Do pieśni — do pieśni.
Kto ją zacznie, kto jej dokończy? — Dajcie mi przeszłość, zbrojną w stal, powiewną rycerskimi pióry. — Gotyckie wieże wywołam przed oczy wasze — rzucę cień katedr świętych na głowy wam. — Ale to nie to — tego już nigdy nie będzie. —
*
Ktokolwiek jesteś, powiedz mi, w co wierzysz — łatwiej byś życia się pozbył, niż wiarę jaką wynalazł, wzbudził wiarę w sobie. Wstydźcie się, wstydźcie wszyscy, mali i wielcy, — a mimo was, mimo żeście mierni i nędzni, bez serca i mózgu, świat dąży ku swoim celom, rwie za sobą, pędzi przed się, bawi się z wami, przerzuca, odrzuca — walcem świat się toczy, pary znikają i powstają, wnet zapadają, bo ślisko — bo krwi dużo — krew wszędzie — krwi dużo, powiadam wam. —
*
Czy widzisz owe tłumy, stojące u bram miasta wśród wzgórzów i sadzonych topoli — namioty rozbite — zastawione deski, długie, okryte mięsiwem i napojami, podparte pniami, drągami. — Kubek lata z rąk do rąk — a gdzie ust się dotknie, tam głos się wydobędzie, groźba, przysięga lub przeklęstwo. — On lata, zawraca, krąży, tańcuje, zawsze pełny, brzęcząc, błyszcząc, wśród tysiąców. — Niechaj żyje kielich pijaństwa i pociechy! —
*
Czy widzicie, jak oni czekają niecierpliwie — szemrzą między sobą, do wrzasków się gotują — wszyscy nędzni, ze znojem na czole, z rozczuchranymi włosy, w łachmanach, z spiekłymi twarzami, z dłoniami pomarszczonymi od trudu — ci trzymają kosy, owi potrząsają młotami, heblami — patrz — ten wysoki trzyma topór spuszczony — a tamten stemplem żelaznym nad głową powija; dalej w bok pod wierzbą chłopię małe wisznię do ust kładzie, a długie szydło w prawej ręce ściska. — Kobiety przybyły także, ich matki, ich żony, głodne i biedne jak oni, zwiędłe przed czasem, bez śladów piękności — na ich włosach kurzawa bitej drogi — na ich łonach poszarpane odzieże — w ich oczach coś gasnącego, ponurego, gdyby przedrzeźnianie wzroku — ale wnet się ożywią — kubek lata wszędzie, obiega wszędzie. — Niech żyje kielich pijaństwa i pociechy! —
*
Teraz szum wielki powstał w zgromadzeniu — czy to radość, czy rozpacz? — kto rozpozna jakie uczucie w głosach tysiąców? — Ten, który nadszedł, wstąpił na stół, wskoczył na krzesło i panuje nad nimi, mówi do nich. — Głos jego przeciągły, ostry, wyraźny — każde słowo rozeznasz, zrozumiesz — ruchy jego powolne, łatwe, wtórują słowom, jak muzyka pieśni — czoło wysokie, przestronne, włosa jednego na czaszce nie masz, wszystkie wypadły, strącone myślami — skóra przyschła do czaszki, do liców, żółtawo się wcina pomiędzy koście i muszkuły — a od skroni broda czarna wieńcem twarz opasuje — nigdy krwi, nigdy zmiennej barwy na licach — oczy niewzruszone, wlepione w słuchaczy — chwili jednej zwątpienia, pomieszania nie dojrzeć; a kiedy ramię wzniesie, wyciągnie, wytęży ponad nimi, schylają głowy, zda się, że wnet uklękną przed tym błogosławieństwem wielkiego rozumu — nie serca — precz z sercem, z przesądami, a niech żyje słowo pociechy i mordu! —
*
To ich wściekłość, ich kochanie, to władzca ich dusz i zapału — on obiecuje im chleb i zarobek — krzyki się wzbiły, rozciągnęły, pękły po wszystkich stronach — „Niech żyje Pankracy! — chleba nam, chleba, chleba!” — A u stóp mówcy opiera się na stole przyjaciel czy towarzysz, czy sługa. —
*
Oko wschodnie, czarne, cieniowane długimi rzęsy — ramiona obwisłe, nogi uginające się, ciało niedołężnie w bok schylone — na ustach coś lubieżnego, coś złośliwego, na palcach złote pierścienie — i on także głosem chrapliwym woła — „Niech żyje Pankracy!” — Mówca ku niemu na chwilę wzrok obrócił. — „Obywatelu przechrzto, podaj mi chustkę”.—
*
Tymczasem trwają poklaski i wrzaski. — „Chleba nam, chleba, chleba! — Śmierć panom, śmierć kupcom — chleba, chleba!” —
Bracia moi podli, bracia moi mściwi, bracia kochani, ssajmy karty Talmudu jako pierś mleczną, pierś żywotną, z której siła i miód płynie dla nas, dla nich gorycz i trucizna.
Jehowa pan nasz, a nikt inny. — On nas porozrzucał wszędzie, On nami, gdyby splotami niezmiernej gadziny, oplótł świat czcicielów Krzyża, panów naszych, dumnych, głupich, niepiśmiennych. — Po trzykroć pluńmy na zgubę im — po trzykroć przeklęstwo im.
Cieszmy się, bracia moi. — Krzyż, wróg nasz, podcięty, zbutwiały, stoi dziś nad kałużą krwi, a jak raz się powali, nie powstanie więcej. — Dotąd pany go bronią.
Dopełnia się praca wieków, praca nasza markotna, bolesna, zawzięta. — Śmierć panom — po trzykroć pluńmy na zgubę im — po trzykroć przeklęstwo im!
Na wolności bez ładu, na rzezi bez końca, na zatargach i złościach, na ich głupstwie i dumie osadzim potęgę Izraela — tylko tych panów kilku — tych kilku jeszcze zepchnąć w dół — trupy ich przysypać rozwalinami Krzyża. —
Krzyż znamię święte nasze — woda chrztu połączyła nas z ludźmi — uwierzyli pogardzający miłości pogardzonych. —
Wolność ludzi prawo nasze — dobro ludu cel nasz — uwierzyli synowie chrześcijan w synów Kajfasza.
—Przed wiekami wroga umęczyli ojcowie nasi — my go na nowo dziś umęczym i nie zmartwychwstanie więcej. —
Chwil kilka jeszcze, jadu żmii kropel kilka jeszcze — a świat nasz, nasz, o bracia moi! —
Jehowa Pan Izraela, a nikt inny. — Po trzykroć pluńmy na zgubę ludom — po trzykroć przeklęstwo im. —
Do roboty waszej — a ty, święta księgo, precz stąd, by wzrok przeklętego nie zbrudził kart twoich. —
Talmud chowaKto tam?
Swój — W imieniu Wolności, otwieraj. —
Bracia, do młotów i powrozów. —
otwieraDobrze, Obywatele, że czuwacie i ostrzycie puginały na jutro. —
do jednego z nich przystępujeA ty co robisz w tym kącie? —
Stryczki, Obywatelu. —
Masz rozum, bracie — kto od żelaza nie padnie w boju, ten na gałęzi skona. —
Miły Obywatelu Leonardzie, czy sprawa pewna na jutro? —
Ten, który myśli i czuje najpotężniej z nas wszystkich, wzywa cię na rozmowę przeze mnie. — On ci sam na to pytanie odpowie. —
Idę — a wy nie ustawajcie w pracy — Jankielu, pilnuj ich dobrze. —
wychodzi z LeonardemPowrozy i sztylety, kije i pałasze, rąk naszych dzieło, wyjdziecie na zatratę im — oni panów zabiją po błoniach — rozwieszą po ogrodach i borach — a my ich potem zabijem, powiesim. — Pogardzeni wstaną w gniewie swoim, w chwałę Jehowy się ustroją; słowo Jego zbawienie, miłość Jego dla nas zniszczeniem dla wszystkich. — Pluńmy po trzykroć na zgubę im, po trzykroć przeklęstwo im! —
*
Namiot — porozrzucane butelki, kielichy.Pięćdziesięciu hulało tu przed chwilą i za każdym słowem moim krzyczało — Vivat — czy choć jeden zrozumiał myśli moje? — pojął koniec drogi, u początku której hałasuje? — Ach! servile imitatorum pecus. —
Czy znasz hrabiego Henryka?
Wielki Obywatelu, z widzenia raczej niż z rozmowy — raz tylko, pamiętam, przechodząc na Boże Ciało, krzyknął mi — „Ustąp się” — i spojrzał na mnie wzrokiem pana — za co mu ślubowałem stryczek w duszy mojej. —
Jutro jak najraniej wybierzesz się do niego i oświadczysz, że chcę się z nim widzieć osobiście, potajemnie, pojutrze w nocy. —
Wiele mi dasz ludzi? Bo nieostrożnie byłoby się puszczać samemu. —
Puścisz się sam, moje imię strażą twoją — szubienica, na której powiesiliście Barona zawczoraj, plecami twymi. —
Aj waj!
Powiesz, że przyjdę do niego o dwunastej w nocy, pojutrze. —
A jak mnie każe zamknąć lub obije? —
To będziesz męczennikiem za Wolność Ludu. —
Wszystko, wszystko za Wolność Ludu —
na stronieAj waj —
Dobranoc, Obywatelu. —
Na co ta odwłoka, te półśrodki, układy — rozmowy? — Kiedym przysiągł uwielbiać i słuchać ciebie, to że cię miałem za bohatera ostateczności, za orła lecącego wprost do celu, za człowieka stawiającego siebie i swoich wszystkich na jedną kartę. —
Milcz, dziecko. —
Wszyscy gotowi — przechrzty broń ukuli i powrozów nasnuli — tłumy krzyczą, wołają o rozkaz; daj rozkaz, a on pójdzie jak iskra, jak błyskawica, i w płomień się zamieni, i przejdzie w grom. —
Krew ci bije do głowy — to konieczność lat twoich, a z nią walczyć nie umiesz i to nazywasz zapałem. —
Rozważ, co czynisz. Arystokraty w bezsilności swojej zawarli się w Św. Trójcy i czekają naszego przybycia jak noża gilotyny. — Naprzód, Mistrzu, bez zwłoki naprzód, i po nich.
Wszystko jedno — oni stracili siły ciała w rozkoszach, siły rozumu w próżniactwie legnąć muszą. —
Kogóż się boisz — któż cię wstrzymuje? —
Nikt — jedno wola moja. —
I na ślepo jej mam wierzyć?
Zaprawdę ci powiadam — na ślepo. —
Ty nas zdradzasz. —
Jak zwrotka u pieśni, tak zdrada u końca każdej mowy twojej — nie krzycz, bo gdyby nas kto podsłuchał...
Tu szpiegów nie ma, a potem cóż?...
Nic — tylko pięć kul w twoich piersiach za to, żeś śmiał głos podnieść o ton jeden wyżej w mojej przytomności. —
przystępuje do niegoWierz mi — daj sobie pokój. —
Uniosłem się, przyznaję — ale nie boję się kary. — Jeśli śmierć moja za przykład służyć może, sprawie naszej hartu i powagi dodać, rozkaż. —
Jesteś żywy, pełny nadziei i wierzysz głęboko — najszczęśliwszy z ludzi, nie chcę pozbawiać cię życia. —
Co mówisz? —
Myśl więcej, gadaj mniej, a kiedyś mnie zrozumiesz. — Czy posłałeś do magazynu po dwa tysiące ładunków? —
Posłałem Dejca z oddziałem. —
A składka szewców oddana do kasy naszej?
Z najszczerszym zapałem się złożyli co do jednego i przynieśli sto tysięcy.
Jutro zaproszę ich na wieczerzę. — Czy słyszałeś co nowego o hrabim Henryku? —
Pogardzam zanadto panami, bym wierzył temu, co o nim mówią — upadające rasy energii nie mają — mieć nie powinny, nie mogą. —
On jednak zbiera swoich włościan i, zaufany w ich przywiązaniu, gotuje się iść na odsiecz zamkowi Świętej Trójcy.
Kto nam zdoła się oprzeć — przecie w nas wcieliła się Idea wieku naszego. —
Ja chcę go widzieć — spojrzeć mu w oczy — przeniknąć do głębi serca — przeciągnąć na naszą stronę. —
Zabity arystokrata. —
Ale poeta zarazem. — Teraz zostaw mnie samym. —
Przebaczasz mi, Obywatelu?
Zaśnij spokojnie — gdybym ci nie przebaczył, już byś zasnął na wieki. —
Jutro nic nie będzie? —
Dobrej nocy i miłego marzenia. —
Hej, Leonardzie! —
Obywatelu Wodzu —
Pojutrze w nocy pójdziesz ze mną do hrabiego Henryka. —
Słyszałem. —
wychodziDlaczegóż mnie, wodzowi tysiąców, ten jeden człowiek na zawadzie stoi? — Siły jego małe w porównaniu z moimi — kilkaset chłopów, ślepo wierzących jego słowu, przywiązanych miłością swojskich zwierząt... To nędza, to zero. — Czemuż tak pragnę go widzieć, omamić — czyż duch mój napotkał równego sobie i na chwilę się zatrzymał? — Ostatnia to zapora dla mnie na tych równinach — trza ją obalić, a potem... Myśli moja, czyż nie zdołasz łudzić siebie, jako drugich łudzisz — wstydź się, przecie ty znasz swój cel, ty jesteś myślą — panią ludu — w tobie zeszła się wola i potęga wszystkich — i co zbrodnią dla innych, to chwałą dla ciebie. — Ludziom podłym, nieznanym, nadałaś imiona — ludziom bez czucia wiarę nadałaś — świat na podobieństwo swoje — świat nowy utworzyłaś naokoło siebie — a sama błąkasz się i nie wiesz, czym jesteś. — Nie, nie, nie — ty jesteś wielką!
pada na krzesło i duma*
Bór — porozwieszane płótna na drzewach — w środku łąka, na której stoi szubienica — szałasy — namioty — ogniska — beczki — tłumy ludzi.Pamiętaj! —
JW. Panie, oprowadzę cię — nie wydam cię, na honor. —
Mrugnij okiem, palec podnieś, a w łeb ci strzelę — możesz się domyślić, że nie dbam o życie twoje... kiedym własne na to odważył. —
Aj waj — żelaznymi kleszczami dłoń mi ściskasz — cóż mam robić!
Mów ze mną jak ze znajomym, z przyjacielem nowo przybyłym. — Cóż to za taniec? —
Taniec wolnych ludzi. Tańcują mężczyźni i kobiety wokoło szubienicy i śpiewają.
Chleba, zarobku, drzewa na opał w zimie, odpoczynku w lecie! — Hura — Hura!
Bóg nad nami nie miał litości — Hura — Hura! —
Królowie nad nami nie mieli litości — Hura — Hura! —
Panowie nad nami nie mieli litości — Hura! —
My dziś Bogu, królom i panom za służbę podziękujem — Hura — Hura! —
Cieszy mnie, żeś tak rumiana i wesoła.
A dyć tośmy długo na taki dzień czekały. — Juści, ja myłam talerze, widelce szurowała ścierką, dobrego słowa nie słyszała nigdy — a dyć czas, czas, bym jadła sama — tańcowała sama — Hura! —
Tańcuj, Obywatelko. —
Zmiłuj się, JW. Panie — ktoś może cię poznać — wychodźmy. —
Jeśli kto mnie pozna, toś zginął — idźmy dalej. —
Pod tym dębem siedzi klub Lokajów. —
Przybliżmy się.
Jużem ubił mojego dawnego pana. —
Ja szukam dotąd mojego barona — zdrowie twoje! —
Obywatele, schyleni nad prawidłem w pocie i poniżeniu, glancując buty, strzyżąc włosy, poczuliśmy prawa nasze — zdrowie klubu całego! —
Zdrowie Prezesa — on nas powiedzie drogą honoru. —
Dziękuję, Obywatele.
Z przedpokojów, więzień naszych, razem, zgodnie, jednym wypadliśmy rzutem — Vivat! — Salonów znamy śmieszności i wszeteczeństwa — Vivat! — Vivat! —
Cóż to za głosy, twardsze i dziksze, wychodzące z tej gęstwiny na lewo? —
To chór rzeźników, JW. Panie. —
Obuch i nóż to broń nasza — szlachtuz to życie nasze. — Nam jedno: czy bydło, czy panów rznąć. —
Dzieci siły i krwi, obojętnie patrzym na drugich, słabszych i bielszych — kto nas powoła, ten nas ma — dla panów woły, dla ludu panów bić będziem.
Obuch i nóż broń nasza — szlachtuz życie nasze — szlachtuz — szlachtuz — szlachtuz. —
Tych lubię — przynajmniej nie wspominają ani o honorze, ani o filozofii. — Dobry wieczór Pani. —
JW. Panie, mów Obywatelko — lub Wolna Kobieto. —
Cóż znaczy ten tytuł, skąd się wyrwał? — Fe — fe — cuchniesz starzyzną. —
Język mi się zaplątał. —
Jestem swobodną, jako ty, niewiastą wolną, a towarzystwu za to, że mi prawa przyznało, rozdaję miłość moją. —
Towarzystwo znów za to ci dało te pierścienie i ten łańcuch ametystowy. — Och! podwójnie dobroczynne towarzystwo! —
Nie, te drobnostki zdarłam przed wyzwoleniem moim — z męża mego, wroga mego, wroga wolności, który mnie trzymał na uwięzi. —
Życzę Obywatelce miłej przechadzki. —
przechodziKtóż jest ten dziwny żołnierz — oparty na szabli obosiecznej, z główką trupią na czapce, z drugą na felcechu, z trzecią na piersiach? — Czy to nie sławny Bianchetti, taki dziś kondotier ludów, jako dawniej bywali kondotiery książąt i rządów? —
On sam, JW. Panie — dopiero od tygodnia do nas przybyły. —
Nad czym tak zamyślił się Generał? —
Widzicie, Obywatele, ową lukę między jaworami? — Patrzcie dobrze — dojrzycie tam na górze zamek — doskonale widzę przez moją lunetę mury, okopy i cztery bastiony. —
Trudno go opanować.
Tysiąc tysięcy królów! — można obejść jarem, podkopać się, i...
Obywatelu Generale. —
Czujesz ten kurek odwiedziony pod moim płaszczem? —
Aj waj! —
głośnoJakżeś więc to ułożył, Obywatelu Generale? —
Chociażeście moi bracia w wolności, nie jesteście moimi braćmi w geniuszu — po zwycięstwie dowie się każdy o moich planach. —
odchodziRadzę wam, go zabijcie, bo tak się poczyna każda Arystokracja. —
Przeklęstwo — przeklęstwo. —
Cóż robisz pod tym drzewem, biedny człowiecze — czemu patrzysz tak dziko i mgławo? —
Przeklęstwo kupcom, dyrektorom fabryki — najlepsze lata, w których inni ludzie kochają dziewczyny, biją się na otwartym polu, żeglują po otwartych morzach, ja prześlęczałem w ciasnej komorze, nad warsztatem jedwabiu. —
Wychylże czarę, którą trzymasz w dłoni. —
Sił nie mam — podnieść do ust nie mogę — ledwo się tutaj przyczołgałem, ale dla mnie już nie zaświta dzień wolności. — Przeklęstwo kupcom, co jedwab sprzedają, i panom, co noszą jedwabie — przeklęstwo — przeklęstwo!
umieraJaki brzydki trup. —
Tchórzu wolności, obywatelu Przechrzto, patrz na tę głowę bez życia, pływającą w pokrwawie zachodzącego słońca. —
Gdzie się podzieją teraz wasze wyrazy, wasze obietnice — równość — doskonałość i szczęście rodu ludzkiego? —
Bodajbyś także za wcześnie zdechł i ciało twoje psy rozerwały na sztuki. —
głośnoPuszczaj mnie — muszę zdać sprawę z mojego poselstwa. —
Powiesz, żem cię miał za szpiega i dlatego zatrzymał. —
obziera się naokołoOdgłosy biesiady głuchną z tyłu — przed nami już same tylko sosny i świerki, oblane promieńmi wieczoru. —
Nad drzewami skupiają się chmury — lepiej byś wrócił do swoich ludzi, którzy i tak już od dawna czekają na ciebie w jarze Świętego Ignacego. —
Dzięki ci za troskliwość, mości Żydzie — nazad! — Chcę obywateli raz jeszcze w zmierzchu obejrzyć. —
Syn chamów dobranoc zasyła staremu słonku.
Zdrowie twoje, dawny wrogu nasz, coś nas pędził do pracy i znoju — jutro, wschodząc, zastaniesz twoich niewolników przy mięsiwie i konwiach — a teraz, szklanko, idź do czarta! —
Orszak chłopów tu ciągnie. —
Nie wyrwiesz się — stój za tym pniem i milcz.
Naprzód, naprzód, pod namioty, do braci naszych — naprzód, naprzód, pod cień jaworów, na sen, na miłą wieczorną gawędkę — tam dziewki nas czekają — tam woły pobite, dawne pługów zaprzęgi, czekają nas.
Ciągnę go i wlokę, zżyma się i opiera — idź w rekruty — idź! —
Dzieci moje, litości, litości. —
Wróć mi wszystkie dni pańszczyzny. —
Wskrześ mi syna, Panie, spod batogów kozackich. —
Chamy piją zdrowie twoje, Panie — przepraszają cię, Panie.
Upiór ssał krew i poty nasze — mamy upiora — nie puścim upiora — przez biesa, przez biesa, ty zginiesz wysoko, jako pan, jako wielki pan, wzniesion nad nami wszystkimi. — Panom tyranom śmierć — nam biednym, nam głodnym, nam strudzonym jeść, spać i pić. — Jako snopy na polu, tak ich trupy będą — jako plewy w młockarniach, tak perzyny ich zamków — przez kosy nasze, siekiery i cepy, bracia, naprzód. —
Nie mogłem twarzy dojrzeć wśród zastępów. —
Może jaki przyjaciel lub krewny JW–go. —
Nim pogardzam, a was nienawidzę — poezja to wszystko ozłoci kiedyś. — Dalej, Żydzie — dalej! —
zapuszcza się w krzaki*
Inna część boru — wzgórze z rozpalonymi ogniami — zgromadzenie ludzi przy pochodniach.Gałęzie podarły na łachmany moją czapkę wolności. — A to co za piekło z rudawych płomieni, wznoszące się wśród tych dwóch ścian lasu, tych dwóch nawałów ciemności? —
Zabłądziliśmy, szukając wąwozu Świętego Ignacego — nazad w krzaki, bo tu Leonard odprawia obrzędy nowej wiary. —
Przez Boga, naprzód! — tegom żądał właśnie, nie lękaj się, nikt nas nie pozna. —
Ostrożnie — powoli. —
Wszędzie rozwaliny jakiegoś ogromu, który musiał wieki przetrwać, nim runął — filary, podnóża, kapitele, ćwiertowane posągi, rozrzucone floresy, którymi oplatano starodawne sklepienia — teraz mi pod stopą zamignęła stłuczona szyba — zda się, że twarz Bogarodzicy na chwilę wyjrzała z cieniu i znów tam ciemno — tu, patrz, cała arkada leży — tu krata żelazna, zasypana gruzem — z góry lunął błysk pochodni — widzę pół rycerza śpiącego na połowie grobu — gdzież jestem, przewodniku? —
Nasi ludzie krwawo pracowali przez czterdzieści dni i nocy, aż wreszcie zburzyli ostatni kościół — na tych równinach. — Teraz właśnie cmentarz mijamy.
Wasze pieśni, ludzie nowi, gorzko brzmią w moich uszach — czarne postacie z tyłu, z przodu, po bokach się cisną, a pędzone wiatrem blaski i cienie przechadzają się po tłumie, jak żyjące duchy. —
W imieniu Wolności pozdrawiam was obu. —
Przez śmierć panów witam was obu. —
Czego się nie śpieszycie? Tam śpiewają kapłani Wolności. —
Niepodobna się oprzeć — zewsząd nas pchają. —
Któż jest ten młody człowiek, na gruzach przybytku stojący? — Trzy ogniska palą się pod nim, wśród dymu i łuny twarz jego płonie, głos jego brzmi szaleństwem. —
To Leonard, prorok natchnięty Wolności — naokoło stoją nasze kapłany, filozofy, poeci, artyści, córki ich i kochanki. —
Ha! wasza arystokracja — pokaż mi tego, który cię przysłał. —
Nie widzę go tutaj. —
Dajcie mi ją do ust, do piersi, w objęcia, dajcie piękną moją, niepodległą, wyzwoloną, obnażoną z zasłon i przesądów, wybraną spośród córek Wolności, oblubienicę moją. —
Wyrywam się do ciebie, mój kochanku. —
Patrz, ramiona wyciągam do ciebie — upadłam z niemocy — tarzam się po zgliszczach, kochanku mój. —
Wyprzedziłam je — przez popiół i żar, ogień i dym stąpam ku tobie, kochanku mój. —
Z rozpuszczonym włosem, z dyszącą piersią wdziera się na gruzy namiętnymi podrzuty.
Tak co noc bywa. —
Do mnie, do mnie, o rozkoszo moja — córo Wolności. — Ty drżysz w boskim szale. — Natchnienie, ogarnij mą duszę — słuchajcie wszyscy — teraz wam prorokować będę. —
Głowę pochyliła, mdleje. —
My oboje obrazem rodu ludzkiego, wyzwolonego, zmartwychwstającego — patrzcie — stoim na rozwalinach starych kształtów, starego Boga. — Chwała nam, bośmy członki Jego rozerwali, teraz proch i pył z nich — a duch Jego zwyciężyli naszymi duchami — duch Jego zstąpił do nicości. —
Szczęśliwa, szczęśliwa oblubienica Proroka — my tu na dole stoimy i zazdrościm jej chwały. —
Świat nowy ogłaszam — Bogu nowemu oddaję niebiosa. Panie swobody i rozkoszy, Boże ludu, każda ofiara zemsty, trup każdego ciemięzcy twoim niech będzie ołtarzem — w oceanie krwi utoną stare łzy i cierpienia rodu ludzkiego — życiem jego odtąd szczęście — prawem jego równość — a kto inne tworzy, temu stryczek i przeklęstwo. —
Rozpadła się budowa ucisku i dumy — kto z niej choć kamyczek podniesie, temu śmierć i przeklęstwo.
Bluźnierce Jehowy, po trzykroć pluję na zgubę wam. —
Orle, dotrzymaj obietnicy, a ja tu na ich karkach nowy kościół Chrystusowi postawię. —
Wolność — szczęście — hura! — hejże! — rykacha! — hurracha! — hurracha!
Gdzie pany, gdzie króle, co niedawno przechadzali się po ziemi w berłach i koronach, w dumie i gniewie? —
Ja zabiłem króla Aleksandra. —
Ja króla Henryka. —
Ja króla Emanuela. —
Idźcie bez trwogi i mordujcie bez wyrzutów — boście wybrani z wybranych, święci wśród najświętszych — boście męczennikami — bohaterami Wolności. —
Pójdziemy nocą ciemną, sztylety ściskając w dłoniach, pójdziemy, pójdziemy. —
Obudź się, urodziwa moja. —
Nuż, odpowiedzcie żyjącemu Bogu — wznieście pieśni wasze — chodźcie za mną wszyscy, wszyscy, jeszcze raz obejdziem i zdepcem świątynię umarłego Boga. —
A ty podnieś głowę — powstań i obudź się.
Pałam miłością ku tobie i Bogu twemu, światu całemu miłość rozdam moją — płonę — płonę.
Ktoś mu zabiegł — padł na kolana — mocuje się sam z sobą, coś bełkoce, coś jęczy. —
Widzę, widzę, to syn sławnego filozofa.
Czego żądasz, Hermanie? —
Arcykapłanie, daj mi święcenie zbójeckie.
Podajcie mi olej, sztylet i truciznę.
do HermanaOlejem, którym dawniej namaszczano królów, na zgubę królom namaszczam cię dzisiaj — broń dawnych rycerzy i Panów na zatratę panów kładę w ręce twoje — na twoich Piersiach zawieszam medalion, pełny trucizny tam, gdzie twoje żelazo nie dojdzie, niech ona żre i pali wnętrzności tyranów. — Idź i niszcz stare pokolenia po wszech stronach świata. —
Ruszył z miejsca i na czele orszaku ciągnie po wzgórzu. —
Usuńmy się z drogi. —
Nie — chcę tego snu dokończyć. —
Po trzykroć pluję na ciebie. —
do MężaLeonard może mnie poznać, JW. Panie — patrz, jaki nóż wisi na jego piersiach. —
Zakryj się płaszczem moim. — Co to za niewiasty przed nim tańcują? —
Hrabiny i księżniczki, które porzuciwszy mężów przeszły na wiarę naszą. —
Niegdyś anioły moje — Pospólstwo go zewsząd oblało — zginął mi w natłoku — jedno po muzyce poznaję, że się od nas oddala. — Choć za mną — stamtąd lepiej nam patrzeć będzie. —
wdziera się na odłamek muruAj waj, aj waj! Każdy nas tu spostrzeże. —
Widzę go znowu — drugie niewiasty cisną się za nim, blade, obłąkane, w konwulsjach. — Syn filozofa pieni się, potrząsa sztyletem. — Dochodzą teraz do ruin wieży północnej. —
Stanęli — pląsają na gruzach — rozrywają nieobalone arkady — sypią iskrami na leżące ołtarze i krzyże — płomień się zajmuje i gna słupy dymu przed sobą — biada wam — biada! —
Biada ludziom, którzy dotąd się kłaniają umarłemu Bogu. —
Czarne bałwany nawracają się i ku nam pędzą. —
O Abrahamie! —
Orle, wszak moja godzina nie tak bliska jeszcze? —
Już po nas. —
Coś ty za jeden, bracie, z taką dumną twarzą — czemu nie łączysz się z nami? —
Śpieszę z daleka na odgłos waszego powstania. — Jestem morderca klubu Hiszpańskiego i dopiero dziś przybyłem. —
A ten drugi po co się w zawojach płaszcza twego kryje? —
To mój brat młodszy — ślubował, że twarzy ludziom nie ukaże, nim zabije przynajmniej barona. —
Ty sam czyją śmiercią się chlubisz? —
Na dwa dni tylko przed wybraniem się w drogę starsi bracia dali mi święcenie. —
Kogóż masz na myśli?
Ciebie pierwszego, jeśli się nam sprzeniewierzysz. —
Bracie, na ten użytek weź sztylet mój. —
wyciąga sztylet z pasaBracie, na ten użytek i mojego wystarczy. —
Niech żyje Leonard! — Niech żyje morderca Hiszpański! —
Jutro staw się u namiotu Obywatela Wodza.
Pozdrawiamy cię, gościu, imieniem ducha Wolności — w ręku twoim część naszego zbawienia. — Kto walczy bez ustanku, morduje bez słabości, kto dniem i nocą wierzy zwycięstwu, ten zwycięży wreszcie. —
przechodząMy ród ludzki dźwignęli z dzieciństwa. — My prawdę z łona ciemności wyrwali na jaśnią. — Ty za nią walcz, morduj i giń.
przechodząTowarzyszu bracie, czaszką starego świętego piję zdrowie twoje — do widzenia. —
rzuca czaszkęZabij dla mnie księcia Jana. —
Dla mnie hrabiego Henryka. —
Prosimy cię ślicznie o głowę arystokraty. —
Szczęść się twojemu sztyletowi! —
Na ruinach gotyckich świątynię zbudujem tu nową — obrazów w niej ni posągów nie ma — sklepienie w długie puginały, filary w osiem głów ludzkich, a szczyt każdego filara jako włosy, z których się krew sączy — ołtarz jeden biały — znak jeden na nim — czapka wolności — Hurracha! —
Dalej, dalej, już brzask świta.
Rychło nas powieszą — gdzie szubienica. —
Cicho, Żydzie — lecą za Leonardem, nie patrzą już na nas. — Ogarniam wzrokiem, raz ostatni podchwytuję myślą ten chaos, dobywający się z toni czasu, z łona ciemności, na zgubę moją i wszystkich braci moich — gnane szałem, porwane rozpaczą myśli moje w całej sile swej kołują. —
Boże, daj mi potęgę, której nie odmawiałeś mi niegdyś — a w jedno słowo zamknę świat ten nowy, ogromny — on siebie sam nie pojmuje. — Lecz to słowo moje będzie poezją przyszłości. —
Dramat układasz.
Dzięki za radę. — Zemsta za zhańbione popioły ojców moich — przeklęstwo nowym pokoleniom — ich wir mnie otacza — ale nie porwie za sobą. — Orle, orle, dotrzymaj obietnicy! — A teraz na dół ze mną i do jaru Św. Ignacego.
Już dzień bliski — nie pójdę dalej. —
Drogę mi znajdź — puszczę cię potem. —
Wśród mgły i zwalisk, cierni i popiołów gdzie mnie wleczesz? — Daruj mi, daruj. —
Naprzód, naprzód i na dół ze mną! — Ostatnie pieśni ludu konają za nami. — ledwo gdzie jeszcze tli się pochodnia — pośród tych wyziewów bladych, tych zroszonych drzew czy widzisz cienie przeszłości — czy słyszysz te żałobne głosy? —
Mgła wszystko zalewa — coraz bardziej zlatujemy w dół. —
Płaczmy za Chrystusem, za Chrystusem wygnanym, umęczonym — gdzie Bóg nasz, gdzie kościół Jego? —
Prędzej, prędzej do miecza, do boju! — Ja Go wam oddam — na tysiącach krzyżów rozkrzyżuję nieprzyjaciół Jego. —
Strzegliśmy ołtarzy i pomników świętych — odgłos dzwonów na skrzydłach nosiliśmy wiernym — w dźwiękach organów były głosy nasze — w połyskach szyb katedry, w cieniach jej filarów, w blaskach pucharu świętego, w błogosławieństwie Ciała Pańskiego było życie nasze. Teraz gdzie się podziejemy? —
Rozwidnia się coraz bardziej — ich postacie mdleją w promieniach zorzy. —
Tędy droga twoja, tam jaru początek. —
Hej! — Jezus i szabla moja! —
zrzucając czapkę i zawijając w niej pieniądzeWeź na pamiątkę rzecz i godło zarazem. —
Wszak zaręczyłeś mi słowem, JW. Panie, bezpieczeństwo tego, który dziś o północy...
Stary szlachcic dwa razy nie powtarza słowa — Jezus i szabla moja! —
Maryja i szabla nasza — niech pan nasz żyje! —
Wiara! do mnie — bądź zdrów, obywatelu! —
Wiara! do mnie — Jezus i Maryja! —
*
Noc — krzaki — drzewa. —Położyć się twarzą do murawy — leżeć w milczeniu — ognia mi nie krzesać, nawet do fajki — a za pierwszym strzałem skoczyć mi na pomoc. — Jeśli strzału nie będzie, nie ruszać się do dnia białego. —
Obywatelu, raz cię jeszcze zaklinam. —
Ty przylep się do tej sosny i dumaj. —
Mnie jednego przynajmniej weź z sobą — to pan, to arystokrata, to kłamca. —
Stara szlachta słowa dotrzymuje czasem.
*
Komnata podłużna — obrazy dam i rycerzy porozwieszane po ścianach — w głębi filar z tarczą herbowną — Mąż siedzi przy stoliku marmurowym, na którym lampa, para pistoletów, pałasz i zegar — naprzeciwko drugi stolik, srebrne konwie i puchary.Niegdyś o tej samej porze wśród grożących niebezpieczeństw i podobnych myśli Brutusowi ukazał się geniusz Cezara. —
I ja dziś czekam na podobne widzenie. — Za chwilę stanie przede mną człowiek bez imienia, bez przodków, bez anioła stróża — co wydobył się z nicości i zacznie może nową Epokę, jeśli go w tył nie odrzucę nazad, nie strącę do nicości. —
Ojcowie moi, natchnijcie mnie tym, co was panami świata uczyniło — wszystkie lwie serca wasze dajcie mi do piersi — powaga skroni waszych niechaj się zleje na czoło moje. — Wiara w Chrystusa i Kościół Jego, ślepa, nieubłagana, wrząca, natchnienie dzieł waszych na ziemi, nadzieja chwały nieśmiertelnej w niebie, niechaj zstąpi na mnie, a wrogów będę mordował i palił, ja, syn stu pokoleń, ostatni dziedzic waszych myśli i dzielności, waszych cnót i błędów.
Teraz gotów jestem. —
wstajeJW. Panie, człowiek, który miał się stawić, przybył i czeka. —
Niech wejdzie. —
Witam hrabiego Henryka. — To słowo „hrabia” dziwnie brzmi w gardle moim. —
siada — zrzuca płaszcz i czapkę wolności i wlepia oczy w kolumnę, na której herb wisi —Dzięki ci, żeś zaufał domowi mojemu — starym zwyczajem piję zdrowie twoje. —
bierze puchar, pije i podaje PankracemuGościu, w ręce twoje! —
Jeśli się nie mylę, te godła czerwone i błękitne zowią się herbem w języku umarłych. — Coraz mniej takich znaczków na powierzchni ziemi.
pijeZa pomocą Bożą, wkrótce tysiące ich ujrzysz. —
Otóż mi stara szlachta — zawsze pewna swego — dumna, uporczywa, kwitnąca nadzieją, a bez grosza, bez oręża, bez żołnierzy. — Odgrażająca się jak umarły w bajce powoźnikowi u furtki cmentarza — wierząca lub udająca, że wierzy w Boga — bo w siebie trudno wierzyć. — Ale pokażcie mi pioruny, na waszą obronę zesłane, i pułki aniołów, spuszczone z niebios. —
pijeŚmiej się z własnych słów. — Ateizm to stara formuła — a spodziewałem się czegoś nowego po tobie. —
Śmiej się z własnych słów. — Ja mam wiarę silniejszą, ogromniejszą od twojej. — Jęk przez rozpacz i boleść wydarty tysiącom tysiąców — głód rzemieślników — nędza włościan — hańba ich żon i córek — poniżenie ludzkości, ujarzmionej przesądem i wahaniem się, i bydlęcym przyzwyczajeniem — oto wiara moja — a Bóg mój na dzisiaj — to myśl moja — to potęga moja — która chleb i cześć im rozda na wieki. —
pije i rzuca kubekJa położyłem siłę moją w Bogu, który Ojcom moim panowanie nadał. —
A całe życie byłeś diabła igrzyskiem. — Zresztą zostawiam tę rozprawę teologom, jeśli jaki pedant tego rzemiosła żyje dotąd w całej okolicy — do rzeczy — do rzeczy! —
Czegóż więc żądasz ode mnie, zbawco narodów, obywatelu–boże? —
Przyszedłem tu, bo chciałem cię poznać — po wtóre ocalić. —
Wdzięcznym za pierwsze — drugie zdaj na szablę moją. —
Szabla twoja — szkło, Bóg twój, mara. — Potępionyś głosem tysiąców — opasanyś ramionami tysiąców — kilka morgów ziemi wam zostało, co ledwo na wasze groby wystarczy — dwudziestu dni bronić się nie możecie. — Gdzie wasze działa, rynsztunki, żywność — a wreście, gdzie męstwo?... Gdybym był tobą, wiem, co bym uczynił. —
Słucham — patrz, jakem cierpliwy. —
— Ja więc, hr. Henryk, rzekłbym do Pankracego: „Zgoda — rozpuszczam mój hufiec, mój hufiec jedyny — nie idę na odsiecz Świętej Trójcy — a za to zostaję przy moim imieniu i dobrach, których całość warujesz mi słowem”. —
Wiele masz lat, hrabio? —
Trzydzieści sześć, obywatelu. —
Jeszcze piętnaście lat najwięcej — bo tacy ludzie niedługo żyją — twój syn bliższy grobu niż młodości — jeden wyjątek ogromowi nie szkodzi. — Bądź więc sobie ostatnim hrabią na tych równinach — panuj do śmierci w domu naddziadów — każ malować ich obrazy i rżnąć herby. — A o tych nędzarzach nie myśl już więcej. — Niech się wyrok ludu spełni nad nikczemnikami. —
nalewa sobie drugi pucharZdrowie twoje, ostatni hrabio! —
Obrażasz mnie każdym słowem; zda się, próbujesz, czy zdołasz w niewolnika obrócić na dzień tryumfu swego. — Przestań, bo ja ci się odwdzięczyć nie mogę. — Opatrzność mojego słowa cię strzeże. —
Honor święty, honor rycerski wystąpił na scenę — zwiędły to łachman w sztandarze ludzkości. — O! Znam ciebie, przenikam ciebie — pełnyś życia, a łączysz się z umierającymi, bo chcesz się oszukać, bo chcesz wierzyć jeszcze w kasty, w kości prababek, w słowo „ojczyzna” i tam dalej — ale w głębi ducha sam wiesz, że braci twojej należy się kara, a po karze niepamięć. —
Tobie zaś i twoim cóż inszego?
Zwycięstwo i życie. — Jedno tylko prawo uznaję i przed nim kark schylam — tym prawem świat bieży w coraz wyższe kręgi — ono jest zgubą waszą i woła teraz przez moje usta:
„Zgrzybiali, robaczywi, pełni napoju i jadła, ustąpcie młodym, zgłodniałym i silnym”. —
Ale — ja pragnę cię wyratować — ciebie jednego. —
Bodajbyś zginął marnie za tę litość twoją. — Ja także znam świat twój i ciebie — patrzałem wśród cieniów nocy na pląsy motłochu, po karkach którego wspinasz się do góry — widziałem wszystkie stare zbrodnie świata, ubrane w szaty świeże, nowym kołujące tańcem — ale ich koniec ten sam co przed tysiącami lat — rozpusta, złoto i krew. — A ciebie tam nie było — nie raczyłeś zstąpić pomiędzy dzieci twoje — bo w głębi ducha ty pogardzasz nimi — kilka chwil jeszcze, a jeśli rozum cię nie odbieży, ty będziesz pogardzał sam sobą. —
Nie dręcz mnie więcej. —
siada pod herbem swoimŚwiat mój jeszcze nie rozparł się w polu — zgoda — nie wyrósł na olbrzyma — łaknie dotąd chleba i wygód — ale przyjdą czasy —
wstaje, idzie ku Mężowi i opiera się na herbowym filarzeAle przyjdą czasy, w których on zrozumie siebie i powie o sobie: „Jestem” — a nie będzie drugiego głosu na świecie, co by mógł także odpowiedzieć: „Jestem”. —
Cóż dalej? —
Z pokolenia, które piastuję w sile woli mojej, narodzi się plemię ostatnie, najwyższe, najdzielniejsze. — Ziemia jeszcze takich nie widziała mężów. — Oni są ludźmi wolnymi, panami jej od bieguna do bieguna. — Ona cała jednym miastem kwitnącym, jednym domem szczęśliwym, jednym warsztatem bogactw i przemysłu. —
Słowa twoje kłamią — ale twarz twoja niewzruszona, blada, udać nie umie natchnienia. —
Nie przerywaj, bo są ludzie, którzy na klęczkach mnie o takie słowa prosili, a ja im tych słów skąpiłem. —
Tam spoczywa Bóg, któremu już śmierci nie będzie — Bóg, pracą i męką czasów odarty z zasłon — zdobyty na niebie przez własne dzieci, które niegdyś porozrzucał na ziemi, a one teraz przejrzały i dostały prawdy — Bóg ludzkości objawił się im.
A nam przed wiekami — ludzkość przezeń już zbawiona. —
Niechże się cieszy takim zbawieniem — nędzą dwóch tysięcy lat, upływających od Jego śmierci na krzyżu. —
Widziałem ten krzyż, bluźnierco, w starym, starym Rzymie — u stóp Jego leżały gruzy potężniejszych sił niż twoje — sto bogów, twemu podobnych, walało się w pyle, głowy skaleczonej podnieść nie śmiało ku Niemu — a On stał na wysokościach, święte ramiona wyciągał na wschód i na zachód, czoło święte maczał w promieniach słońca — znać było, że jest Panem świata. —
Stara powiastka — pusta jak chrzęst twego herbu. —
uderza o tarcząAle ja dawniej czytałem twe myśli. — Jeśli więc umiesz sięgać w nieskończoność, jeśli kochasz prawdę i szukałeś jej szczerze, jeśliś człowiekiem na wzór ludzkości, nie na podobieństwo mamczynych piosneczek, słuchaj, nie odrzucaj tej chwili zbawienia. Krwi, którą oba wylejem dzisiaj, jutro śladu nie będzie — ostatni raz ci mówię — jeśliś tym, czym wydawałeś się niegdyś, wstań, porzuć dom i chodź za mną. —
Tyś młodszym bratem szatana. —
wstaje i przechadza się wzdłużDaremne marzenia — kto ich dopełni? — Adam skonał na pustyni — my nie wrócim do raju.
Zagiąłem palec popod serce jego — trafiłem do nerwu poezji. —
Postęp, szczęście rodu ludzkiego — i ja kiedyś wierzyłem — ot! macie, weźcie głowę moją, byleby... Stało się. — Przed stoma laty, przed dwoma wiekami polubowna ugoda mogła jeszcze... ale teraz, wiem — teraz trza mordować się nawzajem — bo teraz im tylko chodzi o zmianę plemienia. —
Biada zwyciężonym — nie wahaj się — powtórz raz tylko „biada” — i zwyciężaj z nami. —
Czyś zbadał wszystkie manowce Przeznaczenia — czy pod kształtem widomym stanęło Ono u wejścia namiotu twojego w nocy i olbrzymią dłonią błogosławiło tobie — lub w dzień czyś słyszał głos Jego o południu, kiedy wszyscy spali w skwarze, a tyś jeden rozmyślał — że mi tak pewno grozisz zwycięstwem, człowiecze z gliny, jako ja, niewolniku pierwszej lepszej kuli, pierwszego lepszego cięcia?
Nie łudź się marną nadzieją — bo nie draśnie mnie ołów, nie tknie się żelazo, dopóki jeden z was opiera się mojemu dziełu, a co później nastąpi, to już wam nic z tego. —
Czas szydzi z nas obu. — Jeśliś znudzony życiem, przynajmniej ocal syna swego. —
Dusza jego czysta, już ocalona w niebie — a na ziemi los ojca go czeka. —
spuszcza głowę między dłonie i stajeOdrzuciłeś więc? —
Milczysz — dumasz — dobrze — niechaj ten duma, co stoi nad grobem. —
Z dala od tajemnic, które za krańcami twoich myśli odbywają się teraz w głębi ducha mojego! — Świat cielska do ciebie należy — tucz go jadłem, oblewaj posoką i winem — ale dalej nie zachodź i precz, precz ode mnie! —
Sługo jednej myśli i kształtów jej, pedancie rycerzu, poeto, hańba tobie! — Patrz na mnie — myśli i kształty są woskiem palców moich. —
Darmo, ty mnie nie zrozumiesz nigdy — bo każden z ojców twoich pogrzeban z motłochem pospołu, jako rzecz martwa, nie jako człowiek z siłą i duchem. —
wyciąga rękę ku obrazomSpojrzyj na te postacie — myśl ojczyzny, domu, rodziny, myśl, nieprzyjaciółka twoja, na ich czołach wypisana zmarszczkami — a co w nich było i przeszło, dzisiaj we mnie żyje. — Ale ty, człowiecze, powiedz mi, gdzie jest ziemia twoja? — Wieczorem namiot twój rozbijasz na gruzach cudzego domu, o wschodzie go zwijasz i koczujesz dalej — dotąd nie znalazłeś ogniska swego i nie znajdziesz, dopóki stu ludzi zechce powtórzyć za mną: „Chwała ojcom naszym!” —
Tak, chwała dziadom twoim na ziemi i niebie — w rzeczy samej jest na co patrzyć.
Ów, starosta, baby strzelał po drzewach i Żydów piekł żywcem. — Ten z pieczęcią w dłoni i podpisem — „kanclerz” — sfałszował akta, spalił archiwa, przekupił sędziów, trucizną przyśpieszył spadki — stąd wsie twoje, dochody, potęga. — Tamten, czarniawy, z ognistym okiem, cudzołożył po domach przyjaciół — ów z Runem Złotym, w kolczudze włoskiej, znać służył u cudzoziemców — a ta pani blada, z ciemnymi puklami, kaziła się z giermkiem swoim — tamta czyta list kochanka i śmieje się, bo noc bliska — tamta, z pieskiem na robronie, królów była nałożnicą. — Stąd wasze genealogie bez przerwy, bez plamy. — Lubię tego w zielonym kaftanie — pił i polował z bracią szlachtą, a chłopów wysyłał, by z psami gonili jelenie. — Głupstwo i niedola kraju całego — oto rozum i moc wasza. — Ale dzień sądu bliski i w tym dniu obiecuję wam, że nie zapomnę o żadnym z was, o żadnym z ojców waszych, o żadnej chwale waszej. —
Mylisz się, mieszczański synu. — Ani ty, ani żaden z twoich by nie żył, gdyby ich nie wykarmiła łaska, nie obroniła potęga ojców moich. — Oni wam wśród głodu rozdawali zboże, wśród zarazy stawiali szpitale — a kiedyście z trzody zwierząt wyrośli na niemowlęta, oni wam postawili świątynie i szkoły — podczas wojny tylko zostawiali doma, bo wiedzieli, żeście nie do pola bitwy. —
Słowa twoje łamią się na ich chwale, jak dawniej strzały pohańców na ich świętych pancerzach — one ich popiołów nie wzruszą nawet — one zaginą jak skowyczenia psa wściekłego, co bieży i pieni się, aż skona gdzie na drodze. — A teraz czas już tobie wyniść z domu mego. — Gościu, wolno puszczam ciebie. —
Do widzenia na okopach Świętej Trójcy. —
A kiedy wam kul zabraknie i prochu...
To się zbliżym na długość szabel naszych. — Do widzenia. —
Dwa orły z nas — ale gniazdo twoje strzaskane piorunem. —
bierze płaszcz i czapkę wolnościPrzechodząc próg ten, rzucam nań przeklęstwo, należne starości. — I ciebie, i syna twego poświęcam zniszczeniu. —
Hej, Jakubie!
Odprowadzić tego człowieka aż do ostatnich czat moich na wzgórzu. —
Tak mi Panie Boże dopomóż! —
wychodzi