Gwiazdy wokoło twojej głowy — pod twoimi nogi fale morza — na falach morza tęcza przed tobą pędzi i rozdziela mgły — co ujrzysz, jest twoim — brzegi, miasta i ludzie tobie się przynależą — niebo jest twoim — chwale twojej niby nic nie zrówna. —
*
Ty grasz cudzym uszom niepojęte rozkosze. — Splatasz serca i rozwiązujesz gdyby wianek, igraszkę palców twoich — łzy wyciskasz — suszysz je uśmiechem i na nowo uśmiech strącasz z ust na chwilę — na chwil kilka — czasem na wieki. — Ale sam co czujesz? — ale sam co tworzysz? — co myślisz? — Przez ciebie płynie strumień piękności, ale ty nie jesteś pięknością. — Biada ci — biada! — Dziecię, co płacze na łonie mamki — kwiat polny, co nie wie o woniach swoich, więcej ma zasługi przed Panem od ciebie. —
*
Skądżeś powstał, marny cieniu, który znać o świetle dajesz, a światła nie znasz, nie widziałeś, nie obaczysz? Kto cię stworzył w gniewie lub w ironii? — Kto ci dał życie nikczemne, tak zwodnicze, że potrafisz udać Anioła chwilą, nim zagrząźniesz w błoto, nim jak płaz pójdziesz czołgać i zadusić się mułem? — Tobie i niewieście jeden jest początek —
*
Ale i ty cierpisz, choć twoja boleść nic nie utworzy, na nic się nie zda. — Ostatniego nędzarza jęk policzon między tony harf niebieskich. — Twoje rozpacze i westchnienia opadają na dół i Szatan je zbiera, dodaje w radości do swoich kłamstw i złudzeń — a Pan je kiedyś zaprzeczy, jako one zaprzeczyły Pana. —
*
Nie przeto wyrzekam na ciebie, Poezjo, matko Piękności i Zbawienia. — Ten tylko nieszczęśliwy, kto na światach poczętych, na światach, mających zginąć, musi wspominać lub przeczuwać ciebie — bo jedno tych gubisz, którzy się poświęcili tobie, którzy się stali żywymi głosami twej chwały. —
*
Błogosławiony ten, w którym zamieszkałaś, jak Bóg zamieszkał w świecie, niewidziany, niesłyszany, w każdej części jego okazały, wielki, Pan, przed którym się uniżają stworzenia i mówią: „On jest tutaj”. — Taki cię będzie nosił gdyby gwiazdę na czole swoim, a nie oddzieli się od twej miłości przepaścią słowa. — On będzie kochał ludzi i wystąpi mężem pośród braci swoich. — A kto cię nie dochowa, kto zdradzi za wcześnie i wyda na marną rozkosz ludziom, temu sypniesz kilka kwiatów na głowę i odwrócisz się, a on zwiędłymi się bawi i grobowy wieniec splata sobie przez całe życie. — Temu i niewieście jeden jest początek.
Pokój ludziom dobrej woli — błogosławiony pośród stworzeń, kto ma serce — on jeszcze zbawion być może. — Żono dobra i skromna, zjaw się dla niego — i dziecię niechaj się urodzi w domu waszym. —
przelatujeW drogę, w drogę, widma, lećcie ku niemu! — Ty naprzód, ty na czele, cieniu nałożnicy, umarłej wczoraj, odświeżony w mgle i ubrany w kwiaty, dziewico, kochanko poety, naprzód. —
W drogę i ty, sławo, stary orle wypchany w piekle, zdjęty z palu, kędy cię strzelec zawiesił w jesieni — leć i roztocz skrzydła, wielkie, białe od słońca, nad głową poety. — Z naszych sklepów wynidź, spróchniały obrazie Edenu, dzieło Belzebuba — dziury zalepiem i rozwiedziemy pokostem — a potem, płótno czarodziejskie, zwiń się w chmurę i leć do poety — wnet się rozwiąż naokoło niego, opasz go skałami i wodami, na przemian nocą i dniem. — Matko naturo, otocz poetę!
Jeśli dotrzymasz przysięgi na wieki, będziesz bratem moim w obliczu Ojca niebieskiego.
znikaPamiętajcie na to. —
Zstąpiłem do ziemskich ślubów, bom znalazł tę, o której marzyłem — przeklęstwo mojej głowie, jeśli ją kiedy kochać przestanę. —
*
Komnata pełna osób — bal — muzyka — świece — kwiaty. — Panna Młoda walcuje i po kilku okręgach staje, przypadkiem napotyka męża w tłumie i głowę, opiera na jego ramieniu.Jakżeś mi piękna w osłabieniu swoim — w nieładzie kwiaty i perły na włosach twoich — płoniesz ze wstydu i znużenia — o, wiecznie, wiecznie będziesz pieśnią moją. —
Będę wierną żoną tobie, jako matka mówiła, jako serce mówi. — Ale tyle ludzi jest tutaj — tak gorąco i huczno. —
Idź z raz jeszcze w taniec, a ja tu stać będę i patrzeć na cię, jakem nieraz w myśli patrzał na sunących aniołów. —
Pójdę, jeśli chcesz, ale już sił prawie nie mam. —
Proszę cię, moje kochanie. —
*
Noc pochmurna — Duch zły pod postacią dziewicy, lecąc —Niedawnom jeszcze biegała po ziemi w taką samą porę — teraz gnają mnie czarty i każą świętą udawać. —
leci nad ogrodemKwiaty, odrywajcie się i lećcie do moich włosów. —
leci nad cmentarzemŚwieżość i wdzięki umarłych dziewic, rozlane w powietrzu, płynące nad mogiłami, lećcie do jagód moich. —
Tu czarnowłosa się rozsypuje — cienie jej puklów, zawiśnijcie mi nad czołem. — Pod tym kamieniem zgasłych dwoje ócz błękitnych — do mnie, do mnie ogień, co tlał w nich! — Za tymi kraty sto gromnic się pali — księżnę dziś pochowano — suknio atłasowa, biała jak mleko,oderwij się od niej! — Przez kraty leci suknia do mnie, trzepocząc się jak ptak — a dalej, a dalej. —
*
Pokój sypialny — lampa nocna stoi na stole i blisko oświeca Męża śpiącego obok Żony. —Skądże przybywasz, nie widziana, nie słyszana od dawna — jak woda płynie, tak płyną twoje stopy, dwie fale białe — pokój świątobliwy na skroniach twoich — wszystko, com marzył i kochał, zeszło się w tobie.
przebudza sięGdzież jestem! — ha, przy żonie — to moja żona. —
wpatruje się w Żonę.Sądziłem, że to ty jesteś marzeniem moim, a otóż po długiej przerwie wróciło ono i różnym jest od ciebie. — Ty dobra i miła, ale tamta... Boże — co widzę — na jawie —
Zdradziłeś mnie.
znikaPrzeklęta niech będzie chwila, w której pojąłem kobietę, w której opuściłem kochankę lat młodych, myśl myśli moich, duszę duszy mojej...
Co się stało — czy już dzień — czy powóz zaszedł? — Wszak mamy jechać dzisiaj po różne sprawunki. —
Noc głucha — śpij — śpij głęboko. —
Możeś zasłabł nagle, mój drogi? Wstanę i dam ci eteru
Zaśnij. —
Powiedz mi, drogi, co masz, bo głos twój niezwyczajny i gorączką nabiegły ci jagody. —
Świeżego powietrza mi trzeba. — Zostań się — przez Boga, nie chodź za mną — nie wstawaj, powiadam ci raz jeszcze. —
wychodzi*
Ogród przy świetle księżyca — za parkanem kościół. —Od dnia ślubu mojego spałem snem odrętwiałym, snem żarłoków, snem fabrykanta Niemca przy żonie Niemce — świat cały jakoś zasnął wokoło mnie na podobieństwo moje — jeździłem po krewnych, po doktorach, po sklepach, a że dziecię ma się mi narodzić, myślałem o mamce. —
Do mnie, państwa moje dawne, zaludnione, żyjące, garnące się pod myśl moją — słuchające natchnień moich — niegdyś odgłos nocnego dzwonu był hasłem waszym. —
chodzi i załamuje ręceBoże, czyś Ty sam uświęcił związek dwóch ciał? czyś Ty sam wyrzekł, że nic ich rozerwać nie zdoła, choć dusze się odepchną od siebie, pójdą każda w swoją stronę i ciała, gdyby dwa trupy, zostawią przy sobie? —
Znowu jesteś przy mnie — o moja — o moja, zabierz mnie z sobą. — Jeśliś złudzeniem, jeślim cię wymyślił, a tyś się utworzyła ze mnie i teraz objawiasz się mnie, niechże i ja będę marą, stanę się mgłą i dymem, by zjednoczyć się z tobą. —
Pójdzieszli za mną, w którykolwiek dzień przylecę po ciebie? —
O każdej chwili twoim jestem. —
Pamiętaj. —
Zostań się — nie rozpraszaj się jako sen. — Jeśliś pięknością nad pięknościami, pomysłem nad wszystkimi myśli, czegóż nie trwasz dłużej od jednego życzenia, od jednej myśli? —
Mój drogi, chłód nocy spadnie ci na piersi; wracaj, mój najlepszy, bo mi tęskno samej w tym czarnym, dużym pokoju. —
Dobrze — zaraz. —
Znikł duch, ale obiecał, że powróci, a wtedy żegnaj mi, ogródku i domku, i ty, stworzona dla ogródka i domku, ale nie dla mnie.
Zmiłuj się — coraz chłodniej nad rankiem. —
A dziecię moje — o Boże!
wychodzi*
Salon — dwie świece na fortepianie — kolebka z uśpionym dzieckiem w kącie — Mąż rozciągnięty na krześle, z twarzą ukrytą w dłoniach — Żona przy fortepianie.Byłam u Ojca Beniamina, obiecał mi się na pojutrze. —
Dziękuję ci.
Posłałam do cukiernika, żeby kilka tort przysposobił, boś podobno dużo gości sprosił na chrzciny — wiesz — takie czokoladowe, z cyfrą Jerzego Stanisława. —
Dziękuję ci.
Bogu dzięki, że już raz się odbędzie ten obrządek — że Orcio nasz zupełnie chrześcijaninem się stanie — bo choć już chrzczony z wody, zdawało mi się zawsze, że mu nie dostaje czegoś. —
idzie do kolebkiŚpij, moje dziecię — czy już się tobie coś śni, że zrzuciłeś kołderkę — ot, tak — teraz leż tak. — Orcio mi dzisiaj niespokojny — mój maleńki — mój śliczny, śpij. —
Parno — duszno — burza się gotuje — rychłoż tam ozwie się piorun, a tu pęknie serce moje? —
Dzisiaj, wczoraj ach! mój ty Boże, i przez cały tydzień, i już od trzech tygodni, od miesiąca słowa nie rzekłeś do mnie — i wszyscy, których widzę, mówią mi, że źle wyglądam. —
Nadeszła godzina nic jej nie odwlecze.—
głośnoZdaje mi się owszem, że dobrze wyglądasz.
Tobie wszystko jedno, bo już nie patrzysz na mnie, odwracasz się, kiedy wchodzę, i zakrywasz oczy, kiedy siedzę blisko. — Wczoraj byłam u spowiedzi i przypominałam sobie wszystkie grzechy — a nie mogłam nic znaleźć takiego, co by cię obrazić mogło. —
Nie obraziłaś mnie.
Mój Boże — mój Boże!
Czuję, że powinienem cię kochać. —
Dobiłeś mnie tym jednym: „powinienem”. — Ach! lepiej wstań i powiedz — „nie kocham” — przynajmniej już będę wiedziała wszystko — wszystko. —
zrywa się i bierze dziecko z kolebkiJego nie opuszczaj, a ja się na gniew twój poświęcę — dziecko moje kochaj — dziecko moje, Henryku. —
przyklękaNie zważaj na to, com powiedział — napadają mnie często złe chwile — nudy. —
O jedno słowo cię proszę — o jedną obietnicę tylko — powiedz, że go zawsze kochać będziesz. —
I ciebie, i jego — wierzaj mi.
Co to znaczy?
dziecię ciśnie do piersi. Muzyka się urywa.O mój luby, przynoszę ci błogosławieństwo i rozkosz — chodź za mną. —
O mój luby, odrzuć ziemskie łańcuchy, które cię pętają. — Ja ze świata świeżego, bez końca, bez nocy. — Jam twoja. —
Najświętsza Panno, ratuj mnie! — to widmo blade, jak umarły — oczy zgasłe i głos jak skrzypienie woza, na którym trup leży. —
Twe czoło jasne, twój włos kwieciem przetykany, o luba. —
Całun w szmatach opada jej z ramion. —
Światło leje się naokoło ciebie — głos twój raz jeszcze — niechaj zaginę potem. —
Ta, która cię wstrzymuje, jest złudzeniem. — Jej życie znikome — jej miłość jako liść, co ginie wśród tysiąca zeschłych — ale ja nie przeminę. —
Henryku, Henryku, zasłoń mnie, nie daj mnie — czuję siarkę i zaduch grobowy. —
Kobieto z gliny i błota, nie zazdrość, nie potwarzaj — nie bluźń — patrz — to myśl pierwsza Boga o tobie, ale tyś poszła za radą węża i stałaś się, czym jesteś. —
Nie puszczę cię. —
O luba! rzucam dom i idę za tobą. —
wychodziHenryku — Henryku —
mdleje i pada z dzieckiem — drugi grzmot*
Chrzest — Goście — Ojciec Beniamin — Ojciec Chrzestny — Matka Chrzestna — mamka z dzieckiem — na sofie na boku siedzi Żona — w głębi służący.Dziwna rzecz, gdzie Hrabia się podział. —
Zabałamucił się gdzieś lub pisze. —
A Pani blada, niewyspana, słowa do nikogo nie przemówiła.
Chrzest dzisiejszy przypomina mi bale, na które zaprosiwszy gospodarz, zgra się wilią w karty, a potem gości przyjmuje z grzecznością rozpaczy. —
Opuściłem śliczną księżniczkę — przyszedłem — sądziłem, że będzie sute śniadanie, a zamiast tego, jako Pismo mówi, płacz i zgrzytanie zębów. —
Jerzy Stanisławie, przyjmujesz olej święty?
Przyjmuję. —
Patrzcie, wstała i stąpa, jak gdyby we śnie. —
Roztoczyła ręce przed się i chwiejąc się idzie ku synowi. —
Co mówicie! — Podajmy jej ramię, bo zemdleje. —
Jerzy Stanisławie, wyrzekasz się Szatana i pychy jego?
Wyrzekam się. —
Cyt — słuchajcie. —
Gdzie ojciec twój, Orcio? —
Proszę nie przerywać. —
Błogosławię cię, Orciu, błogosławię, dziecię moje. — Bądź poetą, aby cię ojciec kochał, nie odrzucił kiedyś. —
Ale pozwólże, moja Marysiu. —
Ty ojcu zasłużysz się i przypodobasz — a wtedy on twojej matce przebaczy. —
Bój się Pani Hrabina Boga. —
Przeklinam cię, jeśli nie będziesz poetą. —
mdleje — wynoszą ją sługiCoś nadzwyczajnego zaszło w tym domu, wychodźmy, wychodźmy! —
Jerzy Stanisławie, dopiero coś został chrześcijaninem i wszedł do towarzystwa ludzkiego, a później zostaniesz obywatelem, a za staraniem rodziców i łaską Bożą znakomitym urzędnikiem — pamiętaj, że Ojczyznę kochać trzeba i że nawet za Ojczyznę zginąć jest pięknie...
*
Piękna okolica — wzgórza i łasy — góry w oddali.Tegom żądał, o to przez długie modliłem się lata i nareszciem już bliski mojego celu — świat ludzi zostawiłem z tyłu — niechaj sobie tam każda mrówka bieży i bawi się dźbłem swoim, a kiedy go opuści, niech skacze ze złości lub umiera z żalu. —
Tędy — tędy. —
przechodzi*
Góry i przepaście ponad morzem — gęste chmury — burza. —Gdzie mi się podziała — nagle rozpłynęły się wonie poranku, pogoda się zaćmiła — stoję na tym szczycie, otchłań pode mną i wiatry huczą przeraźliwie. —
Do mnie, mój luby.
Jakże już daleko, a ja przesadzić nie zdołam przepaści. —
Gdzie skrzydła twoje? —
Zły duchu, co się natrząsasz ze mnie, gardzę tobą. —
U wiszaru góry twoja wielka dusza, nieśmiertelna, co jednym rzutem niebo przelecieć miała, ot kona! — i nieboga twoich stóp się prosi, by nie szły dalej — wielka dusza — serce wielkie. —
Pokażcie mi się, weźcie postać, którą bym mógł zgiąć i obalić. — Jeśli się was ulęknę, bodajbym Jej nie otrzymał nigdy. —
Uwiąż się dłoni mojej i wzleć. —
Cóż się dzieje z tobą — kwiaty odrywają się od skroni twoich i padają na ziemię, a jak tylko się jej dotkną, ślizgają jak jaszczurki, czołgają jak żmije. —
Mój luby! —
Przez Boga, suknię wiatr zdarł ci z ramion i rozdarł w szmaty. —
Czemu się ociągasz? —
Deszcz kapie z włosów — kości nagie wyzierają z łona. —
Obiecałeś — przysiągłeś —
Błyskawica zrzenice jej wyżarła. —
Stara, wracaj do piekła — uwiodłaś serce wielkie i dumne, podziw ludzi i siebie samego. — Serce wielkie, idź za lubą twoją. —
Boże, czy Ty mnie za to potępisz, żem uwierzył, iż Twoja piękność przenosi o całe niebo piękność tej ziemi — za to, żem ścigał za nią i męczył się dla niej, ażem stał się igrzyskiem szatanów!
Słuchajcie, bracia — słuchajcie! —
Dobija ostatnia godzina. — Burza kręci się czarnymi wiry — morze dobywa się na skały i ciągnie ku mnie — niewidoma siła pcha mnie coraz dalej — coraz bliżej —z tyłu tłum ludzi wsiadł mi na barki i prze ku otchłani. —
Radujcie się, bracia — radujcie! —
Na próżno walczyć — rozkosz otchłani mnie porywa — zawrót w duszy mojej — Boże — wróg Twój zwycięża! —
Pokój wam, bałwany, uciszcie się. —
W tej chwili na głowę dziecięcia twego zlewa się woda święta. —
Wracaj do domu i nie grzesz więcej. —
Wracaj do domu i kochaj dziecię twoje. —
*
Salon z fortepianem — wchodzi Mąż — Służący ze świecą za nim. —Gdzie Pani?
Pani słaba. —
Byłem w jej pokoju — pusty. —
Jasny Panie, bo JW. Pani tu nie ma.
A gdzie?
Odwieźli ją wczoraj...
Gdzie?
Do domu wariatów.
ucieka z pokojuSłuchaj, Mario, może ty udajesz, skryłaś się gdzie, żeby mnie ukarać? Ozwij się, proszę cię — Mario — Marysiu —
Nie — nikt nie odpowiada. — Janie — Katarzyno! — Ten dom cały ogłuchł — oniemiał. —
Tę, której przysiągłem na wierność i szczęście, sam strąciłem do rzędu potępionych już na tym świecie. — Wszystko, czegom się dotknął, zniszczyłem i siebie samego zniszczę w końcu. — Czyż na to piekło mnie wypuściło, bym trochę dłużej był jego żywym obrazem na ziemi?
Na jakiejże poduszce ona dziś głowę położy? — Jakież dźwięki otoczą ją w nocy? — Skowyczenia i śpiewy obłąkanych. Widzę ją — czoło, na którym zawsze myśl spokojna, witająca — uprzejma — przezierała — pochylone trzyma — a myśl dobrą swoją posłała w nieznane obszary, może za mną, i błąka się biedna, i płacze. —
Dramat układasz. —
Ha! — mój Szatan się odzywa —
bieży ku drzwiom, rozpycha podwojeTatara mi osiodłać — płaszcz mój i pistolety! —
*
Dom obłąkanych, w górzystej okolicy. — Ogród wokoło. —— Może Pan krewny Hrabiny. —
Jestem przyjacielem jej męża, on mnie tu przysłał. —
Proszę Pana — wiele sobie z niej obiecywać nie sposób — mój mąż wyjechał, byłby to lepiej wyłuszczył — przywieźli ją zawczoraj — była w konwulsjach. — Jakie gorąco. —
obciera twarzMamy dużo chorych — żadnego jednak tak niebezpiecznie, jak ona. — Imainuj sobie Pan, ten instytut kosztuje nas ze dwakroć sto tysięcy. — Patrz Pan, jaki widok na góry — ale Pan, widzę, niecierpliwy — więc to nieprawda, że jakóbinyjej męża porwali w nocy? — Proszę Pana. —
*
Pokój — kratowane okno — kilka krzeseł — łóżko — Żona na kanapie. —Chcę być z nią sam na sam. —
Mój mąż by się gniewał, gdyby...
Dajże mi W. Pani pokój! —
drzwi za sobą zamyka i idzie ku ŻonieW łańcuchy spętaliście Boga. — Jeden już umarł na krzyżu. — Ja drugi Bóg, i równie wśród katów. —
Na rusztowanie głowy królów i panów — ode mnie poczyna się wolność ludu. —
Klękajcie przed królem, panem waszym. —
Kometa na niebie już błyska — dzień strasznego sądu się zbliża. —
Czy mnie poznajesz, Mario? —
Przysięgłam ci na wierność do grobu. —
Chodź — daj mi ramię, wyjdziemy. —
Nie mogę się podnieść — dusza opuściła ciało moje, wstąpiła do głowy. —
Pozwól, wyniosę ciebie. —
Dozwól chwil kilka jeszcze, a stanę się godną ciebie. —
Jak to?
Modliłam się trzy nocy i Bóg mnie wysłuchał. —
Nie rozumiem cię. —
Od kiedym cię straciła, zaszła odmiana we mnie — „Panie Boże” mówiłam i biłam się w piersi, i gromnicę przystawiałam do piersi, i pokutowałam, „spuść na mnie ducha poezji” i trzeciego dnia z rana stałam się poetą. —
Mario —
Henryku, mną teraz już nie pogardzisz — jestem pełna natchnienia — wieczorami już mnie nie będziesz porzucał. —
Nigdy, nigdy. —
Patrz na mnie. — Czy nie zrównałam się z tobą? — Wszystko pojmę, zrozumiem, wydam, wygram, wyśpiewam. — Morze, gwiazdy, burza, bitwa. — Tak, gwiazdy, burza, morze — ach! wymknęło mi się jeszcze coś — bitwa. — Musisz mnie zaprowadzić na bitwę — ujrzę i opiszę — trup, całun, krew, fala, rosa, trumna. —
Przeklęstwo — przeklęstwo! —
Henryku mój, Henryku, jakżem szczęśliwa. —
Trzech królów własną ręką zabiłem — dziesięciu jest jeszcze — i księży stu śpiewających mszę. —
Słońce trzecią część blasku straciło — gwiazdy zaczynają potykać się po drogach swoich — niestety — niestety.
Dla mnie już nadszedł dzień sądu.
Rozjaśnij czoło, bo smucisz mnie na nowo. — Czegóż ci nie dostaje? — Wiesz, powiem ci coś jeszcze.
Mów, a wszystkiego dopełnię.
Twój syn będzie poetą.
Co?
Na chrzcie ksiądz mu dał pierwsze imię — poeta — a następne znasz, Jerzy Stanisław. — Jam to sprawiła — błogosławiłam, dodałam przeklęstwo — on będzie poetą. — Ach, jakże cię kocham, Henryku.
Daruj im, Ojcze, bo nie wiedzą, co czynią.
Tamten dziwne cierpi obłąkanie — nieprawdaż?
Najdziwniejsze.
On nie wie, co gada, ale ja ci ogłoszę, co by było, gdyby Bóg oszalał
bierze go za rękęWszystkie światy lecą to na dół, to w górę — człowiek każdy, robak każdy krzyczy — „Ja Bogiem” — i co chwila jeden po drugim konają — gasną komety i słońca. — Chrystus nas już nie zbawi — krzyż swój wziął w ręce obie i rzucił w otchłań. Czy słyszysz, jak ten krzyż, nadzieja milionów, rozbija się o gwiazdy, łamie się, pęka, rozlatuje w kawałki, a coraz niżej i niżej — aż tuman wielki powstał z jego odłamków — Najświętsza Bogarodzica jedna się jeszcze modli i gwiazdy, Jej służebnice, nie odbiegły Jej dotąd — ale i Ona pójdzie, kędy idzie świat cały. —
Mario, może chcesz widzieć syna? —
Jam mu skrzydła przypięła, posłała między światy, by się napoił wszystkim, co piękne i straszne, i wyniosłe. — On wróci kiedyś i uraduje ciebie. — Ach!
Źle tobie?
W głowie mi ktoś lampę zawiesił i lampa się kołysze — nieznośnie. —
Mario moja najdroższa, bądźże mi spokojna, jako dawniej byłaś. —
Kto jest poetą, ten nie żyje długo.
Hej! ratunku — pomocy! —
Pigułek — proszków! — Nie — nic zsiadłego — owszem, płynne jakie lekarstwo. — Małgosiu, bież do apteczki! — Pan sam temu przyczyną — mój mąż mnie wyłaje. —
Żegnam cię, Henryku. —
To JW. Hrabia sam w osobie swojej!
Mario, Mario! —
ściska jąDobrze mi, bo umieram przy tobie. —
spuszcza głowęJaka czerwona. — Krew rzuciła się do mózgu.
Ale jej nic nie będzie!
Już jej nic nie ma — umarła. —