tak rzekę...
Precz z oczu moich, stary. —
na stronie do JakubaPrzyprowadź tu oddział naszych. —
Zgubiłeś nas, Hrabio. —
Wypowiadamy ci posłuszeństwo. —
Sami ułożymy z tym zacnym obywatelem warunki poddania zamku. —
Wielki mąż, który mnie przysłał, obiecuje wam życie, bylebyście przyłączyli się do niego i uznali dążenie wieku. —
Uznajemy — uznajemy. —
Kiedyście mnie wezwali, przysiągłem zginąć na tych murach — dotrzymam i wy wszyscy zginiecie wraz ze mną. —
Ha! chce się wam żyć jeszcze! —
Ha! zapytajcie ojców waszych, po co gnębili i panowali! —
do HrabiegoA ty czemu uciskałeś poddanych? —
do drugiegoA ty czemu przepędziłeś wiek młody na kartach i podróżach daleko od Ojczyzny? —
do innegoTy się podliłeś wyższym, gardziłeś niższymi. —
do jednej z kobietDlaczegóżeś dzieci nie wychowała sobie na obrońców — na rycerzy? — Teraz by ci się zdały na coś. — Aleś kochała Żydów, adwokatów — proś ich o życie teraz. —
staje i wyciąga ramionaCzego się tak śpieszycie do hańby — co was tak nęci, by upodlić wasze ostatnie chwile? — Naprzód raczej ze mną, naprzód, Mości Panowie, tam gdzie kule i bagnety — nie tam gdzie szubienica i kat milczący, z powrozem w dłoni na szyje wasze. —
Dobrze mówi — na bagnety! —
Kawałka chleba już nie ma. —
Dzieci nasze, dzieci wasze! —
Poddać się trzeba — układy — układy! —
Obiecuję wam całość, że tak rzekę, nietykalność osób i ciał waszych. —
Święta osobo posła, idź skryć siwą głowę pod namioty przechrztów i szewców, bym ją krwią twoją własną nie zmazał. —
Na cel mi wziąć to czoło zorane zmarszczkami marnej nauki — na cel tę czapkę wolności, drżącą od tchnienia słów moich na tej głowie bez mózgu. —
Związać go — wydać Pankracemu! —
Chwila jeszcze, Mości Panowie! — Chodzi od jednego żołnierza do drugiego. Z tobą, zda mi się, wdzierałem się na góry za dzikim zwierzem — pamiętasz, wyrwałem cię z przepaści. —
do innychZ wami rozbiłem się na skałach Dunaju — Hieronimie, Krzysztofie, byliście ze mną na Czarnym Morzu. —
do innychWam odbudowałem chaty zgorzałe. —
do innychWyście uciekli do mnie od złego pana. — A teraz mówcie — pójdziecie za mną czy zostawicie mnie samego, ze śmiechem na ustach, żem wpośród tylu ludzi jednego człowieka nie znalazł? —
Niech żyje hr. Henryk — niech żyje! —
Rozdać im, co zostało wędliny i wódki — a potem na mury! —
Wódki — mięsa — a potem na mury! —
Idź z nimi, a za godzinę bądź gotów do walki. —
Tak mi Panie Boże dopomóż! —
Przeklinamy cię za niewiniątka nasze! —
Za ojców naszych. —
Za żony nasze. —
A ja was za podłość waszą. —
wychodzi*
Okopy Świętej Trójcy. — Trupy naokoło — działa potrzaskane — broń leżąca na ziemi. — Tu i ówdzie biegną żołnierze — Mąż oparty o szaniec, Jakub przy nim.Nie ma rozkoszy, jak grać w niebezpieczeństwo i wygrywać zawżdy, a kiedy nadejdzie przegrać — to raz jeden tylko. —
Ostatnimi naszymi nabojami skropieni odstąpili, ale tam w dole się gromadzą i niedługo wrócą do szturmu — darmo, nikt losu przeznaczonego nie uszedł, od kiedy świat światem. —
Nie ma już więcej kartaczy? —
Ani kul, ani lotek, ani śrutu — wszystko się przebiera nareszcie. —
A więc syna mi przyprowadź, bym go raz jeszcze uściskał. —
Dym bitwy zamglił oczy moje — zda mi się, jakby dolina wzdymała się i opadała nazad — skały w sto kątów łamią się i krzyżują — dziwnym szykiem także ciągną myśli moje. —
siada na murzeCzłowiekiem być nie warto — Aniołem nie warto. — Pierwszy z Archaniołów po kilku wiekach, tak jak my po kilku latach bytu, uczuł nudę w sercu swoim i zapragnął potężniejszych sił. — Trza być Bogiem lub nicością. —
Weź kilku naszych, obejdź sale zamkowe i pędź do murów wszystkich, co spotkasz. —
Bankierów i hrabiów, i książąt. —
odchodziChodź, synu — połóż tu rękę swoją na dłoni mojej — czołem ust moich się dotknij — czoło matki twojej niegdyś było takiej samej bieli i miękkości. —
Słyszałem głos jej dzisiaj, nim zerwali się męże twoi do broni — słowa jej płynęły tak lekko jak wonie, i mówiła: „Dziś wieczorem zasiądziesz przy mnie”. —
Czy wspomniała choćby imię moje? —
Mówiła: „Dziś wieczorem czekam na syna mego”. —
U końca drogi czyż opadnie mnie siła? — Nie daj tego, Boże! — Za jedną chwilę odwagi masz mnie więźniem twoim przez wieczność całą. —
głośnoO synu, przebacz, żem ci dał życie — rozstajemy się — czy wiesz, na jak długo? —
Weź mnie i nie puszczaj — nie puszczaj — ja cię pociągnę za sobą. —
Różne drogi nasze — ty zapomnisz o mnie wśród chórów anielskich, ty kropli rosy nie rzucisz mi z góry. — O Jerzy — Jerzy! — O synu mój! —
Co za krzyki! — Drżę cały — coraz groźniej — coraz bliżej — huk dział i strzelb się rozlega — godzina ostatnia, przepowiedziana, ciągnie ku nam. —
Śpieszaj, śpieszaj, Jakubie! —
Daliście odłamki broni i bić się każecie. —
Henryku, ulituj się! —
Nie gnaj nas słabych, zgłodniałych ku murom! —
Gdzie nas pędzą — gdzie?
Na śmierć. —
do synaTym uściskiem chciałbym się z tobą połączyć na wieki — ale trza mi w inszą stronę. —
Do mnie, do mnie duchu czysty — do mnie, synu mój! —
Hej! do mnie, ludzie moi! —
dobywa szabli i przykłada do ust leżącegoKlinga szklanna jak wprzódy — oddech i życie uleciały razem. — Hej! tu — naprzód — już się wdarli na długość szabli mojej — nazad, w przepaść, syny wolności! —
*
Insza strona okopów — słychać odgłosy walki — Jakub rozciągnięty na murze — Mąż nadbiega, krwią oblany.Cóż ci jest, mój wierny, mój stary? —
Niech ci czart odpłaci w piekle upór twój i męki moje. — Tak mi Panie Boże dopomóż! —
umieraNiepotrzebnyś mi dłużej — wyginęli moi, a tamci klęcząc wyciągają ramiona ku zwycięzcom i bełkocą o miłosierdzie! —
spoziera naokołoNie nadchodzą jeszcze w tę stronę — jeszcze czas — odpocznijmy chwilę. — Ha! już się wdarli na wieżę północną — ludzie nowi się wdarli na wieżę północną — i patrzą, czy gdzie nie odkryją hrabiego Henryka. — Jestem tu — jestem — ale wy mnie sądzić nie będziecie. — Ja się już wybrałem w drogę — ja stąpam ku sądowi Boga. —
staje na odłamku baszty, wiszącym nad samą przepaściąWidzę ją całą czarną, obszarami ciemności płynącą do mnie, wieczność moją bez brzegów, bez wysep, bez końca, a pośrodku jej Bóg, jak słońce, co się wiecznie pali — wiecznie jaśnieje — a nic nie oświeca. —
krokiem dalej się posuwaBiegną, zobaczyli mnie — Jezus, Maryja! — Poezjo, bądź mi przeklęta, jako ja sam będę na wieki! — Ramiona, idźcie i przerzynajcie te wały!
skacze w przepaść*
Dziedziniec zamkowy. — Pankracy — Leonard — Bianchetti na czele tłumów — przed nimi przechodzą Hrabiowie, Książęta, z żonami i dziećmi, w łańcuchach. —Twoje imię? —
Krzysztof na Volsagunie. —
Ostatni raz go wymówiłeś — a twoje?
Władysław, pan Czarnolasu. —
Ostatni raz go wymówiłeś — a twoje?
Aleksander z Godalberg. —
Wymazane spośród żyjących — idź! —
Dwa miesiące nas trzymali, a nędzny rząd armat i lada jakie parapety. —
Czy dużo ich tam jeszcze? —
Oddaję ci wszystkich — niech ich krew płynie dla przykładu świata — a kto z was mi powie, gdzie Henryk, temu daruję życie. —
Zniknął przy samym końcu. —
Staję teraz jako pośrednik między tobą a niewolnikami twoimi — tymi przezacnego rodu obywatelami, którzy, wielki człowiecze, klucze zamku Św. Trójcy złożyli w ręce twoje.
Pośredników nie znam tam, gdzie zwyciężyłem siłą własną. — Sam dopilnujesz ich śmierci. —
Całe życie moje obywatelskim było, czego są dowody niemałe, a jeślim się połączył z wami, to nie na to, bym własnych braci szlachtę...
Wziąść starego doktrynera — precz; w jedną drogę z nimi! —
Gdzie Henryk? — czy kto z was nie widział go żywym lub umarłym? — Wór pełny złota za Henryka — choćby za trupa jego! —
A wy nie widzieliście Henryka? —
Obywatelu wodzu, udałem się za rozkazem generała Bianchetti ku stronie zachodniej szańców, zaraz na początku wejścia naszego do fortecy, i na trzecim zakręcie bastionu ujrzałem człowieka rannego i stojącego bez broni przy ciele drugiego. — Kazałem podwoić kroku, by schwytać — ale nim zdążyliśmy, ów człowiek zeszedł trochę niżej, stanął na głazie chwiejącym się i patrzał chwilę obłąkanym wzrokiem — potem wyciągnął ręce jak pływacz, który ma dać nurka, i pchnął się z całej siły naprzód — słyszeliśmy wszyscy odgłos ciała spadającego po urwiskach — a oto szabla, znaleziona kilka kroków dalej. —
Ślady krwi na rękojeści — poniżej herb jego domu. —
To pałasz hrabiego Henryka — on jeden spośród was dotrzymał słowa. — Za to chwała jemu, giliotyna wam. —
Generale Bianchetti, zatrudnij się zburzeniem warowni i dopełnieniem wyroku. —
Leonardzie! —
wstępuje na basztę z LeonardemPo tylu nocach bezsennych powinien byś odpocząć, mistrzu — znać strudzenie na rysach twoich. —
Nie czas mi jeszcze zasnąć, dziecię, bo dopiero połowa pracy dojdzie końca swojego z ich ostatnim westchnieniem. — Patrz na te obszary — na te ogromy, które stoją w poprzek między mną a myślą moją — trza zaludnić te puszcze — przedrążyć te skały — połączyć te jeziora — wydzielić grunt każdemu, by we dwójnasób tyle życia się urodziło na tych równinach, ile śmierci teraz na nich leży. — Inaczej dzieło zniszczenia odkupionym nie jest. —
Bóg Wolności sił nam podda. —
Co mówisz o Bogu — ślisko tu od krwi ludzkiej. — Czyjaż to krew? — Za nami dziedzińce zamkowe — sami jesteśmy, a zda mi się, jakoby tu był ktoś trzeci. —
Chyba to ciało przebite. —
Ciało jego powiernika — ciało martwe — ale tu duch czyjś panuje — a ta czapka — ten sam herb na niej — dalej, patrz, kamień wystający nad przepaścią — na tym miejscu serce jego pękło. —
Bledniesz, mistrzu. —
Czy widzisz tam wysoko — wysoko? —
Nad ostrym szczytem widzę chmurę pochyłą, na której dogasają promienie słońca. —
Znak straszny pali się na niej. —
Chyba cię myli wzrok. —
Milion ludu słuchało mnie przed chwilą — gdzie jest lud mój? —
Słyszysz ich okrzyki — wołają ciebie — czekają na ciebie. —
Plotły kobiety i dzieci, że się tak zjawić ma, lecz dopiero w ostatni dzień. —
Kto? —
Jak słup śnieżnej jasności, stoi ponad przepaściami — oburącz wspart na krzyżu, jak na szabli mściciel. — Ze splecionych piorunów korona cierniowa.
Co się z tobą dzieje? co tobie jest? —
Od błyskawicy tego wzroku chyba mrze, kto żyw. —
Coraz to bardziej rumieniec zbiega ci z twarzy — chodźmy stąd — chodźmy — czy słyszysz mnie? —
Połóż mi dłonie na oczach — zadław mi pięściami źrenice — oddziel mnie od tego spojrzenia, co mnie rozkłada w proch. —
Czy dobrze tak? —
Nędzne ręce twe — jak u ducha bez kości i mięsa — przejrzyste jak woda — przejrzyste jak szkło — przejrzyste jak powietrze. — Widzę wciąż! —
Oprzyj się na mnie. —
Daj mi choć odrobinę ciemności! —
O mistrzu mój! —
Ciemności — ciemności! —
Hej! obywatele — hej! bracia — demokraty, na pomoc! — Hej! ratunku — pomocy — ratunku! —
Galilaee, vicisti!
stacza się w objęcia Leonarda i kona