Czemu, o dziecię, nie hasasz na kijku, nie bawisz się lalką, much nie mordujesz, nie wbijasz na pal motyli, nie tarzasz się po trawnikach, nie kradniesz łakoci, nie oblewasz łzami wszystkich liter od A do Z? — Królu much i motyli, przyjacielu poliszynela, czarcie maleńki, czemuś tak podobny do aniołka? — Co znaczą twoje błękitne oczy, pochylone, choć żywe, pełne wspomnień, choć ledwo kilka wiosen przeszło ci nad głową? — Skąd czoło opierasz na rączkach białych i zdajesz się marzyć, a jako kwiat obarczony rosą, tak skronią twoje obarczone myślami? —
*
A kiedy się zarumienisz, płoniesz jak stulistna róża i, pukle odwijając w tył, wzroczkiem sięgasz do nieba — powiedz, co słyszysz, co widzisz, z kim rozmawiasz wtedy? — Bo na twe czoło występują zmarszczki, gdyby cieniutkie nici, płynące z niewidzialnego kłębka — bo w oczach twoich jaśnieje iskra, której nikt nie rozumie — a mamka twoja płacze i woła na ciebie, i myśli, że jej nie kochasz — a znajomi i krewni wołają na ciebie i myślą, że ich nie poznajesz — twój ojciec jeden milczy i spogląda ponuro, a łza mu się zakręci i znowu gdzieś przepadnie. —
*
Lekarz wziął cię za puls, liczył bicia i ogłosił, że masz nerwy. — Ojciec Chrzestny ciast ci przyniósł, poklepał po ramieniu i wróżył, że będziesz obywatelem pośród wielkiego narodu. — Profesor przystąpił i macał głowę twoją, i wyrzekł, że masz zdatność do nauk ścisłych. — Ubogi, któremuś dał grosz, przechodząc, do czapki, obiecał ci piękną żonę na ziemi i koronę w niebie. — Wojskowy przyskoczył, porwał i podrzucił, i krzyknął: „Będziesz pułkownikiem”. — Cyganka długo czytała dłoń twoją prawą i lewą, nic wyczytać nie mogła; jęcząc odeszła, dukata wziąć nie chciała. — Magnetyzer palcami ci wionął w oczy, długimi palcami twarz ci okrążył i przeląkł się, bo czuł, że sam zasypia. — Ksiądz gotował cię do pierwszej spowiedzi — i chciał ukląc przed tobą, jak przed obrazkiem. — Malarz nadszedł, kiedyś się gniewał i tupał nóżkami; nakreślił z ciebie szatanka i posadził cię na obrazie dnia sądnego między wyklętymi duchami. —
*
Tymczasem wzrastasz i piękniejesz — nie ową świeżością dzieciństwa mleczną i poziomkową, ale pięknością dziwnych, niepojętych myśli, które chyba z innego świata płyną ku tobie — bo choć często oczy masz gasnące, śniade lica, zgięte piersi, każdy, co spojrzy na ciebie, zatrzyma się i powie: „Jakie śliczne dziecię!” — Gdyby kwiat, co więdnie, miał duszę z ognia i natchnienie z nieba, gdyby na każdym listku, chylącym się ku ziemi, anielska myśl leżała miasto kropli rosy, ten kwiat byłby do ciebie podobnym, o dziecię moje — może takie bywały przed upadkiem Adama. —
Zdejm kapelusik i módl się za duszę matki. —
Zdrowaś Panno Maryjo, łaskiś Bożej pełna, Królowa niebios, Pani wszystkiego, co kwitnie na ziemi, po polach, nad strumieniami...
Czego odmieniasz słowa modlitwy — módl się, jak cię nauczono, za matkę, która temu dziesięć lat właśnie o tej samej godzinie skonała.
Zdrowaś Panno Maryjo, łaski Bożej pełna, Pan z Tobą, błogosławionaś między Aniołami, i każdy z nich, kiedy przechodzisz, tęczę jedną z skrzydeł swych wydziera i rzuca pod stopy Twoje. — Ty na nich, jak gdyby na falach...
Orcio! —
Kiedy mi te słowa się nawijają i bolą w głowie tak, że, proszę Papy, muszę je powiedzieć. —
Wstań, taka modlitwa nie idzie do Boga. — Matki nie pamiętasz — nie możesz jej kochać. —
Widuję bardzo często Mamę. —
Gdzie, mój maleńki? —
We śnie, to jest, niezupełnie we śnie, ale tak, kiedy zasypiam, na przykład zawczoraj. —
Dziecko moje, co ty gadasz?
Była bardzo biała i wychudła. —
A mówiła co do ciebie?
Zdawało mi się, że się przechadza po wielkiej i szerokiej ciemności, sama bardzo biała, i mówiła:
Widzi Ojciec, że pamiętam słowo w słowo — proszę kochanego Papy, ja nie kłamię. —
Mario, czyż dziecię własne chcesz zgubić, mnie dwoma zgonami obarczyć?... Co ja mówię? Ona gdzieś w niebie, cicha i spokojna, jak za życia na ziemi — marzy się tylko temu biednemu chłopięciu. —
I teraz słyszę głos jej, lecz nic nie widzę. —
Skąd — w której stronie? —
Jak gdyby od tych dwóch modrzewi, na które pada światło zachodzącego słońca. —
Czyż myśli ostatnie przy zgonie towarzyszą duszy, choć dostanie się do nieba — możeż być duch szczęśliwym, świętym i obłąkanym zarazem? —
Głos Mamy słabieje, ginie już prawie za murem kośćtnicy, ot tam — tam — jeszcze powtarza —
Boże, zmiłuj się nad dzieckiem naszym, którego, zda się, że w gniewie Twoim przeznaczyłeś szaleństwu i za wczesnej śmierci. — Panie, nie wydzieraj rozumu własnym stworzeniom, nie opuszczaj świątyń, któreś Sam wybudował Sobie — spojrzyj na męki moje, i aniołka tego nie wydawaj piekłu — mnieś przynajmniej obdarzył siłą na wytrzymanie natłoku myśli, namiętności i uczuć, a jemu? — dałeś ciało do pajęczyny podobne, które lada myśl wielka rozerwie — o Panie Boże — o Boże! —
Od lat dziesięciu dnia spokojnego nie miałem — nasłałeś wielu ludzi na mnie, którzy mi szczęścia winszowali, zazdrościli, życzyli — spuściłeś na mnie grad boleści i znikomych obrazów, i przeczuciów, i marzeń — łaska Twoja na rozum spadła, nie na serce moje — dozwól mi dziecię ukochać w pokoju, i niechaj stanie mir już między Stwórcą i stworzonym. — Synu, przeżegnaj się i chodź ze mną. Wieczny odpoczynek.
*
Spacer — damy i kawalerowie — Filozof — Mąż.Powtarzam, iż to jest nieodbitą, samowolną wiarą we mnie, że czas nadchodzi wyzwolenia kobiet i Murzynów. —
Pan masz rację.
I wielkiej do tego odmiany w towarzystwie ludzkim w szczególności i w ogólności — z czego wywodzę odrodzenie się rodu ludzkiego przez krew i zniszczenie form starych. —
Tak się Panu wydaje? —
Podobnie jako glob nasz się prostuje lub pochyla na osi swojej przez nagłe rewolucje. —
Czy widzisz to drzewo spróchniałe? —
Z młodymi listkami na dolnych gałązkach. —
Dobrze. — Jak sądzisz — wiele lat jeszcze stać może?
Czy ja wiem? — Rok — dwa lata. —
A jednak dzisiaj wypuściło z siebie kilka listków świeżych, choć korzenie gniją coraz bardziej. —
Cóż z tego? —
Nic — tylko, że gruchnie i pójdzie precz na węgle i popiół, bo nawet stolarzowi nie zda się na nic. —
Przecie nie o tym mowa. —
Jednak to obraz twój i wszystkich twoich, i wieku twego, i teorii twojej. —
*
Wąwóz pomiędzy górami.Pracowałem lat wiele na odkrycie ostatniego końca wszelkich wiadomości, rozkoszy i myśli, i odkryłem — próżnię grobową w sercu moim — znam wszystkie uczucia po imieniu, a żadnej żądzy, żadnej wiary, miłości nie ma we mnie — jedno kilka przeczuciów krąży w tej pustyni — o synu moim, że oślepnie — o towarzystwie, w którym wzrosłem, że rozprzęgnie się — i cierpię tak, jak Bóg jest szczęśliwy, sam w sobie, sam dla siebie. —
Schorzałych, zgłodniałych, rozpaczających pokochaj bliźnich twoich, biednych bliźnich twoich, a zbawion będziesz.
Kto się odzywa? —
Kłaniam uniżenie — lubię czasem zastanawiać podróżnych darem, który natura osadziła we mnie. — Jestem brzuchomowca. —
Na kopersztychu podobną twarz gdzieś widziałem. —
Hrabia ma dobrą pamięć. —
głośnoNiech będzie pochwalon —
Na wieki wieków — amen. —
Ty i głupstwo twoje. —
Biedne dziecię, dla win ojca, dla szału matki przeznaczone wiecznej ślepocie — nie dopełnione, bez namiętności, żyjące tylko marzeniem, cień przelatującego anioła, rzucony na ziemię i błądzący w znikomości swojej. — Jakiż ogromny orzeł wzbił się nad miejscem, w którym ten człowiek zniknął! —
Witam cię — witam.
Leci ku mnie, cały czarny — świst jego skrzydeł jako świst tysiąca kul w boju. —
Szablą ojców twoich bij się o ich cześć i potęgę.
Roztoczył się nade mną — wzrokiem węża grzechotnika ssie mi źrzenice — ha! rozumiem ciebie. —
Nie ustępuj, nie ustąp nigdy — a wrogi twe, podłe wrogi twe pójdą w pył. —
Żegnam cię wśród skał, pomiędzy którymi znikasz — bądź co bądź, fałsz czy prawda, zwycięstwo czy zaguba, uwierzę tobie, posłanniku chwały. — Przeszłości, bądź mi ku pomocy — a jeśli duch twój wrócił do łona Boga, niechaj się znów oderwie, wstąpi we mnie, stanie się myślą, siłą i czynem. —
zrzuca żmijąIdź, podły gadzie — jako strąciłem ciebie i nie ma żalu po tobie w naturze, tak oni wszyscy stoczą się w dół i po nich żalu nie będzie — sławy nie zostanie — żadna chmura się nie odwróci w żegludze, by spojrzeć za sobą na tylu synów ziemi, ginących pospołu. —
Oni naprzód — ja potem. —
Błękicie niezmierzony, ty ziemię obwijasz — ziemia niemowlęciem, co zgrzyta i płacze — ale ty nie drżysz, nie słuchasz jej, ty płyniesz w nieskończoność swoją. —
Matko naturo, bądź mi zdrowa — idę się na człowieka przetworzyć, walczyć idę z bracią moją.
*
Pokój. — Mąż — Lekarz — Orcio.Nic mu nie pomogli — w Panu ostatnia nadzieja. —
Bardzo mi zaszczytnie...
Mów panu, co czujesz. —
Już nie mogę ciebie, Ojcze, i tego pana rozpoznać — iskry i nicie czarne latają przed moimi oczyma, czasem z nich wydobędzie się na kształt cieniutkiego węża — i nuż robi się chmura żółta — ta chmura w górę podleci, spadnie na dół, pryśnie z niej tęcza — i to nic mnie nie boli. —
Stań, Panie Jerzy, w cieniu — wiele Pan lat masz? —
patrzy mu w oczySkończył czternaście. —
Teraz odwróć się do okna. —
A cóż?
Powieki prześliczne, białka przeczyste, żyły wszystkie w porządku, muszkuły w sile. —
do OrciaŚmiej się Pan z tego — Pan będziesz zdrów jak ja. —
do MężaNie ma nadziei. — Sam Pan Hrabia przypatrz się źrzenicy — nieczuła na światło — osłabienie zupełne nerwu optycznego. —
Mgłą zachodzi mi wszystko — wszystko. —
Prawda — rozwarta — Szara — bez życia. —
Kiedy spuszczę powieki, więcej widzę niż z otwartymi oczyma. —
Myśl w nim ciało przepsuła — należy się bać katalepsji. —
Wszystko, co zażądasz — pół mojego majątku —
Dezorganizacja nie może się zreorganizować. —
bierze kij i kapeluszNajniższy sługa Pana Hrabiego, muszę jechać zdjąć jednej pani kataraktę. —
Zmiłuj się, nie opuszczaj nas jeszcze. —
Może Pan ciekawy nazwiska tej choroby?
I żadnej, żadnej nie ma nadziei?
Zowie się po grecku, amaurosis. Jest to ślepota spowodowana chorobą czy uszkodzeniem nerwu wzrokowego lub zmianami w mózgu. —
wychodziAle ty widzisz jeszcze cokolwiek?
Słyszę głos twój, Ojcze. —
Spojrzyj w okno, tam słońce, pogoda. —
Pełno postaci mi się wije między źrzenicą a powieką — widzę twarze widziane, znajome miejsca — karty książek czytanych. —
To widzisz jeszcze?
Tak, oczyma duszy, lecz tamte pogasły. —
Przed kim ukląkłem — gdzie mam się upomnieć o krzywdę mojego dziecka? —
wstającMilczmy raczej — Bóg się z modlitw, Szatan z przeklęstw śmieje. —
Twój syn poetą — czegóż żądasz więcej?
*
Lekarz — Ojciec ChrzestnyZapewnie, to wielkie nieszczęście być ślepym. —
I bardzo nadzwyczajne w tak młodym wieku. —
Był zawsze słabej kompleksji, i matka jego umarła nieco... tak...
Jak to?
Poniekąd tak — Wać Pan rozumiesz — bez piątej klepki. —
Przepraszam Pana, żem go prosił o tak późnej godzinie, ale od kilku dni mój biedny syn budzi się zawsze około dwunastej, wstaje i przez sen mówi — proszę za mną. —
Chodźmy. — Jestem bardzo ciekawy owego fenomenu. —
*
Pokój sypialny. — Służąca — Krewni — Ojciec Chrzestny — Lekarz — Mąż. —Cicho. —
Obudził się, a nas nie słyszy.
Proszę Panów nic nie mówić. —
To rzecz arcydziwna. —
O Boże — Boże. —
Jak powoli stąpa. —
Jak trzyma ręce założone na piersiach. —
Nie mrugnie powieką — ledwo że usta roztwiera, a przecie głos ostry, przeciągły z nich się dobywa. —
Jezusie Nazareński!
Precz ode mnie ciemności — jam się urodził synem światła i pieśni — co chcecie ode mnie? — czego żądacie ode mnie? —
Nie poddam się wam, choć wzrok mój uleciał z wiatrami i goni gdzieś po przestrzeniach — ale on wróci kiedyś, bogaty w promienie gwiazd, i oczy moje rozogni płomieniem. —
Tak jak nieboszczka, plecie sam nie wie co — to widok bardzo zastanawiający. —
Zgadzam się z Panem Dobrodziejem. —
Najświętsza Panno Częstochowska, weź mi oczy i daj jemu. —
Matko moja, proszę cię — matko moja, naślij mi teraz obrazów i myśli, bym żył wewnątrz, bym stworzył drugi świat w sobie, równy temu, jaki postradałem. —
Co myślisz, bracie, to wymaga rady familijnej. —
Czekaj — cicho. —
Nie odpowiadasz mi — o matko! nie opuszczaj mnie. —
Obowiązkiem moim jest prawdę mówić. —
Tak jest — to jest obowiązkiem — i zaletą lekarzy, Panie Konsyliarzu.
Pański syn ma pomieszanie zmysłów, połączone z nadzwyczajną drażliwością nerwów, co niekiedy sprawia, że tak powiem, stan snu i jawu zarazem, stan podobny do tego, który oczewiście tu napotykamy. —
Boże, patrz, on Twoje sądy mi tłumaczy. —
Chciałbym pióra i kałamarza — Cerasi laurei dwa grana etc. etc. ...
W tamtym pokoju Pan znajdziesz — proszę wszystkich, by wyszli. —
Dobranoc — dobranoc — do jutra —
wychodząDobrej nocy mi życzą — mówcie o długiej nocy — o wiecznej może — ale nie o dobrej, nie o szczęśliwej. —
Wesprzyj się na mnie, odprowadzę cię do łóżka. —
Ojcze, co to się ma znaczyć? —
Okryj się dobrze i zaśnij spokojnie, bo doktor mówi, że wzrok odzyskasz. —
Tak mi niedobrze — sen mi przerwały głosy czyjeś. —
zasypiaNiech moje błogosławieństwo spoczywa na tobie — nic ci więcej dać nie mogę, ni szczęścia, ni światła, ni sławy — a dobija godzina, w której będę musiał walczyć, działać z kilkoma ludźmi przeciwko wielu ludziom. — Gdzie się ty podziejesz, sam jeden i wśród stu przepaści, ślepy, bezsilny, dziecię i poeto zarazem, biedny śpiewaku bez słuchaczy, żyjący duszą za obrębami ziemi, a ciałem przykuty do ziemi — o ty nieszczęśliwy, najnieszczęśliwszy z aniołów, o ty mój synu? —
Pan Konsyliarz każe JW. Pana prosić. —
Dobra moja Katarzyno, zostań się przy małym. —
wychodzi