Boy-Żeleński, Tadeusz
Zmysły... zmysły...
Kozioł, Paweł
Wrzesień, Małgorzata
Niedziałkowska, Marta
Wrzesień, Małgorzata
Choromańska, Paulina
Fundacja Nowoczesna Polska
Dwudziestolecie międzywojenne
Epika
Felieton
Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Fundację Nowoczesna Polska z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów Łukasza Jachowicza.
http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/zmysly-zmysly
Tadeusz Boy-Żeleński, Zmysły... zmysły, Bibljoteka Boya, Warszawa 1932
Domena publiczna - Tadeusz Boy-Żeleński zm. 1941
2012
xml
text
text
2012-10-15
pol
http://wolnelektury.pl/media/book/pdf/zmysly-zmysly.pdf
ISBN-978-83-288-0105-9
ISBN
application/pdf
https://wolnelektury.pl/katalog/lektura/zmysly-zmysly.html
ISBN-978-83-288-1178-2
ISBN
text/html
http://wolnelektury.pl/media/book/txt/zmysly-zmysly.txt
ISBN-978-83-288-2133-0
ISBN
text/plain
http://wolnelektury.pl/media/book/epub/zmysly-zmysly.epub
ISBN-978-83-288-3101-8
ISBN
application/epub+zip
http://wolnelektury.pl/media/book/mobi/zmysly-zmysly.mobi
ISBN-978-83-288-4187-1
ISBN
application/x-mobipocket-ebook
Publicystyka
https://redakcja.wolnelektury.pl/media/cover/use/7166.jpg
Akt na sofie, Emil Ganso (1895–1941), domena publiczna
http://redakcja.wolnelektury.pl/cover/image/7166/
Zmysły, zmysły to zbiór felietonów autorstwa Tadeusza Boya-Żeleńskiego dotyczące tematyki różnych kwestii związanych z seksualnością: antykoncepcją i aborcją, ale także edukacją seksualną, świadomością młodzieży oraz relacjach partnerskich młodych ludzi.
Boy, znany ze swoich mistrzowskich felietonów, porusza tematy związane z miłością fizyczną w sposób wolny od zbędnej pruderii, choć elegancki, humorystyczny i lekki, ale mocno uderzający w XX-wieczne realia. Autor krytykuje ściśle konserwatywne i nieugięte stanowisko, wytykając Kościołowi marginalizowanie trudnych sytuacji, niedostrzeganie faktycznych problemów społecznych i nieodpowiadanie na rzeczywiste potrzeby ludzkie. Przeciwny jest wrogiemu stanowisku wobec homoseksualistom i pragnie dostrzec, że młodzież podejmuje życie seksualne coraz wcześniej, przez co potrzebuje fachowych wskazówek, a nie kar i zawstydzania. Głos Tadeusza Boya-Żeleńskiego był na początku XX wieku jednym z najgłośniejszych w kwestii seksualności i praw oraz obyczajów z nią związanych.
Ortografia i interpunkcja zostały uwspółcześnione.
Poddana uwspółcześnieniu została także pisownia wyrazów z "j" np. terminologja -> terminologia, filozofja -> filozofia, kwestja -> kwestia, pedagogji -> pedagogii, etc.
Ponadto wymiana e:y np. o tem ->o tym, któremi -> którymi, prawnemi -> prawnymi, etc., wymiana y:i np. hygieny -> higieny, etc.
Pisownia rozłączna np. oddawna -> od dawna, wogóle -> w ogóle, poprostu -> po prostu etc.
Zachowana pisownia fragmentu: ,,I zaledwie zem się rozewlek i do łóżka wsed...." z uwagi na stylizację.
Zmiana szalmoskim -> szelmowskim (bł. źródła). dzienniki europejski -> dzienniki europejskie (bł. źródła).
Tadeusz Boy-Żeleński
Zmysły... zmysły...
Zmysły... zmysły...
NarkotykiWróciwszy w tym roku z urlopu, czułem, jak
zawsze po powrocie z urlopu, przerażającą pustkę
w głowie. Próbowałem wszystkiego, aby pobudzić
ospałą myśl: odbywałem forsowneforsowny --- intensywny. spacery, leżałem
na kanapie z głową nisko, a nogami wysoko --- nic.
Zażywałem kolękola --- zawierająca kofeinę roślina uprawna, stosowana w produkcji napojów orzeźwiających i alkoholowych., zażywałem hormosperminę (ekstrakt
jąder byka, znakomite podobno na intelekt) --- nic.
KsiążkaSzukając deski ratunku, zapisałem się do kółka samokształcącego, którego każdy członek obowiązuje
się, wzorem dawnych filomatówfilomaci --- tajne stowarzyszenie studentów i absolwentów Uniwersytetu Wileńskiego, którego pierwotnym celem było samokształcenie, pomoc w nauce i ćwiczenie się w sztuce pisarskiej., przeczytać i zreferować jedną książkę na miesiąc. Wierzajcie mi:
przeczytać jedną książkę na miesiąc, to jest bardzo
trudno. Jak wybrać: czemu tę a nie inną? --- skoro
ze wszystkich tylko tę, to już w ogóle nie warto
żadnej... Tak wahając się, wszedłem do księgarni;
postanowiłem zamknąć oczy, wyciągnąć rękę i wybrać na los szczęścia. Trafiłem na Don Juana DelteilaDelteil (1894--1978) --- pisarz francuski..
Skrzywiłem się: nie lubię Don Juana, to dobre dla
snobów. Co na ten temat można jeszcze powiedzieć?
Od czasu tezy psychoanalityka-dramaturga, zdaje się
Lenormanda, że don Juan był nieświadomym pederastąpederasta --- homoseksualista., który, rzecz prosta, zmieniał kobiety, bo nie
mógł znaleźć w nich smaku, jakaż jeszcze koncepcja
zdoła zafrapować? Rad byłem natomiast z nazwiska
autora: słyszałem o Delteilu wiele, a nic jeszcze jego nie czytałem. I oto, biorąc książkę do ręki, spostrzegłem koło niej drugą, p.t. Delteil tout nu (coś
niby po naszemu Delteil na goło), pióra Maryse ChoisyChoisy, Maryse (1903--1979) --- francuska pisarka, zwolenniczka psychoanalizy..
Pomyślałem sobie: wezmę i tę, będzie a conto na
drugi miesiąc. Zwłaszcza, że tej Maryse (po naszemu
Maryśka) Choisy coś znałem: prawda, to ona napisała Un mois chez les filles --- Miesiąc u dziewcząt ---
wielki sensacyjny reportaż, dla którego zebrania
autorka, młoda doktorka filozofii, wstąpiła, jako służąca, na miesiąc do domu publicznego studiować
tam życie. Nie wystudiowała nic specjalnie ciekawego, ale narobiła wiele hałasu i zgorszenia, tak że
przerobiono ten Miesiąc u dziewcząt na sztukę teatralną, nawet zabronioną przez policję. Z książki
Maryse Choisy o Delteilu dowiedziałem się, że ta
badaczka domów publicznych jest --- jak i Delteil
zresztą --- programową ,,katoliczką", bodaj czy nie
dzieckiem Marii. Religia, KsiążkaTo jest osobliwa rzecz z katolicyzmem literatów we Francji: faktem jest, że trzy
czwarte książek tych neo-katolików powinno by się
znajdować na indeksie, gdyby indeks miał czas interesować się bieżącą literaturą. Ma to swoje poważne
tradycje: od Barbeya d'AurevillyBarbey d'Aurevilly, Jules Amédée (1808--1889) --- francuski pisarz, poeta i krytyk, uważany za prekursora dekadentyzmu. i HuysmansaHuysmans, Joris-Karl --- właśc. Charles-Marie-Georges Huysmans (1848--1907), francuski pisarz, początkowo naturalista, później autor prowokacyjnych obyczajowo powieści, kojarzonych z dekadentyzmem., którym zresztą Delteil poświęca swego Don Juana.
Książka ta przesycona jest żarem zmysłów, mimo
że p. Maryse broni gorąco swego umiłowanego Delteila
od zarzutu deprawacji, pisząc: ,,Nigdy nikt nie onanizował się po książce Delteila". W ogóle formy,
w jakich ta Maryse Choisy (która się najwyraźniej
w nim kocha) śpiewa swoje uwielbienie dla Delteila,
są dość oryginalne: ,,Jest to inteligencja czysta, nie
na sposób tego eunuchaeunuch --- kastrat. Kanta, ale na sposób Boga" --- pisze ta fanfaronkafanfaronka --- dosł.: osoba zarozumiała. (od słowa fanfara) katolicyzmu.
Mimo to, książka jej musiała mieć widocznie jakiś fluidfluid --- według spirytystów: energia psychiczna., bo pod jej wpływem sprowadziłem sobie
całego Delteila. I nie żałuję. Cóż za wirtuoz stylu!
Co za orgie słów; skojarzeń, sparzeń, kopulacji słów!
Mały, kilkanaście stronic liczący fragmencik Koty
paryskie jest czymś olśniewającym.
ReligiaTylko wciąż ta nieznośna bufonada ,,neo-katolicka"! To także jest charakterystyczne dla neo-katolików: łączą wyrafinowaną zmysłowość z jakąś paradą samoogłupienia à la PascalPascal, Blaise (1623--1662) --- francuski filozof i matematyk, po 1654 porzucił nauki ścisłe na rzecz filozofii i teologii. Najważniejszym jego dziełem literackim są Myśli.. ,,Dzielę ludzi (pisze Delteil) na trzy kategorie: katolików, idiotów
i bandytów, ponieważ każdy, kto, nie wierząc w Boga, jest uczciwy, jest idiotą"...
Mówi to z taką stanowczością, że człowiek nie
śmie nawet spytać o los kalwinów, których podobno
we Francji jest sporo...
Ale nie o tym miałem pisać. Właściwie, punktem
wyjścia moich refleksji było to, iż, czytając książkę
Maryse Choisy o Delteilu, trafiłem na następujące
zdanie: ,,Kwestia podświadomości w sztuce staje się
zatem w metafizyce zagadnieniem głębszym, zagadnieniem bardzo nowoczesnym: wielością rzeczywistości".
Podskoczyłem na krześle: cóż ta dziewucha okradła naszego ChwistkaChwistek, Leon (1884--1944) --- artysta, matematyk i filozof, czołowy teoretyk awangardowej grupy formistów. z jego terminologii? Ale nie:
pani Maryse jest lojalna. Spostrzegam przypisek:
,,Czytaj w tej kwestii Bertranda RussellaRussell, Bertrand (1872--1970) --- brytyjski filozof, matematyk i logik, a także działacz społeczny i eseista, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury (1950)., Macha, i Leona
Chwistka (pisze go: Chviestec), który miał na ten
temat interesujący referat na kongresie filozoficznym
w Neapolu w r. 1924".
Mój Boże, zaczerwieniłem się ze wstydu. Toż mam
w szufladzie od roku Wielość rzeczywistości Chwistka,
ofiarowaną mi przez samego autora, i trzebaż było
dopiero, aby przypisek spotkany we francuskiej książce
przypomniał mi, że jej dotąd nie otworzyłem. Widzę, kochany analfabeto, który mnie czytasz, zdumienie na twojej twarzy: kto to jest w ogóle Chwistek?
Wstydź się, dzikusie. Leon Chwistek, malarz, matematyk i logik, autor zajmującej tezy filozoficznej,
znanej powagom europejskim, jest w świecie inteleklualno-artystycznym postacią nader popularną.
Urzędownie jest docentem czy profesorem uniwersytetu lwowskiego. Jest teoretykiem nowych szkół
malarskich. Czci go Tadeusz PeiperPeiper, Tadeusz (1891--1969) --- polski poeta awangardowy, krytyk i teoretyk sztuki, założyciel czasopisma ,,Zwrotnica" i autor hasła ,,Miasto-masa-maszyna"., St. Ign. WitkiewiczWitkiewicz, Stanisław Ignacy (1885--1939) --- malarz, fotografik, pisarz, dramaturg, filozof i teoretyk sztuki, twórca Teorii Czystej Formy, znany z ekscentrycznego stylu życia. uważa Chwistka za ,,najtęższego logika w Europie", mając zarazem jego teorię za wierutny nonsens.
Ale znów nie o tym chciałem mówić. Chciałem
mówić o Wielości rzeczywistości. Rozwijam pakiet,
i oto co uderza moje oczy: akwarela, którą pozwalam sobie tu reprodukować.
Sztuka, NaukaPrzypomniało mi się, jak żywe, owo popołudnie,
spędzone w domu Chwistka. Rozmawialiśmy o rzeczach literackich czy filozoficznych. Obcowanie z tą
bogatą inteligencją jest prawdziwą rozkoszą. Równocześnie oko moje błądziło po ścianach. Uderzyła
mnie dziwna zmysłowość, bijąca z porozwieszanych
obrazów: spytałem artysty, czy to są jego ostatnie
prace. Ożywił się: wyjął tekę, jedną, drugą, trzecią,
przesunął przed mymi oczami --- więcej niż bez osłonek --- cały serajseraj --- pałac władcy w krajach muzułmańskich. odurzających piękności. Spojrzałem na Chwistka: oczy jego błyszczały, cała twarz
miała coś uduchowiono-zwierzęcego. Piękna żona
artysty, milczący świadek tej sceny, spoglądała na
niego życzliwie. ,,Niech pan zachowa ten obrazek
na pamiątkę" --- rzekł Chwistek i zawinął mi akwarelę wraz z egzemplarzem Wielości rzeczywistości,
z którą do dziś dnia przetrwała w moim sekretarzykusekretarzyk --- biurko z umieszczonym na jego blacie elementem zawierającym szufladki..
A teraz kwestia godna zastanowienia. Jaki związek istnieje między tymi akwarelami Chwistka a jego filozofią, logiką, matematyką, i czy w ogóle istnieje? Sądzę, że najściślejszy; że to są po prostu różne
formy emanacji tej samej istoty; tylko że w obecnym
stanie nauki nie ma sposobów ustalenia i zbadania
tych związków. Ale, z drugiej strony, nie ma powodu wątpić, że kiedyś stanie się to rzeczą dostępną i łatwą; że da się transponowaćtransponować (z łac.) --- przekładać. objawy ducha na dowolną
formę. Wówczas może niejedna teza matematyczna czy
metafizyczna, przetransponowana w ten sposób, będzie
przypominała kolekcję pornograficznych pocztówek.
Zmysły, wszędzie zmysły! Trafiam na książkę
sztandarowego katolika --- orgia zmysłów! Biorę do
rąk apologię jego czystości: autorką jej --- reporterka Miesiąca u dziewcząt. Ta autorka Miesiąca
u dziewcząt przypomina mi pracę filozoficzną naszego pisarza, i oto ta Wielość rzeczywistości, gdy ją
wyjmuję z opakowania, nastręcza mym oczom widok
zdolny rozpłomienić pożar w sercu najbardziej zużytym. Zmysły, wszędzie zmysły! Czy nigdzie im nie
ujdę, czy nigdzie się przed nimi nie schronię? Jako odtrutkę biorę do ręki ostatnią pociechę mego
życia, Jakuba Wojciechowskiego Życiorys własny
robotnika, którego rzeźwa prostota wróży krynicękrynica --- źródło.
duchowego zdrowia. Otwieram i czytam, przebóg!
Seks,,I zaledwie zem się rozewlek i do łóżka wsed, to
zem zapomniał światło zakręcić, bo my tam mieli
światło elektryczne, to zem musiał jeszcze raz wyjść
z łóżka i światło zakręcić. I kiedy zem po raz drugi wsed do łóżka i zaledwie zem się położył, to już
moja gospodyni drzwi otwarła i sie do mego pokoju pakowała. I jenojeno --- tylko. miała na sobie ładny biały
spodnik, i już go ze siebie zwlekła i do mego łóżka
wchodzi. I ja zem się też do ściany dali poszuwnuł
i ona się do mnie położyła. I mnie to się zimno i gorąco odrazu zrobiło, ale już mi się jakoś moja ręka
pod jej szyje dostała i ona mówi do mnie, ze już
dawno też ty sposobności nie miała we dwóch spać.
I już i mnie też ta miłościwa gorączka wziena i do
ni mówię: No to pewnie zacznemy. A ona to mi
odpowiada: Na denn lossNa denn loss (niem.) --- no chodź."...
To już istne urzeczenie: zmysły, wszędzie zmysły!
Zstąpcie, płomienie z nieba, i pochłońcie tę SodomęSodoma --- biblijne miasto, położone nad Morzem Martwym, które Bóg spalił deszczem ognia i siarki, karząc mieszkańców za rozpustę.!
Walka o reformę seksualną
Leżą przede mną dwa grube tomy sprawozdania
z dwóch ostatnich kongresów Światowej Ligi Reformy Seksualnej, w Londynie i w Wiedniu. Miałbym ochotę o nich pomówić, ale widzę na twarzy
niejednego czytelnika zdumienie. Co to znów za reforma seksualna? Co tu jest do reformowania?
Chcesz wiedzieć, co to jest reforma seksualna?
Spojrzyj dokoła siebie. Życie przeprowadza ją co dzień. Sam powiedz, czy podobne jest do tego, jakie było przed kilkunastu laty? Idź na plażę, do kawiarni, spójrz na taniec, na strój kobiecy, posłuchaj
rozmów. I spróbuj potem wziąć do ręki powieść
sprzed lat dwudziestu, zajść do teatru na przedwojenną sztukę. Jakże absurdalny, jak niepotrzebny
wyda się niejeden najdramatyczniejszy konflikt bohaterów! Ewa i Łukasz z Dziejów grzechu Dzieje grzechu --- powieść Stefana Żaromskiego z 1908 roku, uznawana za skandalizującą. siedzieliby
dziś przytuleni do siebie w lóżce w AdriiAdria --- słynny warszawski lokal, otwarty w r. 1931., zamiast
żeby on miał jechać po rozwód do Rzymu, zostawiając ją w małym miasteczku, bez grosza, w ciąży,
na pastwę rozpaczy i zbrodni.
Zatem zwycięstwo nowych form życia, sielanka?
No... niezupełnie. Bo oto ulice wciąż pełne są prostytutek szczutych przez tajną policję, która równocześnie z nich żyje. Wciąż zachodzą jeszcze do domów publicznych bogobojni młodzieńcy, szanujący
dziewiczą cześć swej narzeczonej i w rezultacie często dokumentujący ten szacunek wniesioną w małżeństwo chorobą weneryczną. Wciąż zdarza się, że
bezdomna dziewczyna dusi dziecko i idzie przed sąd
przysięgłych, w którym może zasiadać jej uwodziciel,
ale w którym nie ma ani jednej kobiety. Wciąż nikt
nie uświadamia młodego chłopca ani nim nie kieruje, ale gdy znajdą u niego bądź podejrzaną chorobę,
bądź też... środek ochronny, wyrzucają go ze szkoły.
Rozwody są zjawiskiem najpotoczniejszym, ale za
cenę --- nie mówię już oszustw, krzywoprzysięstwa
lub zmiany religii, bo ta cena mogłaby się komu wydać
dość przystępna--- ale za cenę grubych pieniędzy,
które, jak wiadomo, nie wszyscy mają do rozporządzenia. Kobieta niezamężna lub opuszczona przez
męża może usychać z tęsknoty za macierzyństwem,
konwenans nie pozwoli jej mieć dziecka; ale w tym
samym domu, w suteryniesuteryna --- dziś: suterena, tj. kondygnacja mieszkalna poniżej parteru., inna kobieta rodzi piętnaście razy, rok po roku, rodzi i grzebie, grzebie i rodzi, zmieniając dom dla siebie i dla swoich bliskich
w piekło. Nieślubne dzieci, wyzutewyzuty z czegoś (daw.) --- pozbawiony czegoś. z praw, napiętnowane wzgardą, wciąż pomnażają armię zbrodni. Lekarzowi, pod grozą złamanej egzystencji i kary więzienia, nie wolno ratować od samobójstwa nieszczęśliwej, ale w zamian za to przemysł spędzania płodu
w najokropniejszych warunkach uprawiają bezkarnie
legiony babek...
Można by ciągnąć ten rejestr bardzo długo jeszcze;
ale i to może wystarczy, aby wskazać, że nie wszystko
dzieje się najlepiej i że zostało jeszcze coś nie coś
do ,,zreformowania". I nic dziwnego chyba, że znaleźli się ludzie, którzy zadają sobie pytanie, w imię
czego ludzkość tak pastwi się sama nad sobą i czy
nie dałoby się zaradzić czego na te jej niedole.
PolskaTak powstała Światowa Liga Reformy Seksualnej.
Rozwój tej młodej organizacji jest bardzo znamienny. Gdy zawiązała się w Berlinie w r. 1920,
reprezentowało ją kilka jednostek. Osiem lat upłynęło, zanim odbył się w Kopenhadze w r. 1928 drugi kongres przy udziale trzydziestu osób. Następny
w Londynie skupił ich już dwieście, w tym szereg
znakomitych uczonych i pisarzy; ostatni, w Wiedniu,
liczył z górą dwa tysiące uczestników. Reprezentowane były tam wszystkie kraje, od Islandii po Japonię; Włochy Mussoliniego i Rosja sowiecka, Czechosłowacja i Hiszpania, Anglia i Niemcy. Nie było
tam --- rzecz charakterystyczna --- tylko Polski.
Rozdźwięki między życiem płciowym a oficjalną
etyką i pisanym prawem istniały zawsze. Poza codziennymi katastrofami w życiu, objawiały się one ---
w literaturze. Pisarze bywali tu pionierami nowych
pojęć. U nas, co prawda, mniej niż gdziekolwiek.
W okresie tworzenia się nowoczesnych społeczeństw ---
cały wiek XIX --- wielcy pisarze nasi byli tak pochłonięci zagadnieniami bytu narodowego, niepodległości, trwania, że niewiele uwagi mogli poświęcić
tej polityce najbardziej ,,wewnętrznej". Tak samo
i społeczeństwo. Pojęcia, o które gdzie indziej toczą
się walki od dziesiątków lat, u nas ledwo zaczynają
świtać. Tym można sobie poniekąd tłumaczyć brak
udziału Polski w tej światowej Lidze i brak analogicznej organizacji u nas, mimo że skądinąd sytuacja nasza tym bardziej zdawałaby się jej sprzyjać.
Czyż nie jesteśmy w fazie tworzenia podstaw naszej
przyszłości, układania kodeksów i paragrafów? Mniej
skrępowani przeszłością, tym bardziej powinniśmy
wytężyć słuch na wołania życia.
Mniej skrępowani? Tak by się zdawało. Na gruncie
nieprzeoranym przez pisarzy tym obficiej pleniły się
obłuda i konwenans, którym zabiedzone i nieśmiałe
społeczeństwo nauczyło się zbyt wiele poświęcać.
Przyczyn, dla których reforma seksualna teraz
właśnie dojrzała do roli czynnej, można by wyliczyć
wiele.
Wojna, która, siłą rzeczy, jest najostrzejszą rewizją wszystkich konwenansów obyczajowych, spowodowała głębokie zmiany, których już cofnąć się nie
da. Usamodzielnienie kobiet, rozszerzenie sfery ich
pracy i zarobkowania. Demokratyzacja społeczeństw,
rosnąca śmiałość i poczucie praw do życia w masach. Renesans ciała ludzkiego. Postępy w opanowaniu ciąży. Nauka wreszcie, która coraz więcej
wagi przyznaje sprawom seksualnym, przesuwając
je w nieznane wprzód sfery podświadomości.
Przewrót pojęć odbywa się tak szybko, że prawa
nie mogą mu nadążyć. Często prawo odgrywa wręcz
rolę smutną i pocieszną razem: bezsilne, aby coś pomóc, ma dość siły, aby szkodzić. Nie uleczy np. prawo ani jednego homoseksualisty, ale pomnaża ich
liczbę o kadry ,,normalnych" spekulantów, wyzyskujących paragrafy do celów szantażu. Nie zapobiega
ani jednemu poronieniu, ale sprawia, że odbywają
się one w najopłakańszych warunkach. Same prawa
znajdują się zresztą pod naciskiem innych czynników.
Tak np. gotowy od dawna projekt polskiego ustawodawstwa małżeńskiego spoczywa od paru lat zagrzebany, mimo że przeszedł trzy czytania komisji kodyfikacyjnej; a co charakterystyczne, nikt się o niego
nie troszczy, nikt się o niego nie upomina!
Nowe formy życia zmagają się tedy z dawnymi wiarami, prawami, przesądami, tworząc chaos.
W chaosie tym wszystko zostawione jest osobistej
zręczności każdego w grze życia. Pomiędzy dawną
etyką, która jest martwa, a nową, której jeszcze nie ma, jest próżnia. W tym stanie rzeczy pozostają
dwie drogi: albo ciskać gromy na ,,zepsucie powojenne" i czynić bezsilne gesty dla zawrócenia biegu
życia, albo starać się zorganizować ten chaos, rozeznać się w nim, ocenić, co w nim jest przemijające,
a co trwałe, co jest zboczeniem na manowce, a co
początkiem nowego świata pojęć. I to jest jednym
z głównych zadań Ligi. Zadanie bardzo moralne, nie
w sensie martwej formalistyki, ale w sensie istotnej
moralności, wrażliwej na krzywdy i niedole. Oparcie życia nie na zmurszałych kanonachkanony --- tu: prawa (por.: prawo kanoniczne)., ale na pojęciach dzisiejszych, zgodnych z nowoczesnym sumieniem.
Ważną zdobyczą Ligi jest skupienie wszystkich
dziedzin życia. Za przykład, jak daremne jest działanie na jednym tylko odcinku, może służyć dotychczasowa walka z prostytucją, którą podejmuje się
zazwyczaj w imię ,,moralności" --- tej samej moralności, która prostytucję wydała i która jej koniecznie potrzebuje... Czy można się dziwić, że walka
jest daremna?
Trudno mi tutaj wdawać się w szczegóły, ale wystarczy rzucić okiem na referaty tych kongresów,
aby ocenić, jak szeroki jest krąg ich zainteresowań,
od świata duszy do zagadnień na wskroś praktycznych.
A wszystko zmierza dla jednego celu, którym jest
stworzenie najszerszej podstawy do nowych pojęć,
dla nowych form życia.
Na czele tego ruchu idą dziś Anglosasi. Imponująca jest śmiałość ich pisarzy w wyciąganiu konsekwencji. Bo, jak powiada G. B. ShawShaw, George Bernard (1856--1950) --- irlandzki dramatopisarz i filozof; autor ironiczno-humorystycznych, pozostających w nurcie realizmu sztuk obnażających konwencjonalność epoki: Profesja Pani Waren (1898) czy Pigmalion (1912)., niezmiernie
trudno jest wbić Anglikowi w mózgownicę nową
myśl, ale skoro się tego dokona, już siedzi mu
w głowie mocno. Zupełnie odwrotnie jak u nas:
myśli przewiewają przez Polskę łatwo, ale nic z nich
przeważnie nie wynika. Bądź co bądź, nie jest dobrze,
że brakuje nas tam, gdzie przedstawiciele całego
świata zasiadają do wspólnego stołu, aby radzić nad
poprawą doli człowieka. Nie wypada wprost, aby
zawsze korzystać z tego co inni za nas wywalczą.
Dlatego chciałem zwrócić uwagę na istnienie tej
Ligi, której prace wszędzie budzą żywe zainteresowanie. I sądzę, że ośrodek tej światowej organizacji powinien powstać u nas najrychlej.
Bunt młodzieży
Ukazała się słynna książka LindsayaLindsay, Benjamin Barr (1869--1943) --- amerykański sędzia i reformator społeczny z Denver w stanie Colorado, przez wiele lat kierujący tam sądem dla nieletnich; propagator pomysłu ,,małżeństwa na próbę" (companionate marriage). Bunt młodzieży. Ben B. Lindsay, człowiek, którego nazwisko
jest w Stanach Zjednoczonych niezmiernie popularne --- przedmiot uwielbień jednych, oburzenia drugich --- był przez 30 lat sędzią w Denver. Stanowisko swoje pojmował jako misję. Obdarzony wyczuciem
psychologicznym, umiał zdobyć zaufanie młodzieży
i oddziaływać na nią; gabinet sędziego stał się konfesjonałem, dokąd młodzież spieszyła po radę i pomoc, pewna dyskrecji, zrozumienia i dobrej woli
tego przyjaciela młodych. SeksTrzydzieści lat doświadczenia, tysiące słuchanych zwierzeń, gromadzonych
faktów, wszystko to dało Lindsayowi materiał, który
spożytkował w swej książce. Książka ciekawa i ważka,
gdyż pozwala wciąż mówić faktom. Na pozór, obraz,
zdawałoby się, przerażający, zwłaszcza w zakresie
życia płciowego. Z doświadczeń sędziego Lindsaya
wynika, że współżycie płciowe między młodzieżą
męską a żeńską w wieku szkolnym, nieraz bardzo
wczesne, jest w Ameryce nader częste; nierzadko
przybiera formy gromadnej rozpusty, przy czym zdarzają się wypadki ciąży, poronień i chorób. Z jednej
strony odgrywa tu rolę brak uświadomienia wynikający ze strusiej polityki domu i szkoły, i ten brak
uświadomienia pociąga za sobą niebezpieczne następstwa; z drugiej strony można znów stwierdzić
fakty daleko posuniętego doświadczenia życiowego
u młodych. (Znamienne jest, iż przełomowym punktem
demoralizacji wśród dziewcząt w wieku szkolnym
stał się fakt zamknięcia domów publicznych; z tą
chwilą cały napór chłopców zwrócił się ku koleżankom. Oto dowód, jak wszystko w tych sprawach
jest trudne i skomplikowane!). Rodzice i wychowawcy --- stwierdza Lindsay --- nie mają pojęcia o tym,
co się dzieje w duszach młodzieży; wierzą w jej
,,niewinność", ponieważ w stosunkach z młodymi
stosują system przemilczania najważniejszych w tym
niebezpiecznym wieku spraw życia. Rezultat jest ten,
że wychowanie płciowe, zostawione własnemu przemysłowi młodzieży, wydaje odpowiednie następstwa
i pcha młodych w sytuacje, które zgubiłyby bez ratunku wiele istnień, gdyby nie mądra i serdeczna
pomoc tego niezwykłego sędziego!
Mimo tych faktów i obserwacji --- które przeciwnicy jego odpierają krzykiem, twierdząc ,że Lindsay
,,spotwarza młodzież amerykańską" --- sędzia ów
daleki jest od pesymizmu. Przeciwnie, w tym ,,buncie młodzieży", mimo jego wybryków, widzi on zdrowy i twórczy protest młodych przeciw obłudzie i rutynie, przeciw formułkom i kanonom datującym z innych epok i pojęć. I, jego zdaniem, nie jest to zwykły rozdźwięk między starszym a młodszym pokoleniem; dzisiejszy ,,bunt młodzieży" ma zasadniczo różny charakter. Młodzież dzisiejsza pozwala
starszym gadać, zrzędzić i łudzić się, sama zaś robi,
jak uważa, i przeprowadza reformę życia, często bezładnie, czasem dziko, ale zdecydowanie. To są fakty,
powtarza wciąż Lindsay, nic nie wstrzyma ich biegu.
Dowodzi to tylko, że stare formuły są nie do
utrzymania. ,,Jeżeli but nie wchodzi na nogę, należy przerobić but, nie nogę" --- powiada sędzia Lindsay, przypominając, że wszystkie formy społeczne
są, ostatecznie --- rzeczą umowną i że trzeba je zmienić, skoro następstwa okazują się fatalne. I, jego
zdaniem, ta zepsuta młodzież jest, nawet w swoich
zbłąkaniach, rzetelniejsza, lepsza i czystsza, niż
ich obłudni purytańscy wychowawcy. Często jedna
poufna rozmowa z sędzią Lindsayem wystarczyła,
aby naprostować zmylone ścieżki.
Książka ta narobiła, rzecz prosta, wiele wrzawy.
W drugiej książce --- Małżeństwo koleżeńskie --- idzie
Lindsay jeszcze dalej. Proponuje, aby między młodymi
ludźmi mogły być zawierane małżeństwa czasowo bezdzietne (Lindsay jest bezwzględnym zwolennikiem ,,regulacji urodzeń"), z uświadomieniem
co do najlepszych środków ochronnych, jakimi
nauka rozporządza, z łatwością rozwodu i, w razie rozejścia się, brakiem zobowiązań i praw do
alimentacjialimentacja --- obowiązek utrzymywania osób, którym winnym się jest opiekę (zwykle dzieci, ale także zniedołężniałych rodziców czy współmałżonka).
. W razie szczęśliwego pożycia, małżeństwo takie mogłoby się zmieniać w małżeństwo stałe,
z dziećmi i wszystkimi prawnymi konsekwencjami.
W ten sposób (uważa sędzia Lindsay), młodzi ludzie
mogliby się poznać, wypróbować; chłopcy byliby
ocaleni od prostytucji i hulatyk, dziewczęta od przygodnych miłostek. Zdrowie społeczne, uczciwość zyskałyby na tym. Lepiej uregulować to, czego nie
ma się siły powstrzymać.
Poglądy Lindsaya, którego nieskazitelny charakter,
prawość i dobroć broniły trzydzieści lat przeciw nieustannym atakom, przyprawiły go w końcu o utratę
stanowiska. Zjednoczone wysiłki Ku-Klux-KlanuKu-Klux-Klan --- rasistowska organizacja funkcjonująca w USA, powstała po zakończeniu wojny secesyjnej. i kleru pozbawiły go urzędu sędziego, z wielką krzywdą
młodego pokolenia.
Otóż, byłoby interesujące poznać, pod kątem tej
książki, pojęcia i stosunki panujące wśród naszej
młodzieży; ale poznać tak, jak to mógł osiągnąć sędzia Lindsay! Nie będąc sędzią dla nieletnich, posiadam jednak na tyle zaufania u młodych, aby rozporządzać już dotąd ciekawym materiałem; chętnie bym
go powiększył: bardzo byłbym rad otrzymywać ---
pod ścisłą dyskrecją --- od młodzieży wypowiedzenia w tych kwestiach.
Na razie chciałem dać tu pewien drobny przyczynek do psychiki naszej młodzieży w obecnej dobie. Oto dwa dokumenty (dokumenty to moja pasja);
mimo że z pozoru błahe, głupiutkie nawet, wydają
mi się wszakże dość znamienne.
Jeden to list, zaczynający się od słów: ,,Pisze do
pana sztubaksztubak (daw.) --- uczeń."... W istocie, jest to list młodego
gimnazjalisty, proszący mnie o protekcję do... QuiproquoQuiproquo --- warszawski teatrzyk działający w latach 1919--1931.. Pragnie ,,uzyskać nieco samodzielności wobec
rodziców, którzy zaczęli mu bardzo ciężyćciężyć --- dziś popr.: ciążyć.", słowem,
chciałby zarabiać. Odkrył w sobie talent do pisania
piosenek. I oto jego kłopoty:
Napisałem piosenkę, zgłosiłem się z nią do Morskiego
Oka. Kazano mi przyjść za dwa dni; przybyłem wtedy,
mając już z sobą nową, i dowiedziałem się, że poprzednią odrzucono; po drugą przyszedłem po dwu dniach --- ,,nie nadawała się"; dałem wtedy trzecią --- tak samo; gdy zaś
przyniosłem następnie od razu dwie, sekretarz powiedział
mi kilka znamiennych zdań. Mianowicie usłyszałem, że
utwory ,,tego typu", nie nadają się i jeśli i te są ,,tego
typu", szkoda fatygi; na końcu, że cała nowa rewia jest
obsadzona. Oczywiście to miało oznaczać: jeżeli się nie
przyjmuje piosenek w ,,tym typie", w którym mimo
wszystko zawzięcie pisze p. Włast i który jest właśnie typem rewiowym, to się nie przyjmuje w ogóle nic od obcych:
rewia, zawsze jest obsadzona bo kompozytorzy Morskiego
Oka nie pragną mieć konkurencji.
Prosi mnie tedy chłopczyna o protekcję do Quiproquo:
Możliwe, że to będzie Panu sprawiało nieco fatygi, lecz bardzo Pana proszę, niech mi pan nie odmawia, oczywiście, o ile
Pan uzna moje piosenki za warte czegoś. Niech Pan powie w takim wypadku Jarosy'emuJarosy, Fryderyk (1890--1960) --- krytyk teatralny i sławny przed wojną konferansjer węgierskiego pochodzenia. albo dyrektorowi Quiproquo, że Pan znalazł ,,talent" i może Pan przy sposobności pokazać jego utwory. Albo niech Pan postara się odpowiednio namówić jakiegoś z kompozytorów
Quiproquo --- bo oni tam mocno siedzą i mają wielki
wpływ --- no oczywiście jakiegoś mniej zazdrosnego. Sądzę, że na pewno uda się Panu, jeśli Pan będzie dla mnie
choć trochę życzliwy...
A oto jedna z piosenek nadesłanych mi przez tego gimnazistę. Tytuł: ,,Ile lat masz, dziewczyno?".
Zawsze od lat /
malowały się kobiety /
Jedni do wad, /
drudzy kładą w to zalety /
Od córki bym /
nigdy nie odróżnił matki /
A może bym /
Wziął na odwrót je przypadkiem!/
Mała Fifi /
kosmetyków też używa /
Że coś w tym tkwi /
niespokojnie podejrzewam, /
Moja maman /
na dancingi ciągle chodzi /
dziwię się sam /
jak się kręcą przy niej młodzi...
Refren po każdej strofce:
Ile masz lat dzieweczko? /
Czy twe czerwone usteczka /
karminowanekarminować --- barwić usta karminem. ,,troszeczkę" /
dużo nakłamią mi? /
Czy buzia malowana /
kremami odświeżana /
i pudrem przysypana /
powie prawdę czy nie?/
Jesteś zgrabna, ty dziewczynko /
możesz łudzić nas ---/
bo kremami, pudrem, szminką /
dobrze taisz czas! /
Wszystkim do ust idzie ślinka /
gdy cię widzą raz /
Jesteś zgrabna, ty dziewczyno /
możesz łudzić nas!
Inna piosenka; tytuł: Garsonieragarsoniera --- dziś: kawalerka, małe mieszkanie dla pojedynczej osoby..
Nie ta to inna, /
Nina czy Lila, /
czy innych dziewcząt sto! /
Ja wszystkie kocham /
miłości płochejpłochy (daw.) --- niestały w uczuciach. /
nie uważam za złą! /
Ile ich miałem, /
ile kochałem, /
czyżbym spamiętać mógł? /
Ile tu było, /
czas tu spędziło, /
wie tylko chyba Bóg.
Refren:
W garsonierze mej dziewczynki /
przewijają się, /
To brunetki, to blondynki, /
co kto tylko chce... /
Ja zgrabnych nóg i ślicznych buź /
tyle wielbiłem i porzuciłem już.
Nie ma co, bogate przeżycia ma ten siódmoklasista...
A może to tylko wyobraźnia?
Są jeszcze piosenki: Gondola Harem, i Nóżki
mej dziewczynki... Już z tytułów widać, że młody
człowiek ma zdecydowaną linię. Czemu ich nie przyjęto, nie wiem, bo są zupełnie ,,w stylu", tak że
mogłyby nawet służyć jako... mimowolny persyflażpersyflaż --- ironiczny utwór literacki, w którym autor naśladuje styl innego autora.
,,włastyzmu". W każdym razie spełniam jego prośbę
i polecam go na tej drodze p. Jarosy'emu.
A teraz drugi list. Na pozór zupełnie inna historia.
Jest to uczeń siódmej klasy, który dostał promocję do ósmej (dajmy na to w Łowiczu) ale z powodu trudności materialnych, wynikłych z ,,biurokratycznej tępoty" pewnych władz, nie może ukończyć
gimnazjum. Opisuje mi te okoliczności, oraz swoje
przejścia duchowe w wielostronicowym liście, którego niestety, z braku miejsca, przytoczyć nie mogę;
opisuje, pod wpływem jakich przeżyć został ,,wolnomyślicielem", po czym kończy tak:
... I dlatego nie do kogo innego, lecz do bliskiego sercu
memu Pana zwracam się z gorącą prośbą o zapoznanie
mnie z władzami wolnomyślicielskimi. Zgłaszam bowiem
gotowość oficjalnego przystąpienia do masoneriimasoneria --- wolnomularstwo; międzynarodowy ruch, którego celem jest doskonalenie duchowe jednostki oraz dążenie do jedności ludzi różnych religii, narodowości i poglądów., która,
rozporządzając olbrzymimi funduszami przeznaczonymi
na propagandę, udzieli mi materialnego wsparcia. Przeto
zwracam się do Pana, który w ruchu wolnomularskim
odgrywa niewątpliwie dominującą rolę, z prośbą o przedstawienie mojej prośby czynnikom decydującym. Proszę
udzielić mi pomocy materialnej w postaci wypłacanej mi
co miesiąc pensji, która pozwoliłaby mi ukończyć naukę,
swobodnie żyć, móc utrzymać starą matkę, w zamian za co,
wychowany w idei wolnomularskiej, poświęcę się jej propagowaniu. Zaznaczam, że jeżeli wyższe władze zgodzą
się na moją propozycję, pociągnę za sobą jeszcze trzech
rówieśników, którzy znajdują się również w krytycznym
położeniu, a którzy za moim pośrednictwem zwracają
się z podobną prośbą. Mam nadzieję, że Pan, panie Boyu,
znając najlepiej moje przejścia, poprze naszą prośbę.
Ponieważ jestem ubogi, ponieważ nie stać mnie na podróż
do Warszawy, proszę wraz z przychylną odpowiedzią nadesłać mi pewną sumę pieniężną na podróż do wyznaczonego przez W. Mistrza miejsca. Jeżeli przedstawiona władzom przez Pana propozycja zostanie przyjęta, otrzymam
odpowiedź chyba bezpośrednio od Zarządu. Ponieważ
bardzo zależy mi na czasie, proszę Sz. Pana bardzo, niech
Pan będzie łaskaw poruszyć sprawę moją na najbliższej
sesji loży masońskiej, tak abym mógł dostać odpowiedź
jeszcze przed 1 października, a w Warszawie być wraz
z kolegami już 1 października.
A wdzięczność nasza nie ma granic. Przyrzekamy, że
w niedalekiej przyszłości cały Łowicz zostanie masoński.
Nazwisko, adres, po czym zaczynają się przypiski:
Nazwiska wspomnianych wyżej, przeze mnie uświadomionych i jako tako z ideą zapoznanych są... (tu nazwiska,
z dopiskiem; ,,wszyscy otrzymali promocję do VII klasy").
Przepraszam, że tak bazgrzę. Ale cóż zrobić, ze wzruszenia ręka moja drży.
P. S. Niech o tym wiedzą tylko czynniki decydujące.
Kochany chłopczyna! Oczytał się w pewnych pisemkach o potędze masońskiej: oto pozytywny rezultat tego straszenia nas masonami. ,,W niedalekiej przyszłości cały Łowicz zostanie masoński".
Bardzo wierzę: na takich warunkach, kto by nie został masonem! Boję się, że zawód co do potęgi
,,loży" będzie jednym z ciężkich przejść tego chłopca.
Bądź co bądź, nie znając innej drogi do ,,sfer decydujących", tutaj oto sygnalizuję im gotowość czterech młodzieńców. Również na żądanie (ale tylko
,,sfer decydujących") służę ich adresami.
Oto dwa dokumenty. Uderzyła mnie w nich jedna
wspólna cecha, z której dobrze można wróżyć o młodym pokoleniu, mianowicie obrotność, sprężystość,
inicjatywa. Mnie, wzrosłemu w epoce, gdy w jakiejś
siódmej czy ósmej klasie, nasza umiejętność życia,
orientacja w świecie, zdolność dawania sobie rady,
równały się dosłownie zeru, imponują po prostu oba
te chłopaki. Jest w nich połączenie naiwności z dojrzałością doprawdy urocze. Z serca chciałbym im
dopomóc: niechby jeden wypił najrychlej bruderszaftbruderszaft --- ceremonialny toast towarzyszący przejściu na ,,ty".
za kulisami Quiproquo ze Stefcią GórskąGórska, Stefania --- właśc. Stefania Zadrozińska (1907--1986), aktorka, piosenkarka i tancerka, przed wojną znana z występów w teatrzyku Qui pro Quo, po wojnie zaś w teatrze Syrena. (może
ona dorobiłaby mu muzykę), a drugi niechby nosił
z paradą kielniękielnia --- narzędzie do rozprowadzania zaprawy murarskiej, stanowiące też jeden z symboli masonerii. za Andrzejem Strugiem na uroczystościach loży. I niech każdy w życiu znajdzie to,
czego pragnie!
Oto mały, maleńki przyczynek do ,,buntu młodzieży". Bo niech sobie nikt nie wyobraża, że bunt młodzieży to zjawisko specyficznie amerykańskie. Zbuntowała się młodzież i u nas. Czy mamy się na nią
oburzać? Ja nie umiem. Bo ona się zbuntowała i za
nas, starszych; za nasze straszliwe lata, za naszą
zdławioną młodość, za nasze rozpaczliwe --- niegdyś! ---
tłuczenie głowami o pręty naszych klatek, za wszystkie ,,szalone Julkiszalona Julka --- bohaterka dramatu Augusta Kisielewskiego W sieci, kobieta zafascynowana sztuką i cyganerią." obojga płci. Zbuntowała się i chce
żyć. Może czasem i pobłądzi, ale chce żyć i będzie
żyła. Niechże jej Bóg da wszystko najlepsze.
I piszcie do mnie, chłopcy i dziewczynki.
,,Krucjata przeciw nędzy"
Czytelnicy darują, że wracam do tematu, który
swego czasu potrąciłempotrącić ---tu: poruszyć. ubocznie w felietonach
poświęconych ,,piekłu kobiet". Ale są tematy, do
których trzeba wracać póty, póki się nie osiągnie
praktycznego rezultatu, a przynajmniej gruntownej
przemiany pojęć. Chodzi o tzw. regulację urodzeń.
Omawiając niedawno LindsayaLindsay, Benjamin Barr (1869--1943) --- amerykański sędzia i reformator społeczny z Denver w stanie Colorado, przez wiele lat kierujący tam sądem dla nieletnich; propagator pomysłu ,,małżeństwa na próbę" (companionate marriage). Bunt młodzieży,
wspomniałem drugą jego książkę pt. Małżeństwo
koleżeńskie, gdzie Lindsay, na podstawie swego
wieloletniego doświadczenia, rzuca ideę dwojakiego
typu małżeństwa: jednego bezdzietnego z łatwością
rozwodu i bez materialnych zobowiązań, i drugiego ---
które byłoby tamtego uwieńczeniem: dzietnego,
z wszystkimi konsekwencjami prawnymi. Nie zamierzam tu rozważać tej koncepcji, która w Ameryce jest przedmiotem namiętnych dyskusji. Faktem
jest, że samo życie, nie troszcząc się o sprzeciwy,
coraz częściej wprowadza tę koleżeńską formę małżeństwa, czy to pod eufemicznąeufemizm --- środek stylistyczny, polegający na wymianie danego wyrazu na inne, łagodniejsze sformułowanie. nazwą narzeczonych
(czasem nazywa się to: ,,chodzą razem"), czy też
w postaci małżeństw rzeczywistych, ale programowo bezdzietnych, dopóki warunki materialne nie
pozwolą im na powiększenie rodziny. Otóż, w książce Lindsaya jedno mnie uderzyło: mianowicie głębokie przeświadczenie, z jakim mówi on o regulacji
urodzeń jako przyszłej podstawie wszelkich stosunków. Jest to dlań niezbity pewnik, że zasada ta,
dziś jeszcze poniekąd wojująca, zwycięży w najbliższej przyszłości całkowicie, odmieni z gruntu pojęcie małżeństwa, jego formy, a może i jego podstawy,
będzie wręcz przewrotem w dziejach ludzkości.
I w istocie, uderzające jest, jak, w ostatnim czasie
zwłaszcza, kwestia ta narzuca się ze wszystkich
stron.
Podczas gdy na obu półkulach, od wielu lat, toczono o regulację urodzeń zacięte boje, u nas było
o niej zupełnie głucho. Nie znaczy to, aby nie istniała w praktyce. Jak wszędzie tak i u nas załatwiono ją po cichu w sferach zamożnych, nawet tych,
które w teorii nie chcą o niej słyszeć; stosowana
jest coraz szerzej w sferze ,,inteligencji"; ale nie
istnieje tam, gdzie byłaby najważniejsza, gdzie jest
doniosłą kwestią społeczną, zagadnieniem rasy,
kultury, postępu, ludzkiego bytu. Ale sprawa ta jest
tak oczywista, przemawiają za nią argumenty tak niezbite, logiczne, ludzkie, życie napiera na rozwiązanie jej tak stanowczo, że wątpię, aby nawet u nas
długo dało się zamykać na nią oczy.
Jeszcze przed niewielu laty w książce swojej
przytacza Lindsay następujący fakt:
Samobójstwo, Rodzina, Seks, Prawo, Religia,,Duże poruszenie wywołała w Denwer sprawa rodziny
Smith.
Pan Smith był człowiekiem sumiennym i zdolnym myśleć rozsądnie. Jego spowiednik oznajmił mu, że stosowanie środków ochronnych jest grzechem i że wstrzemięźliwość jest jedyną drogą do ograniczenia ilości dzieci.
Dzieci, które przychodziły na świat co roku, groziły
ruiną materialną, a celibatcelibat --- rezygnacja ze stosunków seksualnych. nie był do przeprowadzenia
w praktyce. Pan Smith zwrócił się do sądu, prosząc
o informacje o środkach ochronnych. Sąd nie miał prawa
udzielenia mu jakichkolwiek informacji i odesłał go do
kliniki. Tam również odmówiono mu ze strachu przed
odpowiedzialnością prawną. Smith wreszcie znalazł wyjście;
popełnił samobójstwo.
Przyjaciele jego zebrali fundusz dla dopomożenia rodzinie, która została bez środków do życia. Pomiędzy prawem a kościołem rodzina Smithów została starta na
miazgę".
Pomiędzy prawem a Kościołem... Otóż, nie dalej
jak przed kilku miesiącami, doniosły dzienniki o doniosłych, rewolucyjnych poniekąd uchwałach światowego zjazdu 307 biskupów anglikańskich w Londynie, gdzie po raz pierwszy to wysokie ciało orzekło,
iż ,,tam, gdzie zajście w ciążę będzie z jakiegokolwiek powodu szkodliwe, tam nie należy potępiać
użycia naukowych środków, stosowanych rozumnie
i według wymagań higieny".
(Mimo tej uchwały 307 biskupów, wciąż zapewne
będziemy słyszeli argumenty, że to są rzeczy sprzeczne z etyką chrześcijańską...).
Oto więc zdobyta forteca jedna z najbardziej nieprzejednanych; zdobywa je ta idea również --- jedną
po drugiej --- w ustawodawstwie świeckim. Uświadamianie co do środków ochronnych przeciw ciąży
zostało w tym roku uchwalone i zalecone przez angielską Izbę LordówIzba Lordów --- wyższa izba angielskiego parlamentu., tę ostoję konserwatyzmu społecznego!
We wrześniu roku bieżącego odbył się w Zurichu
międzynarodowy kongres regulacji urodzeń, równocześnie zaś na kongresie Ligi reformy seksualnej w Wiedniu kwestia regulacji urodzeń, jej
zdobyczy i metod, wysunęła się na pierwsze miejsce.
Nauka wychodzi na spotkanie tych dążeń. Doskonalą się mechaniczne środki ochrony, przystępne dla
wszystkich, dające niemal 100 proc. pewności. Równocześnie wiedza od innej strony zgłębia tę kwestię. Osiągnięto już niezwykłe wyniki w sterylizacji
czasowej, tak mężczyzn, jak kobiet --- za pomocą promieni Roentgena. Posuwają się naprzód doświadczenia
nad metodami, które, za pomocą pewnych substancji
zastrzykiwanych lub podawanych wewnętrznie, pozwolą osiągnąć czasową sterylizację obu płci. Rozwiązanie problemu jest tutaj kwestią niewielu lat, może miesięcy. Jasne i oczywiste jest, że tuż, tuż,
a ludzkość wejdzie w nową fazę swego istnienia,
że świadomie i dobrowolnie regulowane macierzyństwo jest jej przyszłością i nie sądzę, aby jakiekolwiek siły zdołały się temu długo przeciwstawiać.
Jak ukształtuje się ta rzecz w praktyce? Bardzo
być może, iż będzie się starało ująć ją w swoje ręce państwo. Słychać też głosy lekarzy, że zdobycz
ta musi być trzymana z dala od rąk niepowołanych;
że pozostanie w rękach lekarzy, zastrzeżona do wypadków najkonieczniejszej potrzeby. Wiemy, co ta
piosnka znaczy: znaczy ona, że dobrodziejstwo to
znowuż miałoby pozostać monopolem uprzywilejowanych, że byłoby sprzedawane za słone pieniądze bogatym, z potrzebą czy bez, pozostałoby zaś niedostępne dla biedaków. Ilekroć padają nazbyt wzniosłe
hasła, można być pewnym, że jakiś szwindelszwindel --- oszustwo. jest
w drodze...
Najzacieklejszym, jak dotąd, wrogiem regulacji urodzeń jest właściwy masie ludzkiej, a wspierany przez
pewne czynniki konserwatyzm, zawsze gotowy poświęcić szczęście ludzi dla autorytetu przeszłości.
Zabobon --- który niegdyś nie był zabobonem ---
licznego potomstwa, płodności, jest jednym z najbardziej zadawnionych. Otóż z zabobonami jest tak:
wszystkie warunki mogą się zmienić, rzecz może
stracić swój sens, świat wywraca się na opak, a zabobon wciąż strażuje jak ów szyldwachszyldwach (daw., z niem.) --- żołnierz na warcie. carowej Katarzyny, którego jeszcze w sto lat później zaciągano
na wartę w szczerym polu, gdy krzak róży, którego
miał pilnować, dawno przestał istnieć.
Nie będę tu wyliczał mnóstwa przyczyn, które wytworzyły dogmat nieograniczonej płodności; za daleko by nas to zawiodło. Przede wszystkim, to trzeba
pamiętać, nie umiano się przed nią bronić... Ale
i pozytywnych racji było wiele. Jedno musi uderzyć,
kiedy się czyta o dawnych dziejach: mianowicie ogromna liczba dzieci, które umierały przedwcześnie. Nasuwają mi się przykłady, które znam najlepiej: z historii literatury. Muza Krasińskiego, Delfina Potocka,
miała pięcioro dzieci, które wszystkie zmarły w niemowlęctwie. Dwudziestosiedmioletnia pani Hańska
zdążyła pochować czworo dzieci, odchowała zaś tylko jedno. Siedmioro dzieci nie uchroniło Ojca ZadżumionychOjciec Zadżumionych --- poemat Juliusza Słowackiego. od samotnej starości. Choroby zakaźne --- do spółki z dawną medycyną --- dziesiątkowały ludzkość. Sama ospa, nim wynaleziono szczepienie, ileż czyniła spustoszeń wśród dzieci! Toteż
liczna rodzina była jedyną rękojmiąrękojmia --- gwarancja., że coś z niej
zostanie. Płodzono dzieci na wyrost.
To wszystko zmieniło się stanowczo. Od w. XVIII
przeciętna wiekuprzeciętna wieku --- dziś: średnia wieku. ludzkiego podniosła się z 36 lat
na 57. Higiena uczyniła tak olbrzymie postępy, że
gwarancja szczęśliwego wyhodowania zdrowego dziecka jest niemal zupełna, gdy dawniej trzeba było
mieć dziesięcioro dzieci, aby się dochować trojga
czy czworga. Zorientowały się w tym wszystkim
klasy zamożniejsze, bardziej oświecone, i urządziły sobie życie w tym sensie. Spytajcie się każdego,
kto się oburzy na mój artykuł, ile ma dzieci! Nie
istnieje natomiast regulacja w klasach najbiedniejszych, nie tyle wskutek posłuchu wobec zasad, ile
wskutek ciemnoty, niedbalstwa i niezaradności. Tam
płodzi się wciąż dzieci masowo, a dziesiątkuje je
nędza, zrodzona właśnie z tego nadmiaru płodności.
Ale ta sama nędza wpływa opłakanie na wartość
tych, które się uchowają. A rezultat? --- Straszny. Zamiast uśmiechniętej i szczęśliwej mamusi, widzi się
wynędzniałą, przedwcześnie postarzałą kobietę, jeszcze karmiącą, a już w ciąży, widzi się dzieci bez
opieki, zaniedbane, zbiedzone, zwyrodniałe; widzi się
ojca rodziny, uciekającego od tego piekła domowego do szynkuszynk --- lokal, raczej podrzędny, w którym sprzedawano alkohol.. Posiadanie dwojga czy trojga chorowitych dzieci opłaca się nędzą, rozpaczą, kilkoma
trupkami i nie mniejszą ilością partackich poronień,
zwykle mających za skutek chorobę, czasem więzienie. W imię czego to wszystko? W imię moralności
chrześcijańskiej, wołają jedni. --- W imię ciemnoty,
obłudy i wyzysku --- szepcą drudzy.
Krucjatą przeciw nędzy nazwano regulację urodzeń w Anglii. Gdy do tej krucjaty mobilizuje się
niemal cały świat, w Polsce dotąd nie zgłosił nikt
swego udziału. W tej najdonioślejszej kwestii, która się rozstrzyga, mieszczącej w sobie wszystkie inne,
od eugenikieugenika --- pogląd, zakładający możliwość doskonalenia cech dziedzicznych człowieka., oświaty, kultury, aż do pacyfizmu, panuje u nas najbardziej małoduszne i obłudne milczenie. A wszak są wszelkie warunki do tego, aby zacząć działać. Socjologia polska dawno opowiedziała
się za regulacją. Jesteśmy w tym szczęśliwszym od
wielu narodów położeniu, że prawo nasze, nie będąc
w tym obciążone zadawnionymi uprzedzeniami, nie
stawia nikomu przeszkód w tej mierze. Ludzie pracujący społecznie niemniej przeświadczeni są o dobrodziejstwach regulacji. Czemuż tedy, na tylu przekonanych o słuszności sprawy, wobec braku istotnych
zapór, nie znajdzie się nikt, kto by przeszedł od teorii do praktyki? Czemu nie starają się o to ci, dla
których ograniczenie daremnego rodzenia jest najistotniejszą kwestię bytu? Czemu nie zawiąże się
organizacja, która by przystąpiła do światowej Ligi
regulacji urodzeń? Jest to akcja, która powinna być
prowadzona wspólnie, aby nie można było wygrywać jednego narodu przeciw drugiemu. Czemu
nie ma u nas poradni dla kobiet, a jeżeli są, czemu
działają w tej mierze tak cicho i nieśmiało? Powrócę jeszcze do zawiązków tej idei, które istnieją
u nas.
Krucjata przeciw nędzy. I jak szybką może być
ta krucjata! Poradnia dla kobiet, jest to instytucja
społeczna wyjątkowa tymwyjątkowa tym --- dziś: wyjątkowa w tym., że nie wymaga większych
kosztów, a oddać może nieobliczalne i doraźnedoraźny --- tu: natychmiastowy. niemal dobrodziejstwa. Spadnie ilość urodzeń? Oczywiście: o to chodzi, aby spadła; ale w tym samym
stosunku spadnie śmiertelność dzieci, a podniesie
się ich wartość zdrowotna; znikną poronienia, dzieciobójstwa, katastrofy rodzin i jednostek. Czy chodzi
o bogatą statystykę urodzeń, którą publikuje się
głośno, podczas gdy małe trupki grzebie się po cichu? W ciągu niewielu lat mogą się zmienić stosunki; nie, jak strachajły twierdzą, w sensie wyludnienia, ale w sensie poprawy warunków materialnych, moralnych i kulturalnych. A kiedyś, w przyszłości, gdy regulacja urodzeń stanie się prawnie
obowiązującym państwowym urządzeniem, zaledwie
będą ludzie chcieli wierzyć, że istniał czas, gdy to
błogosławieństwo boże, jakim jest dziecko, mogło
być nieraz nieszczęściem, przekleństwem, a często i
zbrodnią.
Nieco pedagogii
Nie ma chyba takiego mądrali, który by twierdził,
że wszystko jest na świecie doskonałe i że nic na
nim zmieniać nie potrzeba. Wręcz przeciwnie, patrząc wstecz, widzimy, że wszystko się wciąż zmieniało i to raczej na lepsze. Tak samo i nasze
życie zawiera wiele rzeczy, które się wnukom naszym
wydadzą potworne; mimo to, każdego, kto by chciał
je ruszyć z miejsca, zakrzykuje się przeraźliwym
wrzaskiem. Obserwować to można dziś u nas lepiej
niż gdziekolwiek, dzięki okoliczności, na którą nieraz
zwracałem uwagę. Znajdujemy się w momencie
tworzenia sobie praw, tworzenia naszego kodeksu;
otóż wystarczy nieraz w jakiejś kwestii stanąć na
gruncie tego nowego kodeksu, który będzie obowiązywał może za kilka lat, a już rozlegają się krzyki,
że się pochwala ,,czyny zbrodnicze". Tak jakby o ich
zbrodniczości nie ten właśnie kodeks miał rozstrzygać!
Szczęście, WrógNie ma większego wroga szczęścia ludzkiego na
ziemi niż owa jakaś zdumiewająca bezmyślność przywiązująca się fanatycznie do rzeczy dawnych, choćby najmniej odpowiadających obecnej rzeczywistości.
Dlatego też nie ma ważniejszego zadania dla pisarzy,
niż rozbijać te skostniałe kompleksy pojęć, rewidować je nieustannie i wciąż podważać tzw. moralność. Mówię ,,tak zwaną", bo z istotną moralnością
nie ma ona nic wspólnego. Moralność, to jest gojenie krzywd, ucisku i nieszczęść; to jest ład
społeczny, a nie bezład, jaki powstaje między formułkami a życiem. Nie ma nic niemoralniejszego niż
wtłaczanie życia w formy, w których ono pomieścić
się nie może i poza które wszystkimi szczelinami
pryska.
Nigdzie nie występuje to tak jaskrawo, jak w dziedzinie życia płciowego. Sprawa ta, wszystko co się
z nią wiąże, wysuwa się dziś na czoło zagadnień
domagających się zmian. Bo w istocie, od czasu
jak obowiązują stare kanonykanony --- tu: prawa (por.: prawo kanoniczne)., ileż tymczasem przemian zaszło w życiu! Powszechna demokratyzacja,
wyzwolenie kobiet, usamodzielnienie ich w pracy
i zarobkowaniu, zdobycze nauki i techniki --- wszystko to stwarza nową rzeczywistość, za którą człapią
leniwo i bezradnie prawo i ,,moralność", pozostając
z nią w coraz to słabszym kontakcie.
Godne uwagi jest, że najżywsza przemiana pojęć
w zakresie tworzenia nowej etyki seksualnej spełnia
się dziś w krajach anglosaskich. Czy to reakcja
przeciw panującej tam właśnie tak długo obłudzie?
Być może; faktem jest, że najśmielsze tezy rewizjonistyczne idą dziś z Anglii, tak jak w Ameryce zachodzą najradykalniejsze zmiany ustawowe.
Mam w ręku małą książeczkę angielską z popularnej kolekcji filozoficzno-społecznej pod tytułem
Today and tomorrow (,,Dziś i jutro"). Każdy tomik
zajmuje się jedną kwestią i odpowiada na pytanie,
jak się ona może w przyszłości ukształtować. Ten,
o którym chcę mówić, ma za godło Przyszłe małżeństwo. Autorem jest poważny lekarz i działacz
społeczny, Norman Haire, jeden z założycieli Światowej Ligi Reformy seksualnej. Pragnę przytoczyć niektóre rzeczy z tej książeczki, głównie dla pokazania,
jak śmiało w tym zrównoważonym społeczeństwie
można się oddawać grze myśli dopuszczającej wszystkich najdalszych możliwości.
Dr. Haire stwierdza na wstępie względność wszelkiej etyki seksualnej, którą każde państwo już w starożytności kształtowało najrozmaiciej, w duchu swoich potrzeb. Zalecano lub ograniczano płodność; tworzono takie lub inne pojęcia moralne, zależnie od takich lub innych warunków polityki społecznej. Wiele zasad przeszło do nas ze Starego Testamentu, gdzie również miały utylitarneutylitarny --- użytkowy. znaczenie, dobre
w swoim czasie i miejscu. W innym czasie i miejscu,
te same rzeczy mogą być absurdem, ale w ciągu wieków
zdążyły już porośćporość --- dziś: porosnąć. mchem, skostnieć w rodzaj tabu,
nikt ich nie kontroluje, nie bada ich początków.
Aby rzecz oświetlić jaskrawo, autor przytacza
następujące dwa echa z dzienników:
48-letni wdowiec żył od paru lat z własną córką,
28-letnią wdową, za jej zgodą. Żyli szczęśliwie, dzieci
się wystrzegali. Na doniesienie sąsiadów wytoczono im
proces; dzienniki ryknęły gromem oburzeń, sędzia wygłosił płomienną mowę, skazano ich na najwyższą karę.
Pobrało się dwoje głuchoniemych. W pismach
pojawiły się ich fotografie, rozczulenia, powinszowania, życzenia licznego potomstwa. Któryś uczuciowy reporter nakreślił sielankowy obrazek tej pary
głuchoniemych, siedzących kiedyś po latach, przy
kominku, w otoczeniu dzieci, wnuków...
Dr. Haire zestawia te dwa fakty. Nie znaczy to,
aby występował w obronie kazirodztwa; ale rozważa
genezę ustaw przeciw niemu: obawa o zwyrodnienie
rasy. Sama tego możliwość sprowadziła tu na występnych ciężkie kary; istoty czynu grożącego społeczeństwu właściwie nie było, bo nie było potomstwa.
Niezawodne natomiast zwyrodnienie rasy wyda
połączenie dwojga głuchoniemych, których dzieci będą również głuchonieme i będą ciężarem dla społeczeństwa. Zamiast rozczulać się nad nimi, powinno
by się sterylizować ich, tak jak już się to czyni
w wielu stanach Ameryki. Czyli że pierwotne pojęcia
eugenikieugenika --- pogląd, zakładający możliwość doskonalenia cech dziedzicznych człowieka. oderwały się od swoich celów i zmieniły się
w tabu: obraża to tabu pożycie ojca z córką, choćby
bezdzietne, nie obraża go połączenie się (byle legalne) głuchoniemych, którzy mogą ,,wśród powszechnego aplauzu bezkarnie niszczyć zdrowie społeczne".
Inny obrazek. Troje dzieci jednych rodziców kolejno traci wzrok, co wtrąca rodzinę w rozpaczliwe
położenie. Dzienniki apelują do publiczności, aby tym
rodzicom pomóc finansowo. Po to oczywiście, aby mogli
dalej płodzić ślepców. Czy zamiast tego nie powinno się ich sterylizować, co dziś da się wykonać
łatwo za pomocą promieni Roentgena?
Szereg twardych ustaw przeciw różnym zboczeniom, które domagają się raczej pomocy lekarza niż
miecza praw, wynikał z dogmatu maksymalnej płodności. A skąd ten nakaz? Znów przeniesiony z innych
warunków. ,,Bądźcie płodni" powiedział Bóg. Ale
komu powiedział? Raz Adamowi i Ewie, którzy byli
sami na świecie, a drugi raz rodzinie Noego po wyludnieniu ziemi przez potop. Ten cytat i dość niejasna historia OnanaOnan --- postać z biblijnej Księgi Rodzaju, patrz felieton Autorytety. w Biblii wystarczają, aby się
przeciwstawiać opiniom ekonomistów, socjologów,
higienistów w sprawie regulacji urodzeń. Najważniejsze tedy zagadnienie społeczne regulujemy ,,polityką populacyjną" z epoki Noego.
Prostytucja. Skoro, jak dotąd, jest nieunikniona,
pyta Haire, czemu robić z niej co może być najohydniejszego?Kobieta "upadła" Czemu upadlać kobietę społecznie nieodzowną, czemu wyrzucać ją za nawias? Znowuż rutyna myślenia. Biorąc społecznie, czyż prostytutka
nie jest wartościowsza, niż kobieta, która wyda potomstwo nędzne fizycznie i umysłowo?
Co się tyczy prostytucji, Haire przypuszcza, że ze
wzrostem zarobkowania kobiet wzmoże się prostytucja męska.
Haire jest zwolennikiem wczesnego uświadamiania dzieci. Trzeba prowokować ich ciekawość i ich
pytania w tej mierze; ewentualnie rozwijać ją, wprowadzając umyślnie do domu parę psów lub kotów.
Wychowanie dzieci przejdzie zapewne w znacznej
mierze na państwo, co zmieni niewątpliwie ducha
małżeństwa, uprawniając wielożeństwo i wielomęstwo.
Większość ludzi nie jest zdolna do życia w idealnie wyłącznym małżeństwie. Przed ślubem mogłaby
być składana deklaracja w duchu monogamii czy
poligamii; zmiana poglądów w tej mierze byłaby
powodem do rozwiązania małżeństwa.
Wielomęstwo nadałoby się dla kobiet --- często
najwartościowszych --- które chcą mieć dzieci, a nie
chcą mieć stałego męża.
Nie wierzmy, jak to nam wmawiają --- powiada
dr. Haire --- że reforma ustaw spowodowałaby rozpustę. Wręcz przeciwnie: ekscesy bywają raczej reakcją przeciw zakazom i ograniczeniom.
(To jest słuszne: tak samo przypuszczam, że projektowane zniesienie ustaw przeciw pederastiipederastia --- homoseksualizm. spowoduje
zmniejszenie się ich cyfry: odpadną wszystkie snoby).
Państwo tedy --- snuje dalej dr. Haire --- przejmie wychowanie dzieci, co będzie raczej z pożytkiem,
gdyż rodzice wychowują je przeważnie źle. Tym
samym, państwo będzie miało prawo głosu co do
dzieci, które się mają urodzić. Już dziś 23 stany
w Ameryce przyjęły przymusową sterylizację z przyczyn natury eugenicznej. Jednostka niezdrowa i nienadająca się do wydania potomstwa będzie musiała się
temu poddać, w przeciwnym razie dziecko będzie zniszczone jako embrion, lub też po jego urodzeniu będzie
orzeczone czy ma żyć, czy też nie. Byłby to powrót
do starożytności; dzieci kalekie lub niewydarzone
będą zabijane po urodzeniu, oczywiście w sposób
najbardziej humanitarny.
(Nie łudźmy się, aby zabijanie dzieci nie istniało;
praktykuje się je na wielką skalę u ,,fabrykantek
aniołków" i w rodzinach nędzarzy, tylko w sposób
barbarzyński i na dziko).
Z początku będą sprzeciwy przeciw temu, z przyczyny możliwości omyłek lub nadużyć. Nadużycia
--- odpowiada dr. Haire --- możliwe są zawsze, przy
najpożyteczniejszych rzeczach: chodzi o to, aby ich
było jak najmniej. Noworodki byłyby badane przez
ławę doświadczonych lekarzy. Szansa omyłek będzie
nie większa niż dla dzisiejszych sędziów, którzy
decydują o karze śmierci, albo lekarzy, którzy decydują o ciężkiej operacji.
Może będzie istniało sztuczne zapłodnienie dla
kobiety, która chce dziecka, a nie chce mężczyzny.
Może będą, jak u pszczół, specjalne kobiety matki...
Tu już wkraczamy w dziedzinę fantazji. Ale jest
w książce doktora Haire wiele rzeczy, które dają do myślenia. Tak też ją przyjęto w Anglii. ,,Dr. Haire (czytamy w opiniach o tej książce) ma do powiedzenia rzeczy poważne i wartościowe; jest na szczęście równie
jasnowidzący jak śmiały"... ,,Książka elektryzująca"...
,,Jego poglądy oburzą tylko tych, którzy twardo stoją
na gruncie konwencjonalnym"...
A teraz wyobraźmy sobie, co by się działo, gdyby
ktoś u nas choć małą cząstkę takich hipotez wygłosił? Co mnie spotkało już za samo ich przytoczenie!
Ale czynię to umyślnie: w celach pedagogicznych.
Autorytety
W felietonie Krucjata przeciw nędzy zastanawiałem się, czemu nie ma dotąd u nas poradni dla kobiet w sprawie zapobiegania ciąży, wobec tego że
żadna ustawa nam tego rodzaju akcji nie zabrania,
przeświadczenie zaś o jej potrzebie jest coraz powszechniejsze. Otóż, dowiedziałem się, że poradnia
taka istnieje --- ale tak nieśmiało i po cichu, że nikt
prawie o tym zakresie jej działania nie wie i prawie
nikt z niej nie korzysta. Jest to mianowicie poradnia
tow. eugenicznegotow. eugenicznego --- od tego czasu powstała specjalna poradnia Świadomego macierzyństwa, poświęcona tej sprawie.. Obejmuje ona wszystkie działy
tyczące eugeniki, między innymi rady przedślubne i małżeńskie; udziela również porad w sprawie
zapobiegania ciąży w razie, gdy zachodzi potrzeba.
Prowadzący ją lekarze twierdzą, że bardzo mało osób
korzysta z tych specjalnie porad. Zdziwiło mnie to,
ponieważ, bodaj z mnóstwa listów, jakie w tej sprawie otrzymywałem, wiem, do jakiego stopnia, zwłaszcza w sferach uboższej ludności, sprawa ta jest piekąca. Starałem się rozjaśnić sobie tę sprzeczność
w rozmowie z lekarzami-eugenikami. Otóż, zdaje mi
się, że poradnia eugeniczna zanadto zwęża w tej
mierze swoją działalność, ograniczając pojęcie eugeniki do wskazań czysto lekarskich, podczas gdy warunki ekonomiczne i w ogóle życiowe niemniej są
,,eugeniczne", jak inne. Zarazem, jak to zaznaczałem
już w Piekle kobiet lekarze zamiast otworzyć oczy
na niedolę ludzką, która ich otacza, zanadto się bawią w amatorską ,,politykę populacyjną", są bardziej
prawomyślni od samych prawodawców, bardziej ekonomiczni od ekonomistów. Prawią o ,,stanowisku
mocarstwowym" i w ogóle robią wielką politykę, odnosząc się niechętnie do środków zapobiegawczych
i do uświadamiania klientów w tej mierze. Jest to
polityka, ale... strusia. Bo najczęściej --- prawie zawsze --- wybór jest nie między zapobieżeniem ciąży
a urodzeniem młodego obywatela, ale między zapobieżeniem ciąży a poronieniem, zwykle uskutecznianym
w fatalnych warunkach. Nikt nie zmusi do donoszenia
dziecka niezamężnej nauczycielki --- chociażby eugenicznie bez zarzutu --- której grozi to utratą posady. Młoda
biedota wychodząca za mąż za drugą biedę, może mieć
doskonałe dzieci, ale później, gdy się oboje z mężem trochę dorobią; licha to eugenika odmawiać jej
uświadomienia co do środków zapobiegawczych i skazywać ją na utratę zdrowia przy pozbywaniu się niepożądanego przybysza. Zbyt ciasno pojęte stanowisko w tej mierze osiąga tylko tyle, że pozbawia kraj
pewnej liczby matek, które chorują lub giną na zakażenie krwi wskutek poronień, albo wydają na świat
dzieci skazane na zagładę.
Bądź, co bądź, uważam za właściwe sygnalizować
tym, którzy nie wiedzą o niej, że poradnia istnieje.
Niezależnie od tego byłoby pożądane, aby osoby
uznające ideę regulacji urodzeń połączyły się w związek, weszły w kontakt z organizacją światową i stworzyły specjalną poradnię, wysławszy wprzódy którą
z lekarek (z kobietą zawsze łatwiej się dogadać) np.
do Holandii, celem zaznajomienia się z tamtejszą organizacją funkcjonującą od wielu lat i zatwierdzoną
przez rząd jako instytucja użyteczności publicznej.
Ale moralność?
Ponieważ raz po raz zdarza się czytać, iż jakiekolwiek zapobieganie nieograniczonej płodności i plenieniu się nędzy jest sprzeczne z moralnością chrześcijańską, zapragnąłem sięgnąć do źródła, do owego
ustępu ze Starego Testamentu, na którym się ten
absolutny zakaz opiera. Czytamy w księdze Genesis
(XXXVIII, 6--10) tyle:
,,A Judas dał żonę pierworodnemu swemu Her, imieniem Thamar. A Her był pierworodny Judy złośliwy przed
oblicznością Pańską i od niego zabity jest. Rzekł tedy
Judas do Onana syna swego: Wnidź do żony brata swego,
a łącz się z nią, abyś wzbudził nasienie bratu swemu. On,
widząc, że się nie jemu synowie urodzić mieli, gdy wchodził do żony brata swego, wypuszczał nasienie na ziemię, aby się dzieci imieniem brata nie rodziły. I z tej przyczyny zabił go Pan, że rzecz brzydliwą czynił".
Każdy przyzna, że ten ustęp nastręcza sporo wątpliwości. Można by np. mniemać, że ,,wchodzić do
żony brata swego i wzbudzać nasienie bratu swemu" też niezupełnie licuje z etyką chrześcijańską.
Toteż od dawna toczyły się spory teologów w tej
mierze. Dr. Friar z Klerkenwell twierdzi, że Onan
był ukarany nie z powodu użycia zabiegu przeciw
zapłodnieniu, tylko dlatego, że nie chciał wychować
dzieci dla swego brata. Dr. Headlam mówi, że w użyciu środków zapobiegawczych nie widzi nic niechrześcijańskiego. Ksiądz F. Dinnis z Mile-end sądzi...
ale mniejsza, nie piszę tu rozprawy teologicznej.
Bądź co bądź, żądać aby dzisiejsze społeczeństwa
rozstrzygały jedno z najważniejszych swoich zagadnień na zasadzie starożytnej i dość wyjątkowej przygody Onana, wydaje mi się przesadą.
Przeciw autorytetowi Onana zwolennicy regulacji
urodzeń wynaleźli sobie inny nie lada autorytet: Mussoliniego, dla którego przymus nieograniczonej
płodności jest środkiem podtrzymania wojowniczego
imperializmu Włoch. Ale wyszperano, że ten sam
Mussolini, w odpowiedzi na ankietę wychodzącego
w Turynie włoskiego pisma Wychowanie płciowe
oświadczył w r. 1913, że
,,uznaje regulację urodzeń jako akt rozumu i odpowiedzialności u wszystkich ludzi, którzy roszczą sobie pretensje do miana myślących istot. Uważa ograniczenie urodzeń za święty osobisty i społeczny obowiązek i nie przyznaje sądom żadnych praw w tej kwestii, o ile nie chcemy wrócić do średniowiecza".
Tak mówił dzisiejszy dyktator Włoch w roku 1913.
PrzemijaniePrzeszłość! Jak łatwo zapomina się o niej, jak
łatwo rwą się nitki między pokoleniami. Teraz zwłaszcza żyjemy tak szybko, że echa przeszłości stosunkowo niedawnej brzmią tak, jakby pochodziły z jakich zamierzchłych. Tak na przykład, znalazłem
książeczkę wydaną we Lwowie w roku 1903, poświęconą regulacji urodzeń, której-to idei autor jest gorącym wyznawcą. Autor S. Ligisz, tytuł: Maltuzjanizm w polityce ekonomji i hygjeny społecznej
(Rzecz o zastosowaniu sztucznej niepłodności kobiety). Rok 1903: toż to prawie wczoraj, a przecież
niektóre stronice tej książki czyta się jak humorystyczną lekturę, tak dla pociesznego języka, jakim
jest pisana, jak dla rozmaitych przykładów i tez.
Zresztą posłuchajcie sami. Wyliczywszy najrozmaitsze w owym czasie zalecane przez naukę środki
ochronne, oto co pisze w paragrafie: Inne ostrożności.
,,Wśród wysokiej arystokracji w Niemczech jest rozpowszechniony zwyczaj ograniczać nadmierną liczbę dzieci,
która sprowadza zgubne rozkawałkowanie majątku rodzinnego, bardzo pojedynczym sposobem, a to, że przed aktem płciowego obcowania zupełnie się nie podnieca nerwów u żony żadnymi pieszczotami, całusami lub objęciami, tylko wprost przystępuje się niespodzianie, znienacka
do aktu spółkowania.
,,Skutek przy tym głównie ma zależeć, aby zaraz od początku małżeństwa tak postępowano, aby młoda nie znała
innego rodzaju wykonywania małżeńskiego obcowania
jak tylko ten jeden".
W razie, gdyby ten środek zawiódł, ma autor w zanadrzu jeszcze inny, mianowicie:
,,Rzymski lekarz Soranus radzi chorobliwym kobietom,
aby w tym momencie, kiedy już rozwiązuje się najwyższe
uczucie mężczyzny, oddech w sobie wstrzymywały. A, że
ten środek jeszcze dzisiaj praktykuje się, to podaje węgierski lekarz Lindner, opowiadając, iż zna pewną utalentowaną possesorkępossesorka --- zapewne: posiadaczka ziemska., która tak samo robi, nie podnosząc
żadnej skargi na stan swego zdrowia".
Ale jest jest jeszcze inny sposób (również wyjmuję go z owej broszurki): kastracja, po której ---
jak stwierdził dr. Ferdy --- ,,oczy stają się ładniejsze, jaśniejsze i znacznie większe. W głosie i na
poroście włosów nie zauważyłem (nie ja, ale dr. Ferdy) żadnych zmian. Żądza płciowa utrzymała się
w zupełności...
Zoperowane panny wyszły za mąż, ,,przy czym ich
mężowie nawet to sobie w głowie nie mają, że ich
żony nie są takie, jak inne. Przez małżeństwo tych
trzech dziewcząt doszedłem (mówi dr. Ferdy) do tego przekonania, że kastracja nie stanowi dla kobiety żadnej przeszkody do małżeństwa, tak że kastrowane panny prędzej się poszukuje dla małżeństwa".
Pozostawmy tego entuzjastę kastracji jego marzeniom o ,,wielkich i jasnych oczach" bogdankibogdanka (daw.) --- kochanka.; na odwrót, znajdujemy w książce p. Ligisza dość oryginalne sposoby przeciw niepłodności: ,,Często (powiada)
wynika ona z nierównego kroku temperamentów, co
można świadomie skorygować: małżonek, który przy
obcowaniu jest więcej gorący, gdy chce zostać ojcem, to musi przy spółkowaniu myśleć o jakimś
interesie ze swego zawodu i w ten sposób odwrócić
swoją uwagę od spółkowania".
Rok 1903! Jakież to wszystko wydaje się przedhistoryczne! A przecież to była epoka, w której działał doktór Messinga, sprawiając przewrót swoim
wynalazkiem; doktór Messinga, jak pisze o nim jedna z pionierek ruchu regulacyjnego w Niemczech,
,,niezapomniany wspaniały idealista, którego głębokie współczucie społeczne oraz rycerska cześć dla
kobiety skłoniły do wynalezienia pessarium occlusivumpessarium occlusivum --- diafragma, kapturek dopochwowy (środek antykoncepcyjny).". Ale i samo pessarium czyż nie stanie się
niedługo muzealnym zabytkiem wobec zdobyczy dzisiejszej czy jutrzejszej nauki? To jest pewne, że
sprawa ta weszła na porządek dzienny jako jedno
z najdonioślejszych zadań społecznych i że już z niego nie zejdzie, aż do zupełnego rozwiązania. I nie
chciałbym, aby kilka niewinnych żartów, jakie pozwoliłem sobie wpleść w ten felieton, przesłoniło
powagę samej kwestii. Przeciwnie --- podobnie jak
okropności dra Haire, cytowane w poprzednim felietonie, który tak zgorszył i zasmucił jedną z moich
najsympatyczniejszych czytelniczek --- mają one jedynie na celu skłonić publiczność do myślenia i mówienia głośno o tych sprawach, zbyt długo przemilczanych ku nieszczęściu całych pokoleń.
Literatura ,,mniejszości seksualnych"
Wszystkie wielkie doświadczenia ludzkości odciskają się w języku. Militaryzm dał mu bezlik
metafor: szańce, hufce, placówki, zwarte szeregi,
itd. Potem nastała gwara parlamentaryzmu; obecnie przyszła moda na Ligę Narodów. Z niej to najwyraźniej wiodą początek --- przez analogię do mniejszości narodowych --- terminy mniejszości seksualne, ochrona mniejszości seksualnych, pierwszy
raz (zdaje mi się) użyte na ostatnim kongresie seksuologiczym. Określenie to dość ściśle wyraża istotę
rzeczy: ,,mniejszość". I nigdy, zaiste, żadna mniejszość nie była tak uciskana.
Od czasu mego felietonu pt. Przedwiośnie,
reprezentanci tej mniejszości w Polsce uważają mnie
za swego sympatyka. Dostaję listy, w których zwierzają mi swoje niedole. Często --- pod ścisłym incognitopod ścisłym incognito --- ukrywając swoją tożsamość. --- rozmowy telefoniczne. W następstwie
jednej z takich telefonicznych spowiedzi, otrzymałem
paczkę specjalnych pism, wychodzących w języku
niemieckim. Istotnie, na terenie Niemiec najlepiej
można studiować te sprawy. Niemcy są jednym
z niewielu krajów, gdzie utrzymały się jeszcze paragrafy przeciw homoseksualizmowi i gdzie się je z niemiecką dokładnością stosuje. Z drugiej strony, dotknięta tymi paragrafami część ludności przeciwstawia
im wytrwałą akcję, opartą na szerokiej organizacji
,,mniejszościowej".
--- A jak jest u nas z kwestią organizacyjną? ---
spytałem mego telefonicznego informatora.
--- Och, u nas zupełny chaos! --- odparł ze zniechęceniem w głosie.
Przestudiowałem te dokumenty sumiennie, z zaciekawieniem, z uczuciem zapuszczania się w cały nieznany --- czy wolno rzec: dziewiczy? --- gąszcz ludzkich pragnień, marzeń i bólów.
Jaki jest stan duszy tych, którzy mają nieszczęście
należeć do mniejszości seksualnych? Bardzo łatwo
na to odpowiedzieć. Odwróćmy sytuację. Pewien
docent teologii, dr Joseph Mayer, najnieprzejednańszy z nieprzejednanych, pisze: ,,Nigdy nie można
dopuścić, aby homoseksualizm był bezkarny, i nigdy
nie może przyjść do zgody między homoseksualistami i heteroseksualistami: jedni lub drudzy muszą
albo ulec, albo zwyciężyć"...
Straszliwa wizja tego docenta teologii! Otóż, wyobraźmy sobie, że zwycięża nie liczba, ale organizacja,
i że ulega obecna większość; że homoseksualiści,
jak już prawie wszędzie opanowali ministerstwa
spraw zagranicznych, opanowują ministerstwa wojny
i inne, zamachem stanu narzucają dawnym ciemięzcom swoją władzę, płacąc im pięknym za nadobne. Wyobraźmy sobie, jak by to wyglądało. Paragraf: ,,Stosunki z płcią odmienną --- 5 lat ciężkiego
więzienia. Prowokowanie do stosunków z płcią odmienną --- od 1 do 3 lat więzienia. Pomoc w stosunkach z płcią odmienną --- 3 lata, itd., itd." I moglibyśmy być kontencikontent (daw.) --- zadowolony., że nie sięgają wstecz do
dziejów, do owych jakże długo obowiązujących praw,
stanowiących karę spalenia ogniem za stosunki homoseksualne, że nie odpłacają nam wszystkiego oko
za oko, ząb za ząb.
Nie żartuję. Jeżeli chcemy zrozumieć stan duszy
prawdziwego (bo są i fałszywi) homoseksualisty, porównajmy go ze stanem duszy normalnego obywatela, któremu miłość do kobiety groziłaby ciężkimi
karami i który musiałby się kryć z najniewinniejszymi uczuciami niepewny, czy nie czyhają nań szantaż i denuncjacjadenuncjacja --- doniesienie władzom o popełnieniu przez kogoś wykroczenia..
Otóż dla homoseksualisty, skłonność jego jest tak
samo wrodzona, tak samo wszczepiona przez naturę
(religijni ,,homoeroci" nie wahają się powiedzieć:
przez Boga), nieprzeparta. Istotnie, musi być nieprzeparta, skoro kilkanaście wieków prześladowań,
ogień i żelazo, hańba i szyderstwo, przykład i wychowanie nie zdołały jej wyplenić. W ostatnim czasie nauka dostarcza coraz więcej argumentów na
poparcie wrodzonego założenia homoseksualnego,
wynikającego z pewnej swoistej sekrecjisekrecja --- wydzielina. gruczołowej.
Czy u wszystkich? Nie, zapewne. Istnieją homoeroci naturalni, i inni --- można powiedzieć --- sztuczni.
Skąd ci się biorą? Po większej części stwarza ich
kodeks. Utrudniając normalny bieg stosunków anormalnych, kodeks stwarza specjalny przemysł, uprawiany przez typy spod najciemniejszej gwiazdy. Ci,
nie będąc homoseksualistami z natury, stają się
nimi dla zysku, dla uprawiania szantażu. I to wydanie homoseksualistów na łup wymusicieli, pod których obuchem żyją lata całe, rujnowani, terroryzowani, często doprowadzani do samobójstwa, oto ---
skarżą się homoeroci --- jedyny pozytywny rezultat
kodeksu. A potwierdza ten pogląd coraz większy zastęp najpoważniejszych uczonych.
Wyobraźmy sobie położenie tych ludzi, między
którymi znajduje się wiele najwartościowszych jednostek. Wszakże ten tajemniczy kaprys przyrody
może wziąć sobie za przedmiot swej złośliwości wysokiego urzędnika, sędziego, prokuratora, kapłana.
Co za życie! Niewinni w duszy, a gnieceni brzemieniem hańby społecznej, wciąż pod grozą jakiejś
katastrofy, wciąż z niezaspokojonym głodem serca,
ukrywający wstydliwie swoje życie, oto los!... I znamienne jest, że związek homoerotów niemieckich ---
a jest ich podobno dwa miliony --- nosi nazwę ,,Związek Praw Człowieka". Mają swoją organizację, wydają swoje pisma, prowadzą rokowania z ministrem
sprawiedliwości, uprawiają swoją politykę, oddając
pokaźną liczbę swoich głosów tym stronnictwom,
które odnoszą się życzliwie do ich sprawy. Złowrogi
par. 175 musi upaść! --- oto ich hasło bojowe. ,,Macie
paragrafy o deprawacji nieletnich, o zgorszeniu publicznym, o nierządzie --- powiadają: --- to wystarczy;
ale nie mieszajcie się do spraw ludzi dorosłych przy
zamkniętych drzwiach".
Ale nie o to mi tutaj chodzi. Są to rzeczy dość
znane i nienależące do mnie. Chodzi mi o stronę
literacką, psychologiczną. Przestudiowałem pisma,
które mi przesłano. Mizerne to pod względem literackim, ale niezmiernie charakterystyczne.Sztuka Czasem,
gdy chodzi o poznanie duszy jakiegoś społeczeństwa,
lepsze usługi oddaje literatura drugorzędna i trzeciorzędna niż literatura ,,świeczników". Nie szukajmy
duszy homoseksualnej u tego czy owego laureata
Nobla, choćby skądinąd uprawnionego do tego, aby
ją reprezentować; szukajmy jej w tych skromnych
kajecikachkajecik --- zdrobnienie od ,,kajet" (z fr.: zeszyt)., przypominających najbardziej jakieś pisemka młodzieży gimnazjalnej.
W istocie, kiedy się przegląda te naiwne ,,czytanki" (mówię o piśmie Das Freundschaftsblatt, bo
jest ich kilka) trudno sobie uprzytomnić, że mamy
do czynienia z ,,rozpustnikami". Rozpusta! Z naszego
brzegu oczywiście każdy homoseksualizm jest rozpustą;
z ich brzegu --- nie. Mogą oczywiście i tam istnieć
wszystkie odcienie; i don Juani, i sentymentalni marzyciele; niemniej jednak znawcy twierdzą, że częściej może w homoseksualizmie spotyka się miłość
sublimowaną platonicznie (nigdy imię Platona nie
znalazło się bardziej na miejscu!) niż w normalnym
życiu kobiet i mężczyzn. Większa tu jest ilość odcieni między miłością a przyjaźnią, większa rola
powinowactwa duchowego, większa możliwość dzielenia zajęć, upodobań, lektury, zainteresowań. Wspólna tajemnica, wspólne prześladowania, wspólna hańba,
szczupłość wreszcie tego specjalnego społeczeństwa,
konieczność ciągłego oczyszczania się z ,,fałszywych
braci", wszystko to sprzyja może rozwinięciu się
pewnych cnót, lojalności, przyjaźni, braterstwa. Ale
pozwólmy mówić im samym. W każdym numerze,
oprócz jakiegoś artykułu, przeważnie skierowanego
przeciw paragrafowi lub liczącego sympatyczne głosy uczonych --- a jest ich coraz więcej --- istnieje
część literacka. Czytałem ją z uśmiechem i kiwałem
głową: więc tak wygląda przy bliższym poznaniu owa
osławiona rozpusta! Są tam nowelki o przyjaźni, są
wierszyki godne zbiorków dla dzieci, są nowelki na
Boże Narodzenie i na dzień zaduszny... Posłuchajcie
sami, streszczę kilka utworów.
Obrazek: W kąpieli. Wśród igraszek w pływalni
dwaj młodzi ludzie obserwują się z daleka, ale żaden
z nich nie śmie się zbliżyć. (Ta niepewność, to
jedna z najbardziej nieznośnych rzeczy: w normalnych stosunkach, mężczyzna, widząc kobietę, wie,
z kim ma do czynienia; tutaj nigdy nie wie, czy ten
drugi należy do klanu, czy nie). Naraznaraz (daw.) --- nagle., z pustotypustota (daw.) --- skłonność do lekkomyślnych żartów.,
kąpiący się wrzucili jednego z nich znienacka do
wody: zanurzył się i --- nie wypłynął. Drugi skacze,
daje trzy razy nurka, wydobywa go, przywraca do
zmysłów. I znów oczy ich spotykają się: ,,Tyś mi
uratował życie?" --- szepce ów ocalony. Prowadzi go
do siebie do domu, przedstawia go rodzicom, którzy
z rozczuleniem dziękują wybawcy --- no i nie trzeba dodawać, że szczęście nie dało na siebie
czekać.
Inna nowelka, bardziej dramatyczna. Dwaj przyjaciele. Młodszy przychodzi odwiedzić, jak zwykle
czynił, starszego. Ale zamiast uśmiechu na ustach,
zamiast gorącego pocałunku, zastaje chmurną twarz.
Starszy dowiedział się o zdradzie; dowiedział się, że
tamten ma od roku stosunek z dziewczyną (najhaniebniejsza zdrada, jakiej homoerota może się dopuścić!) i że chce się z nią żenić. Miażdży niewiernego płomienną tyradątyrada --- gwałtowna a. podniosła wypowiedź, krytykująca kogoś lub coś.: zdradził miłość, przyjaźń,
braterstwo, sponiewierał wspomnienie ich świętych
nocy! Wypędza go, po czym zostaje sam; mimo woli
ściska w dłoni stalową lufę rewolweru. Ale otrząsa
się. ,,Dla takiego szubrawca? Nigdy!" --- tak rzekł
i siadł do biurka do pracy. Tytuł noweli: Porachunek.
Chcecie, dla odmiany, poezji? Macie ją, w przekładzie prozą:
,,Wyszedłem narwać róż, aby wonnym bukietem
przystroić portret przyjaciela. I zdawało mi się, że
każda róża na krzaku mówi: ,,I mnie także zerwij,
dla kochanka, dla przyjaciela, i mnie zerwij, i mnie!"...
Koniec.
Coś z kroniki. Tytuł: Wybryki.
,,Normalni mają szpetny zwyczaj, że w kabinach
kąpielowych i klozetach piszą i rysują. Niestety, bywają i homoeroci, którzy naśladują normalnych
w tym brzydkim zwyczaju. Nie zastanawiają się, ile
szkody przez to wyrządzają, jak fałszywe światło
rzucają przez to na homoerotów, ściągając na nich
wrogie usposobienie publiczności.
Wszyscy przyzwoici homoeroci wypierają się wspólności z tymi, którzy profanują w ten sposób miłość
między-męską. Jest podejrzenie, że robią to męskie
prostytutki lub szantażyści, zastawiający sidła na
ofiary. Każdy porządny homoseksualista, skoro zobaczy takie rysunki i napisy, niech je starannie zamaże. Zatem żwawo do dzieła!" --- tak kończy się odezwa.
To znów refleksja:
,,Zazdrość często niszczy szczęście. Po ciężkich
próbach, jeden wcześniej, inny później, każdy dochodzi do przeświadczenia, że lepiej jest pozwolić przyjacielowi na przelotną niewierność, niż go całkiem
stracić. Wieczna miłość do grobu --- to rzadka rzecz
między ludźmi" --- kończy melancholijnie ów rywal
La RochefoucauldaLa Rochefoucauld, François de (1613--1680) --- francuski książę, pisarz i filozof, znany ze swoich pesymistycznych aforyzmów..
Jeszcze nowelka. Siedzi młodzieniec w swoim pokoju w wilię Bożego Narodzenia i duma. Jest sam,
przyjaciel go zdradził. Idzie błądzić smętnie do lasku
za miastem. Naraz wychodzi naprzeciw niego przyjaciel, który powiada: ,,Wiedziałem, że tu przyjdziesz.
Kocham cię. Tamto to był słomiany ogień". Okolił
szyję przyjaciela ramionami i całował go. Chłopiec
z wezbranym sercem wraca do domu: ,,Co za cudowne święta Bóg mi zesłał --- szepce. --- Dzięki Ci,
Boże na wysokościach, za to, żeś raczył wszystko
tak dobrotliwie pokierować twoją wolą!"
Każda z takich nowelek ma nie więcej niż pięćdziesiąt wierszy; temat ciągle ten sam. Trzeba przyznać, że ,,heteroseksualiści" mniej są ekskluzywni
w swojej literaturze. Oto do czego prowadzi prześladowanie...
Jest i na dzień zaduszny: refleksje na grobie młodego chłopca, który zabił się niedawno. I kto wie,
czy refleksje te nie odsłaniają tajemnicy wielu zagadkowych samobójstw, zdarzających się w młodym
wieku. Chłopiec odkrywa w sobie ze zgrozą, że jest
inny niż wszyscy, anormalny; żyje w ciągłej obawie,
że go odkryją, że ściągnie na siebie wzgardę kolegów, traci chęć do życia, zabija się. ,,Kiedyż zniknie
wreszcie fałszywa moralność i złowrogi paragraf,
który pędzi ludzi w dobrowolną śmierć"! --- tym westchnieniem kończy się utwór.
Nie jedyny to autentyczny dokument takiego samobójstwa. Oto czytamy wspomnienie poświęcone
młodemu i ślicznemu chłopcu, w którym zakochała
się córka bogatego sąsiada. Rodzina zmusiła go do
zaręczyn; grał jakiś czas komedię, pasował siępasować się (daw.) --- walczyć, zmagać się (por. zapasy). z sobą, wreszcie utopił się w jeziorze Bodeńskim.
To znów próbka namiętnego stylu:
Bogaty przemysłowiec, niewinnie oskarżony o zhańbienie małoletnich, wychodzi z więzienia zrujnowany.
Ale nie to sprawia mu najwięcej bólu. Hans, jego
przyjaciel, jego ukochany, nie dał znaku życia, nie
zjawił się nawet na rozprawę. Wspomina sposób,
w jaki się poznali, spotkanie na sportowej wycieczce
w samotnej chatce alpejskiej, zasypanej śniegiem,
gdzie, odcięci na parę dni od świata, przeżyli cudowne chwile...
,,Naraz, gdy tonie w gorzkich refleksjach, spogląda,
oczom nie wierzy: Hans!
--- Hans, to naprawdę ty? Mogęż w to wierzyć,
to nie sen? Przyszedłeś? Czekałeś na mnie?
Pochylił się nad wąskimi rękami Hansa i przycisnął do nich wargi. Potem położył Hansowi ręce na
ramionach, przyciągnął mocno jego smukłą postać,
jakby ją chciał bronić od całego świata wrogów.
Patrzał mu płonącym wzrokiem w oczy i z najgłębszego serca spłynęło mu westchnienie na wargi"...
Jeszcze tylko jedna i już koniec. Ale tę pozwolę
sobie przytoczyć w całości. Tytuł: Samotny kościołek.
,,Stał w lesie stary, samotny kościołek, z dzwonkiem, którego jasny głos biegł niegdyś przez ciche
niwy. Zarosły drogi, zdziczał las, tak że nikt nie
umiał znaleźć drogi do kościołka, zapomniano o nim.
Słońce złociło ostatnimi promieniami letni dzień,
który miał się ku schyłkowi. W gąszczu ptaszek
śpiewał swoją pieśń wieczorną. Zatopiony w sobie,
z wyrazem bólu na obliczu, szedł pochylony człowiek
przez złotą ciszę. W rękach niósł starannie zawiniętą poduszkę, w której spał mały chłopiec. Tak szedł
cichy wędrowiec lasem i stanął przed samotnym
zapomnianym kościołkiem. Przysiadł na wydeptanych
stopniach i patrzał pytająco w siną dal wieczornego
nieba. Tysiące gwiazd mrugało ku niemu. W tym
kościołku pozostał cichy obcy człowiek ze swoim
chłopczykiem --- żył dla siebie, z dala od gwarnego
świata, który go oszukał i zawiódł.
Tak przeszły dni w cichej samotności. Biegły tygodnie, miesiące, lata. Z małego chłopca wyrósł
śmigłyśmigły --- (zazwyczaj o drzewie) wysoki, smukły. młodzieniec, który nic nie wiedział o sprawach świata, który nie wiedział nic o miłości i o życiu, ani nie zaznał serdecznego bólu. Aż, pewnego
dnia, wezwał go ojciec do łoża, które z sobą zawsze
dzielili, i prosił go, aby zadzwonił. Chłopiec spełnił
ostatnią wolę ojca. Ale stary, zmęczony ojciec usnął
z głębokim bolesnym skurczem ust! dusza odeszła,
a zimne jego ciało leżało znużone. Pierwszy raz samotny chłopiec wylał z osmuconego serca łzy.
Pieśń zmilkłego głosu pobiegła przez ciszę leśną
do kogoś, kto, opuszczony i bezdomny, siedział na
zwalonym olbrzymim pniu i myślał o smętnej przeszłości. Ale na dźwięk dzwonu nastawił ucha. Poszedł
za dźwiękiem i niebawem wszedł do zapomnianego
kościołka. Zastał zwłoki, a przy nich smutnego chłopca. Pomógł mu przygotować grób dla umarłego.
Pocieszył chłopca i starał się o swego nowego pupila, któremu los zabrał jedyne co miał: ojca. Ale
jednego ranka stanęli obaj naprzeciw siebie i ścisnęli sobie ręce na pożegnanie. --- Zostań ze mną,
rzekł samotny chłopiec do tego, który trafił tu za
dźwiękiem dzwonu; i został. Wziął znalezionego
w objęcia, przysiągł mu zawsze dzielić z nim nową
siedzibę --- pocałunek był pieczęcią ślubu.
Ale dzwon zamilkł, skoro przywiódł dwóch ludzi
do czystej miłości. Bo w tym dniu, w którym dwóch
ludzi stanęło przed zmurszałym ołtarzem i z dala
od tego zgiełku i z wodnej krzątaniny świata
przysięgli sobie wiarę, spadł dzwon z łożyska, stara lina
przerwała się jak nić życia --- nagle i niespodzianie.
Ale chłopiec leśny znalazł treść istnienia --- miłość.
Biegły dni --- tygodnie --- miesiące --- lata; w kościele,
który, wpół rozwalony, zapomniany, stał w lesie,
mieszkali dwaj ludzie w czystej miłości, jedynym
szczęściu, jakie im dała natura na drogę życia".
Powiedzcie, czy wam to nie przypomina raczej
Anhellego, niż którąkolwiek z książek, którymi my,
ludzie normalni, drażnimy swoją wyobraźnię? Bo
z pewnością --- jeśli spojrzeć na rzecz z tamtej strony --- dałoby się odnaleźć sporo analogii między cierpieniami tych, którzy wyzuci są z narodowego bytu, a owych ludzi, którzy, od młodości dławieni
w swoich najbardziej przyrodzonych pragnieniach
i ukochaniach, hańbieni piętnem niewoli, gnący się
pod jarzmem przemocy, wiodą z pewnością nieraz ---
kiedy się znajdą w serdecznym gronie --- ciche, nocne, bolesne rozmowy. Mają i oni swoją martyrologię,
aby tylko wymienić Oscara Wilde... I oni mają swoje
księgi pielgrzymstwa; i oni spoglądali z nadzieją ku
,,wojnie ludów", której jedyną rehabilitacją może być
to, że zdarła maski z wielu kłamstw i fałszów i że
skruszyła wiele kajdanów. I wierzą, mimo proroctw
dr. Josepha Mayera, że przyjdzie wreszcie do zgody
między większością a mniejszością, że kiedyś nie będzie
ciemiężycieli ani ciemiężonych, i że przyszła ludzkość
zaledwie będzie chciała wierzyć, aby mogło istnieć
w XX w. to, co istnieje dotąd --- przemoc człowieka
nad człowiekiem.
Czemu?...
Znowu miałem atak ,,gonitwy myśli". Przyszło
mi to w kąpieli, a najdziwniejsze skąd się zaczęło.
Kobieta, NaukaBezpośrednio przed wlezieniem do wanny, przeglądałem starą encyklopedię, ową pra-encyklopedię DiderotaDiderot, Denis (1713--1784) --- francuski pisarz, krytyk i filozof, współredaktor Wielkiej Encyklopedii Francuskiej, autor powiastki filozoficznej Kubuś Fatalista i jego pan. i d'Alembertad'Alembert, Jean Le Rond (1717--1783) --- francuski filozof, matematyk i fizyk, współredaktor Wielkiej Encyklopedii Francuskiej.. Jest tam na froncie rycina
przedstawiająca nauki zajęte odkrywaniem Prawdy:
Prawda w leciutkiej gazie, przez którą widać jej
pępek, a dokoła niej tłum dziwek, personifikujących
poszczególne nauki. I zamyśliłem się, na czym polega i skąd się wzięło uprzywilejowanie elementu
kobiecego we wszelakiej alegorii? Fizyka, metafizyka, chemia, same kobiety; w rezultacie, owa ,,grupa
nauk" --- urocza zresztą z tym smaczkiem XVIII wieku --- wygląda jak scena z zamtuzazamtuz (daw.) --- dom publiczny. albo ilustracja
do pornograficznego romansu.Język Ale w ogóle skąd się
wzięła i na czym polega płeć rzeczowników? Czemu
jedne są żeńskie, drugie męskie? Czemu wszystkie
prawie abstrakcje --- cnota, wiara, nauka, etc. ---
są kobietami? Czemu jest ten rozum, a ta wiedza?
Na zasadzie jakiej tajemnicy zmienia się często
płeć z jednego języka do drugiego? Czemu księżyc jest samcem w Polsce i w Niemczech, a samicą we
Francji? Czemu jest ta rzeka, a ten strumień? --- niby dlatego że do niej wpada? Czemu jest ta fala a ten
bałwan, choć to jedna i ta sama woda? Czemu jest
ten koniak, ta wódka, a to whisky? Czemu... czemu...
czemu...
I naraz to ,,czemu" przeciągnęło mi się, wydłużyło, zmiękło, popłynęło melodią. Zaczęło mi w duszy
śpiewać:
Czemu dzisiaj tak pobladły listki róży --- ach, po-wiedz,
skarbie mój! --- Czemu fijołek, jak po gradowej burzy ---
utracił la-zu-ro-wy stró-ó-ój? --- Czemu i we mnie dzisiaj
smutek gości --- o, mój aniele, powiedz mi, błagam cię...
Co to jest? Skąd mi to przyszło? Ach, prawda:
to jest pieśń pod tytułem Czemu (Per chè), którą
śpiewano za czasów mojej młodości.
I naraz, po latach, uświadomiłem sobie, że przecież te wiersze to jest dość niezdarna parafraza (może
via Włochy?) wiersza HeinegoHeine, Heinrich (1797--1856) --- znakomity poeta niemiecki, rewolucyjny demokrata.: Warum sind denn
die Rosen so blass--- o sprich, mein Lieb, warum? ---
Warum sind denn im griinen Gras--- die blauen
Veilchen so stumm...
Przepraszam za tę niemczyznę, której większość
czytelników nie rozumie, ale mógłbym tak Heinego
mówić godzinami, mimo że go nie miałem w ręku
od wielu dziesiątków lat. Wynika to z osobliwego
nałogu, jaki miałem w młodości; mianowicie, ilekroć
byłem sam, a nie miałem co robić z czasem, mówiłem sobie półgłosem wiersze, najczęściej Heinego
lub Słowackiego. Na przykład kiedy kobieta spóźniała
się na randkę. A w owym czasie kobiet było mało
i tak były tym rozzuchwalone, że nieraz spóźniały
się o trzy godziny, a czasem w ogóle nie przychodziły.
Ale naraz ten wiersz Heinego wywołuje na srebrnym ekranie mej duszy inny obraz. Widzę siebie,
w mundurze austriackiej piechoty (13-ty pułk, najbrzydszy mundur na świecie, granatowy kubrak, kołnierz, epoletyepolety --- naramienniki munduru wojskowego. i mankiety różowe, spodnie koloru
nieba), jak stoję na warcie z karabinem, albo obchodzę mój posterunek dookoła i mamrocę wiersze, aby
zabić nudę. Znowu Heine:... es duften die Blumen
im Abendscheine --- die Nachtigall... (Czemu die, niby że słowik?)... die Nachtigall schlägt; --- ich such
ein Herz so schön wie das meine...
Naraz zimno mi się zrobiło w wannie. Wzdrygnąłem się. Stanęła mi w pamięci scena tak dziwna, tak
okropna, że nie wiem jak ją tu opisać: coś przewyższającego najzuchwalsze Wyznania RussaRusseau, Jean Jacques (1712--1778) --- francuskojęzyczny pisarz i myśliciel pochodzący ze Szwajcarii, twórca epoki schyłkowego oświecenia, sentymentalizmu, prekursor romantyzmu.. Ale
muszę: niech mi posłuży wobec potomności jako
uniewinnienie, jako obraz owych jakichś niepojętych
drgnień duszy, których obsesji podlegam niemal bezwolnie.
Wspomnienia, Zbrodnia, ZbrodniarzWidzę tedy siebie, wciąż w mundurze ,,jednoroczniaka" 13-go pułku (miałem lat 18, świeżo po maturze, ale byłem bardzo dziecinny), z karabinem, na
warcie na munitionsdepie (magazyn amunicji)
w Płaszowie. Była to bardzo surowa warta, co do
której obowiązków specjalnie nas przełożony uświadamiał. Stoję sobie przed moją budką w samo południe; to znów, dla odmiany, przepisowo obchodzę
magazyn, mamrocąc wedle zwyczaju wiersze... Naraz zatrzęsło mną, tak samo jak dziś jeszcze na to
wspomnienie. Spadło na mnie coś, co psychiatria
nazywa ,,myślą przymusową". Mianowicie myśl,
że muszę wejść do mojej budki szyldwachaszyldwach (z niem.) --- wojskowy strażnik. i zrobić
kaka. Nie żebym właśnie potrzebował; jedynie tak,
dlatego że to zbrodnia. Włosy mi stanęły na głowie:
gdyby mnie zeszła inspekcja, albo gdyby się potem
wydało (a przecież corpus delicticorpus delicti --- łac. przedmiot przestępstwa; dowód rzeczowy.!) strach co
mnie czeka! Służba na warcie podległa prawom niemal wojennym, nic by mnie nie ocaliło: parę lat
więzienia, potem degradacja i trzy lata służby jako
prosty żołnierz. Zęby mi dzwoniły, równocześnie zaś
czułem, że nic nie potrafię przeciwstawić tej obsesji. Prawie jęcząc i płacząc z wściekłości, oparłem
karabin o budkę (wypuścić z rąk karabin na warcie!
coś potwornego!) i wszedłem do środka... Po chwili
wyszedłem, wciąż dzwoniąc zębami, ale równocześnie
coś we mnie śpiewało jakiś tryumf wolności ducha,
czułem niby skrzydła u ramion. Podjąłem karabin
i zacząłem znowu obchodzić moją prochownię, mamrocząc dalej przerwane:... ich such ein Herz so
schön wie das meine, so schön bewegt...
Nie wiem, jakim cudem zbrodnia ta nie wyszła
nigdy na jaw; ja się do niej nie przyznałem
nikomu. Sam zapomniałem o tym, jak się zapomina zły sen. Było to jedno z najdziwniejszych
wrażeń w moim życiu: do dziś dnia, kiedy o nim
myślę, jest ono dla mnie niewytłumaczone. Czemu
ja to zrobiłem? Czemu, perche...
I znów zaczęło we mnie śpiewać: ,,Czemu dzisiaj
tak pobladły listki róży --- ach, powiedz, skarbie mój...
Ale obraz był znów inny. Obraz, jaki zawsze wywołują we mnie pewne melodie. Widzę salę Sokoła,
w której w owym czasie odbywały się w Krakowie
wielkie koncerty, słyszę syczące płomyki gazu, widzę napisy biegnące fryzem dokoła sali: Razem
młodzi przyjaciele... dzieckiem w kolebce kto urwał
etc., widzę podciągnięte do góry na ten wieczór
przyrządy gimnastyczne, sznury, drabiny, trapezy,
drgające pod tchnieniem głosu jakiegoś Myszugi
czy Floriańskiego. Pamiętam nawet Mierzwińskiego,
w jego drugiej fazie, gorszej; widzę tego byczka,
o najgłupszej twarzy, jaką oglądałem w życiu, jak,
wlepiwszy wybałuszone oczy w trapez pod sufitem,
ryczy: Vorrei morir...
Ach, ten repertuar! Niedawno słuchałem Kiepurę
przez radio: ze wzruszeniem sprawdziłem, że ten
dawny repertuar tłucze się jeszcze po trosze do dziś,
z tymi samymi nieprawdopodobnymi tekstami. Jakżem
się ucieszył, kiedym usłyszał ową Barkarolę: ,,Ta
błoń, to miłość, łódź sercem się zwie"...
Niestety, nie wszystko przetrwało. Och, jakżebym
chciał odnaleźć owego Tostiego: ,,A czyś ty już zapomniała, jak o minionym śnie, i już byś nie umiała
uśmiechem darzyć mnie"... A Dzień Zaduszny Lasssena, bez którego żaden koncert nie mógł się obyć!
,,Pójdź, luba, dziś, złóż wonny kwiat rezedy--- jesiennych
astrów też bukiet mi daj --- i pozwól niech znów kocham cię jak wtedy --- gdy był ten maj, ten cudny
maj"... Po czym amantamant (z łac.) --- kochanek., chcąc nakłonić lubą, aby mu
się oddała, ucieka się do tego niesłychanego wręcz
argumentu, że ,,wszak światło dziś na każdej jest
mogile, więc do mnie pójdź, niech wrócą szczęścia
chwile"...
Nie ma już dziś takich pieśni. I dlatego błagam
Kiepurę, jeśli go przypadkiem dojdą te słowa, aby
na najbliższym swoim koncercie zaśpiewał coś specjalnie dla mnie: i Tostiego, i ,,światło na mogile",
i przede wszystkim owo Czemu (Per chè). I kiedy
będzie lał nektar swego cudnego głosu w Filharmonii, niech wie, że gdzieś w ciemnym pokoiku na
kanapie leży cień ludzki ze słuchawkami na uszach
i z twarzą zalaną łzami wtóruje mu z cicha: ,,Czemu
w mym sercu dzisiaj smutek gości"...
Czemu... czemu... czemu...
Dziwne rzeczy można znaleźć w starej Encyklopedii d'Alemberta!...
Ofensywa przeciw zazdrości
Postęp, KłamstwoUderzało mnie zawsze, że w gazetach pisze się
o wielu rzeczach, ale najmniej albo nic o tym, co
jest ważne. Pisze się o katastrofach kolejowych całego świata, pisze się o ukąszeniu dziecka przez
żmiję w stanie Ohio. Pisze się o bilansie handlowym, na którym nikt z czytelników się nie rozumiena którym nikt z czytelników się nie rozumie --- nikt z czytelników się nie zna.,
a nie pisze się o bilansie dnia powszedniego, o bilansie ludzkiego szczęścia. Nigdy bardziej to nie
uderzało, niż w tej chwili. Trzeba być ślepym, aby
nie widzieć, jak bardzo świat się przemienia; ale
przemiana ta odbywa się, można rzec, na dziko: nikt
(u nas przynajmniej) nie sili się dopomóc do jej
uświadomienia. Wkłamuje się nowe życie w dawny
frazes, to i wszystko. A ludziska błąkają się bezradnie.
Grano niedawno w Warszawie amerykańską sztukę Ulica, gdzie pijak i brutal zabija niewierną żonę,
z gruntu dobrą kobiecinę, dla której był najgorszym
mężem. Znosiła to cierpliwie, wychowała sama dzieci, była najlepszą matką, aż, po dwudziestu latach,
serce jej upomniało się o trochę miłości.
ZazdrośćDysputowano w towarzystwie na temat tej sztuki;
jakiś pan architekt (po paru wódeczkach co prawda)
rzekł: ,,Oczywista, że nie mógł nic innego zrobić;
i ja bym tak zrobił, i każdy toż samo".
Uderzyła mnie ta opinia, bo podobny wypadek
zabójstwa wziął sędzia LindsayLindsay, Benjamin Barr (1869--1943) --- amerykański sędzia i reformator społeczny z Denver w stanie Colorado, przez wiele lat kierujący tam sądem dla nieletnich; propagator pomysłu ,,małżeństwa na próbę" (companionate marriage). za punkt wyjścia
swoich rozważań na temat zazdrości w książce Małżeństwo koleżeńskie.
A teraz pytanie: czy by nasz pan architekt zabił,
czy nie? Raczej by nie zabił; ale wówczas błąkałby
się bezradnie w położeniu, którego nie przemyślał
i z którego nie widzi żadnego ludzkiego wyjścia.
I zdziwiłby się ten mieszczuch, zakrzepły w tradycjach wojewody z MazepyMazepa --- dramat Juliusza Słowackiego, mający za temat zazdrość wojewody o młodą żonę romansującą z królem i z jego sługą., dowiadując się, że sprawa, o której mowa, jest obecnie w świecie przedmiotem bardzo poważnego ruchu rewizjonistycznego.
Nie zabójstwo z zazdrości, ale i zazdrość sama.
Naciera ta kwestia na nas ze wszystkich stron.
Czytałem niedawno nowy Savoir vivre francuski Pawła Reboux. Różni się tym od innych, że pisany
jest przez dobrego literata i rozsądnego człowieka.
Gdy zwykle takie podręczniki, przepisywane jeden
z drugiego, są zbiorem czczychczczy --- nic nieznaczący, jałowy. formułek, tutaj autor
swobodnie rozgląda się po świecie i poddaje kontroli formy naszego życia; bada, co jeszcze się trzyma, a co już spróchniałe i dobre na śmietnik. I dlatego godłem widniejącym na okładce książki jest
miotła: wymiatać, wymiatać! Otóż uderzyło mnie
w tej książce, wkraczającej chwilami w dziedziny
filozofii życia, z jaką pasją, w paragrafie o zazdrości,
autor atakuje ,,tę przywarę, najbardziej jałową, ślepą, okrutną, głupią, zbrodniczą ze wszystkich".
Skoro rzecz weszła już do savoir vivre, to znak,
że jest poważna i warta zastanowienia. Rozpatrzmy
więc pokrótce elementy zazdrości, oraz stosunek myśli nowoczesnej do tej sprawy.
Należałoby odróżnić zazdrość męską i zazdrość
kobiecą. Mówmy na razie o męskiej. W niej znowuż
wypadnie rozróżnić instynkt naturalny, spotykany
i u zwierząt, od elementu wychowania społecznego:
to ów punkt honoru, wszczepiony w ludzi, popychający do gwałtownych aktów zazdrości, nawet
wobec kobiety uczuciowo obojętnej.
Źródło tego wychowania społecznego wymagałoby znowuż analizy. Gra tu dużą rolę poczucie własności, sięgające epok, gdy kobieta była rzeczą mężczyzny. W patriarchalnym ustroju dawnych społeczeństw przeważał wzgląd na czystość rodu, autentyczność potomstwa. Ta znowuż, w świecie opartym
na posiadaniu, była zarazem kwestią majątkową:
dziecko cudze, wprowadzone niejako podstępem do
rodziny, uszczupla schedęscheda --- spadek. rodzeństwa, przywłaszcza
sobie dziedzictwo, które mu się nie należy.
Oto autentyczny fakt, który mi opowiadano, świadczący, że, w analogicznych stosunkach, pojęcia te
można by spotkać i dziś w całej ich czystości. Przed
kilkunastu laty umarł jeden z naszych magnatów,
mniejsza o nazwisko. W momencie działu majątkowego, wdowa po nim zgromadziła dorosłe dzieci
i rzekła: ,,Moje dzieci, ponieważ zwykłam chodzić
zawsze prostą drogą, więc wam powiem, że wasza
najmłodsza siostra nie jest córką waszego ojca
i tym samym nie ma prawa do schedy; wyposaży
ją jej prawdziwy ojciec, którym jest hrabia X." Dla
tej ostatniej polskiej matronymatrona --- starsza, przeważnie zamężna kobieta, ciesząca się poważaniem. była to przede wszystkim kwestia uczciwości majątkowej, silniejszej niż
poczucie wstydu. Jest w tym coś rzymskiego, a w każdym razie bardzo pańskiego.
Przypuszczam dalej (mimo że nie spotkałem się
z tym motywem), że niemałą rolę w zazdrości
w dawnych czasach musiała grać i kwestia higieny. W epoce, gdy nieopanowany przez medycynę
syfilissyfilis --- choroba przenoszona drogą płciową, inaczej kiła. groźny był jak dżuma, jedyną gwarancją było
zaślubić patentowaną dziewicę i trzymać ją pod kluczem. Mąż niewiernej żony nie był pewny dnia ani
godziny, a salwarsanusalwarsan --- związek organiczny z domieszką arsenu, pierwszy syntetyczny środek bakteriobójczy i pierwsze skuteczne lekarstwo na syfilis. nie było.
Wreszcie, im dalej w przeszłość, tym życie ludzi
było bardziej gromadne, przeźroczyste: osobiste postępki, a nawet odczucia człowieka były pod ciśnieniem przeciętności.
Wszystko to bardzo się w ostatnich czasach pozmieniało.
Świat rodów i majątków ustąpił miejsca światowi
pracy. KobietaKobieta przestaje być rzeczą mężczyzny, aby
się stać jego uprawnioną towarzyszką, z każdym dniem
zyskującą na samodzielności i swobodzie. ,,Błąd" kobiety coraz rzadziej grozi niepożądanym macierzyństwem. Uczucie miłości wysubtelniło się, skomplikowało psychicznie, gardzi dawnymi środkami przymusu; zresztą, w nowoczesnych warunkach, dozór,
kontrola cudzego życia jest technicznym niepodobieństwemniepodobieństwo (daw.) --- coś nieprawdopodobnego a. niemożliwego..
Wszystkie te przemiany --- które oczywiście zaznaczam bardzo pobieżnie i których punktację można by
przedłużać do woli --- sprawiły, że praktyka współżycia niezmiernie się zmieniła. --- Ale teoretycznie brak
jakichkolwiek uprawnień dla tego przeobrażenia. Życie okazuje się tu znacznie śmielsze od myśli ludzkiej, która milczy lub zadowala się frazesem. Dopiero
w ostatnim czasie wypowiedzieli się w sprawie dzisiejszego małżeństwa dwaj ludzie, których nazwiska
powtarza się najczęściej, gdy chodzi o nowe formy
życia: angielski filozof Bertrand RussellRussell, Bertrand (1872--1970) --- brytyjski filozof, matematyk i logik, a także działacz społeczny i eseista, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury (1950). (Małżeństwo
i moralność) oraz wspominany już Lindsay. Obaj dopełniają się: sędzia, mający za sobą trzydzieści lat doświadczenia, człowiek który wysłuchał tysięcy zwierzeń
i spowiedzi i rozplątał setki konfliktów zdawałoby
się beznadziejnych, reprezentuje empiryzm życia;
Russell, jeden z największych filozofów współczesnych, wspiera go autorytetem myśliciela.
Obaj ci moraliści wygłaszają poglądy nader śmiałe. MałżeństwoObaj wprawdzie uważają małżeństwo za najlepszą formę współżycia dwojga ludzi (sami są
szczęśliwie żonaci) i to małżeństwo trwałe (zwłaszcza o ile są dzieci), monogamiczne, wyłączne. Ale
(powiadają) to jest ideał, do którego nie wszyscy
dorośli i który nie wszystkim się nadaje. Nie ma powodu, aby nieziszczenie tego ideału było równoznaczne z katastrofą życia. Że tak jest często dotąd,
wina w tym fałszywego wychowania, rutyny zastępującej osobiste poczucie ludzkie. W wypadku, od
którego Lindsay zaczyna swoje rozważania, zdradzony mąż zastrzelił żonę i siebie; czy zrobiłby tak ---
pyta Lindsay --- gdyby weń nie wmówiono, że to jest
jedyne wyjście? Japoński generał popełnia harakiriharakiri --- japoński sposób na samobójstwo przez rozprucie brzucha mieczem.,
skoro przegra bitwę; amerykański generał nie: kwestia wychowania.
Lindsay i Russell wypowiadają się przeciwko tyranii zazdrości, tyranii odziedziczonej w znacznej
mierze po innych stadiach cywilizacji. Lindsay dopuszcza śmiało możliwość stadłastadło (daw.) --- małżeństwo., które się kocha
wzajem, ale w którym każda strona odczuwa potrzebę nowych przeżyć. Cytuje przykład takiego małżeństwa, żyjącego w najlepszej harmonii. Zamiast
rozdzierać szaty, podnosi z uznaniem inicjatywę tych,
którzy problem własnego życia starają się poznać
i rozwiązać indywidualnie, którzy torują niejako nowe drogi. ,,Gdyby więcej ludzi zerwało z tradycjami
i żyło wedle własnego tajemnego przekonania, wówczas byłoby więcej szczęśliwych małżeństw i mniej rozwodów; gdyby małżeństwa kierowały się indywidualnymi skłonnościami a nie rutyną, przyniosłoby
to nieobliczalne korzyści", powiada ten sędzia. MałżeństwoPrzeżycie miłosne jest dla niego czymś innym niż ,,rozpustą"; może ono być najszlachetniejszą podnietą
duchową; źle byłoby, gdyby małżeństwo miało być
grobem wszystkich możliwości, albo gdyby każda
miała mu grozić rozbiciem.
Zazdrość, MiłośćZazdrość --- zdaniem Lindsaya --- polega częściączęścią --- dziś: częściowo. na
romantycznym pojęciu miłości, częścią na zadawnionym przeświadczeniu, że kobieta jest własnością,
do której nabywa się praw. Nasze niepisane konwencje gloryfikują zazdrość, robią z niej fetysza.
Podejrzliwość, brutalny egoizm wynosi się do rzędu
kardynalnych cnót domowych. Pośrednio czy bezpośrednio, zazdrość jest przyczyną 90% nieszczęścia
w małżeństwie. Naturalnym jest pragnienie zajmowania jedynego miejsca w sercu ukochanej istoty,
ale szpetnym egoizmem jest bronić tego miejsca
siłą. Miłości nie da się wymusić. Miłość dba o drugą istotę, zazdrość o siebie. Nie ma ona nic wspólnego z miłością, mimo że się za nią przebiera.
W dzisiejszym skomplikowanym naszym życiu jest to
,,trzykrotnie destylowana trucizna". Ludzie nie doszli
do zrozumienia, że złość, nienawiść, zazdrość itp.,
o wiele są zgubniejsze dla szczęścia, niż trochę
swobody płciowej. Niedorzeczne jest upieranie się
przy formach życia, które nie odpowiadają rzeczywistości; ,,przesądem i bluźnierstwem jest wierzyć, że
Bóg jest konserwatywny, a szatan postępowy" --- tak
kończy Lindsay swą diatrybędiatryba --- utwór wyrażający protest lub krytykę. przeciw zazdrości.
W książce tej, w której autor co chwila ilustruje
rzecz zajmującymi przykładami, jeden zwłaszcza jest
charakterystyczny. Dwoje młodych ludzi, z których
każde pracuje na siebie, pokochało się i byli szczęśliwi. On był komiwojażerem, raz po raz odbywał
dłuższe podróże. Kiedy byli razem, pożycie było
idealne; gdy on wyjeżdżał, żadne nie spodziewało
się i nie żądało absolutnej wierności. Było im z sobą tak dobrze, że postanowili się pobrać; i oto, po
niedługim czasie, zjawili się przed sędzią Lindsayem
z błaganiem o rozwód. Cóż się okazało? --- z chwilą,
gdy się pobrali, czuli się w obowiązku być o siebie
zazdrośni, zatruwali sobie życie. Zniszczyła ich rutyna pojęć.
Russell idzie w swojej rewizji może jeszcze dalej.
Instynkt zazdrości (powiada) mniej jest absolutny,
niż się przypuszcza; raczej wynikł on z obawy przed
sfałszowaniem potomstwa w czasach patriarchalnych.
Emancypacja kobiet skomplikowała problem małżeństwa, wprowadzając dwie indywidualności w miejsce
jednej; stąd konieczność wzajemnej inteligentnej wyrozumiałości. Obecność dzieci powinna łączyć małżeństwo na zawsze, ale nie musi to być zaporą dla
innych przeżyć miłosnych. Dotąd przeszkadzała temu
zazdrość, podsycana fałszywym wychowaniem; ale
zmiana pojęć może opanować te uczucia, wprowadzając w przywiązanie małżeńskie czynnik serdecznego koleżeństwa zamiast drapieżnej zaborczości.
O ile poczucie wspólnoty nie jest naruszone, można,
zdaniem Russella, patrzeć pobłażliwie na wszystkie
dywersje. Fałszem jest zasada, że, jeśli się kogoś
kocha, nie można odczuwać pociągu do kogo innego.
Mimo iż każdy wie, że jest inaczej, ulega presji
tzw. moralności i robi ,,słonia z pchły", powiada
Russell. Samo w sobie cudzołóstwo nie jest powodem do rozwodu. (Cóż za skok od pojęć, wedle których uważane było za jedyny powód do rozwodu!)
Pięknie jest (uczy dalej), gdy mężczyzna i kobieta
kochają się tak wyłącznie, że żadne z nich nie doznaje
pokus niewierności; ale nie jest ani pięknie, ani dobrze każdą niewierność piętnować jako coś straszliwego, a w każdym razie nie powinno się iść tak
daleko, aby uniemożliwiać każdą przyjaźń z osobą
płci odmiennej. WiernośćSzczerego życia nie da się budować
na postrachu, zakazach i wkraczaniu w wolność drugiej istoty. Gdzie wierność da się utrzymać bez tego wszystkiego, tam jest ona dobra; inaczej cena
jej staje się za wysoka i nieco wzajemnej wyrozumiałości dla przygodnych zboczeń z drogi byłoby
lepsze. Słowem, trzeba zupełnie zmienić wychowanie
ludzi w tej mierze.
Oto znamienne próby teoretycznego skodyfikowania zjawisk, na które patrzymy. Pierwszy raz tak
wyraźnie powiedziano, że to, co się dzieje, to nie tylko ,,powojenne rozluźnienie obyczajów" --- jak klepie pusty frazes --- ale po prostu nowe formy życia; można powiedzieć nowa moralność, która, odwracając się
od formułek, zwraca się ku temu, co jest celem
moralności, ku dobru ludzi. Małżeństwo --- zdaniem tych
jego nowych kodyfikatorów --- przebyło różne etapy;
długi czas opierało się na przemocy, potem na kłamstwie; oto próba oparcia go na wolności i na prawdzie.
Nie każdy, przypuszczam, podzieli tę optymistyczną wiarę w rychłe opanowanie zadawnionego instynktu. Ale
faktem jest, że dotychczasowa ascetyczna etyka, która przeciwstawiała się wszystkim instynktom ludzkim,
ten jeden --- zazdrość --- wyraźnie faworyzowała; w obliczu zaś konfliktu zostawiała człowieka bezradnym,
albo pchała go w kierunku okrucieństw i nienawiści.
Nowe poglądy nie dążą bynajmniej do podkopania
rodziny, ale wręcz przeciwnie, do wzmocnienia jej
przez złagodzenie nieuniknionych zderzeń, które
wprzód powodowały jej rozbicie. W każdym razie
ta --- jak ją nazwałem --- ofensywa przeciw zazdrości
zasługuje na uwagę.
,,Póki bić będą serca ludzkie, póty będą istniały
ludzkie bóle, męki, pragnienia; ale z radością oglądamy świt dnia, w którym wszystkie te delikatne
sprawy będzie regulował kodeks ludzki, a nie honorowy". Tymi słowami kończyłem przed laty mój
szkic p. t. Zazdrość i jej paradoksy. Cieszy mnie,
że jeden sędzia i jeden matematyk są dziś tego samego zdania.
Narzeczeni
W walce o nowe formy życia, jaka toczy się dziś
w świecie, dwa czynniki u nas uderzają swą biernością: --- kobiety i młodzież. Gdy chodzi o palące
kwestie kobiecej egzystencji, gdy wykuwają się nowe prawa, nowe pojęcia --- kobiety milczą. One,
których w dobie tworzenia dawnych norm nikt nie
pytał o zdanie i które miałyby teraz sposobność rzucić swoją wolę, myśl, swój głos na szalę --- milczą,
albo wypowiadają się dość blado. Tak samo ze strony młodzieży nie pada żadne interesujące słowo;
raczej powtarzają z automatyczną wiarą frazesy, w które dorośli... stracili po trosze wiarę.
Niedawno temu, na przykład, jedno z pism ---
och, bardzo umiarkowane! --- rozpisało ankietę celem
zorientowania się w życiu i duszach młodzieży. Między
in. ankieta ta pytała o stosunek młodzieży do małżeństwa. Otóż, podając jej wyniki, na wstępie redaktor zmuszony był stwierdzić, że większość młodzieży zupełnie nie zrozumiała pytania. Sądzili, że
chodzi w ogóle o pogląd studentów na samą instytucję małżeństwa. Odpowiedzieli więc, że uważają
małżeństwo za ,,gwarancję rozwoju i zwartości narodu", za ,,podstawową komórkę społeczeństwa", za
,,nierozerwalny sakrament" itp. Zastrzegli się przeciw wszelkiej zmianie ustawodawstwa małżeńskiego...
(Godzi się zaznaczyć, że obecnie posiadamy trzy
ustawodawstwa małżeńskie, czyli trzy stare kodeksy
odziedziczone po rządach zaborczych; polska ustawa dopiero jest w przygotowaniu: to chyba dostatecznie oświetla naiwność tej enuncjacjienuncjacja --- oficjalna deklaracja.).
Któryś, w odpowiedzi na pytanie ankiety, oznajmił, że ,,jeżeli syn czy córka wynosi szlachetne idee
z ogniska domowego, to na pewno w życiu późniejszym umie ich przestrzegać z godnością i uczciwością"...
Taką wiązankę pięknych aforyzmów zebrał redaktor, który chciał się dowiedzieć, jakie stosunki
i jakie poglądy panują wśród naszej młodzieży co
do wczesnego małżeństwa i spraw z nim związanych. A przecież zdawałoby się, że kwestia jest
dość żywotna, choćby dlatego co się dziś w świecie o niej mówi i pisze. Ale zdaje się, że nasza
młodzież dość mało ma zainteresowań; wszystko pochłania ,,polityka", i z niej może ten nałóg poprzestawania na frazesie w miejsce myśli i faktu.
Ci nieliczni, którzy zrozumieli pytanie, dają w sprawie studenckich małżeństw takie np. odpowiedzi:
,,MałżeństwoCzęsto takie małżeństwo wpływa na pogorszenie
się stosunku do rodziny, wobec której można zauważyć w większości młodzieży nieodpowiednie postępowanie. Młodzi studenci, przeważnie nowo wstępujący, wyrwawszy się spod opieki rodziny, zaniedbują swoje obowiązki i starają się poznać tajniki życia
wielkomiejskiego, a to prowadzi do kolizji z rodziną
i nauką".
Nie zajmuję się tutaj kwestią studenckich małżeństw; chodzi mi tylko o stwierdzenie braku jakiejś
świeżej myśli, braku odwagi, szczerości. Frazes...
i to bez daty i miejsca. Bo kto domyśliłby się z tych
odpowiedzi, czy to odpowiada młodzież w r. 1931,
czy też np. stare ciotki w r. 1881, które mogłyby
powiedzieć dosłownie to samo? Któż by się domyślił,
że chodzi o jedną z najbardziej życiowych spraw
dla młodego człowieka? Bo przecież to nie jest kwestia
abstrakcyjna, ale, przeciwnie, piekący (co dzień) problemat życia młodych: jak nakarmić młody głód miłości, gdzie skierować zalewającą mózg i serce
falę sił życiowych! Jeżeli nie małżeństwo, w takim
razie pozostają cztery alternatywy: czystość, onanjaonania --- onanizm, masturbacja.,
prostytucja i swobodne związki. Jeżeli swobodne
związki, znowuż mamy trzy możliwości: towarzyszki
tych związków albo zapobiegają ciąży, albo przerywają ją, albo rodzą. Otóż ta sama młodzież rzucała
cuchnące bomby na sztuce CyankaliCyankali --- dramat Friedricha Wolfa z roku 1929, poruszający temat aborcji.; bylibyśmy tedy
ciekawi wiedzieć, w jaki sposób rozwiązują te sprawy,
czy doprawdy tak wszyscy rwą się do obowiązków
nieślubnego ojcostwa i w jakiej mierze czynią im
zadość? Same bomby nie wystarczą. Rzecz charakterystyczna: dotąd nie mówiło się o tym wszystkim:
obecnie, redakcja jakiegoś pisma chciała rozwiązać
młodzieży język, i oto młodzież odpowiada komunałamikomunał --- banał, frazes., które twórca ankiety i redaktor, stary wyga, przytacza z uśmiechem zażenowania.
Ale może ja za wiele żądam od młodzieży. Atmosfera! Nieraz mnie to uderzało, że gwałtownym przemianom, które niesie dzisiejsze życie, nie towarzyszy --- u nas --- potrzeba uświadamiania ich sobie,
rozważenia ich wartości moralnej, ich szkód i korzyści. Jeżeli kto broni dawnych pojęć, dawnych
form życia, musi sobie uprzytomnić, czego broni
i przeciw czemu. Trudno się porozumieć, bo zmienia
się wszystko, nawet słownik; w dawne słowa weszły nieraz nowe pojęcia.
Jako przykład takiej substytucjisubstytucja --- zastępowanie, wymiana czegoś. wezmę np. jedno
słówko: ,,narzeczeni".
Narzeczeństwo odgrywało niegdyś dużą rolę w życiu młodzieży, zwłaszcza niezamożnej. Młody człowiek --- student --- odnajmował np. pokój w domu,
gdzie była córka, panna ,,przy rodzicach''. Szara godzina, osamotnienie, brak elementu kobiecego w życiu, jedno drugie czulsze słówko, przelotny pocałunek, i ani się obejrzał, jak był związany, panna
uważała go za narzeczonego. Albo, na jakimś baliku,
młodzian, rozmarzony paroma kieliszkami, tańcząc
z panną, która mu się podobała (czasem nawet nie
zanadto), powiedział parę słów nieopatrznych --- paf!
ptaszek w klatce, narzeczony. Często panna świadomie --- nieraz inspirowana przez matkę --- prowokowała chłopca. Była to zwykle panna starsza od niego,
która w ówczesnych warunkach niewielką miała
szansę wyjść za mąż. Młoda i ładna dziewczyna miała nadzieję znaleźć gotowego kandydata ,,na posadzie"; starsza, nie bardzo mogąc liczyć na męża ,,w gotówce", dyskontowała go niejako jak wekselweksel --- dokument zobowiązujący do spłaty długu w określonym terminie.. A taki
młody chłopiec podpisywał weksle na przyszłość
lekko. On nie miał nic, długie studia przed sobą,
ona też nic. Pobrać się oczywiście nie mogli. Dziś
ludzie biorą to inaczej: uważają, że skoro on jakoś
żyje i ona żyje, w takim razie wyżyją i we dwoje,
może nawet taniej. Ale wówczas była to kwestia
niezmiernie skomplikowana, wchodziły w to różne
obrzędy... Ludzie w Polsce byli przeważnie z ,,dobrych
rodzin", a podupadli finansowo. W przeciwieństwie
do innych krajów, u nas ruch klas był nie wstępujący, ale zstępujący; stąd różne tradycje, obowiązki
itd. Konieczności ,,urządzenia", mieszkania (musiał
być salon, a w salonie nietykany fortepian, przyszłe
narzędzie tortury dla ewentualnych córek); musiała
być wyprawa, której każdy szczegół kontrolowało
krytyczne oko pani Dulskiej z sąsiedztwa (tyle a tyle
obrusów, tyle łyżeczek, a nożyki do owoców czy są?)
No i przy tym nieuchronna perspektywa dziecka, ba,
żeby to jednego, ale dziecka co rok, co dwa, nianiek, mamek... Małżeństwo ówczesne nie miało nic
z miłej cyganerii dzisiejszych stadeł, było aparatem
serio, ach, jak serio... prawie tak, jak wieko od
trumny.
Tak więc narzeczeństwo miało przed sobą widoki
trwania. Młody musiał kończyć studia; potem lata
praktyki, długie, dłuższe znacznie niż dziś. Ani mowy o zakładaniu rodziny. Ludzie byli wtedy wściekle
przezorni. Toteż narzeczeństwa ślimaczące się wiele
wiele lat nie były rzadkością. Każdy prawie uboższy
student miał narzeczoną.
Narzeczeństwa takie obowiązywała czystość. On
nie mógł skalać tej, która miała być jego żoną;
przestałaby go być godna. Takie były wówczas pojęcia. Ona bałaby mu się oddać --- w formie zaliczki --- bo, na zasadzie wiekowych aforyzmów o mężczyznach, obawiałaby się --- często słusznie --- że się
z nią wówczas nie ożeni. Bo takie małżeństwo nie
było dobrowolnym związkiem dwojga ludzi, którzy
wierzą, że się dobrali szczęśliwie i że im będzie
z sobą dobrze, ale pułapką zastawianą przez ,,społeczeństwo" na głód serca mężczyzny.
Narzeczeni żyli tedy w cnocie. Gdyby już nie inne
względy, bali się ciąży, której w owym czasie ustrzec
się było bardzo trudno, a która była niewiarogodną
katastrofą, rzeczą wręcz nie do pomyślenia. Zresztą w 50 --- 90% wypadków on był chory wenerycznie.
Rzecz prosta, że spędzali z sobą dużo czasu.
Wszystek czas wolny. Wypełniały go rozmowy o przyszłości, co prawda coraz mniej entuzjastyczne, sprzeczki, dąsy, pojednania i mniej lub więcej zaawansowane pieszczoty. Czystość przy ciągłym towarzystwie
kobiety... Kiedy nastrój był bardziej gorący, on
szedł potem do domu publicznego. Często zarażał
się, o ile nie był już zarażony. Miał czas się leczyć,
bo narzeczeństwo trwało długo, ale nie miał na to
pieniędzy ani cierpliwości. Toteż zwykle jako prezent ślubny przynosił w małżeństwo źle wyleczoną
chorobę weneryczną.
Zrazu narzeczeństwo to miało dla chłopca urok.
Kobieta, Mężczyzna, MiłośćMieć ,,swoją kobietę", kogoś dla siebie, mieć się
komu zwierzać, przed kim się chwalić, komuś imponować, opowiadać, snuć plany, kogoś całować... Im
był biedniejszy, im mniej miał z życia, tym bardziej
tego potrzebował. Potem się to zużywało, stawało się ciężarem. Miesiące biegły, powiedzieli sobie, co mieli do powiedzenia... Narzeczeństwo wlekło się latami, beznadziejne, coraz bardziej przestałe, zmęczone. To co ich złączyło, to zwykle nie był
istotny dobór, ale brak szansy u niej, głód wyobraźni u niego; toteż, po kilku latach, często nie zostawało z tej idylliidylla --- sielanka. nic; dla niej deska ratunku, dla
niego kamień u szyi. Mąciła się równowaga wzajemnego conta: z biegiem lat, im bliżej on był kresu,
jego szanse życiowe rosły, jej malały. Może spodobała mu się jaka inna, która też byłaby nie od
tego, gdyby... On był chmurny, gorzki, ona przywiędła, zmęczona tym ciągłym napięciem woli, aby się
nie zapomnieć, aby nie ulec, zazdrosna, drżąca, gdy
on się zbliżył do innej. W końcu pozostawało jej
tylko jedno: grać na honorze chłopca.
Często, po latach, bliski celu --- zrywał. Ot, poszukał
sprzeczki, pozoru, odchodził i nie wracał. Parę osób
powiedziało, że jest świnia, ale z czasem zacierało się
to. Po latach owego narzeczeństwa, żenił się, ale ---
z inną. Tamta zostawała zrujnowana. Panny ,,obcałowanej", ,,obmacanej'' --- jak wówczas pięknie się
mówiło --- nikt by nie wziął: zresztą wiek, kwas... Zostawały jej na resztę życia wstyd, samotność, wymówki matki, drwiny rodzeństwa, często zaburzenia
umysłowe.
Ale, jeżeli chłopiec był honorny --- zaciskał zęby
i trwał do końca: żenił się. Traktował to w istocie
jako dług honorowy. Nie tyle wobec kobiety, nad
tym można by ostatecznie przejść do porządku dziennego; ale była jedna okoliczność, mocno angażująca
honor mężczyzny: tych tysiąc i jedna kolacji, które
zjadł gratis. Bo cała ta idylla odbywała się w domu:
gdzież miała się odbywać? Dziś młodzi idą razem do
kina, do dancingu, do kawiarni; wówczas tego wszystkiego nie było, mogli się tłamsić tylko w domu,
gdy matka drzemała w drugim pokoju. Coraz częściej
zatrzymywano go na kolację, wchodziło to w zwyczaj i urastał potworny dług honorowy, dług nie
do spłacenia, bo jak, zrywając z kobietą, oddać za
te kolacje?
Znałem takie narzeczeństwa trwające i dziesięć lat.
Ślub był bardziej podobny do pogrzebu niż do wesela. Bo też to był pogrzeb. Nowe życie zaczynało
się od bankructwa.
Tak oto młodzi poświęcali najpiękniejsze lata,
zdrowie, szczęście... W imię czego, dlaczego, co komu z tego przyszło? W imię dobra rodziny? Ale te
przestałe małżeństwa były zwykle bardzo liche, kryły
w sobie głębokie złoża nienawiści.
Dziś sprawy te zmieniły się znacznie. Ludzie, oduczeni epoką wojny od obliczań na długą metę, od
zbytniej przezorności, zwolnieni z wielu konwenansów, stali się o wiele śmielsi w zawieraniu małżeństw. Związki, oparte najczęściej na pracy obu
stron, obchodzą się bez ,,wyprawy", bez potopu poszewek, powłóczek, pleśniejących w szafie obrusów.
Młodzi gnieżdżą się, gdy potrzeba, w jednym pokoju
lub dwóch, umieją się ustrzec dziecka do czasu, gdy
sobie będą na nie mogli pozwolić. Małżeństwo stało
się aparatem nieskończenie lżejszym. Nie ma już takich par czekających latami. A jeżeli są, to po prostu --- co tu ukrywać --- żyją z sobą. To, co się dziś
nazywa ,,narzeczeństwem" jest właściwie nie czym
innym, tylko owym ,,małżeństwem koleżeńskiemu
czy innym amerykańskim ,,małżeństwem próbnym".
Tacy narzeczeni też chronią się dziecka; jeżeli zaś
się rozejdą, panna nie jest ani zhańbiona, ani nie
ma złamanego życia, znajdzie innego narzeczonego,
czyli ,,chodzi" z kim innym, aż wreszcie natrafi na
swojego człowieka i wyjdzie za mąż i żyje szczęśliwie i ma piękne dzieci.
Otóż, czy ci, którzy zwalczają środki ochrony od
ciąży, którzy gromią ,,powojenne rozluźnienie obyczajów", mogą z czystym sumieniem powiedzieć, że
owe dawne obyczaje, których wzorek tu naszkicowałem, były lepsze? Owe wielce moralne trójkąty,
w których prostytutka była nieodzowną tą trzecią?
A najzabawniejsze jest to, że ci obrońcy dawnej etyki płciowej wciąż równocześnie rzucają hasło zwalczania prostytucji! Albo jedno albo drugie: ta cała
stara ,,moralność" (z której, nawiasem mówiąc, nie
powinien zostać kamień na kamieniu) opierała się
wręcz na prostytucji, to był jej filar. O tym wszystkim mogłaby nam wiele ciekawego i pouczającego
powiedzieć nasza młodzież; cóż, kiedy ona woli powtarzać frazesy, zużyte do szczętu przez ich własne
pra-pra-ciotki...
,,Mój romans z Francją"
Prosi mnie redaktor pewnego pisma o felieton,
poddaje mi nawet temat i tytuł: Mój romans z Francją... Niech i tak będzie; nadaje mi się ten tytuł.
Istotnie jest coś z romansu, jest jakiś sekret erotyczny w tym powinowactwie duchowym, które, odkąd sięgnę pamięcią, ciągnęło mnie ku Francji. To
był jakiś instynkt, prześladujący mnie wbrew rozsądkowi, wreszcie przemieniający z gruntu moje życie. Jak każdy romans, zaczyna się to od marzenia.
Trzynasto- lub czternastoletni chłopak, chorobliwie
nieśmiały, trafia w domu na modną francuską książkę:
dzieje występnej miłości, analiza kobiecego serca,
zapach dobrych perfum, szelest opadających na ziemię batystówbatyst --- rodzaj cienkiej, przezroczystej tkaniny lnianej lub bawełnianej. i jedwabi, cóż za narkotyk dla uczniaka kującego na pamięć Grażynę w swoim pokoiku
w maleńkim i cichym Krakowie.
To było moje pierwsze poznanie z Francją. Tak,
to był prawdziwy romans, którego heroinamiheroina --- bohaterka. były
kobiety FeuilletaFeuillet, Octave (1821--1890) --- pisarz i dramaturg francuski., BourgetaBourget, Paul (1852--1935) --- pisarz francuski, autor powieści psychologicznych, członek Akademii Francuskiej., MaupassantaMaupassant, Guy de (1850--1893) --- francuski pisarz-naturalista; autor wielu opowiadań wyrażających ostrą krytykę obyczajowości mieszczańskiej.
... Jakiegoż
uczucia doznałem, kiedy, zabłądziwszy w Paryżu do
parku Monceau, ujrzałem niespodzianie pomnik Maupassanta, gdzie, pod popiersiem pisarza, spoczywa
na marmurowej kanapie młoda kobieta, biała, z książką w ręce, zadumana, ubrana w ową suknię z wielkimi bufami, jaką nosiły kobiety z czasu mej młodości. ,,Tyżeś to, kamienna kobieto, która wypiłaś
tyle moich łez"... szepnąłem w duchu.
Kiedy to było? Och, dawno: wówczas, kiedy, jako
świeżo upieczony doktorek, znalazłem się nad Sekwaną dla zapoznania się z klinikami stolicy świata. Nie
chodziłem co prawda do tych klinik ani trochę. Coś
wypędzało mnie na ulicę, kazało mi się wałęsać dni
całe po bruku i asfalcie Paryża. Szczególne życie,
którego wszystkie koszty znów opędzała wyobraźnia.
Nie znałem nikogo, nie wiem czy przez pierwszy
okres pobytu miałem okazję powiedzieć dwieście
słów po francusku, poza elementarnymi potrzebami,
jak garsongarson (daw.) --- kelner lub boy hotelowy. i praczka.
KsiążkaSkoro zdeptałem cały Paryż wiele razy wzdłuż
i wszerz, najczęściej coś mnie ciągnęło na wybrzeże
Sekwany, gdzie parapet, na przestrzeni paru kilometrów, zasłany jest książkami: antykwarnieantykwarnia --- dziś: antykwariat. na świeżym powietrzu. Kiedy, w wiele lat później, zaszedłem znów na to wybrzeże, ujrzałem straszliwe
ulepszenie w tym handlu; książki, niby ciasteczka, w cieniutkich przeźroczystych celuloidowych puzderkachpuzderko (daw.) --- skrzynka, pudełko.,
aby się nie niszczyły od wpływów atmosferycznych,
a może i dla tego, aby ich nie można było wyczytywać gratis.
Ale wówczas obyczaje były patriarchalne: wolno
było książkę brać do rąk, oglądać, kartkować, czytać po trosze niby to wahając się z kupnem. To też
wędrówka taka przez wybrzeże trwała kilka godzin.
Ale właściwie nie tyle się czytało w czasie tej wędrówki, ile obmacywało książki, oddychało ich zapachem. Dziwne zajęcie. Ale czy można zaręczyć, że
to też nie jest sposób poznawania ich treści? Dziś,
gdy inżynier OssowieckiOssowiecki, Stefan (1877--1944) --- znany jasnowidz przedwojenny. czyta zapieczętowane listy
nogą, gdy poważni uczeni obiecują nam w niedługiej przyszłości, że będziemy mogli widzieć skórą,
gdy zdobycze metapsychiki bezgranicznie niemal rozszerzyły nasz horyzont, czy mógłby ktoś twierdzić,
że te włóczęgi po wybrzeżu nie były dla mnie kursem literatury francuskiej? Bo to fakt, że był to jedyny, jaki przeszedłem.
Nie umiałem nigdy pracować w bibliotece. Biblioteka zasmuca mnie, robi wrażenie cmentarzyska książek, przytłacza niestosunkiem między tym, co człowiek zdąży poznać, a ogromem tego, czego nie pozna nigdy. ,,To już w ogóle wszystko jedno", myśli się
ze zniechęceniem. Ogarnia jakaś nerwowość. Wybiec czym prędzej na ulicę, otrząsnąć się z tej stęchlizny, odetchnąć powietrzem... Ale zresztą jakże
mógłbym wówczas pracować w bibliotece nad literaturą, skoro przyjechałem uczyć się medycyny? Nonsens.
Czytać, to rzecz inna; czytać wolno każdemu, cudownie czyta się leżąc w łóżku, o ile można, cały
dzień. Trzeba wygrzać inteligencję, zizolować ją od
świata zewnętrznego. Było zimno, mokro... Kupowałem za parę groszy starą książkę na wybrzeżu, szedłem do domu, i buch pod kołdrę. Ten etap mego
romansu z Francją skończył się tedy, jak większość
romansów --- w łóżku.
Pierwsza książka, którą uniosłem ze straganu,
znęcony jej intrygującym tytułem, to był Kubuś fatalista i jego pan DiderotaDiderot, Denis (1713--1784) --- francuski pisarz, krytyk i filozof, współredaktor Wielkiej Encyklopedii Francuskiej, autor powiastki filozoficznej Kubuś Fatalista i jego pan.. Przeczytałem jednym
tchem, nie posiadałem się z rozkoszy. (Przez wdzięczność przetłumaczyłem ją potem, jedną z pierwszych).
Przypadek zrządził, że o parę kroków od mego hoteliku stał pomnik Diderota, koło którego przechodziłem co dzień: przemiły pomnik, siedzi sobie Diderot
na fotelu, z żywym gestem człowieka, który rozmawia. Stawałem odtąd długo pod tym pomnikiem,
dopowiedział mi resztę powiastek swego Kubusia.
I niech kto przeczy użyteczności pomników!
I tak ciągnęło się to życie wyobraźnią. ,,Tydzień
książki"... w łóżku, a raczej wiele tygodni.
--- Dziwne spędzenie czasu w Paryżu, powie ktoś.
Aby czytać Balzaka, na to nie potrzeba wyjeżdżać
z Krakowa.
--- Z gruntu fałszywe rozumowanie, jak każde,
które nie uwzględnia pierwiastka mistycznego. Wręcz
przeciwnie. Przeżywać za młodu dzieje pięknego Lucjana de RubempreLucjan de Rubempre --- bohater Straconych złudzeń Balzaka., na piątym piętrze paryskiego
hoteliku, z porami mózgu rozpulchnionymi fluidem
tego miasta, z dochodzącym z oddali głuchym drżeniem Paryża, które czuje się przez ścianę, to są
emocje, których nie da się zapomnieć ani powtórzyć.
Czytając Stracone złudzenia musiałem przestawać
co chwilę, aby złapać oddech.
Ze spuchniętą głową, odurzony tym nadużyciem
łóżka (o nieopatrzna młodości!) człowiek ubierał się
wreszcie i wychodził na ulicę. Wówczas ciągnęło
mnie tam, gdzie najgwarniej, gdzie nad wieczorem
fala ludzka płynie korytem bulwarów. Bulwary sprzed
lat trzydziestu, z epoki ,,żywego konia", o ileż więcej mówiące niż dziś, gdy nieprzerwany sznur zamkniętych pudeł przesuwa się trąbiąc w ucho i terkocząc motorami, a ruch reguluje się mechanicznie
na komendę białej pałki. Ale wówczas ile żywej
poezji płynęło bulwarem! Każda młoda kobieta z bukiecikiem fiołków wracała najoczywiściej ze schadzki.
Co paręset kroków ze sklepu z gramofonami buchała melodia, gromada ludzi skupiona koło blaszanej
tuby uczyła się jej na gorąco i za chwilę wychodziła, nucąc, na ulicę. Dziś, w epoce warszawskich
,,przebojów", nie wyda się to niczym nadzwyczajnym;
w owym czasie dla chłopca przybyłego z sennego
Krakowa, ta piosenka tryskająca zewsząd, dająca
niejako rytm myślom, działała jak narkotyk, niby
,,woda ognista" na dzikiego. Owo życie wyobraźnią,
samo przez się upajające, czymże się stawało jeszcze skąpane w tej aurze miłosnej, którą oddycha
chansonchanson --- francuska odmiana popularnej piosenki. paryska! Te słodkie i jakby zmęczone melodie, wałęsające się po moim mózgu i siadające
na kolana jego zwojom, dawały nową fizjonomię
i nowy sens drukowanym światom. (Czytałem właśnie wówczas listy Diderota do Zofii Voland...)
Ilomaż powierzchniami zresztą migoce ta piosenka!
Sentymentalna na ulicy, najbardziej sentymentalna
w norach, gdzie zbierają się szumowiny społeczne,
jakże znów staje się nieoczekiwanie inna, gdy zaiskrzy się ogniem dowcipu. To było dla mnie objawienie. Nowa kopulacja myśli, ociupinkę przewrotna.
Sylogizmy śpiewane. Demonstracja per absurdumper absurdum (łac.) --- przez absurd..
Pułapki zastawiane zdrowemu rozumowi: idzie sobie,
idzie, w takt melodii, pewnie, śmiało, kontent z siebie, aż tu bęc, leży, a refren skrzeczy nad nim szyderczo. Melodyjki ironiczne, zuchwałe, rewolucyjne.
Pamiętam jakąś melodię Chat-noiruChat-noir (fr.: czarny kot) --- paryski kabaret funkcjonujący w latach 1881--1897, skupiający ówczesną bohemę artystyczną. Ważne zjawisko kulturalne, wpłynęło na atmosferę Paryża i całej Europy., której pierwsze
takty elektryzowały mnie wręcz: robiły na mnie wrażenie MarsyliankiMarsylianka --- francuski hymn narodowy, powstały w 1792. drwiącego intelektu...
Takie były wzruszenia owego kilkumiesięcznego
pobytu w Paryżu, w czasie którego chodziłem jak
pijany. Kiedy znalazłem się z powrotem w Krakowie,
pijaństwo pamięci wciąż trwało. Mimo niewinności przeżyć, było to urzeczenie wręcz zmysłowe.
I ten charakter zaciążył na drugiej fazie mego ,,romansu z Francją", fazie w której przeszedłem z roli
biernej do czynnej. Wszystko się pokiełbasiło w moim
życiu. Medycyna poszła w diabły. Literatura, którą nasiąkłem na wybrzeżu Sekwany, zaczęła się we mnie
telepać nad Wisłą. --- To, czego doznawałem, to była
tęsknota, można powiedzieć, fizyczna. Nie mogłem
żyć bez atmosfery Paryża: trzeba ją było sobie sfabrykować. Chciałem słyszeć piosenki, więc pisałem
je. Chciałem oglądać na scenie Celimenę, Izabelę,
Joasię, Rozynę --- więc tłumaczyłem sztuki, których
są heroinami, i wystawiałem je w teatrze. Chciałem
dzielić się (cóż za perwersja!) z publicznością książkami, z którymi tyle przeżyłem w łóżku --- więc ciskałem je w publiczność dziesiątkami tomów Biblioteki Boya. Wszystko to miało charakter sublimacji
erotycznej, aż do Ducha Praw włącznie. Nawet
moje uczone Studia z literatury francuskiej noszą
tytuł Mózg i płeć... Ma redaktor rację; to był romans, i bardzo niebezpieczny.
Encyklopedia w stylu PompadourPoisson, Jeanne Antoinette, Marquise de Pompadour (1721--1764) --- wpływowa kochanka króla Francji Ludwika XV, protektorka artystów i autorów Wielkiej Encyklopedii Francuskiej.
Kupiłem świeżo Encyklopedię, tę prawdziwą,
z XVIII w., na wyprzedaży po jednym z naszych bibliofilów. Wydanie co prawda nie pierwsze, z r. 1781,
datowane przezornie z Lozanny i Berna. Zapłaciłem
100 złotych za trzydzieści kilka tomów dobrze oprawnych w skórę i płótno: niedrogo. Kiedy rozpisywano na nią subskrypcję około r. 1750, cena wynosiła
1000 franków: suma, na owe czasy zwłaszcza, ogromna. To dało WolterowiWolter --- właśc. François-Marie Arouet (1694--1778), francuski filozof, publicysta i wolnomyśliciel. powód do kostycznejkostyczny --- złośliwy a. uszczypliwy. uwagi,
że, gdyby Ewangelia kosztowała 1200 sestercjisestercja --- drobna moneta, srebrna lub miedziana, ze starożytnego Rzymu.,
chrześcijaństwo nigdy nie byłoby się rozpowszechniło. Mimo to, powodzenie dzieła było niesłychane:
ilość subskrybujących wynosiła ponad 4000 osób.
Porównanie Woltera miało swój głęboki sens.
Encyklopedia była w istocie ewangelią; ewangelią
nowej myśli. Streszczała nie tylko dwadzieścia lat wytężonej pracy całego zastępu ludzi, ale zarazem dwadzieścia lat walki o to, aby się mogła ukazywać.
Walka ta o Encyklopedię obfituje w epizody czasem zabawne, a zawsze tak charakterystyczne dla
epoki, że chciałbym przypomnieć z nich te, które
mi się nasuwają, kiedy przewracam jej karty.
Przyznaję się, że pierwszy raz mam ją w ręku.
Oglądam z ciekawością tomy plansz, owych słynnych
plansz, które były niejako rękojmią ,,grzeczności"
DiderotaDiderot, Denis (1713--1784) --- francuski pisarz, krytyk i filozof, współredaktor Wielkiej Encyklopedii Francuskiej, autor powiastki filozoficznej Kubuś Fatalista i jego pan.. Te plansze, to był jego wydział: ogrom
trudu, związanego ze zilustrowaniem --- po raz pierwszy --- wszystkich działów pracy ludzkiej, sztuk,
a zwłaszcza rzemiosł. Nad tym czuwał osobiście,
biorąc sobie do pomocy biegłych rękodzielników.
Kiedy, w początkach druku Encyklopedii, Diderot
dostał się do więzienia w Vincennes, okazało się to
taką katastrofą dla wydawnictwa, że na przyszłość
filozof postanowił unikać podobnych incydentów. Tym
tłumaczy się, że on, tak niepowściągliwy w języku,
był stosunkowo tak oględny w piórze, a raczej, że te
utwory, w których pozwolił sobie na niejakie swobody, nie ukazały się w druku za jego życia,
obiegały jedynie w odpisach. Tak np. Kubuś fatalista, tak Bratanek mistrza Rameau. Ten pochował
się we Francji tak gruntownie, że pierwsze wydanie
francuskie było przekładem z niemieckiego przekładu; dopiero potem odnaleziono tekst prawdziwy.
A za co Diderot dostał się do więzienia? Też warto przypomnieć, jako rys epoki. Wedle relacji córki
filozofa, pani de Vandeul, poszło o to: p. de Reamur
zoperował kataraktę ślepemu od urodzenia; interesującą rzeczą było schwycić wrażenie świata widzialnego, jakie odbierze ów ślepy; dlatego pierwszy opatrunek miano zdjąć w obecności zaproszonych artystów i ludzi pióra. Ale z odezwań ślepego okazało
się, że ta ceremonia naukowa nie była pierwszą, że
doświadczenia dokonał lekarz wprzódy, w obecności
pani Dupre de Saint-Maur. Diderot, trochę zirytowany, powiedział wychodząc, że ,,widać p. Reamur wolał mieć świadkiem parę ładnych oczu bez znaczenia
niż oczy zdolne rzecz ocenić". Pani Dupre była przyjaciółką ministra, poskarżyła się; p. d'Argenson kazał uwięzić filozofa, na którego co prawda miały już
władze oko, bodaj jako na autora skandalicznych
Niedyskretnych klejnotów, mimo że ich autorstwa
zawzięcie się wypierał.
Jakąkolwiek wziąć wersję, czy uwięziono filozofa
nie dość liczącego się z potęgą przyjaciółki ministra,
czy też autora bezecnie płochejpłochy (daw.) --- niestały w uczuciach. książki, czyż to nie
pachnie wiekiem XVIII? Jak lekkie pozory ma ów
wiek, a jak olbrzymiej dokonał pracy, jak zdumiewającej przebudowy świata! Przegrywką do tej pracy wieku są owe Listy perskie MonteskiuszaMonteskiusz --- Montesquieu, Charles Louis (1689--1755), francuski filozof i pisarz, teoretyk prawa., gdzie,
na tle drastycznych anegdot haremowych, przyszły
autor Ducha praw szkicuje niejako cały plan reform,
wskazuje wszystkie słabe punkty wiązań społecznych.
Wolter pisze swój Zarys historii obyczajów dla pani du Chatelet, która tymczasem robi doświadczenia
nad teorią Newtona. Gdziekolwiek tu spojrzeć, wszędzie kobieta, kobieta...
... Oglądam tedy te plansze i widzę uroczą i przezabawną rzecz. Nie mogę się wstrzymać, aby jej tu
nie pokazać: to --- w dziale anatomii --- ten szkielecik ze skrzyżowanymi nóżkami, oparty ładnym gestem o płytę, pogrążony jak gdyby we wdzięcznej
zadumie. Nawet suchą osteologięosteologia --- dział anatomii, który zajmuje się kośćcem. trzeba
było przyrządzić ze
smakiem dla dam.
Czyż może być coś
bardziej znamiennego
dla epoki, bardziej
w stylu Pompadour?
Ten szkielet, tak pełen gracji, czyż to nie
mogłaby być sama pani de Pompadour, która odeszła właśnie,
kiedy dzieło Encyklopedii zbliżało się ku
końcowi; dzieło, które pewnie nie mogłoby się urzeczywistnić,
gdyby nie pomoc jej dyskretnie wszechwładnej ręki?
Udział pięknej markizy w sprawie Encyklopedii --- to
też czysty wiek XVIII.
Młodą tę osóbkę, zrodzoną w sferze wyższego paryskiego mieszczaństwa, wydaną za mąż za p. d'Etioles, piękną, wykształconą, muzykalną, rychło głos
ludu ogłosił ,,kąskiem królewskim", jak gdyby przeznaczając ją do królewskiego nie stołu wprawdzie,
ale łoża. Miała lat dwadzieścia cztery, kiedy to proroctwo się ziściło; pani d'Etioles zostaje margrabiną
de Pompadour, oficjalną kochanką Ludwika XV. Ale to stanowisko, równie zaszczytne, jak pełne upokorzeń, nie wystarcza tej ambitnej i inteligentnej kobiecie. Wyciąga rękę ku wszystkiemu, co może rozszerzyć i utrwalić jej królestwo. Polityka, literatura,
sztuka (sama pani de Pompadour była utalentowaną
akwaforcistkąakwaforta --- rodzaj techniki graficznej, polegającej na odbijaniu kopii z płytki wytrawionej kwasem.), architektura, porcelana --- wszędzie
umaczała swoje paluszki.
W polityce nie była szczęśliwa. Wojna siedmioletnia to był owoc przymierza trzech kobiet --- Elżbiety rosyjskiej, Marii Teresy i pani de Pompadour ---
przeciw Fryderykowi pruskiemu. Ale Fryc był pederastą i nie bał się kobiet. Literatura okazała się
wdzięczniejsza od polityki. Z natury w niej rozmiłowana, kochanka króla widzi w niej zarazem i narzędzie (jakbyśmy dziś powiedzieli) reklamy, i swoją
rehabilitację, swoją rację bytu. Z króla, skąpego
i obojętnego, chce zrobić mecenasa. Ale król nie
mógł się przemóc; pisarze, filozofowie zawsze będą
dla niego tałałajstwem. Toteż, po śmierci pani de
Pompadour, Wolter, w pełnym poczuciu straty, pisze do d'Alemberta: ,,Ona była nasza, popierała nauki, sztuki, ile mogła; skończył się piękny sen"... ---
,,Była --- powiada Sainte-Beuve --- jedyną, która mogła
złagodzić rozdźwięk między najmniej literackim z królów a najbardziej literacką z epok". Wystawia na
dworze Świętoszka, w którym gra z talentem rolę
Doryny. Wprowadza na dwór Woltera, popiera MarmontelaMarmontel, Jean-François (1723--1799) --- fr. pisarz, historyk i filozof, przynależący do Encyklopedystów., dokazuje cudów, aby wskrzesić z martwych
glorię starego tragika CrébillonaCrébillon, Prosper Jolyot de (1674--1762) --- dramaturg francuski, autor przesyconych grozą tragedii, osadzonych zazwyczaj w realiach starożytnego Rzymu.; chce się przysłużyć
Russowi. Kiedy król pruski przyznaje d'Alembertowi
pensję, a Ludwik XV dworujedworować (daw.) --- żartować, kpić. sobie z jej szczupłości, ona namawia króla, aby zabronił d'Alembertowi
przyjąć dar, a sam dał mu dwa razy tyle. Ale król
boi się to uczynić z przyczyny --- Encyklopedii.
Dzieło Encyklopedii przypada właśnie na lata pani
de Pompadour. Jej panowanie zaczyna się w r. 1745,
układ zaś twórców Encyklopedii z księgarzem stanął w r. 1746. Pierwszy tom ukazał się w r. 1751.
Już w następnym roku skonfiskowano dwa dalsze
tomy, postanawiając, że odtąd mają być poddawane
cenzurze teologów: nawet artykuły nic niemające
wspólnego z teologią. Ale to się okazało w praktyce
niewykonalne; zresztą Diderot już miał możnych protektorów, a jezuici --- główni wrogowie Encyklopedii ---
mieli znowuż swoich wrogów, w ich rzędzie panią
de Pompadour, z której awansów nie umieli swego
czasu skorzystać. Postawiona między tymi dwiema
potęgami, między zakonem jezuitów a zakonem filozofów, odepchnięta przez pierwszych, faworyta przechyla się ku drugim, co zapewne więcej odpowiadało jej wychowaniu i skłonnościom. Pod jej
dachem --- dosłownie --- znajduje przytułek wolna myśl
epoki, bezpieczna w tym azylu od prześladowań.
W skrzydle pałacu, które zajmowała pani de Pompadour, zamieszkał, jako nadworny lekarz, słynny
dr Quesnay, założyciel sekty ekonomistów: tam
zbierali się swobodnie Encyklopedyści i Ekonomiści,
dysputując, gawędząc, reformując świat: Diderot,
d'Alembert, Duclos, HelwecjuszHelvétius, Claude Adrien (1715--1771) --- francuski filozof i literat, jeden z Encyklopedystów., BuffonLeclerc, Georges-Louis, Comte de Buffon (1707--1788) --- przyrodnik i matematyk, członek Akademii Francuskiej, zajmował się m. in. geologią., TurgotTurgot, Anne Robert Jacques (1727--1781) --- francuski finansista, twórca teorii postęp.... Pani de Pompadour, nie mogąc ich ściągnąć do siebie,
często zachodziła tam i przysiadała u ich stołu.
To też, kiedy na Encyklopedię spadają ponowne
konfiskaty, ona pracuje niestrudzenie, aby dopomóc
swoim filozofom w opresji. Na podstawie jakoby
opowiadań służącego, Wolter przekazał nam uroczy
obrazek chytrości, jakimi starano się omotać tępego
króla; epizod owej wesołej wojny o dzieło, od
którego następstw cały ten światek miał spłynąć krwią.
Kolacyjka w Trianon w małym kółku. Rozmowa
toczy się o polowaniu, przechodzi w spór o wyższość
i sposób fabrykacji rozmaitych gatunków prochu.
--- Osobliwa rzecz, wykrzykuje książę de Nivernois,
że tłuczemy tyle kuropatw w parku Waszej Królewskiej Mości, a nawet zdarza się nam czasem zginąć
w obronie granic kraju, a nie wiemy właściwie, co
to jest, czym nas zabijają.
--- To tak ze wszystkim! --- westchnęła pani de Pompadour. --- Toż ja nie wiem nawet skąd pochodzi róż,
którym się maluję, i byłabym w kłopocie, gdyby mnie
spytano, jak się robi jedwabne pończochy, które
mam na nogach.
--- Szkoda, wtrącił książę de la Valliere, że król
skonfiskował nam nasze Encyklopedie, za któreśmy
zapłacili każdy po sto pistolówpistol --- złota moneta hiszpańska z XVI i XVII w.: znaleźlibyśmy tam
na poczekaniu wyjaśnienie tego wszystkiego.
Król zaczął się tłumaczyć z konfiskaty. Powiedziano mu, że ta kupa wielkich tomów, które znajdują się na toaletce każdej damy, to rzecz wysoce
niebezpieczna dla monarchii; chciał się tedy przekonać osobiście, co to jest za książka, zanim pozwoli
ją rozpowszechniać...
Od słowa do słowa, król posłał po egzemplarz
Encyklopedii. Trzech służących przydźwigało ją
z trudem. Znaleziono wszystkie wyjaśnienia tyczące
prochu strzelniczego; pani de Pompadour znalazła
całą historię różu i wszelkich kosmetyków, począwszy od starożytności, a także sposób fabrykacji pończoch, który to opis przejął ją zdumieniem. Każdy
rzucił się na książkę, szukając tego, co go interesowało. Kto miał proces, znajdował niemal rozstrzygnięcie swej sprawy. Król znalazł wszystkie prawa korony.
--- Doprawdy, rzekł, nie wiem, czemu mi tyle złego nagadano o tej książce!
--- Ba, nie widzi Wasza Królewska Mość, że to
dlatego, że jest dobra? Nie znęcają się nad tym, co
liche. Kiedy kobiety starają się ośmieszyć nowo przybyłą, można być pewnym, że jest ładniejsza od nich.
Wciąż przeglądano dzieło, a tymczasem hr. Coigny
prawił królowi:
--- Królu, powinieneś być szczęśliwy, że za twego
panowania znaleźli się ludzie dość bystrzy, aby zgłębić wszystkie sztuki i rzemiosła i przekazać je potomności. Wszystko tu jest, od szpilki aż do prochu
i armaty, od najmniejszych rzeczy do największych.
Inne narody muszą albo kupować tę Encyklopedię,
albo ją podrabiać. Zabierz mi, panie, wszystko co
chcesz, ale oddaj mi moją Encyklopedię.
Cała ta scenka zapewne była przygotowana przez
panią de Pompadour. Ale jest w niej rzecz charakterystyczna: mianowicie owo nieznane wprzód zaciekawienie ,,techniką rzeczy", rosnące wśród klasy uprzywilejowanej. Dawniej nikt się nie zajmował tym,
skąd się coś bierze, byle było. Obecnie, jak gdyby
już czuli oddech ludu na karku, ci panicze, te damy
zaczynają interesować się światem pracy. Te opisy,
te plansze, które Diderot, sam syn nożownika z Langres, umiał wydobywać z rękodzielników, były największą nowością Encyklopedii. Był to pierwszy raz
podjęty bilans pracy ludzkiej; i jako taki odegrał
niemałą rolę w obudzeniu samopoczucia klas pracujących. Ta Encyklopedia budziła w nich przeświadczenie, że są solą ziemi, że to oni tworzą wielkie
dzieło cywilizacji; uwierzyli, że oni --- lud --- są wszystkim, ci zaś, co bez pracy korzystają z dóbr przez
nich wytworzonych, są pasożytami. Od tego do rewolucji był już tylko krok. Ale tego nie wiedziała
ani pani de Pompadour, ani sami panowie Encyklopedyści. Za to współczesny Restif de la BretonneRestif de la Bretonne, Nicolas Edme (1734--1806) --- francuski pisarz pochodzenia chłopskiego, libertyn.,
sam zresztą syn chłopski, skarży się naiwnie, że rękodzielnicy, odkąd im uświadomiono ich ważność,
stali się bardzo nieznośni...
Obok pani de Pompadour, Encyklopedia miała jeszcze innego dzielnego poplecznika: pana de MalesherbesMalesherbes, Guillaume-Chrétien de Lamoignon (1721--1794) --- francuski polityk piastujący funkcję królewskiego cenzora.. Malesherbes to jedna z najpiękniejszych postaci
XVIII w. Ten szef cenzury, człowiek rozumny, nieskazitelny i sprawiedliwy, był w duchu przyjacielem
filozofów; pragnął światła, reform i swobody myśli, bo widział w nich odnowę i bezpieczeństwo monarchii. Jeszcze w w. 1788 powie: ,,Od lat czterdziestu broniłem tej zasady, że wolność prasy zawiera
moc samoleczniczą: błąd tryumfuje chwilami na jakiś
czas dzięki talentowi obrońców złej sprawy, ale ostatecznie zwycięstwo przypada prawdzie. Uważam za
bezsporne, że swoboda dyskusji jest niezawodnym
i jedynym sposobem uświadomienia narodowi jego
prawdziwych interesów".
PodstępAle ten najwyższy cenzor miał nad sobą inną znów
cenzurę... Pewnego dnia, kiedy znów Encyklopedii
cofnięto przywilej, p. de Malesherbes uprzedził Diderota, że jutro zmuszony jest wydać nakaz konfiskaty wszystkich jego papierów. Filozof wpadł w rozpacz: ,,Gdzież ja to wszystko podzieję? --- Niech pan
przyśle wszystko do mnie, rzekł Malesherbes, u mnie
nie będą szukali".
Minęło lat trzydzieści. Myśl, którą chciano zdławić,
wybuchła jak dynamit. Rewolucja, śmiertelny proces
Ludwika XVI. Malesherbes, nie bacząc na niebezpieczeństwo, zgłasza się jako obrońca; obrońca sprawy
przesądzonej z góry. I na niego, po królu, czeka rusztowanie. Ten siedemdziesięciodwuletni starzec poszedł na śmierć z całą pogodą; ale nie byłby dzieckiem XVIII w., gdyby nie znalazł okazji do powiedzenia jakiegoś ,,słówka". Wychodząc na szafotszafot --- drewniane podwyższenie, służące do ścinania więźniów.
z więzienia z zawiązanymi rękami, potknął się o kamień; uśmiechnął się i rzekł do sąsiada: ,,To się
nazywa zła wróżba: Rzymianin, na moim miejscu,
wróciłby się".
...Przeglądam tę Encyklopedię i jej rozmaite artykuły. Niezmiernie ciekawe jest śledzić metody owej
propagandy, którą autorowie musieli oczywiście zamknąć w ramach poddania się obowiązującym prawom
i dogmatom. Np. w paragrafie Religia mamy obszerny wykład ,,religii naturalnej", tzw. deizmudeizm --- pogląd, wedle którego Bóg jest stwórcą świata, ale nim nie kieruje., pozwalającego zaspokoić swoje tęsknoty religijne poza
ramą jakiegoś określonego wyznania; po czym następuje ukłon w stronę religii chrześcijańskiej, której
,,każdy człowiek obowiązany jest się poddać". W paragrafie Jezuici, oświadczenie, że Encyklopedja
nie powie tu nic od siebie; w istocie ogranicza się
do przytoczenia urzędowych raportów, wyroków i memoriałów... odpowiednio dobranych. W paragrafie
Król znajduje się pochwała króla --- jako przeciwieństwa tyranii: król ma ,,pełną władzę nad ludami,
ale prawa mają pełną władzę nad nim; ma absolutną
moc czynienia dobrego, ale ma ręce związane, gdyby
chciał czynić złe''. Ta pochwała łatwo mogłaby uchodzić za krytykę faktycznego stanu monarchii, ale zaczerpnięta jest przezornie z Telemaka, którego autorem był --- arcybiskup...
Ale najciekawsze, jako metoda, są nie artykuły
zasadnicze, na które oczywiście uwaga cenzorów musiała być zwrócona, lecz raczej owe drobne, niby to
obojętne paragrafy, z których twórcy Encyklopedii
umieli uczynić narzędzie agitacjiagitacja --- pozyskiwanie zwolenników.. Np. niewinne słówko cependant i jego synonimy (,,wszelako, mimo to,
jednakże") Czytajmy przykłady --- och, czysto gramatyczne! a jak misternie dobrane:
,,Niech wszystkie krytyki srożą się przeciw dziełu,
niech je prześladują z całą niesprawiedliwością i złą
wiarą, nie przeszkodzą wszelako publiczności okazać
się sprawiedliwą i kupować dzieła, jeżeli jest dobre".
Czy to nie o Encyklopedii przypadkiem mowa
w tym wszelako?
A drugi przykład, znów... czysto gramatyczny:
Literat,,Niektórzy pisarze wygłaszali w swoich dziełach
zasady z gruntu sprzeczne z moralnością chrześcijańską; inni głosili systemy sprzeczne z jej dogmatami; mimo to i jedni, i drudzy byli dobrymi ojcami,
dobrymi przyjaciółmi, nawet dobrymi obywatelami,
jeżeli im wybaczyć błąd, który popełniali jako pisarze"...
I jeszcze, wciąż w tym artykuliku cependant potrafili ukąsić swego wroga, FréronaFréron (1718--1776) --- redaktor ,,Année littéraire", wróg Woltera., czego by się
zresztą dziś nikt nie domyślił, gdyby nie to, że
Freron skarży się na to w liście do pana Malesherbes.
Pani de Pompadour osierociła Encyklopedię, zanim
doprowadzono do końca olbrzymie dzieło. Umarła
w r. 1764, licząc lat zaledwie 43. Kiedy umierała,
od dawna była już dla Ludwika XV kochanką jedynie
,,honorową"; zastąpił ją szereg przelotnych miłostek;
mimo to, zachowała do końca swój autorytet, swoje
stanowisko: król przywykł do niej jako do powiernicy, przyjaciółki, przywykł do jej saloniku, do schodów które tam wiodły. Ciężko zresztą walczyła pani
de Pompadour o każdy miesiąc tego panowania.
Może Ludwik odczuł jej śmierć jako wyzwolenie?
Słowo, jakie znalazł na ostateczne pożegnanie, nie
było zbyt czułe. Była okropna słota. Król, widząc
przez okno, jak wynoszą trumnę, powiedział tylko:
,,Fatalny ma czas markiza na swoją podróż".
Biedna pani de Pompadour! Tak, kiedy patrzę na
ten wytworny szkielet, wciąż mam wrażenie, że to
ona duma o swej dziwnej doli, wsparta o ten kamień. Portrecik, można by rzec, roentgenowski. Spójrzmyż, dla zatarcia wrażenia, na ów wspaniały portret
pędzla La TourLa Tour, Quentin de (1704--1788) --- francuski malarz portrecista., który przedstawia ją w pełni jej
chwały, w pełni intelektualnego królowania, gdzie,
wśród insyngiów jej subtelnej władzy --- nut, sztychów i książek --- obok Ducha Praw i Henriady ---
widnieje na głównym miejscu tom --- Encyklopedii.
Nieszczęśliwa miłość Stendhala
,,Usiadłem na stopniach San Pietro i dumałem tam
godzinę lub dwie nad tą myślą: dochodzę pięćdziesiątki,
byłby czas znać samego siebie. Czym byłem, czym jestem,
doprawdy byłbym w kłopocie, jak odpowiedzieć na to
pytanie?
Uchodzę za człowieka bardzo inteligentnego, bardzo
oschłego, zepsutego nawet, a widzę, że stale pochłania
mnie jakaś nieszczęśliwa miłość. Kochałem szalenie pannę Kably, pannę Grisheim, panią Diphortz, Metyldę ---
i nie miałem żadnej z nich, i niejedna z tych miłości
trwała po kilka lat. Metylda wypełniła szczelnie moje
życie od 1818 do 1824. --- I nie jestem jeszcze wyleczony,
dodałem, poświęciwszy marzeniu o niej dobry kwadrans.
Czy ona mnie kochała?"...
Tak pisze StendhalStendhal --- właśc. Marie-Henri Beyle (1783--1842), francuski pisarz, żołnierz Napoleona, zafscynowany Włochami prekursor realizmu. na wstępie do Życia Henryka
Brulard, autobiografii niemal tak słynnej, jak Wyznania Russa. Jest melancholia w tym pytaniu, na
które my, zbrojni w dokumenty, lepiej poinformowani, możemy odpowiedzieć: nie kochała go, na pewno
go nie kochała, ta kobieta, której gubiący się we
mgle profil tak pociąga ,,stendalistów"; kobieta, której zawdzięczamy jeżeli nie samą książkę Stendhala
O miłości, to z pewnością ton, w jakim jest napisana.
Co się tyczy książki, którą, jak podaje powiernik
jego, Colomb, Stendhal miał za najważniejsze ze swoich dzieł, może by ją napisał niezależnie od tego czy
innego obrotu swego życia. Teoria --- i praktyka ---
miłości zaprzątały go od młodu. Jako dwudziestoletni
chłopiec notuje sobie plan dzieła: ,,Sztuka kochania,
w innych słowach sztuka uwodzenia, rozkoszny temat! Do napisania w r. 1826". Znaleziono w jego
papierach Katechizm uwodziciela, również pisany
w młodocianym wieku, zawierający coś w rodzaju
filozofii i strategii miłości, a właściwie metodę zdobywania kobiety. Bo wszystko się łączy: bliskość
XVIII w. wyraża się pasją do filozofowania, a era
napoleońska pasją strategizowania...
W dobie, gdy Stendhal pisze traktat O miłości,
był to mężczyzna 36-letni (co wówczas było wcalewcale (daw.) --- całkiem.
dużo), krępykrępy --- niski i mocno zbudowany., niski, o dość trywialnej postawie, twarz
okrągła, gęste bokobrody, małe i żywe oczki: fizjonomiafizjonomia --- twarz. ta mogła interesować, ale nie miała --- zwłaszcza w owej romantycznej epoce --- nic z ,,uwodziciela". Ważniejsze jeszcze były niedobory moralne.
Nieśmiałość, którą starał się pokryć wyszukaniem
i ekscentrycznością, czyniła go pretensjonalnym i pozbawionym swobody. Dwa bieguny jego charakteru ---
cynizm i sentymentalizm --- po równi mogły wystraszyć kobietę. Więcej też było w jego życiu zawodów
niż sukcesów. Nie będziemy wyliczali wszystkich.
Wiktoryna, która nie zauważyła zalotnych póz i zdobywczych kamizelek młodego studenta; aktorka Melania, dla której miłości spędził rok jako subiekt
kolonialny w Marsylii; Angela Pietragrua, którą uwielbia zdala jako młody żołnierz w Mediolanie. Potem
traci ją z oczu na lat jedenaście, przez które z armią
cesarza tłucze się po Europie, aż wreszcie znów ją
ogląda, równie powabną, równie imponującą jak
w marzeniach, ją, która ucieleśniała w jego tęsknocie cały zmysłowy urok Włoch. Możemy sobie w istocie wyobrazić, jak o jej wygrzanym łóżku marzył
marznąc pod Moskwą... Widuje ją codziennie, i od
pierwszej chwili zaczyna się zwykła tragikomedia
nieśmiałości, w której Angela, cwana mieszczka włoska, musi niemal sama uwieść tego szczególnego
uwodziciela, aby go rychło zacząć wyzyskiwać, zdradzać i wodzić za nos. Wszystko to znosi nasz filozof z na wpół dobrowolną ślepotą, aż w końcu zemsta
pokojówki, która ukazała mu naocznie niewierność
kochanki, przecina tę miłość, wypełniającą bądź co
bądź kilka lat życia.
Wówczas, w chwili gdy, zwiedziony i zawiedziony,
złorzeczy kobietom i miłości, zjawia się Ona, ta, której imię będzie wciąż obecne w książce O miłości,
której zapachem będą przesycone jej karty. I, jeżeli
może to nam uczynić ją bliższą, pośpieszam dodać,
że ta rasowa Włoszka nosiła polskie nazwisko: nazywała się Dembowska. Metylda czy Matylda Viscontini zaślubiła napoleońskiego oficera, Jana Baptystę
Dembowskiego, który z czasem został baronem i generałem. Ale Metylda miała dwadzieścia lat, kiedy
rozstała się z mężem, który zdążył ją unieszczęśliwić.
Co do niej, była to osoba tajemnicza, nawet dla
swych bliskich. Opowiadano o niej że kochała Ugona Foscola, genialnego cygana-poetę, który opuścił
kraj, niepogodzony z panowaniem Austriaków. Może to jego portret odnajdziemy w epizodzie Pustelni
parmeńskiej? Wszystkie te przejścia odcisnęły się
na wątłej istocie, matce dwóch synów: pozostała
wciąż jakby przestraszona. Kiedy ją Stendhal poznał,
Metylda była kobietą trzydziestodwuletnią, miała czysty owal twarzy, delikatnie wykrojone usta, wielkie
ciemne oczy, melancholijnie nieśmiałe, ale chwilami
przygniatające dumą; białe czoło pod przepaską ciemnych włosów. Przypominała twarze Leonarda da Vinci.
Była gorącą patriotką włoską; zdaje się, że brała
czynny udział w spiskach wolnościowych.
Miłość niespełnionaW tej kobiecie Stendhal zakochał się śmiertelnie.
Zaczęło się to 20 września r. 1818. W atmosferze
jej łagodnego smutku miękła jego brutalność, milkł
jego cynizm; przy niej on, tak próżny, zapominał
o miłości własnej. Uwielbiał ją bez zastrzeżeń, była
dla niego ideałem. Pisywał do niej wariackie listy.
Ale on nie miał nic, co by ją mogło porwać. Nie
miał uroku sławy; jako pisarz był zupełnie nieznany,
parę rzeczy ogłoszonych po francusku, pod pseudonimami, nie rozgłosiły jego imienia. Oryginalności
jego umysłu zapewne nie umiała ocenić; zresztą sam
Stendhal stwierdza, że we Włoszech nie kocha się
umysłem... Miłość jego, nieśmiała i niezręczna, pokorna a bez wdzięku młodości, też nie przemawiała
do niej. Sama osoba tego Francuza była dość zagadkowa. Czego on chciał w Mediolanie, ten człowiek bez określonego zajęcia i dochodów? W położeniu, w jakim były wówczas Włochy, ostrożność była zrozumiała. Ironia losu: Stendhal znajdował się na czarnej liście policji austriackiej za
swoje liberalne przekonania i stosunki z patriotami,
a równocześnie tym patriotom zdawał się cokolwiek
podejrzany!
Ile wycierpiał przez tę miłość, to wyczytamy na
kartach jego książki, tam gdzie mówi o sobie
w Dzienniku Salvatiego. Bo w tej książce wszystko
jest osobiste; ciągle jest tam obecna ,,ona", i ciągle
mówi Stendhal sam o sobie, jako Salviati, Lisio del
Rosso, Delfante, baron BottmerSalviati, Lisio del
Rosso, Delfante, baron Bottmer --- Stendhal miał pasję pseudonimów i kryptonimów, która zresztą dość się tłumaczyła w owej epoce szpiegów, rewizji, przejmowania korespondencji.) itd.
Ten autor dzieła o miłości, ten ,,strategik", nie
może sobie dać rady z tą jedną kobietą. Lata trawi przy niej, nie posuwając się ani na krok naprzód, a raczej posuwając się swymi niezręcznościami wstecz. Co zepsuje psią uległością, to pogarsza
wyrozumowanymi wyskokami zdobywczości, z którą
mu nie do twarzy. Gubi się wreszcie takim krokiem:
Metylda wyjeżdża do Volterra, aby odwiedzić synów.
On nie może się powstrzymać, aby nie jechać za nią,
aby jej nie widzieć choć z daleka. Dla niepoznaki,
kładzie naiwnie ciemne okulary... tak jakby okulary
mogły przesłonić jego charakterystyczną figurę, jego
szerokie bary, jego krępą postać, jego wypukły brzuszek! W pustym i cichym miasteczku zjawienie się
tego dziwnego jegomościa w ciemnych okularach
musiało ściągnąć uwagę. Pierwsza osoba, którą spotyka, to Metylda, druga, to jakiś jej znajomy, którego obecność przyprawia go o niewczesny atak zazdrości.
Ona, oburzona że on ją śledzi, kompromituje (groźne słowo w ustach kobiety!), zabrania mu widywać
jej, pisywać do niej, każe mu opuścić Mediolan,
ledwie raz na dwa tygodnie wolno mu ją odwiedzićraz na dwa tygodnie wolno mu ją odwiedzić --- kiedy obrażona Metylda zabroniła mu nawet pisywać do siebie, wówczas Stendhal, nie mogąc sobie dać rady z nadmiarem swych uczuć, zaczął pisać powieść, nie przeznaczoną do druku, tylko dla niej jedynej. Powieści tej, która jest jego pierwszą powieścią w ogóle, napisał tylko kilka kartek. Siebie odmalował tam pod postacią Polaka, oficera napoleońskiego, nazwiskiem Poloski; jako ,,czarny charakter" zapowiada się zaborcza przyjaciółka, margrabina Traversi, zakochana w Metyldzie i zazdrosna o nią..
Co wycierpiał, jakie uczucia przechodził, gdy zbliżała
się chwila tych odwiedzin, wyczytamy to wszystko ---
pod pseudonimami --- w jego książce. Tracił oddech,
gdy zobaczył kapelusik podobny do jej kapelusza na
ulicy; musiał się opierać o mur, przechodził nieludzkie wzruszenia, gdy miał iść do niej z wizytą; drżał,
kiedy się znalazł pod jej drzwiami. Opisuje noc,
w której do rana stał pod jej domem, śledząc drżenie firanek jej okna.
Jeżeli są krytycy, którzy uważają za rzecz zbyteczną konfrontacje tych dzieł z życiem pisarza, ta książka mogłaby służyć za kontrargument. Ileż straciłaby wartości, jakże zmieniłby się jej sens, gdybyśmy,
poprzez te analizy i wywody, nie czuli zdławionego
szlochu, nie słyszeli głuchego bicia serca? ,,Dokładam
wszelkich wysiłków, aby być suchy. Chcę nakazać
milczenie memu sercu, które tyle miałoby do powiedzenia... Wciąż drżę, aby to, co piszę, nie było
jedynie westchnieniem, wówczas gdy mi się zdaje,
że zanotowałem jakąś prawdę"...
Te trzy zdania --- to IX rozdział książki, a mogłyby
służyć za motto całej książce. Tak żył bez wzajemności, bez nadziei, w pobliżu kobiety, w której widział całe swoje szczęście. I nie byłby się wyrzekł
swojej męki, nie chciałby za nic wrócić do chwili,
gdy Metylda była dla niego obojętną znajomą. To
nieszczęście --- wierzył w to --- dawało mu więcej niż
jakiekolwiek inne szczęście.
Znamy niektóre jego listy do Metyldy. Och, jakież
są cielęce! W co się zmienił ten wygawyga (pot.) --- osoba sprytna i doświadczona., ten cynik,
którego, korespondencji z Prosperem MériméeMérimée, Prosper (1803--1870) --- francuski dramaturg, pisarz i archeolog. dotąd
nikt nie ma odwagi wydać dla jej brutalności. Oto
urywek z listu do Metyldy:
Miłość niespełniona,,W pani obecności jestem nieśmiały jak dziecko,
słowa zamierają mi na ustach, umiem tylko patrzeć
i podziwiać panią... Z chwilą, gdy kocham, staję się
nieśmiały... jestem bardzo nieszczęśliwy"...
Miłość niespełniona, Kochanek romantycznyTraci wszelką ambicję, wszelkie poczucie miłości
własnej; wie tylko jedno, że ,,miejsce, gdzie się czuje najmniej nieszczęśliwy, to przy niej"... Odtrąca ---
jeżeli mu wierzyć --- inne powabne kobiety, i notuje bez żadnej emfazyemfaza --- przesadnie emocjonalny sposób wypowiadania się.: ,,Miłość moja dała mi wielce
komiczną cnotę: czystość"... ,,Wszystko --- pisze
gdzie indziej ten ateuszateusz --- ateista. --- nabiera dla mnie odcienia
mistycznego, religijnego"... Aż w końcu wybucha:
,,Gdyby mi ktoś wypalił w łeb, podziękowałbym mu
przed śmiercią, o ile bym zdążył"...
SamobójstwoW końcu uczuł, że dłużej nie zniesie tego życia:
myśl o samobójstwie oblega go nieustannie. Powstrzymała go ,,ciekawość świata". Ale postanowił
wyjechać --- na zawsze. Może dołączyły się przykrości ze strony policji (wiadomo dziś z raportów, że
go śledzono; łatwo mógł znaleźć się w Spilbergu,
policja austriacka nie żartowała), może trapiła go
dwuznaczna sytuacja, może kłopoty pieniężne? Miał,
jako były oficer, skromną pensyjkę, z której wypłatą
robiono mu trudności, dlatego że mieszka zagranicą.
,,Jest nieobecny" --- mówiły władze. ,,Nie byłem
nieobecny w czasie moich dwunastu kampanii" ---
odpowiadał wściekły. Wreszcie decyduje się pożegnać
Metyldę: może to miała być ostatnia próba jej uczuć?
Jeżeli tak, próba wypadła żałośnie.
--- Przychodzę panią pożegnać --- oznajmił pewnego dnia.
--- Kiedy pan wróci? --- spytała.
--- Nigdy, mam nadzieję.
Nie rzekła słowa, nie uczyniła gestu; pożegnała
go tak, jak się żegna obojętnego znajomego. I biedny
kochanek z rozpaczą w sercu wyjechał do Paryża.
Rychło zaczęła się retrospektywnaretrospektywny --- dokonywane po fakcie, dotyczący przeszłości. --- aby użyć
jego terminu --- ,,krystalizacja" złudzeń: ,,Opuściłem --- pisze później --- po trzech latach zażyłości
kobietę, którą ubóstwiałem, która mnie kochała i która nigdy nie była moją"...
Z czasem wspomnienie Metyldy stanie się słodkie, łagodne: ,,Stała się dla mnie niby luby cień, który swoim zjawieniem budził we mnie tkliwość, dobroć, pobłażliwość"... pisze w r. 1824.
Nie miał jej już nigdy ujrzeć: umarła w r. 1825.
Czy pomyślała o nim kiedy? Można przypuszczać, że
nie: tak mało miejsca zajmował w jej życiu, był jej
tak doskonale obcy, że zniknięciem swoim ten natrętny i niezrozumiały Francuz rozwiał się zapewne
w jej pamięci... też jak cień. Ze wszystkich par kochanków, jakie zna literatura, ta para Henryka i Metyldy jest może najbardziej przejmująca tym swoim
zupełnym minięciem się...
Jeszcze z Mediolanu wysłał Stendhal do Paryża
rękopis: były to niedbale pozszywane notatki, kreślone w różnych fazach życia, na świstkach papieru,
na kartach do gry itd. Bo Stendhal miał pasję notowania; notował na wszystkim, co miał pod ręką:
kiedy odniósł słynne ,,zwycięstwo" nad Angelą,
zanotował ten tryumfalny fakt... na szelkach. Notatki
te miały złożyć książkę. Jeśli uważał ją za swoje najważniejsze dzieło, oryginalnie w istocie przystępował
do jego wydania! Ale Stendhal nie był nigdy fachowym literatem, i to jego wdzięk. Karty te pisane
były głównie w latach 1819 i 1820 w Mediolanie,
ale wchodzi w nie wiele notat czynionych w różnych
okresach życia, w Niemczech, w czasie kampanii rosyjskiej itd. Rzecz O miłości miał zrazu wydać
prywatnie w 300 egzemplarzach, 150 pełnych, a 150
,,editio castrataeditio castrata (łac.) --- wydanie ocenzurowane przez pozbawienie pewnych fragmentów (dosł.: wykastrowane).". Obawiał się, że, mimo zmiany nazwisk, książka mogłaby go skompromitować w Mediolanie, że poznano by z każdego rysu o kogo chodzi.
Stendhal przybył do Paryża w r. 1821: rzecz O miłości ukazała się w r. 1822. Korekty poprawiał ze
łzami w oczach. ,,Myślałem, że oszaleję" --- pisze.
Książka nie miała żadnego powodzenia. W ciągu
dziesięciu lat zyskała ledwo kilkunastu nabywców.
C'est sacre, car personne n'y toucheC'est sacre, car personne n'y touche (fr.) --- jest przeklęta, ponieważ nikt jej nie dotyka. --- powiadał
księgarz. W r. 1833 autor próbował, dobrze dziś znanym sposobikiem księgarskim, ożywić rzecz nową
kartą tytułową, tworząc fikcyjne drugie wydanie: też
bez skutku. Te dwa wydania są dziś na wagę złota
poszukiwane przez bibliofilów. Przepowiednia Stendhala, że za lat sto książka będzie przedrukowywana,
spełniła się o wiele wcześniej. Dziełko to jest od dawna jeżeli nie najwięcej czytywane, to najczęściej
cytowane; wiele rzeczy, jak np. owa teoria krystalizacji, która współcześnie wydawała się tak dzika,
stało się własnością ogółu.
To pewna, że żarty Stendhala na temat niepoczytności tej książki mieszczą w sobie wiele goryczy.
Przez chwilę naiwnie wyobrażał sobie, że książka
O miłości otworzy mu... wrota Akademii. Później
machnął ręką. ,,Cóż chcecie --- mówił --- ludzie we
Francji za głupi są, aby mnie zrozumieć". Faktem jest,
że się zajmował tą książką do śmierci ze szczególną
troskliwością. Świadczą o tym trzy kolejne przedmowy,
z których trzecia jest w ogóle ostatnią rzeczą jego pióra.
I w istocie, dla poznania tego niezwykłego pisarza
jest to utwór pierwszorzędnej wartości. Skupia on
wszystkie elementy duchowe, jest najbardziej syntetyczny, ma zarazem bezpośredniość, szczerość, nawet niedbałość, jakże odbijające od urzędowej literatury. Bo też koleje tego pisarza, o którym miałem
sposobność już nieraz mówićmiałem
sposobność już nieraz mówić --- Mózg i płeć, seria trzecia.), innymi szły drogami
niż współczesna literatura, do której sam nie wszedł,
w której został za życia prawie nieznany i od której
apelował z tak nieomylnym jasnowidzeniem do potomności. Przypomnijmy bodaj w kilku słowach te
koleje. Młodość smutna i niekochana po stracie nazbyt kochanej matki; studia głównie matematyczne,
mające mu otworzyć wstęp do politechniki, która
w owej epoce zdawała się drogą do wszystkiego.
Paryż, w którym siedemnastoletni chłopak wałęsa
się, marzy i dręczy własną nicością. Naraz, niespodzianie, koń, mundur, armia Napoleona, Mediolan,
włoska muzyka, włoska kobieta --- owe pierwsze wrażenia, które miały się odcisnąć niezatartym śladem
na całym jego życiu. W tym ukochaniu Włoch było coś z powinowactwa z wyboru, coś może z ,,głosu krwi", której włoską przymieszkę miał w sobie
po matce. I znów, po tym wojennym epizodzie, z powrotem Paryż, i znów w pokoiku studenckim marzenia o sławie literackiej, mozolne płodzenie tragedii
wierszem i niemniej mozolne budowanie własnej
osobowości, elementów przyszłego egotysty, silącego się na bezczułość. Programowa oryginalność: ,,Uprzedzać zawsze o sekundę przesyt, jaki mogłaby budzić
twoja osoba; nigdy nie być jednaki, nigdy nie być
podobny do innych"... Oschłość, wyrachowanie przede wszystkim: ,,Kiedy ktoś mówi do ciebie, zadaj sobie przede wszystkim te pytania: 1) jaki on
ma interes, aby do ciebie mówić w ogóle; 2) jaki ma
interes, aby do ciebie mówić w ten sposób. Uwierz
mu jedynie wtedy, jeżeli ma interes mówić prawdę"... (strasznie pracowity program! --- myślimy sobie
w duchu)... ,,Bądź hipokrytką!" --- pisze do siostry na
czele różnych rad, jakie jej daje. Precz ze złudzeniami, z oszukiwaniem samego siebie; nie istnieje
na świecie nic, tylko interes rozkoszy. Epikureizmepikureizm --- stanowisko filozoficzne, wedle którego źródłem szczęścia jest przyjemność.,
materializm, sensualizmsensualizm --- stanowisko filozoficzne, zgodnie z którym jedynym źródłem poznania są doznania zmysłowe. XVIII w. --- to jego dogmaty.
Wśród tego marzył o laurach Racine'aRacine, Jean Baptiste (1639--1699) --- fr. poeta i dramaturg, autor m.in. Andromachy i Fedry., MolieraMolier --- właśc. Jean Baptiste Poquelin (1622--1673), francuski komediopisarz, aktor i dyrektor teatru.,
wielkich analityków i poetów namiętności. Ale tak
już było pisane, że Henryk Beyle nie zostanie zawodowym literatem. Znów porywa go prąd: wstępuje
z powrotem do armii, tym razem do intendenturyintendentura --- zaopatrzenie i kwatermistrzowska obsługa armii.,
rzuca się całym sercem w ten fantastyczny żywy
romans, którym była armia Napoleona, a który dla
niego kończy się Berezyną. Cóż za szkoła życia!
Europa widziana z lotu orłów cesarskich, miasta,
do których wkracza się jako zdobywca, kobiety
wszystkich narodowości łaskawe dla tryumfatorów,
kalejdoskop ludzi, obyczajów, zmieniających się ze
stopniem szerokości geograficznej. Ileż obserwacji
do zanotowania dla tego amatora, tak ,,ciekawego
życia". Pełno tych obserwacji, kreślonych na gorąco,
weszło potem w tę książkę o miłości; to jakaś anegdota uszczknięta w Niemczech czy w Wiedniu, to
jakaś myśl zanotowana w Wilnie, Warszawie czy
Orszy. Niezwykła jest w istocie zawartość walizki
tego wzorowego oficera intendentury podczas strasznej kampanii r. 1812! W czasie pożaru Moskwy
ten apostoł nieczułości rzuca się na znaleziony w jakimś opustoszałym pałacu angielski egzemplarz Pawła i WirginiiPaweł i Wirginia --- dzieło Jacques'a-Henriego Bernardina de Saint-Pierre (1788), opisujące życie zgodne z naturą i taką samą miłość między głównymi bohaterami..
Zważmy: ten kapitał obserwacji, doświadczeń, myśli, uczuć, gromadzi Beyle o wiele wprzód, nim pióro
weźmie do ręki. Filozofię swoją tworzył sobie w ogniu życia i dla życia. I to co się stało pobudką do
spisania tych pierwszych rzutów myśli --- miłość do
Metyldy --- przeobraziło równocześnie jego duszę,
przebudowało jego myśl. Ten człowiek, który od
dziecka czuł się sam, który miał się wciąż na baczności, który wychował się w obozie, który wciąż nakazywał sobie twardość, brutalność, nieczułość, który głosił rozkosz jako jedyne dobro, naraznaraz (daw.) --- nagle. stanął
zdumiony wobec uczucia, które go ogarnęło. Miłość do
Metyldy rozszerza jego pojęcia nie tylko o miłości,
ale o świecie wrażeń, o świecie w ogóle. On, wprzód
doktryner użycia, poznaje naraz, że może istnieć
uczucie karmiące się wyrzeczeniem, zaparciem się
siebie, miłość granicząca z obłąkaną adoracją. On,
człowiek bez religii, stał się w tym okresie niemal
mistykiem. Ta miłość odsłania mu przepaści duszy
ludzkiej, dopełnia go jako człowieka, pogłębia jako
pisarza. Bez niej napisałby zapewne tę książkę, ale byłby
to może płaski podręcznik donżuanizmu w rodzaju
tego, który szkicował za młodu. Stendhal-pisarz dojrzewa i wyrasta w owych latach cierpienia.Temat tej książki może się dziś wydać przebrzmiały. Te cierpienia długiej a bezwzajemnej miłości, te
strategie i analizy, czyż nie są czymś niemal egzotycznym dziś, w wieku pośpiechu, przy tak zmienionym stosunku podaży i popytu, zdobywających i zdobywanych... Ale to tylko na pozór. Zmienił się zapewne potoczny stosunek płci, ale miłość, ten dziwny kwiat, ,,ta choroba rzadka we Francji" --- jak
ją nazywa Stendhal --- podlega zapewne tym samym prawom, o których wykrycie silił się w tym
tomie.
A te zdobycze, jeżeli nie wydadzą się powierzchownemu czytelnikowi dość nowe, to dlatego, że od dawna weszły w krew literatury. Współcześnie były rewelacją: były czymś aż niezrozumiałym! Jedynie paru
ludzi --- między nimi Balzac, który czerpał z tej książki dość obficie w swojej Fizjologii małżeństwa ---
zrozumiało doniosłość tej analizy, która tak odnowiła
instrumentarium psychologii, jak dziś odnowiło je
dzieło ProustaProust, Marcel (1871--1922) --- pisarz francuski, autor cyklu powieści W poszukiwaniu straconego czasu.. Rozłożenie pojęcia, uważanego potocznie za proste, na szereg odcieni, przepuszczenie
tych odcieni przez szereg temperamentów, poddanych
znowuż działaniu klimatu, obyczajów; wsparcie analitycznych dociekań przykładami zbieranymi żywym
ludzkim spojrzeniem, bez uprzedzeń i narowów literackich, po całej Europie, wszystko to daje tej książce oryginalność i świeżość, której nie zatraciła do
dziś. A przydaje jej jeszcze smaku ta jedyna w swoim
rodzaju kombinacja: traktat zimnej analizy splątany
z jakże osobistą i gorącą spowiedzią liryczną. Najbardziej drążące wgłąb obserwacje są tutaj wiwisekcjąwiwisekcja --- bardzo dokładna analiza (dosł. sekcja żywego organizmu)., w której ten sentymentalny kochanek nie
cofa się przed drastycznościami w rodzaju rozdziału
Fiasco, usuniętego zresztą po namyśle z pierwszego
wydania.
A niemniej zajmująca jest ta książka jako dokument do poznania autora, który od stu lat coraz więcej zaciekawia i wiąże, coraz więcej zyskuje czytelników i wyznawców. Rzadki to w literaturze wypadek tak pełnego pośmiertnego tryumfu! Tutaj, w tej
samorzutnej, nieliterackiej książce, pisarz oddaje się
nam najbardziej bezpośrednio. Daje tu w zagęszczeniu mnóstwo myśli, spostrzeżeń, które później rozwinie. Tu najlepiej maluje się cały jego pogmatwany
charakter, którego główna zawiłość polega może na
jego szczerości. Kłamstwo, konwencja, są zwykle
uproszczone, logiczne, jasne; szczerość jest zawsze
zagmatwana, wieloplanowa. Tę szczerość Stendhal ma
we wszystkim; czuć, że namiętnie szuka prawdy
w sobie i naokoło siebie, a szuka nie przez samą
ciekawość teoretyczną, ale szuka jej przede wszystkim
dla siebie, dla życia, dla szczęścia. ,,Nienawidzę we
wszystkim fałszu jako wroga szczęścia" --- mówi.
Jest to jedno z tych zdań, nad którymi warto się zastanowić; a takich jest tutaj bardzo wiele. Bo Stendhal wiedzie się z owej rasy filozofów francuskich,
którzy --- jak MontaigneMontaigne, Michel de (1533--1592) --- francuski pisarz, prekursor eseju (Próby)., jak PascalPascal, Blaise (1623--1662) --- francuski filozof i matematyk, po 1654 porzucił nauki ścisłe na rzecz filozofii i teologii. Najważniejszym jego dziełem literackim są Myśli., jak La RochefoucauldLa Rochefoucauld, François de (1613--1680) --- francuski książę, pisarz i filozof, znany ze swoich pesymistycznych aforyzmów., jak DiderotDiderot, Denis (1713--1784) --- francuski pisarz, krytyk i filozof, współredaktor Wielkiej Encyklopedii Francuskiej, autor powiastki filozoficznej Kubuś Fatalista i jego pan., jak RousseauRusseau, Jean Jacques (1712--1778) --- francuskojęzyczny pisarz i myśliciel pochodzący ze Szwajcarii, twórca epoki schyłkowego oświecenia, sentymentalizmu, prekursor romantyzmu. --- filozofując,
wciąż kierują myśli pod kątem pytania: ,,Jak żyć?"
Dlatego sądzę, że jego książka i dziś warta jest przemyślenia.
Pięćsetlecie Villona
Pięćsetlecie urodzin Villona, największego może, a z pewnością najosobliwszego poety Francji, dziecka Paryża. Cóż za data! Można sobie wyobrazić, jak
szumnie będzie tam obchodzona. Ale z pewnością nie
tak, jak by się ją obchodzić powinno. Ja bym to sobie
wyobrażał tak: szeroka amnestia dla złodziei odsiadujących karę; jadła, napoju i miłości więźniom w ten
dzień do syta; udział opryszków, dziwek i alfonsówalfons --- osoba czerpiąca zyski z cudzego nierządu.
paryskich w uroczystej akademii. Mowy na przeplatanego: jeden akademik, jeden złodziej; jeden profesor, jeden alfons; itd. I to byłoby bardzo pedagogiczne. Nie zawsze zdarza się sposobność tak dosadnego uprzytomnienia ludziom, ile może kosztować
poezja.
Och, drogo kosztowała biednego Villona. To namiętne, niespokojne serce jakże było bez obrony
wobec pokus świata i jak ciężko odpokutowało swoje porywy! Bo, o ile dziś świat występku a świat porządku społecznego oddzielone są dość ostrą linią,
wówczas linia ta była --- dla młodych --- raczej płynna. Każdy szkolarz paryski ocierał się po trosze o kryminał. Utarczki z rontemront --- obchód terenu przez straże, w celu sprawdzenia porządku i bezpieczeństwa. miejskim, przy których
jakże łatwo było zgładzić człowieka; wszelakiego rodzaju psoty i figle, rzadko niewinne; niewyczerpana
pomysłowość w biesiadowaniu bez pieniędzy; --- ileż
tu okazji! Władze uniwersyteckie, zazdrosne o swą
eksterytorialność, w razie zatargu ze sprawiedliwością, póki mogły, chroniły winnych; aż gdy się przebrała miara, kiedy uznano, że łotrzyk popadł in profundum malorum, wydawano go sądom, i wówczas,
fiut! --- szubienica. Ale szanse bezkarności były duże. Iluż drabów wręcz zapisywało się na uniwersytet
dla tej szansy; wystarczało na to wpisać się na lekcje jednego z profesorów. Formowały się istne szajki
bandytów, opryszków, oszustów, włamywaczy: żaki paryskie najwięcej dawały roboty policji. I jak
to zwykle bywa, ustosunkowany, bogatszy, wycyganił się, gdy biedak płacił siedzeniem, a często
i głową.
Ileż pokus dla młodego Frania, wesołego, miłego
kompana, składającego wiersze, niewyczerpanego
w konceptach. Rozrywany, fetowany, za pan brat (niby to) z bogatszymi od siebie, przyzwyczajał się do
lekkiego życia nad stan. Zamiast myśleć o zapewnieniu sobie przyszłości w formie ciepłego probostwa,
hulał po gospodach i durzył siędurzyć się --- kochać się w kimś. w panienkach, które leciały na pieniądze i na fatałaszki. Pozwalały się
przypalać do siebie, mile widziały wierszyki i drobne
podarki, ale poważniejsze fawory chowały dla innych.
Pieniędzy za wszelką cenę! Dla niej, dla tej Kasi de
Yausselles, która tak bujała nieboraka, dla której go
,,oćwiczono nago", przez którą ,,wszędy zwą go głośno: ,,miłośnik z hańbą przepędzony"...
Nie daj Boże spotkać taką na swojej drodze! ,,Co bądź jej jeno kładłem w uszy, zawżdy powolnie mnie
słuchała --- zgodę czy pośmiech mając w duszy ---
co więcej, nieraz mnie cirpiała, iżbych się przywarł
do niej ciasno, y w ślepki patrzał promieniste, y prawił swoje... Wiem dziś jasno, że to szalbierstwo było czyste... Wszytko umiała przeinaczyć, mamiła
mnie niby przez czary; zanim człek zdołał się obaczyć, z mąki zrobiła popiół szary; na żużel rzekła, że
to ziarno, na czapkę, że to hełm błyszczący, y tak
zwodziła mową marną, zwodniczem słowem rzucający"...
Dla niej, czy dla jakiej innej była ta brzydka kradzież, którą popełnił? Mniejsza. Ale to fakt, że kradzież była gruba, z włamaniem. Zysk 500 dukatów,
do podziału; nie ma co: warto. Villon nie był już dyletantem; zdaje się, że należał do szajki słynnych
Coquillards
Coquillards --- organizacja złodziei, oszustów i fałszerzy pieniędzy, po polsku zwanych Muszelnikami., dla których później tyle ballad w złodziejskiej gwarze miał napisać. Zachęcona powodzeniem, szajka planuje nową kradzież w Angers; wysyłają Villona przodem dla wystudiowania terenu.
Ale tymczasem wychodzi na jaw tamta dawna kradzież w kolegium nawarskim; ani się pokazuj w Paryżu. Tułacz dostaje się na dwór księcia Karola
Orleańskiego, pierwszego wówczas poety Francji,
który, osiadłszy w uroczym Blois, zażywa, w atmosferze turniejów poetyckich, pogodnej jesieni swego
życia. Jak z tego dworu, od faworów i pensji książęcej, Villon dostał się do więzienia w Orleanie,
nie wiadomo; ale powód musiał być, i to poważny.
Ocala go amnestia sprowadzona wjazdem młodej
księżniczki. Trzeba przyznać, że ten obwieśobwieś --- hultaj, osobnik podejrzany. Villon
miał szczęście; bo oto tuż potem, kiedy dostaje się
do straszliwie ciężkiej kaźnikaźń --- tu: więzienie. w Meungs, znów wjazd
króla Ludwika XI wraca mu wolność. A nie było
tam żartów; to więzienie przypłacił zdrowiem, tę kaźń
wilgotną, w której siedział skuty; nigdy też nie mógł
wspomnieć biskupa, który go tam osadził, bez zgrzytania zębów. Och, jak rozpaczliwie wzywa stamtąd
ratunku przyjaciół, ale, jak przystało na poetę, w liście pisanym w formie ballady, której każda strofa
kończy się słowami: ,,Czyż opuścicie biednego Wilona?" --- ,,Xiążeta moi, zaklinam was święcie, zdobądźcie króla odpusty, pieczęcie; w was cała moja
nadzieja, obrona: tak, w świń gromadzie, jedna drugiej życzy, i wszytkie pędzą, gdzie która zakwiczy: ---
czyż opuścicie biednego Wilona?".
Wyszedł z więzienia złamany na ciele, chudy jak
szczapa, kaszlący, wpół żywy. Nie spodziewa się też
długo żyć. Pisze swój testament: Wielki testament,
swoje arcydzieło, poemat, w którym zamyka całego
siebie, wszystkie swoje żale i nienawiści, wspominki
i marzenia, całą werwę paryskiego ulicznika i melancholię przedwcześnie zmarniałego tułacza, i tragizm spojrzenia na świat z drugiego brzegu...
Testament to była częsta wówczas forma literacka. Villon próbował jej już po raz drugi; przedtem
napisał swoje Legaty czyli Mały testament. Zwykle
były to żartobliwe zapisy, którymi autor obdarzał
wrogów i przyjaciół. Ale jakże się rozrasta ta forma
u Villona, przez dygresje, które czyni raz po raz.
Zapisy są niczym; te dygresje wszystkim. Spowiedź
liryczna. Ogląda się wstecz, ku swej zmarnowanej
młodości: ,,Wiem to, iż gdybych był studiował,
w płochej młodości lata prędkie, y w obyczaju zacnym chował, dom miałbych y posłanie miętkie! Ale
cóż? gnałem precz od szkoły, na lichej pędząc czas
zabawie... Gdzież są kompany owe grzeczne, których
chadzałem niegdy śladem; tak mowne, śpiewne, tak
dorzeczne, w trefnym figielku, w słowie radem?..."
Niestety! jedni zawiśli na szubienicy, inni gdzieś
tułają się po świecie. Jemu samemu niewiele się
należy: ,,Wiem że już czas mi w lepsze kraje: charkam --- materia biała, brzydka --- plwocina niby kurze jaje... Cóż stąd? ba, cóż? to, że Brygidka nie
chce mnie trzymać już za chłopca, chociam daleki
siwej brody; głos, minę mam starego skopcaskopiec --- wykastrowany baran., choć
w rzeczyw rzeczy (daw.) --- w rzeczywistości. ze mnie spiczakspiczak --- młody jeleń, któremu po raz pierwszy wyrasta poroże. młody... Bogu i biskupowi dzięki, co tyle wody dał mi żłopaćco tyle wody dał mi żłopać --- aluzja do popularnej metody torturowania podejrzanych., iż w dole
ciemnym, z głodnej męki, nogami przyszło ziemię
kopać skutemi... Z onym dobrym panem rachunek
przy pacierzu co dzień robię; niech Bóg mu... amen,
amen, to, co ta myśli biedny zbrodzień"...
Brygidka nie chce go już za chłopca... To w istocie
przykre... Bo biedny Villon w tej ciężkiej swojej doli
nie gardził ciepłym leżem i posiłkiem u jakiej dobrej duszy, jak o tym świadczy owa Ballada o grubej Małgośce, która tyle kłopotu sprawiła cnotliwym
wilonologom że aż szukali niesłychanie subtelnych
wykrętów, aby żywą Małgośkę przemienić w szyld
winiarni, a pulsujący realizmem poemacik przedestylować w kunsztowną alegorię.
Zły los zawziął się teraz na Villona. Jak bywa
często w takiej karierze, tam gdzie był najmniej
winien, tam popadł w najcięższe opresje. Nocna
bójka zakończona śmiercią poważnego mieszczanina,
prowadzi Villona --- mimo że tylko pośrednio był
w nią zamieszany --- do więzienia, gdzie, doświadczywszy go wprzód torturą wodną, odczytano mu
wyrok śmierci przez powieszenie. Tym razem rzecz
zdawała się bez ratunku. I oto --- podziwiajcie siłę
ducha poety --- już po skazaniu, Villon pisze dla
siebie i dla swoich kompanów balladę w formie nagrobka, kreśli wizję ich ciał wiszących na szubienicy: ,,Deszcze nas biednych do szczętu wyprały, do cna zczerniło, wysuszyło słońce, sępy y kruki oczęta zdziobały, włoski w brwiach, w brodzie wydarły
chwiejące; nigdy nam usięść ni spocząć nie wolno; ---
tu, tam, na wietrze kołyszem się wolno, wciąż nami
trąca wedle swego dechu"...
Mimo to wniósł apelację; apelacja (może przy poparciu?) odniosła skutek, karę zmieniono na dziesięcioletnie wygnanie z obrębu Paryża. Villon --- zawsze
poeta --- daje wyraz swej radości w balladzie, zwróconej do odźwiernego, w drugiej balladzie, skierowanej do trybunału; uprasza o trzydniową zwłokę
i opuszcza Paryż w r. 1463, licząc trzydziesty rok
życia. Odtąd przepada zupełnie. Umarł czy zgnił
gdzie w lochu? Nie wiadomo. Trzeba przypuszczać, że
zmarł niedługo potem, gdyż byłby został po nim
jaki ślad, bądź w nowych utworach, bądź w rocznikach kryminalnych.
Villon na tle swojej epoki jest czymś zadziwiającym; popularny w legendzie, wszedł do literatury
właściwie aż w XIX w. To, co w nim najcenniejsze,
długi czas było przeszkodą: jego bezpośredniość,
szczerość wyrazu. Poezja średniowiecza była bardzo
konwencjonalna; zamykała w kunsztownych rymach
pewne umowne niejako uczucia. Pokonywanie trudności formalnych stanowiło o sławie poety. Villon,
mimo że nieobce mu były te zabawki formy, pakuje
po prostu bez ceremonii w swoje wiersze siebie. Bez
fikcji poetyckiej ani alegorii, bez szaty godowej
wchodzi do pałacu sztuki; od pierwszego wiersza
mówi do nas on sam, biedak, więzień, zbrodniarz.
Ma wybitny zmysł rzeczywistości; nie szuka poezji
w urojeniu, znajduje ją tuż koło siebie, bierze ją
z błota ziemi. Ma wszystkie tony, od żartobliwej lekkości aż do przejmującego tragizmu; miesza wszystko
razem, przekleństwo i modlitwę, rubaszny żart i naiwną skargę. Styl jego, język, są czymś zadziwiającym swą giętkością, zdolnością powiedzenia wszystkiego, na tle ubogiego języka współczesnej poezji.
Nawet wówczas gdy bierze uświęcone tematy --- mijanie czasu, miłość, śmierć --- wszystko staje się
pod jego piórem jakże osobiste! ,,Zaiste, nieraz miłowałem, y miłowałbym jeszcze chętnie, lecz serce
smutne, z wygłodniałym brzuchem, co skwirczy zbyt
natrętnie, odwodzą mnie z miłosnych dróżek; ktoś
inny, syty, swej ochocie folguje za mnie: Amor-bożek w pełnym wszak rodzi się żywocieżywot (daw.) --- brzuch.!" To trochę
jest różne od ówczesnego dworskiego stylu wynurzeń miłosnych...
Ale właśnie ta bezceremonialność w obchodzeniu
się z poetyckim konwenansem skłóciła Villona na
parę wieków z literaturą. Długo miał za sobą bodaj
publiczność. W czasie, gdy Villon tworzył, druk nie
był jeszcze rozpowszechniony we Francji. Testament
musiał krążyć w odpisach, lub przekazywany z ust
do ust. Glement Marot w r. 1533 zaznacza, iż za jego czasu wielu starych ludzi recytowało całe ustępy
Villona jedynie z ustnej tradycji. Pierwsze znane wydanie ukazuje się w druku w r. 1489; do 1542 było
wydań ze trzydzieści. Ale wówczas nie było jeszcze
polorupolor --- wytworność. literackiego we Francji. W miarę ,,kształcenia się smaku", gust publiczności odwrócił się od
Villona. Nie było dlań miejsca przy PlejadziePlejada --- XVI-wieczna grupa poetów francuskich, promująca pisanie w języku narodowym zamiast po łacinie. RonsardaRonsard, Pierre de (1524--1585) --- sławny poeta francuskiego renesansu, główny autor należący do grupy zwanej Plejadą., przy pracowitym cyzelerstwie Malherbe'aMalherbe, François de (1555--1628) --- francuski poeta klasycystyczny.. Jakoż, od r. 1542, przez dwa wieki blisko nie ma ani
jednego wydania Villona; pamięć jego przepada zupełnie. Odkrywają go aż romantycy (GautierGautier, Théophile (1811--1872) --- francuski pisarz, prekursor parnasizmu, wprowadził do literatury sformułowanie Victora Cousina ,,sztuka dla sztuki".); później, w związku z baudelaire'owską poezją grzechu,
z więziennymi perypetiami Verlaine'aVerlaine, Paul (1844--1896) --- francuski poeta; typ poety-włóczęgi, alkoholika; jego liryki miały charakter ulotny i melancholijny, wykorzystywały muzyczność, synestezję., Villon staje się
tym bardziej zrozumiały i bliski. Chmara uczonych
wilonologów rzuca się na epokę i życie poety; cudowne wprost jest, ile i jak przemyślnie zdołano
z tego życia po wątłych śladach odszukać; ile aluzji
Testamentu, niezrozumiałych już dla następnego po Villonie pokolenia, zdołano objaśnić. Dziś pozycja
jego jest murowana. Spod szubienicy wszedł do
Panteonu. Obdarty, zawszony, z jedną maleńką książeczką pod pachą. Pierwszy raz święci swoje stulecie. Uczcijmyż jego rocznicę i w Polsce. Ale cieszmy się, że nie nam Opatrzność tego wspaniałego
poetę zesłała: mielibyśmy straszliwy kłopot z tym,
aby go wybielić...
Stulecie klasyka mimo woli
W grudniu r. 1830 obchodziła Francja stulecie
śmierci Benjamina ConstantConstant, Benjamin (1767--1830) --- polityk i pisarz francuski, pochodzący ze Szwajcarii,autor m. in. powiastki Adolf i licznych dzieł z zakresu filozofii politycznej.. Data ważna dla tego
właśnie człowieka, bo z całego jego życia, które było szeregiem posunięć mniej lub więcej wątpliwych,
najbardziej bezspornym momentem był --- pogrzeb.
Dał mu to, czego mu brakło przez całe życie: szacunek świata, niemal wielkość. Dla osiągnięcia jej
za życia przeszkodą były niedomagania jego charakteru, jego słabość, jego sceptycyzm, jego romanse,
jego małżeństwa, jego pojedynki, jego nieporządek.
Kiedy, na szczycie tryumfów polityka i publicysty,
ubiegał się o fotel Akademii, pominięto go w sposób
dość upokarzający, dając pierwszeństwo człowiekowi
miernemu, ale ,,nieskazitelnemu". Jeszcze na parę
miesięcy przed śmiercią tego sześćdziesięcioletniego
lidera opozycji, przeciwnik polityczny --- król Ludwik
Filip --- zapłacił za niego dwieście tysięcy franków
karcianych długów. Proszę to zwaloryzować!
Ale śmierć zatarła to wszystko, wyniosła go
w owym momencie do wyżyn symbolu, hasła, sztandaru. Było to tuż po rewolucji lipcowej. Cała dysząca
nadziejami Francja zjednoczyła się u zwłok tego,
którego imię znaczyło magiczne wówczas słowa: wolność, parlamentaryzm, swoboda prasy, konstytucja.
Młodzież chciała go nieść do PanteonuPanteon --- budowla w Paryżu, w Dzielnicy Łacińskiej, miejsce pochówku osób szczególnie zasłużonych dla Francji.. Stary Lafayettemarkiz de LaFayette (1757--1834) --- francuski polityk, liberał i dowódca wojskowy, uczestnik wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych., gdy miał wyrzec nad trumną kilka słów,
zemdlał ze wzruszenia.
Dziś, po stu latach, co zostało z ideałów politycznych Constanta? Odbyły cały łuk od wschodu do zachodu. Były pokarmem, którym się żywił cały wiek
XIX, aż w końcu okazały się... grubo niewystarczające. Wolność taka, jak ją pojmował ten niepożyty
miłośnik kobiet i ruletki --- to był ów mieszczański
liberalizm XIX w. na użytek samolubnego społeczeństwa groszorobów; liberalizm, który nie zrozumiał rodzącej się już wówczas kwestii społecznej.
Niewolnictwo ekonomiczne mas, pogotowie wojenne
całego świata, nieznane wprzód za ,,despotów", okazały się tragicznym dziedzictwem tej wolności. Parlamentaryzm nie uniknął niebezpieczeństw, które jego szermierz przeczuł zresztą w chwilach jasnowidzącego sceptycyzmu.
I gdyby Constant był tylko pisarzem politycznym,
świetnym parlamentarzystą, człowiekiem, który układał konstytucję Napoleona w czasie studniowej recydywy cesarstwa, gdyby był tylko autorem dzieła
O religii, które zaczął pisać za młodu w fazie bezwzględnej negacji, a które skończył na schyłku lat,
doszedłszy z ich biegiem do oschłej nieco afirmacji,
wiedzieliby o nim --- jak o tylu jego wybitnych kolegach --- jedynie specjaliści. Ale oto, w pośmiertnej
jego karierze --- bo kariera pisarza nie kończy się
z życiem: przeciwnie, ciągnie się po śmierci, ma
swoje niespodzianki, swoje złe i dobre szanse, swoje oportunizmy, ba, swoje protekcje! --- w pośmiertnej
tedy karierze Constanta zaszła niespodzianka, nieprzeczuwana zapewne przez nikogo z tych, którzy
odprowadzali jego trumnę na Père-Lachaise. Na marginesie swego niespokojnego życia, ze swoich przeżyć tragicznych dla niego, tragikomicznych dla nas,
ułożył on małą książeczkę, do której nie przywiązywał żadnej wagi, której przez dziesięć lat nie wydawał nawet drukiem (a jeżeli wydał ją po latach
dziesięciu, to raczej przez zbieg okoliczności niż wskutek świadomego zamiaru), którą odczytywał prywatnie w tym czy owym salonie i o której mówiono raczej jako o interesującej plotce niż jako o dziele
sztuki. Jej literackiej doniosłości nie ocenił prawie
nikt. Na kilkadziesiąt lat utonęła w niepamięci, aż
z końcem XIX w., z rozkwitem szkoły psychologicznej, odkryto ją na nowo. I, o dziwo, ta mała stukilkodziesięciostronicowa książeczka uratowała od
zapomnienia nazwisko Constanta; dziś, dla potomności, ten prezes Rady Stanu jest jedynie --- autorem Adolfa. Bo ta książka to jest autentyczne
arcydzieło.
Zapewne z okazji tej rocznicy wydał świeżo p. Dumont-Wilden wybornie napisaną nową biografię Constanta. Mimo że znam na pamięć perypetie tego
niezwykłego żywota, przeczytałem ją jednym tchem.
Cóż za rozkoszna lektura! Nic dziwnego, że dziś publiczność z taką pasją czyta życiorysy wielkich ludzi,
mimo zrzędzenia pedantów, że powinno nas obchodzić tylko ,,dzieło", a nie człowiek. Iluż jest pisarzy
znakomitych nawet, których ,,dzieło" nie obchodzi
nas już nic, a człowiek bardzo. Nikt dziś np. nie
chce czytać ChateaubriandaChateaubriand, François-René (1768--1848) --- francuski pisarz, dyplomata i polityk.; i ot, niedawno połknąłem,
świetnie się bawiąc, nową książkę o nim, nadzianą
świeżymi dokumentami, pt. Splendeurs et miséres
de M. de ChateaubriandSplendeurs et miséres
de M. de Chateaubriand (fr.) --- splendory i nieszczęścia pana de Chateaubriand.. Co dziś zostało z pani
de StaëlMadame de Staël --- właśc. Anne-Louise Germaine Necker (1766--1817), francuska publicystka i powieściopisarka, propagatorka pojęcia Romantyzmu, przeciwniczka polityczna Napoleona wydalona przez niego z kraju., jeśli nie zadziwiający film jej życia? I, cokolwiek by się mówiło o ,,pomniejszaniu olbrzymów",
smak większości tych biografii jest właśnie w rysach wysokiej komedii, którą nam dają żywoty wielkich ludzi; w owych igraszkach i kontrastach, jakie
stwarza ich kipiąca wciąż wyobraźnia w zetknięciu
z rzeczywistością; w grze tych drobniutkich przyczyn,
które, przedłużone o dźwignie geniuszu, wydają wielkie następstwa.
Ileż niespodzianek w tym życiu Constanta, ileż
trwonionej, rozrzucanej na cztery wiatry, a wciąż
niespożytej energii! Ten człowiek pędzący, zdawałoby
się, dni na próżniactwie, na konwersacji, na miłostkach, wykolejony, wciąż zmieniający miejsce pobytu,
wciąż w kolasce pocztowej, obnoszący swoje znudzenie po całej Europie, nagle, wychyliwszy się zza
spódnicy pani de Stael, objawia się jako pierwszorzędny gracz polityczny, którego Bonaparte, w zaraniu swej wszechpotęgi, rad by widzieć swoim współpracownikiem! Marnuje tę sposobność, i znów na
kilkanaście lat podejmuje swoje pracowite próżniactwo, towarzysząc swej groźnej kochance na jej niezbyt srogie wygnanie. Znów jedynym zajęciem jego
będzie pisać... dla przyszłych czytelników p. Dumont-Wilden powieść swoim życiem.
W ciągłych tedy podróżach, romansach, obiadach,
zabawach, teatrach, przy ciągłym akompaniamencie
rulety i kart (na kartach tarokowych zaczął szkicować swoje dzieło O religii) gromadzi utalentowany
a słaby Benjamin tę kopalnię wiadomości i doświadczeń, które mu później wystarczą na lata czynu. Inteligencji miał aż nadto; wolą jego natomiast, ręką,
która nakręci tę sprężynę, stanie się wieloletnia towarzyszka jego myśli i łoża --- znakomita autorka
Delfiny i Korynny, ścigana antypatią Napoleona,
wieńczona w Rzymie na Kapitolu, atletka konwersacji, szermierka wolności dla ludów, a despotka dla
swoich bliskich. Trudno o świetniejszą, w większym
stylu komedię skomponowaną przez życie, niż wieloletnie amory Constanta z panią de Staël. Nikt nie
miał dość talentu, aby je przenieść na scenę, tak
jak amory Krasińskiego wciągnął na nią z nieporównaną furią poezji Słowacki.
Czy romans Benjamina z panią de Stael był jego
siłą czy słabością? On sądził, że słabością; my dziś
sądzimy inaczej. Czym byłby, gdyby jej nie spotkał?
Może niczym. Czym byłby, gdyby z nią zerwał wcześniej? Jedną z kobył Napoleona, które ten niestrudzony jeździec zajeżdżał na śmierć: w każdym razie
nie byłby autorem Adolfa --- więc też niczym.
Niechże więc zostanie, jak było.
Kiedy ją poznał, ona była już znakomitością. Chowała się na nią od urodzenia jako córka wielkiego
NeckeraNecker, Jacques (1732--1804) --- urodzony w Szwajcarii finansista i polityk, minister skarbu Ludwika XIV. i dziedziczka wielomilionowego majątku, co
ułatwia sporo rzeczy. A on? On był obiecującym
i marnującym się młodzieńcem, starzejącym się cudownym dzieckiem. Ona miała dla swoich kochanków serce matki, a talent impresariaimpresario --- organizator występów, przedstawień itd. i reżysera. Jak
wprzód dla świetnego Narbonne'a stała się monarchistką, tak obecnie marzy o republice liberalnej
z Constantem jako prawodawcą. Pociąga go za sobą
do Paryża, stwarza dla niego salon, wysuwa go na
widownię. Salon pani de Stael, która może marzyła
i o tym, aby być muzą Napoleona, a której wyciągniętą łapkę Napoleon odsunął dość szorstko, staje
się siedzibą opozycji. Pierwszy konsul zna się na
ludziach, nie chce paktować z babą, ale chętnie by
pozyskał Constanta. ,,Niech pan przyjdzie do mnie
do gabinetu --- rzekł doń po jakimś ataku tego wówczas członka Trybunału. Pogadamy sobie; są dyskusje, które można załatwić tylko tak, w rodzinie".
Takie zaproszenie ze strony Bonapartego, to jest coś!
Ale Constant był w położeniu aktora, którego Szyfman chce zaangażować, ale bez jego damy; zląkł się
pucówkipucówka (daw., pot.) --- awantura. w domu, odrzucił dumnie engagementengagement --- tu: angaż.. Pani de Staël szaleje dalej w swojej ,,opozycji": Bonaparte wypędza ją z Paryża, potem z Francji. Ona jedzie do swego Coppet do Szwajcarii, Constant za
nią. Piętnaście lat będą czekali na upadek Napoleona. Piętnaście lat: kawał czasu dla Benjamina, który
w r. 1800 miał lat 33; dla tego człowieka ambitnego,
rwącego się do czynnej polityki, do władzy, do intryg, do trybuny. Zamiast tego będzie wisiał bezczynnie przy impetycznej, bogatej, rozpieszczonej
przez świat kobiecie, której wygnanie nie przeszkodzi gadać, pisać, porastać w sławę (i w lata). Ten
błyskotliwy i inteligentny człowiek będzie nieoszacowanym partnerem jej słynnej na całą Europę konwersacji; dla wypoczynku zaś każe mu grać ze sobą
teatry amatorskie, wybierając wśród klasycznego repertuaru role, w których może mu wymyślać, jak np.
Hermiona Pyrrusowi. On raz po raz zrywa się, ucieka i znów wraca; dręczy się, że mija jego młodość,
wiek męski, że jest niczym, że wciąż będzie niczym.
Miłość jego dawno wygasła, miłość jej zapewne też:
zmieniła się w nawyk i potrzebę tyranii. I przez kilkanaście lat żrą się, zrywają z sobą i znowu się godzą; ona obsypuje go publicznie zniewagami, na
świadków jego niegodziwości wzywa swoich gości,
swoje dzieci, wszystkich. On, wściekły, wciąż ulega;
i tylko w poufnym dzienniczku zieje inwektywamiinwektywa --- słowna zniewaga.
na swoją tyrankę.
Wyczekiwany upadek Napoleona --- r. 1814 --- zastanie ich już pokłóconych: on pospieszy do Francji,
gdzie otwiera się dlań wielka kariera polityczna; ona
ukoi wreszcie serce w ramionach o wiele młodszego
i zapatrzonego w nią z uwielbieniem nowego kochanka.
W pełni tych szarpań, jednego dnia, od niechcenia,
bo nie miał intencji oddać się literaturze, Constant pisze --- było to w r. 1806 --- małą powiastkę
Adolf. Pisana jest w pierwszej osobie, jak w owej
epoce tyle mniej lub więcej autobiograficznych powieści, jak WerterWerter --- bohater powieści J.W. Goethego Cierpienia młodego Wertera, romantyczny kochanek, samobójca., jak René. Pisze ją dla siebie;
jakbyśmy powiedzieli dzisiaj, dla ,,rozwiązania kompleksu". Jest to historia jednego zerwania --- jednego i wszystkich zarazem --- arcydzieło analizy. Napisawszy tę powiastkę, nie myśli jej ogłosić drukiem
(wydał ją aż w dziesięć lat później), ale czyta ją tu
i ówdzie po salonach. Gdy czyta, ten człowiek, mający opinię oschłego, zalewa się łzami, szloch dławi
mu słowa. Takie były obyczaje owej pięknej epoki
preromantycznej. Wzruszenie to udziela się czytelnikom. ,,Kiedy czytał Adolfa u pani Recamier ---
opowiada naoczny świadek, książę de Broglie --- po
ukończeniu lektury autor i słuchacze wybuchnęli
konwulsyjnym płaczem, który trwał póty... aż wreszcie zakończył się nerwowym niepohamowanym
śmiechem".
Skąd to wzruszenie? Constant stwierdza, nie bez
ironii, że wszyscy czytelnicy zawsze poznawali w tej
historii samych siebie: nie było snadź ani jednego,
w którym by nie poruszyła jakichś bolesnych wspomnień. A on sam, a Benjamin? Nie ulega wątpliwości, że on włożył w tę opowieść całego siebie, że to
jest jego martyrologia.
A ona? A bohaterka? To już rzecz zawilsza. Można by powiedzieć tak: że, kreśląc wewnętrzne dzieje
stosunku z panią de Staël, zatarł wszystkie okoliczności zewnętrzne, które mogłyby przypominać jego autentyczną partnerkę. Ze strachu? Może. Wszak
władza, jaką miała nad nim sięgała tak daleko, że
kiedy, po którymś zerwaniu, wreszcie się ożenił po kryjomu z inną, aby spalić za sobą mosty, pani de
Staël spadła jak furia i nakazała, aby małżeństwo
było trzymane w tajemnicy, dopóki taka będzie jej
wola. I Constant uległ. Zatem może ze strachu. Może zresztą instynkt artysty mówił mu, że autentyczne fakty byłyby zbyt wyjątkowe, a znaczeniem tej
historii jest właśnie jej typowość, jej uniwersalność.
Ale Constant, jak ów autor z granej niedawno u nas
komedii Bourdeta, umiał mówić tylko prawdę: musiał mieć modela. Nie miał żadnej wyobraźni. O ile
pani de Staël dostarczyła mu treści, inna kobieta
musiała dostarczyć formy. Constant miał z tyloma
kobietami do czynienia, że mógł mieć kłopot chyba
tylko z wyborem. Już współcześni wskazywali jako
prototyp Eleonory niejaką panią Lindsay, która kochała się w Benjaminie i która włożyła zbyt wiele
serca w to, co dla niego było przelotną miłostką.
Istotnie, gdy czytać biografię pani Lindsay, niedawno odkrytą (Montglond, Vies preromantiques),
mnóstwo jej rysów zgadza się zupełnie z portretem
Eleonory w Adolfie.
Pani Lindsay (zdaje się pseudonim), była to pół-Francuzka, a pół Angielka, a raczej Irlandka. Koleje jej
były dość awanturnicze. Zrazu pokojowa księżnej Fitz-James (w owym czasie pokojowa księżnej to było stanowisko wcale wcale), opuszcza jej dom, w skutku rywalizacji o względy księcia. Po paru przygodach zostaje kochanką pana de Lamoignon; oddaje mu usługi
(jak Eleonora) w czasie terroru, emigruje z nim,
mieszka z nim w Belgii i w Anglii niemal po małżeńsku, ma z nim dwóch synów (jak Eleonora), skupia w swoim salonie rozbitków emigracji, którzy
oceniają wdzięk i dowcip tej --- jak ją nazywa Chateaubriand --- ,,ostatniej Ninon". Jest zagorzałą katoliczką i rojalistką. Po termidorzetermidor --- jedenasty miesiąc francuskiego kalendarza rewolucyjnego. śpieszy do Francji, uzyskuje skreślenie pana de Lamoignon z listy
emigrantów, wraca z nim i otwiera salon, który za
dyrektoriatu i konsulatu uprawia po trosze opozycję.
Ale wciąż ta kobieta, bardzo ambitna, cierpi (jak
Eleonora) wskutek swej dwuznacznej pozycji; stąd
jej nerwowość i niepokój, ataki na przemian surowości i lekkomyślności, rezygnacji i buntu.
W owej epoce --- za konsulatu --- poznali się
z Benjaminem. Zrazu wzajemna niechęć, potem zainteresowanie, w końcu ona pokochała go namiętnie
całą miłością kobiety, dla której miłość była dotąd
raczej środkiem egzystencji. Romans ich przypada
około r. 1801, zatem w pełni władztwa pani de Staël,
której Benjamin nie jeden raz wymykał się w ten
sposób i wracał. Może pani Lindsay miała swoje
zamiary matrymonialne na tego tak nieodpornego
na łzy kobiece człowieka? Można przypuścić, że
przy swojej nieodpowiedzialnej trochę dobroci, Benjamin musiał przejść niejedną scenę, która mu się
przypomniała, gdy kreślił Adolfa.
Bądź co bądź, kiedy pisał tę książkę w r. 1806,
z panią Lindsay było dawno skończone, pani de Staël była znów bolesną aktualnością. ,,Autor --- pisze,
mówiąc o Adolfie, naoczny świadek scen w Coppet,
Sismondi --- chciał widocznie zatrzeć w Eleonorze
wszelkie podobieństwo. Zmienił wszystko: narodowość, stanowisko, powierzchowność, charakter. Dane
życia ani też osoby nie są w niczym identyczne,
z czego wynika, iż pod wieloma względami bohaterka okazuje się w powieści zupełnie inna, niż autor
zapowiada: ale po gwałtowności i wymaganiach miłosnych trudno jej nie poznać. To pozorne zżycie się, to zachłanne panowanie, podczas którego
szarpali się wszystkim co gniew i nienawiść mogą
podyktować obelżywego, to historia tych dwojga".
Ma więc rację potomność, kiedy, uprawniona
niedyskrecją Adolfa, widzi w parze kochanków dwa
znakomite w literaturze imiona. Inaczej sądziła pani
Lindsay, w której salonie m. in. Benjamin czytał swoją powiastkę. Poznała się. On oczywiście
się zapierał. ,,Powiadają, że jest wściekła: to wielka
próżność ze strony tej kobiety, ja nie myślałem
o niej" --- pisze w liście do Pani Recamier, w którym zarazem cieszy się, że pani de Staël nie obraziła się o tę powiastkę i że uznała jego chęć uniknięcia wszelkiej przykrej aluzji.
Nie myślał o niej... Zapewne. Pisał pod wpływem
burz i szamotań się z inną; z tamtej wziął jedynie
to, co mu jako artyście było potrzebne.
Inni szepcą, że pani Lindsay była w głębi radarad (daw.) --- zadowolony..
Bądź co bądź, Eleonora tak pięknie umiera, takie wzruszające rzeczy mówi przed zgonem... Toteż pani Lindsay udzieliła komentarza do Adolfa
pani Zofii Gay, wziętej w owym czasie powieściopisarce, która napisała później niejako replikę na
Adolfa pt. Eleonora. Constant występuje tam jako
Adolf de Rheinfeld.
Pozostaje kwestia, która mogłaby nas specjalnie
interesować: czemu Eleonora jest Polką? Interesować, ot, tak sobie, gdyż ta Polska, w której rozgrywają się ostatnie epizody Adolfa, jest czysto
konwencjonalna. Otóż, jeden z komentatorów Adolfa
podaje wytłumaczenie bardzo proste. Constant (powiada) nie chciał brać modela z kraju, w którym
miał niegdyś jaką kochankę. Przez wyrafinowaną dyskrecję. Nie chciał tedy ani Francuzki, ani Szwajcarki,
ani Niemki, ani Holenderki... Ponieważ akcja zaczyna
się na dworze niemieckim, odpowiadał mu jakiś kraj
sąsiadujący z Niemcami. Ponieważ pani Lindsay, z której wziął zewnętrzne rysy, była Irlandką, autor, robiąc
Eleonorę Polką, znalazł pewne analogie charakterów
narodowych (katolicyzm); bardziej mu to odpowiadało,
niż zrobić ją np. Szwedką czy Norweżką.
Takie są plotki. Ale czymże, jak nie nowymi plotkami, czci się najgodniej tego rodzaju rocznice?
Wszystko to minęło. Został Adolf. Unikat w literaturze, arcydzieło napisane mimo woli. Imię własne,
mające życie takie jak Otello, jak Hamlet, jak, Boże
odpuść, Płoszowski. Jeden z tych genialnych skrótów, dzięki którym samo wymienienie imienia, tytułu, stawia sytuację, maluje wszystko, otwiera dalekie perspektywy. Książka, którą można czytać wiele razy, a zawsze w niej znaleźć coś nowego:
a wszak to jest główne znamię klasyczności.
U nas Adolf zrobił karierę późną, ale szybką.
Kiedy go wydałem po raz pierwszy w r. 1917, mało
kto w ogóle o nim słyszał. Dyskutowano go jako nowość, wielu czytało go w okopach. Dziś znają tę
książkę niemal wszyscy. Mimo to --- iżby i Polska
wzięła jakiś udział w tej rocznicy --- pozwoliłem sobie wydać ją świeżo po raz trzeci. Dorosły tymczasem nowe pokolenia, dojrzały nowe ofiary do zrozumienia tych romansowych a bolesnych przeżyć. Czytajcie tedy Adolfa, westchnijcie nad Benjaminem
i --- nad sobą.
Stulecie niezwykłej książki
Przygotowując do nowego wydania przekład
Fizjologii małżeństwa Balzaka, spostrzegłem, że minęło właśnie sto lat, jak książka ta ukazała się we
Francji. Zarazem uderzyło mnie, jak nowej fizjonomiifizjonomia (daw.) --- twarz.
nabiera ona w świetle wielu dzisiejszych ,,rewizjonistycznych" poglądów na małżeństwo. Warto więc
może przyjrzeć się jej trochę, zwłaszcza że temat
i wszystko, co się z nim wiąże, staje się tak aktualny
jak nigdy.
Przypomnijmy w kilku słowach, kiedy Balzac pisał
tę Fizjologię. Miał lat trzydzieści, był właściwie
w zaraniu kariery literackiej. Tej drugiej. Pierwszą,
pseudonimową i nieosobliwą zresztą, przerwał, aby
się rzucić w robienie majątku. Zbankrutował i wrócił do literatury, zyskując pierwszy rzetelny sukces
powieścią Szuanie. Następną jego książką jest Fizjologia małżeństwa.
Narobiła wiele hałasu. Na to była pisana! Wyraźnie młody autor chce zwrócić na siebie uwagę;
chce trafić do serca tych, które wówczas rozdają
wieńce sławy --- do kobiet. Udało mu się. Ta książka --- mimo że kobiety gorszyły się nią po trosze ---
pasowała Balzaka na owego przyjaciela, spowiednika
kobiet, jakim miał być dla nich całe życie. Nie tylko
we Francji; więcej jeszcze poza jej granicami. Kiedy
w salonie w Petersburgu pani domu zwróciła się
doń ze słowami: ,,Panie de Balzac", pokojówka czy
bona stanęła jak wryta z otwartą gębą i upuściła
tacę z herbatą! Dziś Balzac wydaje się pisarzem raczej surowym, męskim; góruje w jego dziele rzecz społeczna. Ale jeszcze Mickiewicz w Trybunie Ludów,
robiąc aluzje do jego powieści Chłopi, traktuje Balzaka jak bawidamka, który się bierze do nieswoich
rzeczy!...
Bądź co bądź, kobiety miały trafny instynkt. We
wszystkich sarkazmach tej książki wyraźny jest odcień: czułość, uwielbienie dla kobiety, dość bezlitosny grymas śmiechu dla mężczyzny. W tej zobopólnej komedii matrymonialnej, jaką nam kreśli Balzac, kobieta ma, mimo wszystko, ładniejszą rolę.
Utwór ten dosyć jest lekceważony przez urzędowych krytyków literatury. Za mało jest dla nich
poważny, oczywiście. A jednak wart jest uwagi, nawet dla nich. Jest w nim już w zarodku przyszły
autor Komedii ludzkiej, wielki myśliciel, spostrzegacz, poeta. ,,Komedia ludzka" in statu nascendiin statu nascendi (łac.) --- w trakcie narodzin.;
w postaci --- można powiedzieć --- jajeczka i plemnika; to bardzo interesujące. Zajmująca jest ta książka
przez swą jurność myśli, przez swój charakter mefistofeliczny. Wiele spraw porusza w niej Balzac
zuchwalej może niż potem. Później, zerkając raz po
raz ku polityce, marząc o roli szampiona ,,prawicy",
pisze, lub ma złudzenie że pisze ,,przy świetle dwóch
świeczników: tronu i religii" --- tutaj, jak sam wyznaje w przedmowie, bies podsunął mu temat...
Jeżeli początek w. XIX był chaosem, z którego
rodzi się nowoczesność, coś z chaosu ma również ówczesny fason małżeństwa. Godna jest uwagi
okoliczność, że tryumf romantyzmu w literaturze
schodzi się z tryumfem mieszczaństwa w życiu: czy
nie tu trzeba szukać zarodka wielu kłamstw społecznych, na które chorować będzie owo stulecie?
Gdzie spojrzeć --- w pojęciu małżeństwa zwłaszcza ---
same sprzeczności. Zasada autorytetu spotyka się
z rozrostem wolności i krytyki. Świat pracy ociera
się o świat zbytku i bierze od niego ton... fałszywy.
Z urojonej władzy mężczyzny drwi sobie rosnąca
przewaga towarzyska kobiety. W sprawę, która
wprzód była przede wszystkim sferą obowiązku,
wciska się na wskroś nowoczesne pojęcie ,,szczęścia". W instytucji pomyślanej pod kątem jednej indywidualności, coraz wyraźniej zarysowują się dwie.
Chaos stąd wynikły zaczyna się klarować ledwo
dzisiaj.
Stąd owo balzakowskie małżeństwo jest w istocie
paradną ,,komedią ludzką". Ta harmonia staje się
od początku walką; ta idealna spółka wielkim oszustwem. Arystokratyczne małżeństwo XVIII w., raczej
formalne, miało w ironicznej wzajemnej tolerancji swój styl. Małżeństwo w. XIX nie ma żadnego;
jednoczy wszystkie nonsensy, staje się istną kwadraturą koła. Wiąże razem ludzi nieznających się,
niemogących się znać. Tak było i dawniej, ale wówczas małżeństwo nie miało pretensji do idylliidylla --- sielanka., nie
miało pretensji skojarzyć instytucji społecznej z romansem. Rosnące trudności egzystencji sprawiły, że
mężczyzna coraz później się żeni; co dla jednej strony końcem, dla drugiej początkiem. Tańczą nie w takt.
Prastare narowy zazdrości przeniesiono w warunki
dużego miasta, wytężonej pracy mężczyzny; upilnujże kobietę, głupcze!
A wychowanie kobiet! Jakąż ironią smaga je Balzac --- po Stendhalu, z którego w tej części książki
wiele się zapożycza. Ogłupiacie młodą dziewczynę,
aby zachować jej rzekomą niewinność, i żądacie, aby
ta pstra papużka była wam towarzyszką życia, aby
wam dała szczęście! Owszem, da go, troszkę, ale innemu; temu, który potrafi obudzić w niej drzemiącą
siłę kochania, duszę czy zmysły. ,,Suszysz drwa,
z których rozpali ogień kto inny" --- powiada Balzac
do męża.
Zazdrość --- oto główny temat książki, temat tak
tradycyjny, a z drugiej strony tak na nowo aktualny,
ujmowany dziś --- jak miałem sposobność na innym
miejscu (Ofensywa przeciw zazdrości) wskazać ---
tak rewizjonistycznie. Przez kilkanaście stronic pędzi
Balzac swego męża biczem zazdrości i pod koniec
wybucha piekielnym śmiechem: chcecie, przy nowych
obyczajach, stosować system dawnych ryglów i zakazów, chcecie zmonopolizować miłość; to tak samo
jak wiatr chwytać w siatkę! Albo rezygnacja, albo
trzeba małżeństwo oprzeć na innych podstawach...
I każe swojej parze małżonków męczyć się, obijać,
aż w końcu, zmęczeni, dopływają do wzajemnej tolerancji, do przyjaźni (o ile nie do nienawiści), opartej
na solidarności interesów, na zżyciu się. I dopiero
egzystencja zaczyna im być znośna. A wciąż prześwieca przez te karty myśl: małżeństwo takie, jakim
go uczyniły nasze obyczaje, jest nonsensem; utopia
wierności --- kłamstwem lub męczarnią; upokarzającym oszustwem lub samobójstwem moralnym. Nonsensem jest opieranie małżeństwa na romantycznych
przesłankach wyłączności i niezmienności uczuć. Nonsensem jest chcieć zdławić naturę ludzką i kazać jej
być czym innym, niż jest. Zwłaszcza, jeżeli punktem
wyjścia małżeństwa jest --- jak wówczas we Francji ---
nie harmonia serc i natur, ale kombinacje finansowo-towarzyskie.
Wszystko to mówi książka Balzaka dość wyraźnie,
choć często między wierszami, gdy nie może inaczej.
Więc co? Jakie lekarstwo? W finale książki autor
nie daje odpowiedzi. Radźcie sobie, jak umiecie; co
mnie to obchodzi. Z czasem dopłyniecie do portu, bodaj do portu obojętności.
W istocie, przy ówczesnym stanie pojęć, obyczajów
i --- techniki życia, trudno było, aby prawdomówna
książka na ten temat mogła mieć konkluzję inną
oprócz ironiczno-negatywnej. Ale na niektórych kartach można znaleźć, przemycone niejako, poglądy,
wówczas zbyt śmiałe lub zbyt utopijne, aby je ktoś
traktował serio, ale dziś najbardziej może zwracające
naszą uwagę. Co stworzyło sukces Fizjologii, to dziś
najbardziej się dla nas zestarzało; interesuje nas natomiast ta utopia, a to dlatego, że w części stała się
dziś rzeczywistością, a w części bardzo pozytywnym
postulatem.
Na jakich tedy zasadach Balzac chciałby oprzeć
małżeństwo? Przede wszystkim, żąda zmiany wychowania dziewcząt, żąda dla nich swobody prawie nieograniczonej. Czytamy tam nie bez zdumienia:
,,Wolność, której tak śmiało domagaliśmy się dla panien, stanowi środek zaradczy na ten bezmiar złego,
którego źródło wskazaliśmy, odsłaniając niedorzeczności wynikające z niewoli naszych córek. Wróćmy
młodości żądze i jej zalotność, miłość i jej niebezpieczeństwa, miłość i jej słodycze, cały uroczy świat
frankońskiego rycerstwa. W tym wiosennym zaraniu
żaden błąd nie jest beznadziejny; małżeństwo, przetrwawszy wszystkie próby, wyjdzie z nich zbrojne
ufnością, oczyszczone z nienawiści, a miłość małżeńska usprawiedliwiona zbawiennymi porównaniami...
Przy tym przekształceniu naszych obyczajów znikłaby sama przez się ohydna rana prostytucji"...
Doprawdy, poza zwrotem o ,,frankońskim rycerstwie" i poza zapaszkiem romantycznego stylu, czyż
nie można by sądzić, że to jest cytat z książki LindsayaLindsay, Benjamin Barr (1869--1943) --- amerykański sędzia i reformator społeczny z Denver w stanie Colorado, przez wiele lat kierujący tam sądem dla nieletnich; propagator pomysłu ,,małżeństwa na próbę" (companionate marriage)., która dziś jest jeszcze książką przyszłości?
A kiedy Balzac ryzykuje zdanie --- w epoce gdy je
pisał, jakże paradoksalne! --- ,,że mniej byłoby nieszczęśliwych małżeństw, gdyby się ludzie żenili ze
swymi kochankami", i że takie małżeństwo wypróbowane wprzódy dawałoby rękojmięrękojmia (daw.) --- gwarancja. trwałości, czyż to
nie przywodzi na myśl dzisiejszej teorii ,,małżeństw
próbnych"? I dzisiejszej coraz częstszej praktyki...
Czytamy dalej:
,,W istocie, małżeństwo oparte na skojarzeniu religijnego zachwycenia, jakie stwarza miłość, z próbą
owej chłodnej trzeźwości, jaka następuje po momencie posiadania, powinno by stanowić najtrwalszy ze
wszystkich związków... Niejedno młode dziewczę dozna zawodu w swych nadziejach miłosnych... ale czyż
nie będzie dla nich olbrzymią wygraną, że nie związały życia z człowiekiem, którym mają prawo pogardzać?
Ale trudno na tym miejscu przedstawić wszystkie
korzyści, jakie wniosłoby z sobą usamodzielnienie
dziewcząt. Skoro przejdziemy do okoliczności towarzyszących małżeństwu takiemu, jakim go uczyniły
nasze obyczaje, wówczas każdy zdrowo patrzący będzie mógł ocenić doniosłość systemu wychowania
i swobody, których, w imię rozsądku i w imię natury, domagamy się dla panien. Przesąd, jaki żywimy we Francji co do dziewictwa młodych oblubienic,
jest najgłupszy z tych, które nam jeszcze zostały"...
Balzac zdaje sobie sprawę, na ile uprzedzeń natrafią te poglądy:
,,Ludzie tchórzliwi okrzykną się może, że podobna
reforma obyczajów stałaby się powodem straszliwego ich rozluźnienia, że, bądź co bądź, prawa czy obyczaje będące praw tych źródłem nie mogą sankcjonować zgorszenia i niemoralności; że, jeśli istnieje
zło nieuniknione, społeczeństwo nie powinno go bodaj uświęcać... Ale oddalilibyśmy się zbytnio od
tematu --- pisze --- gdybyśmy się chcieli zapuszczać
w szczegóły tych olbrzymich reform moralnych, które staną się niewątpliwie żądaniem Francji w w. XX:
obyczaje przekształcają się tak wolno! Aby najlżejsze przeobrażenie mogło dojść do skutku, czyż
nie musi wprzód najzuchwalsza idea poprzedniego
wieku stać się najpospolitszym komunałem wieku
bieżącego?"
Tak mówi Balzac na kilku stronicach serio, wsuniętych w gruby tom mądrego żartu. Nie dziwmy się, że w tej książce, przepojonej sarkazmem, to, co
stanowi niejako jej ,,pozytyw", zajmuje tak mało
miejsca. Wywody te miały swoją słabiznę, z której
Balzac, przy swoim realnym spojrzeniu na świat,
musiał sobie zdawać sprawę. W epoce Balzaka ,,błąd"
kobiety i niepożądane macierzyństwo, lub przynajmniej jego groza, to były rzeczy nierozłączne: cóż za
hamulec w postulatach swobody dla panien, cóż za
obciążenie sprawy ,,wiarołomstwa"! Rzecz prosta, iż
taki realista jak Balzac czuje całą wagę tego faktu;
dlatego zostawia tę sprawę ,,wiekowi XX do rozwiązania"; rzuca raczej posiew myśli niż projekt konkretnych reform. Jasne jest, że dzisiejsze opanowanie ciąży, czyli tzw. ,,regulacja urodzeń", stwarza
w dziedzinie kształtowania się obyczajów nowy fakt
niesłychanej doniosłości. Na tej zasadzie młode
dziewczęta biorą dziś sobie same owo prawo do
swobody, nie czekając pozwolenia prawodawców; na
tej zasadzie dzisiejsi ,,fizjologowie" mogą stawiać tezę,
że małżeństwo --- nawet dobre --- nie musi być grobem możliwości miłosnych obojga stron; mogą najpoważniej roztrząsać ewentualności, które dla Balzaka były, mimo wszystko, raczej tematem do tradycyjnych żarcików.
Wiele rojeń Balzaka rozwiązuje tedy samo
życie, przeważnie po jego myśli. Ba, wychowanie
kobiet i ich samodzielność poszły z pewnością o wiele dalej, niż on przeczuwał. Ale nawet przy tych
olbrzymich przemianach, wiele, bardzo wiele jego
spostrzeżeń, dotyczących tak trudnej rzeczy, jak współżycie dwojga ludzi, nie straciło nic na aktualności,
dlatego po prostu, że pewne sprawy są --- wieczne.
A postulat traktowania małżeństwa --- nawet fizycznie --- jako umiejętności, dziś tak spopularyzowany,
czyż nie był wówczas jego wynalazkiem?
I właśnie ta aktualność, którą zyskała książka
Balzaka dzięki nowoczesnym ,,rewizjonistom" małżeństwa, daje jej nowy smak. Czytając ją, robimy
w duchu bilans obyczajów: to a to się zmieniło, ten
koncept trąci myszkątrąci myszką --- jest przestarzały., to a to już jest przestarzałe,
a to znów żywe, prawdziwe, mądre.
Ale najbardziej interesujące jest śledzić w tej
książce --- w tej Komedii ludzkiej w zalążku --- to
co można by nazwać ,,materialistycznym poglądem na
świat" owego wielkiego... spirytualisty, jakim był Balzac; to, co czyniło go przedmiotem podziwu Marxa.
Że najsubtelniejsze sprawy uczuć czy obyczajów podlegają żelaznym prawom materialnego układu sił i znowuż one na ten materialny układ oddziaływają, to ---
zwłaszcza w epoce romantyzmu --- miało cechy odkrycia, do dziś dnia nie przez wszystkich zrozumianego. Otóż nigdzie może tego odkrycia nie eksploatuje Balzac z taką werwą, z takim szelmowskim
humorem, jak w tej książce. Takie zestawienie
jak stosunek rachunku praczki do szczęśliwej lub
nieszczęśliwej miłości, jak rola wiarołomstwa w obrocie pieniądza i budżecie Francji itd. itd., to są
żarty, zapewne, ale genialne żarty. Tu już jest
cały ów Balzac, dla którego każda kwestia promieniuje w nieskończoność, dla którego nie ma rzeczy
błahych ani wielkich, materialnych i moralnych, duchowych i fizycznych, ale wszystkie łączą się w wielką grę życia.
Jak skończyć z piekłem kobietJak skończyć z piekłem kobiet --- referat wygłoszony na zebraniu dyskusyjnym pod powyższym tytułem, urządzonym przez sekcję Świadomego macierzyństwa (Tow. Służby Społecznej) w czerwcu 1931 w Warszawie.
Szanowni Państwo! Byłem wprawdzie lekarzem,
ale nie zasiadam na tej estradzie jako lekarz; są tutaj inni, godniejsi przedstawiciele tego stanu. Jestem
tu jako literat: uważam, że powinien być tutaj przedstawiciel literatury. Zaraz wytłumaczę się czemu.
Mam, proszę państwa, przyjaciela, też literata. Jest to robotnik Jakub WojciechowskiWojciechowski, Jakub (1884--1958) --- robotnik, pamiętnikarz, literat., autor Życiorysu
własnego robotnika. Korespondujemy z sobą dość
często. Otóż, w jednym z listów malujących stosunki w jego miasteczku, opisuje mi Wojciechowski
dolę pewnego optantaoptant --- osoba korzystająca z prawa do wyboru obywatelstwa., który ,,z łaski miasta" dostał
z rodziną mieszkanie w chlewie; ten chlew się spalił wraz z częścią dobytku; chłop ze zgryzoty dostał
zapalenia mózgu i skończył w szpitalu. Żona jego ---
pisze Wojciechowski swoim naiwnym stylem ---
,,mieszka dziś na górze pod słomianym dachem (zapewne na strychu): jak mi ta niewiasta opowiadała,
urodziła ona do dzisiaj piętnaścioro dzieci i jeszcze troje żyje z tego całego mendlamendel --- 15 sztuk., ale drugie pomarły".
Uderzył mnie ten ustęp listu. Mimo woli wziąłem
ołówek i zacząłem liczyć. Piętnaścioro dzieci na troje żywych. Co to znaczy? To znaczy sto trzydzieści pięć miesięcy ciąży; może drugie tyle karmienia;
piętnaście porodów i połogów, trochę chorób przy
tej okazji, piętnaście pijaństw na chrzcinach, dwanaście śmierci. Piętnaście takstaksa --- opłata. za chrzciny, a dwanaście za pogrzeby: czy nie miałem kiedyś racji
nazwać tego ,,podatkiem obrotowym"? I to wszystko
aby wyprodukować troje dzieci, o ile tych troje się
wychowa; bo i to jest więcej niż wątpliwe w tych
warunkach. A wtedy proporcje jeszcze odpowiednio
się zmienią. Diabelnie droga produkcja. Fabryka,
która by produkowała tym kosztem, musiałaby zbankrutować.
Otóż w tym rzecz: tu już nie chodzi o dyskutowanie, czy Polska potrzebuje więcej obywateli, czy
mniej; ale jakim kosztem odbywa się ta produkcja,
często złudna. Bo takie zagadnienie arytmetyczne
jak to, które nastręcza list Wojciechowskiego, z pewnością nie jest niczym wyjątkowym. Rzecz jasna,
że w tych ciążach, porodach i pogrzebach, że w tej
otchłani tonie wszystko, co jest ponad najprymitywniejszą obronę od głodu; że w niej tonie i elementarz dla dzieci, i użytek mydła, i oświata, i miłość,
i wdzięk życia, i większość ludzkich uczuć i potrzeb
duchowych. I oto czemu ta sprawa szczególnie musi
obchodzić nas pisarzy, dla których poziom kultury
kraju, bodaj z prostego egoizmu, nie może być obojętny. Bo przecież i tam, gdzie nie chodzi o ostatni
szczebel nędzy, w skromnej na przykład rodzinie urzędniczej, i tam chroniczna ciąża musi pochłonąć wszystko, co wiąże się z jakimiś umysłowymi zainteresowaniami.
Dotyczy nas ta sprawa i z innego względu. Pisarze
mogą tutaj wiele zrobić, jako ci, którzy urabiają opinię.
Mało kiedy mają taką sposobność. Niełatwo na przykład poradzić coś piórem na klęski bezrobocia, braku
mieszkań czy innych takich rzeczy. Ale tutaj, gdy
chodzi przede wszystkim o uświadomienie społeczeństwa, o przebudowę pojęć, o uprzątnięcie pewnych
zabobonów, tam pióro jest dobrą bronią.
Kiedy się weźmie taki przypadek, jak ten, który
przytoczyłem na wstępie, zdawałoby się, iż sprawa
jest tak jasna, że nie może być co do niej dwóch zdań.
Tymczasem, przeciwnie, mało jest spraw, które by były
tak zabałamuconezabałamucony --- zakłamany, skomplikowany ponad potrzebę.. Idea Świadomego macierzyństwa
przedziera się z niezmiernym trudem przez gęstwę
uprzedzeń i ciemnoty, a zwłaszcza splątanych interesów.
Walki o tę ideę trwają na szerokim świecie już kilkadziesiąt lat; tylko do nas --- trzeba to przyznać
z pewnym wstydem --- nawet echa ich nie dochodziły.
Ale dawniej była przynajmniej jakaś zgodność linii
walki i oporu. Natomiast dziś, po częściowych zwycięstwach regulacji urodzeń, zdumiewający jest chaos
pojęć, jaki w tej mierze panuje w świecie. Nigdy
stare powiedzenie Montaigne'a, że to ,,co jest zbrodnią z jednej strony rzeki, jest cnotą na drugim jej
brzegu", nie było równie prawdziwe. Bo oto widzimy,
że to, co w jednym kraju uznane jest za sprawę
użyteczności publicznej, w drugim rzekomo zagraża
moralności i wszelkim obywatelskim cnotom. W Holandii np. rząd popiera poradnie, które nie tylko uświadamiają, ale i rozdają ludności środki ochronne przeciw
ciąży, gdy we Francji nawet cień propagandy czysto
ideowej w tym duchu ścigany jest karnie. W Ameryce ruch regulacyjny walczy jeszcze z zaciętym
oporem pastorówpastor --- duchowny protestancki., podczas gdy w ubiegłym roku
światowy zjazd biskupów protestanckich w Londynie
stanął na stanowisku regulacji. Świeżo czytałem artykuł
arcybiskupa ormiańsko-wschodniego obrządku doktora
Schmuckera, w którym oświadcza się stanowczo za regulacją, nie widząc w niej nic sprzecznego z zasadami
chrystianizmu; podczas gdy nasze pisemka klepią
wciąż, że idea Świadomego macierzyństwa przeciwna
jest etyce chrześcijańskiej.
Niewątpliwie do zaciemnienia sprawy niemało przyczynił się fakt, że kraj, który przywykło się widzieć
na czele, gdy chodzi o światło i o wolność idei ---
Francja --- zajmuje tutaj stanowisko zdecydowanie
negatywne. Ale zważmy dlaczego: dlatego, że od dawna, o wiele wcześniej niż w innych krajach, bez
żadnej propagandy, tylko z instynktu, idea regulacji
urodzeń zwyciężyła we Francji w praktyce. Słynny
,,system dwojga dzieci" stworzył zamożność kraju,
Antyregulacyjne stanowisko rządu francuskiego ma
być hamulcem dla tej praktyki, a dyktowane jest
zwłaszcza obawą przed płodnością Niemiec.
Ta militarna troska Francji o płodność rozciąga
się i na Polskę, jako na jej sojusznika. Podbijają
nam bębenka jak mogą; silą się zaszczepić nam ambicję w tym kierunku. Kiedy przed paru laty objeżdżałem Francję z odczytami natury czysto literackiej,
śmiać mi się chciało, kiedy raz po raz podchodził
do mnie jakiś stary generał francuski i mówił: ,,Parlez nous de votre natalité". Niech pan nam mówi
o waszej płodności! I ściskał mi mocno ręce, i patrzał na mnie z czułością i podziwem, tak jakbym ja
był bożkiem płodności we własnej osobie. Ale nic
nie pytali o naszą mortalité, o śmiertelność tych naszych dzieci, które rodzą się tak obficie, ani o to,
jak one żyją, w jakich warunkach, ani o to, co z nich
wyrasta. Wystarcza im najzupełniej cyfra naszych
urodzeń na papierze, statystyka. Kiedy się stosuje
statystykę do indywidualnych spraw ludzkiego życia,
zawsze przypomina mi się ta anegdota. Pytał jeden
drugiego, co to jest statystyka. ,,Och, statystyka,
to bardzo proste. Na przykład pańska żona zdradza
pana cztery razy dziennie, a moja mnie wcale: otóż
statystyka, biorąc przeciętną, stwierdzi, że każdego
z nas obu żona zdradza dwa razy dziennie". Tak samo tutaj: w obszernym mieszkaniu na pierwszym
piętrze chowa się jedno albo dwoje dzieci; u biedaków w suterenach rodzi się ich piętnaścioro, z czego dwanaście umiera, a troje pozostałych ma rachitisrachitis (daw.) --- krzywica.; ale statystyka jest bardzo zadowolona; oblicza
sobie: ,,ośm i pół dziecka na rodzinę, to bardzo
pięknie".
Jedną z najgłupszych rzeczy w tej sprawie jest
to straszenie się nawzajem swoją płodnością. Francja
boi się płodności Niemiec, Niemcy boją się płodności Słowian, etc. Dlatego największą zdobyczą idei
regulacji urodzeń jest postawienie rzeczy na gruncie
międzynarodowym, aby skończyć z tym straszeniem
się wzajemnym. Istnieje już międzynarodowa Liga
regulacji urodzeń z centralą w Londynie, gdzie reprezentowane są wszystkie narody; brak było tylko
Polski. Przystąpienie do tej Ligi powinno być naszym najpilniejszym zadaniem. To dopiero początek;
ale wspólna akcja kobiet mogłaby niewątpliwie zdziałać wiele na tym terenie. Pisałem kiedyś w Piekle kobiet: ,,Dzień, w którym kobieta polska porozumiałaby się z kobietą niemiecką co do demobilizacji macic, byłby ważnym dniem dla pokoju ludzkości".
Na razie w Niemczech toczą się dokoła tej idei
regulacyjnej najzaciętsze walki. Akcja nie jest
tam wręcz zabroniona, ale jest bojkotowana przez
sfery oficjalne, nacjonalistyczne, kapitalistyczne, militarystyczne, a nawet przez większość lekarzy. Mimo to, ruch ,,regulacyjny" jest bardzo silny; działa
już w Niemczech szereg wzorowych poradni świadomego macierzyństwa. Ale najbardziej zdecydowane posunięcia w tej mierze widzieliśmy w ubiegłych
latach w Anglii: najkonserwatywniejsza instytucja, Izba Lordów, poparła całą swą powagą ideę
regulacji, zalecając tworzenie poradni i uświadamianie ludności w tej mierze. Oczywiście i tu
złożono hołd obłudzie, dozwalając uświadamiania tylko kobiet zamężnych, tak jakby ta sprawa
była mniej paląca dla niezamężnych, zwłaszcza dziś,
gdy tyle kobiet w Anglii skazanych jest na musowy
celibatcelibat --- rezygnacja ze stosunków seksualnych.. Bądź, co bądź, rzeczą znamienną jest, że Anglicy, którzy stanowią wszak małą garstkę w stosunku
do obszarów, nad którymi panują, oświadczyli się
mimo to za regulacją urodzeń, stwierdzając tym, że
uważają jakość, a nie ilość za istotną wartość kraju.
Znaczne ograniczenie urodzeń, jakie już w Anglii
w ostatnich dziesiątkach lat nastąpiło, stało się podstawą podniesienia kulturalnego angielskiego robotnika.
Aby więc zrozumieć, w jaki sposób sprawa tak
prosta i jasna mogła się tak zaciemnić, trzeba policzyć, ile zabobonów, ile interesów wspiera się na
nieograniczonej płodności. Najpierw kler, który pod
naciskiem częściowo ustępuje, ale niechętnie. Dalej
kapitalizm, widzący taniość robotnika w jego nadmiernej podaży. Nacjonalizm, który w ,,napięciu demograficznym" (jak to melodyjnie nazwano) widzi
element ekspansji; to jest religia włoskiego faszyzmu. Militaryzm, widzący siłę obrony czy agresji
w ilości rekruta. Wreszcie rozmaite interesy zawodowe, związane z tym, aby się ludzie mnożyli, choćby
po to aby mieli rychło żegnać się ze światem: fabrykanci kołysek, smoczków, mączki Nestla i trumien
z pewnością nie będą za regulacją urodzeń.
Ale, o ile zrozumiałe jest, że ,,prawica" odnosi
się niechętnie do regulacji urodzeń, trzeba stwierdzić,
że prawie równie niechętnie odnosi się do niej i lewica. Komunizm widzi w niej zmniejszenie nędzy
i niezadowolenia, które są dla niego najlepszymi
współczynnikami propagandy. Ale i socjalizm zajmuje
często wobec tego ruchu dwuznaczną postawę. Odzwierciadla się to zwłaszcza w dotyczącej literaturze
polemicznej w Niemczech. Pionierzy regulacji zarzucają tam wręcz menerom niemieckiego socjalizmu
nieszczerą postawę, twierdząc, iż wodzowie proletariatu niechętnie patrzą na to, co pozwoliłoby proletariuszowi przestać być proletariuszem. Spauperyzowanaspauperyzowany --- zubożały. rodzina z ośmiorgiem dzieci należy niejako do
nich, prenumeruje (mówiąc konkretnie) ich gazety ---
tymczasem dwoje dzieci, którym ojciec-robotnik będzie mógł dać staranne wychowanie, wyrośnie może na burżujów. Nie potrzeba zaznaczać, że takie
rozumowanie wodzów socjalizmu byłoby bardzo ciasne i nieludzkie. Nie wiem, jak z tym jest u nas;
bądź co bądź uderza mnie nieszczery stosunek
dzienników socjalistycznych do tej akcji, tak ważnej
dla robotnika, podjętej w ramach socjalistycznej Służby społecznej.
Widzimy tedy, że dużo jeszcze jest roboty dla
rozjaśnienia, uporządkowania i rozpowszechnienia pojęć. A jeżeli zacząłem tych kilka słów od relacji
robotnika Wojciechowskiego, to dlatego, że ta prosta relacja najbardziej, moim zdaniem, trafia w sedno rzeczy. Żadne operowanie ,,wyższymi" rzekomo
kategoriami i celami nie może przesłonić bezpośredniej i krzyczącej o pomoc rzeczywistości. Żadne statystyki. Bo jeżeli chodzi o statystykę, łatwo przeciwstawić jej inne znowuż statystyki: statystykę poronień,
dzieciobójstw, małoletnich przestępców, gruźlicy, analfabetów, okropnych warunków mieszkaniowych ---
słowem tego wszystkiego, co przynosi nędza. A to
są nieuchronne apanażeapanaże --- korzyści finansowe związane z zajmowanym stanowiskiem (tu użyte ironicznie). nieograniczonej płodności.
Tego nie złagodzi żaden komplement francuskiego
generała. I nawet gdy się stanie na gruncie militarnym, takie czysto papierowe kalkulacje ludnościowe
są z gruntu fałszywe.
Najmniej chodzi o to, aby przekonywać osoby bezpośrednio zainteresowane --- kobiety. Tych, sądzę,
przekonywać nie potrzeba, te dobrze wiedzą, co o tym
myśleć: wystarczy dać im tylko środki, wskazać gdzie
mogą szukać rady i pomocy, zakładać dla nich poradnie. Raczej idzie o to, aby przekonać lub zwalczyć tych, którzy mogliby przeszkadzać w naszej
akcji.
Rozmawiałem o tej sprawie z wieloma ludźmi, między innymi z lekarzami. Uderzyło mnie, jak często
spotyka się bałamutne pojęcia. Lekarze nasi bawią
się tu w statystów, w ekonomistów, robią ,,politykę
populacyjną" spod ciemnej gwiazdy, i wzbraniają
się --- jakoby z obywatelskiego punktu widzenia ---
pouczać kobiety o sposobach zapobiegania ciąży. Ba,
spotkałem takiego, który mi gadał o ,,żółtym niebezpieczeństwie". Dziwni ludzie, którzy przewidują
na dwieście lat naprzód wszystkie możliwe i niemożliwe niebezpieczeństwa, a nie widzą tego nieszczęścia, które jest tuż obok i woła o pomoc dziś.
Podczas gdy lekarze tak majaczą, przeciwnie, nasi
ekonomiści --- nawet bardzo konserwatywni --- od dawna
krzyczą na alarm, ostrzegają przed rosnącą pauperyzacją kraju --- zarówno materialną, jak duchową ---
i wzywają do ograniczenia płodności. Ale cóż! ekonomiści piszą w fachowych pismach, a do ogółu to
nie dociera. A nie dociera dlatego, bo, jak wiele
najważniejszych kwestii, tak i ta jest stale przemilczana, omijana. Otóż przerwać to milczenie jest
zadaniem pisarzy i dlatego uważałem, że powinni
być na tej estradzie reprezentowani.
Możemy być pewni, że akcja nasza napotka przeciwników, że spotka się z wszelkimi formami obłudy, złej wiary, zabobonu. I nawet łatwo zgadnąć, kto
będą ci przeciwnicykto
będą ci przeciwnicy --- dziś popr.: kim będą ci przeciwnicy.. Ci, co zawsze: nasi felietonowi
kaznodzieje. Znam ich wszystkich dobrze i wiem
z góry co będą pisali. I radzę jedną rzecz. Aby każdego (świeckiego oczywiście człowieka), który będzie
rzucał wielkie słowa o potrzebie hiper-płodnej
Polski, zapytać skromnie: ,,Przepraszam, ile pan ma
dzieci? Bo, o ile znam tych moich kolegów-publicystów, to, gdyby wziąć ich jaki tuzin, z trudem doliczyłoby się u wszystkich razem pięciorga dzieci.
Ale pewni ludzie nawykli do tego, że to co się głosi, nie potrzebuje mieć nic wspólnego z własnym
życiem, z własnymi uczynkami. Ten sam dziennikarz,
który osobiście robi, co może, aby ograniczyć przyrost swej progenituryprogenitura (daw.) --- potomstwo., będzie plótł duby smalone
o ,,mocarstwowym stanowisku", o potrzebie maksimum urodzeń i będzie zwycięsko potrząsał... nie
powiem czym, w odpowiedzi Trewiranusowi. I dlatego, kończąc tych kilka słów, stawiam formalny
wniosek, aby, w przewidywaniu akcji, jaką wytoczą
przeciwko nam, ustalić zawczasu statystykę rozrodczości naszych publicystów.
Spowiedzi i konfrontacje
W jednym z kabaretów wiedeńskich przed wojną
bawiono się długo takim żartem: Goethe przed komisją egzaminacyjną, pytany z własnego życiorysu, obcina się szkaradnie, profesorowie wszystko wiedzą
lepiej.
Wygląda to komicznie: ale najzabawniejsze jest,
że istotnie wiele rzeczy mogą wiedzieć lepiej. Co
dla samego pacjenta jest nieraz mglistym wspomnieniem, dla nich konkretyzuje się w mnóstwie orientujących dat, listów, dokumentów. Gdy u pisarza
pamięć dawnych rzeczy barwi się nieuchronnie późniejszymi stanami duszy, oni, obiektywne besserwisserybesserwisser (z niem.) --- ktoś, kto wie lepiej (często ironiczne a.negatywne)., przeciwstawiają mu jego autentyczne własne
świadectwa. Ale kiedy od tych materiałów przechodzą
do syntezy, do interpretacji, znowuż delikwent może
się uśmiechać: z wszystkich tych ścisłości wynika najczęściej psychologiczny fałsz, brakło jakiejś najtajniejszej sprężyny, jakiegoś nieuchwytnego połączenia,
którego nie zdradził żaden dokument, którego tajemnicę wielki człowiek uniósł z sobą do grobu.
Mądry Goethe, świadom tej interferencjiinterferencja --- tu: wzajemne oddziaływanie. prawdy
z pamięcią, z mniej lub więcej świadomą wolą innej prawdy, dał swoim wspomnieniom tytuł Dichtung und WahrheitDichtung und Wahrheit
(niem.) --- Fakt i Fikcja., uprzedzając niejako kontrolę
krytyki, mimo iż nie przeczuwał zapewne, czym stanie się ona w przyszłości!
Bo, w obecnym kształcie krytyki literackiej i jej
postępów, dojdzie niedługo do tego, że do katedry
literatury będzie przydzielony detektyw i sędzia
śledczy. Wbrew doktrynom, utrzymującym, że tylko
dzieło pisarza nas obchodzi, a nie jego życie, nigdy
bardziej niż dziś nie interesowano się życiem wielkich ludzi. Powódź biografii zalewa rynek księgarski,
sensacyjnie napisany życiorys staje się najulubieńszą lekturą. Szperają tedy, wglądają, konfrontują,
a jeżeli historia literatury czyni to nawet tam, gdzie
pisarz nie dał jej żadnych uprawnień, cóż dopiero
w wypadkach, gdy sam, wyznaniami swymi lub niedyskretnie osobistym charakterem swej twórczości,
zachęcił niejako i uprawnił jej ciekawość. Wówczas
badania krytyczne zatrącają w istocie czynnością detektywa, i czyta się ich wyniki niczym romans kryminalny.
Zetknąłem się z tym świeżo, przygotowując do
druku nowe polskie wydanie nieśmiertelnych Wyznań J. J. RousseauRusseau, Jean Jacques (1712--1778) --- francuskojęzyczny pisarz i myśliciel pochodzący ze Szwajcarii, twórca epoki schyłkowego oświecenia, sentymentalizmu, prekursor romantyzmu.. Osobliwa książka --- z wielu
względów. Raz dlatego, że skreślona na marginesie twórczości pisarza, przesłoniła niemal całą jego
twórczość. Dzieła Russa, niegdyś pożerane tak chciwie, tak płodne w skutki, kształtujące tyle nowych
światów, są dziś niemal lekturą erudytówerudyta --- człowiek wszechstronnie wykształcony.; ale Wyznania jego czytają wszyscy. Takie są nieprzewidziane kaprysy literatury.
KłamstwoAle szczególna jest ta książka jeszcze przez coś
innego. Godłem jej --- szczerość: ,,Chcę pokazać moim bliźnim człowieka w całej prawdzie natury, a tym
człowiekiem będę ja". Jest unikatem spowiedzi. Posunęła się dalej, niż którakolwiek inna, w odsłanianiu
zakamarków duszy. Zaraziła tą pasją spowiadania się
całe pokolenia, sprowadziła ileż auto-analiz, zwierzeń!
I oto ta książka, tak rewolucyjna swą szczerością,
jest --- jeżeli wierzyć dokumentom, a trudno im nie
wierzyć --- spiętrzeniem samych prawie kłamstw,
przynajmniej w pierwszej swojej części, tej, która
mówi o młodości pisarza.
I nigdzie może nie znaleźlibyśmy lepszej sposobności, aby obserwować metody konfrontacji, skrzętność i pomysłowość nowoczesnej krytyki w wyzyskaniu dokumentów w sposób, którego w istocie nie
powstydziłby się zawodowy sędzia śledczy. Odczytałem np. świeżo monografię p. L. F. Benedetto; poświęcona osobie pani de Warens, tym samym wciąż
zajmuje się Russem. Dodajmy od razu, że p. Benedetto, Włoch, nie lubi Russa, który w wielu okazjach wyraził się o Włochach dość cierpko: prowadzi też
swoje śledztwo z odcieniem złośliwej przyjemności.
Weźmy, dla przykładu, znany epizod Wyznań:
nawrócenie się młodego Russa na katolicyzm w przytułku katechumenówkatechumen --- osoba przygotowująca się do przyjęcia chrztu. w Turynie. Czyż mógł przewidzieć nieostrożny pisarz, kiedy, przy pomocy wyobraźni (mając w tym zresztą, jak to niebawem wskażemy, swój cel) kreślił, w kilkadziesiąt lat po wypadkach, owe dawne dzieje, że w dwieście lat potem znajdzie się ktoś, kto przepatrzy archiwa i rejestry turyńskiego przytułku i weźmie jego samego
w krzyżowy ogień konfrontacji?
Pan Benedetto uczynił to. Wyszperał, kto był
w przytułku równocześnie z Russem: odkąd, dokąd,
jak długo. Jeżeli wierzyć autorowi Wyznań, znajdowała się tam osobliwa kompania: czterech czy
pięciu bandytów, którzy wyglądali raczej na lejbgwardzistówlejbgwardzista --- członek gwardii przybocznej. diabła niż na aspirantów do godności
dzieci Bożych; kobiety też nie lepsze: największe
pluchy i najostateczniejsze ladacznice, jakie kiedykolwiek zapaskudziły owczarnię Pana. Była tam
,,ładna dziewczyna o szelmowskich oczach", którą zajął się specjalnie jakiś misjonarz i nawracał ją ---
Rousseau tak twierdzi --- z większą gorliwością niż
pośpiechem. Był i jakiś ,,ohydny Maur czy Ekslawończyk", który starał się wtajemniczyć młodego
Russa w skombinowane sekrety onaniionania --- onanizm, masturbacja. i pederastiipederastia --- homoseksualizm.,
nie budząc tym zbytniego zgorszenia u władz duchownych przytułku. Wszystko to wzięła pod swoje
szkiełko nauka ścisła; ów deprawator nieletnich,
Maur czy Lewantyńczyk, to mógł być, zapisany w rejestrach, niejaki Rubin d'Alep (Rousseau tego pewno
nie wiedział, ale oni wiedzą); dziewczyną ,,o szelmowskich oczach" mogła być panna Judyta Komes; ---
zgadza się. Hm, ale ona przybyła później, niż Rousseau powiada; a znowuż zamach Maura, który rzekomo przyspieszył przejście Russa na katolicyzm ---
ile że chłopiec zgodził się na wszystko, byle tylko
opuścić okropny przytułek --- mógł, wedle ścisłych
dat, zdarzyć się jedynie po jego nawróceniu... Ten
i ów szczegół również ,,nie klapuje". Co gorsze ---
i oto najdrażliwsza konfrontacja --- nie zgadzają się
główne daty. W myśl wersji Russa, przebieg był
taki: Rousseau --- pół-dziecko --- wszedł do przytułku
przez młodzieńczą lekkomyślność; skoro się znalazł
w obliczu apostazjiapostazja --- odejście od wiary., chciał się cofnąć; przez dwa miesiące bronił się, dysputował, starał się przekonać
i nawrócić tych, którzy mieli za zadanie nawrócić
jego; ale widząc, że go nie wypuszczą inaczej, niż
katolikiem, znalazłszy w przytułku wszystkie możliwe
ohydy, poddał się zmianie religii, byle się stamtąd
wydobyć. Przyjmuje tedy katolicyzm, on, urodzony
w Genewie, wyrzeka się wiary ojców; po skończonej
ceremonii, wciskają mu w ręce trochę więcej niż
dwadzieścia franków --- owoc okolicznościowej
kwestykwesta --- dobroczynna lub okolicznościowa zbiórka pieniędzy. --- wypychają go na ulicę i zatrzaskują bramę. Tak rozwiał się cały gmach pokus i nadziei,
którymi znęcono chłopca.
Tak przedstawia rzeczy Rousseau po latach, wróciwszy na łono nauki Kalwina i zachowawszy dla katolicyzmu niechęć i urazę; posługuje się całym swoim
talentem pisarskim, aby przyoblec tę wersję w niezapomniane kształty. Ale nieubłagane daty, zestawione przez p. Benedetto, mówią co innego. Rejestry
stwierdzają mianowicie, że Rousseau wstąpił do przytułku dnia 12 kwietnia, przyjął zaś katolicyzm dnia
21 kwietnia: cały proces jego ,,nawrócenia" trwał
9 dni: tym samym wszystkie rzekome pobudki,
wszystkie perypetie i dwumiesięczne walki zdają się
tworem fantazji pisarza. Nawet sumę zebraną z kwesty zdołano skorygować: wynosiła nie 20 franków,
ale 5 franków i 10 centymów; po czym nie wypchnięto chłopca na ulicę, gdyż jeszcze przez dwa miesiące po nawróceniu pozostał w przytułku...
Czytamy to ze zdumieniem. Jak to, ta książka, tak
oddychająca prawdą, może zawierać tak grube kłamstwa? Niestety, tak się zdaje. Bo ta książka nie
z samej potrzeby szczerości wynikła. Jest raczej
kombinacją ekshibicjonizmu --- wręcz fizycznego, do
którego Rousseau się przyznaje --- z pewnym ukrytym celem. Sekret ten tkwi w kolejach egzystencji
pisarza.
Uprzytomnijmy sobie te koleje. Włóczęga, któremu
pół życia spłynęło w sposób więcej niż wątpliwy;
lokajczyk wypędzany ze służby; młody dryblas żyjący wiecznie z czyjejś łaski, niezdolny zapracować
na życie; człowiek, który sprzedał swą religię dla
mizernych zysków, który żył lata całe na utrzymaniu znacznie starszej od siebie kobiety, potem zaś
skojarzył się z jakąś kuchtą; który pięcioro własnych
dzieci oddał do domu podrzutków i nigdy się o nie
nie zatroszczył, staje się nagle świecznikiem cnoty,
filozofem, apostołem, nauczycielem, prawodawcą
świata! Nie dziw, że przeszłość, którą wlecze za sobą, jest mu ciężkim brzemieniem. Ten człowiek
ma wrogów, ma zawistnych, pośród najgłośniejszych,
najwpływowszych ludzi pióra; naraził się ustosunkowanym damom; wrogowie jego nie zawahają się
wyzyskać tych faktów. Stopniowo rozwijająca się
mania prześladowcza wyolbrzymia jego obawy. Dwie
zwłaszcza okoliczności --- zmiana religii i zaparcie
się swoich dzieci --- stają się nieustannie dręczącym
wspomnieniem. Oświetlić na swój sposób, pogodzić
sprzeczności, scałkowaćscałkować --- tu: scalić. dziwne fragmenty swego
życia, przeciwstawić swoją wersję wszelkim ustnym
i pisanym komentarzom, uprzedzić inne zwierzenia
swoją spowiedzią --- oto, bardziej niż potrzeba szczerości, pobudka Wyznań Russa.
Metoda Wyznań przypomina chwilami TartufaTartufe --- główny bohater Świętoszka Moliera., który, przyparty do muru, bije się w piersi, mówiąc:
Tak, mój bracie, jam winny, zbrodniarz godzien
kary --- jam grzesznik zatwardziały, pełen brudu,
złości... Kaja się z drobiazgów, o których nikt nie
wiedział, a równocześnie, wyegzaltowawszy, podbiwszy
czytelnika swą emfatyczną nieco szczerością, podsuwa
mu fałszywą wersję notorycznych faktów.
To jest tajemna pobudka pierwszej części Wyznań.
I bodaj czy nie z chęci zaciemnienia owej nieszczęsnej apostazji wynikł również opis idylli z panią de
Warens, jeden z najoryginalniejszych, najładniejszych
epizodów miłosnych, jakie zna literatura. Bo i tu
szczerość Russa była --- zdaje się --- co najmniej
w połowie kłamstwem.
Pani de Warens była --- jak o tym świadczą dokumenty --- zawodową agentką rządu sabaudzkiego
od ,,nawróceń". Bo w owej epoce katolicy i protestanci nie palili się już wzajem na stosach, ale
wydzierali sobie dusze, odkupywali je w potrzebie.
Pani de Warens, nieszczęśliwa w pożyciu domowym,
zrujnowana, zadłużona po uszy, uciekła z Vevey na
terytorium króla Sardynii, odegrała sama komedię
nawrócenia i przyjęła katolicyzm; dano jej roczną
pensję, w zamian za co stała się powolnąpowolny (daw.) --- posłuszny. agentką
rządu. W tym charakterze przesłał jej ksiądz de Pontyerre młodego Russa, ona zaś przekazała go dalej
do przytułku w Turynie. Niezapomniane karty, na
których Rousseau kreśli swoje pierwsze spotkanie
z panią de Warens, uczucie, jakie w nim obudziła
od pierwszej chwili, są --- bardzo być może --- jedynie
dziełem fantazji pisarza, w której świetle podróż jego
do Turynu zyskiwałaby nowe, pełne tajemnej poezji
pobudki. I pomiędzy mglistym wspomnieniem pierwszego spotkania a nieobowiązującym roztkliwieniem
nad nieżyjącą już panią de Warens, Rousseau rozpina łuk tej miłości, utkany z tęczowych kolorów samooszukaństwa.
Ale sędzia śledczy i tu nie przepuści mu niczego:
gromadzi dokumenty, konfrontuje je. I jeżeli kiedy
pisarz przepadłby przy egzaminie ze swej biografii,
to tutaj: wszak Rousseau sam przyznaje, że pewne
okresy swego życia pamięta jedynie bardzo mętnie.
Pan Benedetto, uzbrojony w jego listy, w autentyczne papiery, w bezlitosną logikę rozumowania, niewątpliwie dużo rzeczy lepiej wie od niego. Niewiele
z całej tej idylli ostało się pod ciosami naukowego
sceptycyzmu. O ile pewne jest, że młodego Russa
łączył później z jego opiekunką stosunek miłosny,
o tyle szczegóły wydają się przez autora Wyznań
bardzo swobodnie wyreżyserowane. Nawet Charmettes, owe urocze Charmettes: okazuje się, że Rousseau pędził w tym ustroniu dni przeważnie sam,
że folwarczek ten był środkiem pozbycia się go
z domu, w którym --- jak i w sercu ,,mamusi" ---
panował już hałaśliwy Wintzenried. Ach, gdybyż tylko tyle mówiły nam dokumenty! Ale odkryto memoriał, jaki dwudziestosiedmioletni Rousseau pisze,
pod dyktandem pani de Warens, do gubernatora Sabaudii, aby, wciąż z tytułu nawróconego, skomleć o jakąś pensyjkę. Memoriał ten kwalifikuje historyk pani de Warens jako ,,najnikczemniejsze szalbierstwo":
wszystko od A do Z jest w nim kłamstwem; aby
zaś nikomu nie przyszła ochota sprawdzać rzeczy na
miejscu albo wzywać go do przesłuchania, Rousseau
w zakończeniu memoriału pisze, że ,,na domiar nieszczęścia dotknęła go szpetna choroba, którą jest
zniekształcony"... A wszystko łgarstwo.
Tak, okrutne bywają ankiety detektywów literatury. Ale jest w tym pewna mądrość losu: pomnażają one przyjemność wtajemniczonych, oświetlając
tym ciekawiej zaułki duszy ludzkiej, sekrety twórczości, a nic nie szkodzą pisarzowi w oczach zwykłych czytelników, którzy o nich po prostu nie wiedzą. Pokolenia całe będą się upajały legendą Charmettes, i nic im nie popsuje śledztwo pana Benedetto. Tworzenie mitów jest przywilejem wielkich
pisarzy.
Nam zaś --- niby to wtajemniczonym --- konfrontacje takie ileż dają do myślenia. Wyznania!...
książka, która wciąż kłamie, a która niewątpliwie
oddycha szczerością. Przez co? Przez sposób, w jaki
kłamie. Wszak kłamać można na tysiąc sposobów.
Chcąc przeinaczyć prawdę, Rousseau, wpół mimo woli,
odsłonił nam równocześnie mnóstwo prawdziwych
uczuć, które inny by przemilczał; ośmielił do mówienia o rzeczach, o których w ogóle przed nim nie mówiono; stworzył nowe formuły psychologiczne, obyczajowe. Wszystkie kłamstwa, na których złapała
Russa krytyka detektywów, nie zmienią faktu, że
jego Wyznania są aktem odwagi, są wielkim krokiem
na drodze szczerości człowieka wobec samego siebie. I najciekawszą powieścią autobiograficzną, jaką
znamy.
Życie Henryka Brulard
Żyłem teraz, dzięki mojej Bibliotece Boy'a, pod
znakiem Spowiedzi: nowe wydanie Wyznań, pierwszy
raz po polsku autobiograficzny Henryk Brulard
Stendhala, wreszcie przygotowany do druku Czerwony kajetkajet (daw., z fr.) --- zeszyt. Benjamina Constant. Niby ojciec i dzieci:
bo nie ulega kwestii, że Rousseau jest protoplastą
tego szału spowiadania się, opowiadania samego siebie, którego nie znały poprzednie pokolenia i które
uważałyby nawet za wielką nieobyczajność. Dziś
jeszcze p. Hipolit Korwin Milewski, autor świeżo wydanych Pamiętników (w których tak zabawnie wojuje z Mickiewiczem), rozważając na wstępie, czy pamiętniki powinny być subiektywne, czy obiektywne,
oświadcza się przeciw subiektywizmowi, pisząc:
Owszem, ci pisarze, nawet najbardziej utalentowani i sławni, jak J. J. Rousseau w swoich ,,Spowiedziach", lub
Amiel w swoim Journal intime, którzy, na wzór indyjskiego Budhy, zagłębiają się w bezustannej obserwacji własnego pępka i wtajemniczają czytelnika w swoje odruchy
serca lub drobniutkie szczegóły swego życia domowego,
sprawiali mi zwykle nudę, niekiedy (jak Rousseau) obrzydzenie...
Obrzydzenie, przypuśćmy; ale nudę? Inny sąd wydała o tym od dawna publiczność. Wręcz przeciwnie;
ze wszystkich dzieł Russa, które pochłaniano, na
które przysięgano jak na ewangelię, które zmieniły ---
można rzec --- postać świata, żywe zostały do dziś
właśnie te Wyznania. Historyk literatury czyta ---
z obowiązku --- Nową Heloizę; pedagog czyta Emila; ale wszyscy, bez różnicy wieku, płci, zawodu,
czytają z zapartym oddechem Wyznania, właśnie
dlatego, że są takie, jak są.
Sam Rousseau zdawał sobie sprawę z wagi swego
czynu: ,,Imam się przedsięwzięcia, które dotychczas
nie miało przykładu i nie będzie miało naśladowcy"...
Po czym osobliwy ten penitentpenitent --- osoba spowiadająca się. dodaje:
,,Niechaj trąba ostatecznego sądu zabrzmi, kiedy
przyjdzie godzina: przybędę z tą książką w ręku stanąć przed obliczem Najwyższego sędziego... Pokazałem się takim, jakim jestem; godnym pogardy i szpetnym, kiedy nim byłem; dobrym, szlachetnym, wzniosłym, kiedy nim byłem; odsłoniłem moje wnętrze
takim, jakim tyś je widział sam, Najwyższy sędzio.
Zgromadź dokoła mnie nieprzeliczoną mnogość moich bliźnich, niech słuchają mej spowiedzi, niech litują się mych nieprawości, niech się rumienią za
me niedole. Niech każdy z nich kolejno odsłoni serce u stóp twego tronu z równą szczerością, a potem
niechaj jeden jedyny powie ci, jeśli będzie miał czołojeśli będzie miał czoło (daw.) --- jeśli się odważy, jeśli nie będzie się tego wstydził.: Byłem lepszy od tego człowieka"...
Tak więc, pobudką owej książki była nie tyle pokora spowiedzi, ile pycha własnej apologiiapologia --- obrona jakiejś sprawy a. osoby, będąca w istocie jej pochwałą.. Trawiony
manią prześladowczą, szarpany zresztą przez wrogów,
którzy wygrywali przeciwko niemu wątpliwe karty
jego przeszłości, Rousseau zdecydował się podać
własną jej wersję. Uczynił to z taką siłą ewokacji,
że narzucił ją światu. Daremnie skrzętna krytyka
literacka szła za nim trop w trop i stwierdziła odchylenia od prawdy, które sprawiają, że książka, która w istocie zrewolucjonizowała świat swoją szczerością, jest zarazem jedną z najbardziej kłamliwych,
jakie znamy... Te racjonalne kryteria zawodzą wobec
sugestywnej przemocy geniuszu.
Co do jednego Rousseau się omylił. Książka jego --- mówi --- nie miała przykładu; być może.
Istotnie, aż do VillonaVillon, François --- (1431 a. 1432--po 1463) --- śrdw. poeta fr., magister Sorbony, członek organizacji złodziejskiej i awanturnik. Jego doświadczenia z paryskiego półświatka i więzień stały się kanwą poematu Wielki Testament (ok. 1461). trzeba by sięgnąć, aby napotkać taką ekshibicję szczerości, a i Villon w swoim Testamencie ucieka się do poetyckiej transpozycji.
Ale mylił się Rousseau, sądząc, że nie będzie miał
naśladowcy. Cały potop spowiedzi wylał się na Europę.
Liryczna autobiografia stała się integralną częścią
literatury. Najczęściej w formie powieści, ale i bezpośrednio. Pamiętnik zza grobu ChateaubriandaChateaubriand, François-René (1768--1848) --- francuski pisarz, dyplomata i polityk.
pozostał --- jak Wyznania --- jedyną prawie czytelną książką swego autora. Ale najbardziej bezpośrednio z Russa wiedzie się książka, którą Stendhal,
ze swoją słabostką do kryptonimów, zatytułował Życie Henryka Brulard, ale której daję wręcz charakter autobiografii. ,,Piszę teraz książkę --- donosi
w r. 1832 księgarzowi --- która jest może wielkim
głupstwem; to moje Wyznania, coś w rodzaju Russa,
może gorszym stylem, ale szczersze".
W istocie ma ta książka wszelkie warunki, aby
być szczerą. Po pierwsze nie była przeznaczona dla
publiczności. Pisząc, autor nie wiedział, czy dojdzie
ona kiedy do czytelnika, nawet tego z roku 1935,
do którego czasem się zwraca. (,,To jest dla mnie
nowość --- pisze --- mówić do ludzi, których sposobu
myślenia, rodzaju wychowania, przesądów, religii,
absolutnie nie znam"...) W istocie, szansa zdawała
się niewielka. Stendhal za życia znany był raczej
w szczupłym kręgu, nie poszukiwany na rynku; czy
ten rękopis, obfity, nieczytelny, który przekazuje testamentem paru (dla pewności) księgarzom, doczeka się tego, aby ktoś nań rzucił okiem, aby podjął
szaleństwo wydrukowania go, skoro książka pod tak
powabnym tytułem, jak O miłości, rozeszła się w dziesięć lat w 17 egzemplarzach? To też pisze raczej dla
siebie, z osobistej potrzeby, z czystej pasji badacza
serca ludzkiego, który, posługując się dotąd w analizie psychologicznej intuicją, pragnie niejako
wiwisekcją potwierdzić jej rezultaty. Podejmuje
to zadanie, jak Rousseau, przebywszy krytyczną pięćdziesiątkę: tylko, gdy Rousseau z góry jest uprzedzony, że był najlepszym z ludzi i jako taki chce nam
się pokazać, Stendhal zaczyna od tego, że nie wie
o sobie nic; jakim był, dopiero chce sobie uświadomić. ,,Powinien bym spisać moje życie (mówi); dowiem się może, kiedy to skończę za dwa albo trzy
lata, czym byłem: wesoły czy smutny, rozumny czy
głupi, odważny czy tchórz, i wreszcie, w sumie,
szczęśliwy czy nieszczęśliwy"... Podchodzi prawdę
niby myśliwiec zwierzynę, czai się na nią, zaskakuje
ją. Zważywszy tę absolutną bezinteresowność, zważywszy nawyk analizy i bystrość autora, jego odwagę, jego brak uprzedzeń, istotnie spowiedź Stendhala miała szansę, aby się stać jedną z najautentyczniejszych, jakie do dziś znamy.
Stendhal zdaje sobie sprawę z pułapek, jakie czyhają na pisarza, gdy chce pisać prawdę o sobie samym. Przede wszystkim wyobraźnia, zawsze gotowa
wcisnąć się w luki pamięci. Dalej nieuchronne błędy perspektywy, barwienie dawnych przeżyć późniejszymi stanami duszy, ucisk konwencji myślenia,
wstydliwość, wreszcie --- niestety! --- pospolita próżność.
Wzruszający jest ten dopisek Stendhala na marginesie: ,,Może nie poprawiając tego pierwszego rzutu,
osiągnę to, aby nie kłamać z próżności". A gdzie indziej:
,,Ale ile trzeba ostrożności, aby nie kłamać. Na przykład na początku pierwszego rozdziału jest coś,
co może zdawać się przechwałką: nie, czytelniku,
nie: nie byłem żołnierzem pod Wagram w r. 1809".
W istocie, dla człowieka wybitnie próżnego, jak
Stendhal, dla człowieka, który odbył kampanię włoską, który przeżył --- choćby jako intendentintendent --- pracownik administracji a. wojskowego zaopatrzenia. armii ---
odwrót spod Moskwy, który pół życia spędził na
włóczędze po obcych krajach, który całe życie oddychał miłością do kobiet, nie mając u nich powodzenia, bohaterstwem jest nie przykłamać trochę!
Oprócz Henryka Brulard, posiadamy i inne autobiograficzne utwory Stendhala (Journal, Souvenirs d'egotisme); te nie zawsze wytrzymują wścibską kontrolę
krytyki. Nie oparł się nieraz pokusie ,,twarzowego"
przyrządzania faktów. Tutaj absolutna szczerość była może łatwiejszym zadaniem przez to, że tematem
książki jest wczesna młodość: otóż dzieciństwo, młodość, to dla człowieka dorosłego niemal inna osoba;
próżność jest o wiele mniej zaangażowana.
Ale i to nie! Bo Stendhal zbyt jest żywy, zbyt impulsywny, aby się zamknąć w ramach kronikarza swej
przeszłości. Urok jego pamiętnika stanowią nieustające wędrówki poprzez całe życie autora, ciągłe
uprzedzanie wypadków, konfrontacje, refleksje, rzuty.
Ten palimpsestpalimpsest --- pergaminowy rękopis, z którego usunięto pierwotny tekst, by zapisać na nim nowszy. ma niejako kilka warstw pisma,
i dzięki temu widzimy w nim pisarza całego, charakter, temperament, życie.
Ta rzadka w swoim rodzaju zdobycz autoanalizy,
to tylko jedna pozycja. Ale książka ta jest zarazem
cenna jako dokument epoki, a raczej kilku epok,
i jakich! Sięgają te wspomnienia głęboko w wiek
XVIII. Jakże żywa jest ta galeria figur, począwszy
od dziadka Gagnon, lekarza, ulubieńca dam, zawsze
z trójgraniastym kapeluszem pod pachą i białą peruką w trzy rzędy pukli, światłego epikurejczykaepikurejczyk --- zwolennik filozofii, wedle której do szczęścia dąży się poprzez przyjemność.,
klasyka z upodobań, żyjącego wspomnieniem trzech
dni spędzonych u pana de Voltaire w Ferney. Ta
Grenobla, to miejsce, gdzie LaclosLaclos, Pierre de (1741--1803) --- pisarz francuski, autor powieści w listach Niebezpieczne związki. zbierał wzorki
dla swoich Niebezpiecznych Związków: mały Henryś znał jeszcze starszą damę, uchodzącą za prototyp markizy de Merteuil, która zapraszała go czasem i dawała mu kandyzowanekandyzowany --- smażony w cukrze. orzechy. Wujaszek
Roman, młody adwokat, dandysdandys --- mężczyzna charakteryzujący się wyszukanym strojem i zazwyczaj również swobodnymi obyczajami., strojący się za pieniądze swoich kochanek: światowa etyka owego złotego wieku pozwalała brać pieniądze od kobiet, byle
tylko je wydawać, a nie chować do szkatułki. Ciotka Elżbieta, jedyna z rodziny, która miała wpływ na
kształtowanie się charakteru młodego Henryka, stara
panna żyjąca --- niby w epoce Cyda --- pojęciami hiszpańskiego heroizmu i honoru. Typy księży, przeważnie jezuitów, którzy kierowali pierwszym wychowaniem chłopca. Jedynak, przedmiot pieczołowitości
całej rodziny, miał, zdawałoby się, wszystkie warunki
szczęśliwego dzieciństwa. I oto jeden z tych błysków,
którymi Stendhal nieporównanie umie rozjaśnić mroki psychologii dziecka: ,,Wiek ów (powiada) był
dla mnie nieustanną epoką nieszczęścia, nienawiści,
wciąż bezsilnej żądzy zemsty. Cała moja niedola
da się streścić --- w dwóch słowach: nie pozwolono
mi nigdy rozmawiać z chłopcem w moim wieku".
Ten arystokratyzm zamożnej mieszczańskiej rodziny,
umierającej (jeśli wierzyć Henrykowi) z nudów, ale
dbałej o to, aby się nie mieszać z plebsem, zaważył
na psychice chłopca. Kiedy wybucha Rewolucja, ten
siedmioletni brzdąc jest zdecydowanym republikaninem; mając lat dziesięć, wiadomość o śmierci ,,tyrana" przyjmuje z entuzjazmem. I w istocie, czyż
w gruncie nie Ludwik XVI był winien, że mu się
nie dozwolono bawić z chłopcami w jego wieku?
Książka ta w niezmiernie ciekawy sposób oświetla
proces urabiania się charakteru człowieka pod wpływem wrażeń dzieciństwa. A brutalna otwartość, z jaką Henryk mówi o nienawiści swej do ojca, o zmysłowej niemal miłości do matki, mogą być dowodem
jego pasji szczerości. Ileż w tej książce pokarmu dla
psychoanalityków, dla badaczy urazów i kompleksów.
I oto związki spraw tego świata: nudząc się straszliwie na łonie rodziny, młody Henryś szuka sposobu najrychlejszego wyrwania się z Grenobli; znajduje jeden tylko: matematykę, która zaprowadzi go
na politechnikę do Paryża. Na trzy lata rzuca się
z furią w studia matematyki, która w istocie zawiedzie go do Paryża, gdzie na politechnikę... nie wstąpi. Ale trening matematycznej ścisłości myślenia
zostanie mu na całe życie.
Paryż, pierwsze rozczarowania, biuro, salony, towarzystwo, książki, samotność... Poczucie nicości własnej osoby w tym wirze ludzi, interesów, wydarzeń. Chorobliwa nieśmiałość, która kurczy się w zetknięciu z obojętnością świata. I naraz olśnienie: na tę
smutną pokątną młodość wali się nagle nieoczekiwane szczęście: wędrówka przez Alpy po to, aby
wstąpić do armii Bonapartego, pierwsza bitwa...
(Oryginalne jest, że Napoleończyk ten, który kilkanaście lat przewłóczy się z armią cesarza, po pierwszych upojeniach rychło nabrał antypatii do wojskowości. Już w roku 1801 pisze do przyjaciela: ,,Wyrzekłem się sławy wojskowej, bo zanadto trzeba się
płaszczyć, aby się docisnąć do pierwszych miejsc,
a tam tylko czyny są na widoku"). I, na tym samym
planie --- włoskie słońce, włoska przyroda, włoska
naturalność życia, włoska muzyka wreszcie, która
na zawsze zostanie dla Stendhala ideałem artystycznych wzruszeń. Wreszcie pierwsza prawdziwa miłość.
,,Oto okres szczęścia, szalonego, pełnego".
I tutaj, w finale książki, widzimy zabawną utarczkę
oschłości, obiektywizmu, które autor obrał za zasadę,
z podmuchem entuzjazmu, jaki idzie na niego od tych
wspomnień. Jest doprawdy w kłopocie: uniknąć przesady, za wszelką cenę! Konfrontuje subiektywizm uczuć
obiektywizmem faktów. Uskromnia porywy wyobraźni.
W tej pasji ścisłości nasuwają mu się pod pióro zabawne doprawdy formuły. Oto na przykład bilans owej
miłości ,,tak niebiańskiej, tak namiętnej", która go
całkowicie oderwała od ziemi, aby go ,,przenieść
w krainę chimer":
,,Kobieta, którą kochałem, i o której przypuszczałem, że mnie poniekąd kocha, miała innych kochanków, ale wolałaby, przy równych szansach, mnie,
powiadałem sobie. Ja miałem inne kochanki (Chodziłem kwadrans po pokoju, nim siadłem do pisania). Jak opowiedzieć rozsądnie te czasy. Wolę raczej odłożyć do innego dnia"...
Decyduje się podać suche fakty:
,,Oto streszczenie tego, czego po trzydziestu sześciu latach nie mogę opowiedzieć tak, aby straszliwie nie zepsuć... Wszystko to są odkrycia,
które robię pisząc. Nie wiedząc, jak malować, czynię
rozbiór tego, co czułem wówczas... Jestem dziś bardzo zimny, dzień jest szary, jestem trochę cierpiący...
Nic nie może stłumić szaleństwa. Jako uczciwy człowiek, który nienawidzi przesady, nie wiem, co począć"...
I nie przeskoczył Stendhal tego progu. To, co wiemy o miłości jego do Angeli Pietragrua, wiemy
skądinąd: była to adoracja nieśmiałego Henryka dla
bujnych wdzięków Włoszki, która, mając całą armię
Bonapartego do swej dyspozycji, zaledwo że zauważyła wówczas ciche uwielbienie nieładnego chłopca.
Dopiero w jedenaście lat później, przy zmienionej
zobopólnej sytuacji...
Ale faktem jest, że w pamiętniku swoim nie zdobył się na tę opowieść. Tu kończy się rękopis. Przerwał mu pracę urlop; wyrywa się z mieściny włoskiej, gdzie usychał z nudów jako konsul, i spieszy
do Paryża. Urlop, dzięki stosunkom Stendhala, przeciąga się trzy lata. Henryk Brulard idzie w zapomnienie: to było dobre dla zapełnienia pustki życia w Civita Vecchia! Ale, kiedy wraca na swoje wygnanie, i wówczas nie ma mowy o Henryku
Brulard; pochłania go co innego: pisze powieść Lamiel.
Życie Henryka Brulard podzieliło los większości
rękopisów Stendhala: dostało się do biblioteki miejskiej w rodzinnej jego Grenobli. Wyszperał je rodak nasz, Kazimierz Stryjeński, który niejako odkrył
na nowo dla Francji Stendhala. Wydał je drukiem
w roku 1890. Wydanie to --- przy całej zasłudze pierwszeństwa --- nie odpowiada już dzisiejszym pojęciom
o tego rodzaju pracy. Tekst Stendhala, często niedokładnie odcyfrowany, poddany retuszom, skrócony,
rozchodził się dość znacznie z oryginałem. Dopiero
obecnie, pomnikowe wydanie Championa odsłoniło Henryka Brulard w jego całości. Ten jedyny
w literaturze dokument daję w ręce polskim czytelnikom.
Kariery
Wśród materiałów do historii dawnego Krakowa,
które gromadzą mi się na wpół mimo woli, często
uderza mnie jeden rys, związany ze sprawą ogólniejszego znaczenia: mianowicie wpływ warunków
naszej przed-niepodległościowej egzystencji na osobiste życie jednostek. Byłby to ciekawy rozdział
z nienapisanej dotąd ,,patologii życia prywatnego"
w okresie niewoli. Zwykle, kiedy się myśli o niewoli, myśli się kategoriami mniej lub więcej wzniosłymi, ale ogólnymi. Myśli się o tym, co ucierpiał
naród, mniej zaś o tym, co i jak ucierpiało powszednie życie poszczególnych ludzi, spożytkowanie sił,
talentów --- a tym samym znów naród.
Na przykład wybór kariery. Nie trzeba chyba wskazywać, jak ważną jest ta sprawa dla każdego. Imperatyw powołania może być wręcz silniejszy od
nakazów narodowych, aby wspomnieć tylko najświetniejszy przykład --- Conrada-KorzeniowskiegoConrad-Korzeniowski --- właśc. Józef Konrad Korzeniowski (1857--1924), powieściopisarz publikujący po angielsku jako Joseph Conrad, kapitan żeglugi wielkiej..
Ale nawet dla skromnych pracowników sprawa pokierowania życiem, zgodności warsztatu pracy z talentem i upodobaniami jest rzeczą arcyważną. PracaZnaczna doza ludzkiego szczęścia zależy od tego, aby
właściwości charakteru, zalety, a zwłaszcza przywary
człowieka pokrywały się z wykonywanym zawodem.
Niemniej ważne jest to z punktu widzenia społecznego. Nie istnieją bezwzględne wartości ludzi.
Jednostka mało warta lub szkodliwa na pewnym
miejscu i w pewnych warunkach, może być użyteczna, a nawet cenna w innych, i odwrotnie. Im większa
ilość ludzi źle dopasowanych do swego zawodu, tym
większe marnotrawstwo sił.
Otóż, zaledwie trzeba przypominać, w jakim stopniu ograniczony i wykrzywiony był wybór drogi życia w epoce niewoli, ile karier było zamkniętych.
Nie tylko wprost, ale i pośrednio: przez zwężenie horyzontów, przez zatamowanie naturalnego krążenia
soków. Ktoś (dajmy na to) miał wybitne zdolności
naukowe w Warszawie, gdzie nie było polskich katedr; ktoś inny miał zdolności handlowe w Krakowie, gdzie nie było handlu; i co z nich? Każda
z naszych stolic była kaleką pozbawionym ważnych
organów.
To są rzeczy aż nazbyt zrozumiałe, gdy chodzi
o zabór rosyjski lub pruski, ale chciałbym zwrócić
uwagę na paraliż życia w dawnej Galicji, gdzie na pozór wszystkie drogi były otwarte, gdzie była niby to swoboda. W rzeczywistości było tam niemal
gorzej, niż gdzie indziej. I dziś, gdy patrzę na to
z oddalenia, uderza mnie to straszliwe zmarnowanie sił.
Kiedy się dziś rozejrzeć po naszym społeczeństwie,
widzi się ogromną ilość zawodów, o których się
dawniej prawie nie śniło. Człowiek może zostać marynarzem, wojskowym, aktorem i reżyserem filmowym, zawodowym sportowcem wszelkiej kategorii,
instruktorem wychowania fizycznego, konsulem lub
urzędnikiem emigracyjnym, podróżnikiem, dyplomatą, szefem protokułu, żandarmem, senatorem, tancerzem --- sto innych jeszcze. Niektóre z tych zawodów (sport, radio, film) związane są ze zdobyczami
epoki, ale większość mniej lub więcej ściśle wiąże
się z pełnią naszego bytu politycznego. I sadzę, że,
aby fanatycznie przywiązać ludzi do naszej państwowości, trzeba im uprzytamniać, co każdy z nich zawdzięcza jej osobiście, ile zyskał na właściwym wyborze kariery. Kto wie, czym byłby DymszaDymsza, Adolf --- właśc. Adolf Bagiński (1900--1975) aktor filmowy i komediowy., gdyby
nie było QuiproquoQuiproquo --- warszawski teatrzyk działający w latach 1919-1931.? Może zbrodniarzem?
Otóż przed młodym człowiekiem, który skończył
gimnazjum w Krakowie, otwierały się właściwie trzy
drogi: filozofia, prawo i medycyna. Wygląda to wspaniale: 1/3 ma zgłębiać tajemnice bytu, 1/3 stanowić
prawa, a 1/3 leczyć tamte dwie trzecie. W istocie
przedstawiało się to mniej bogato: ,,prawo" --- to była przede wszystkim hodowla urzędników; ,,filozofia" --- szkółka nauczycieli gimnazjalnych. A medycyna? Właśnie o medycynie chcę mówić, gdyż ona
była ciekawym symptomem ,,patologii życia codziennego".
Medycyna jest to kariera bardzo pozytywna, o dość
skromnym (zwłaszcza w przedwojennej Galicji) zasięgu możliwości. Czytałem w jakimś studium o medycynie we Francji, że do zawodu tego kieruje tam
synów przeważnie drobne mieszczaństwo; dla ambicji większego, już kariera ta przedstawia za mało
uroków. W Krakowie dobór ten odbywał się inaczej.
Medycyna --- był to powszechny rezerwuar dla wszystkich niespokojnych duchów; zarazem dla wszystkich,
którzy... nie szli na prawo i na filozofię. ,,Prawo"
to była cyfra wiadoma: cztery lata obkuwania pandektówpandekta --- część tzw. Kodeksu Justyniana, napisana na podstawie pism prawników rzymskich. i kodeksów, skromna kariera urzędnicza,
z wiadomymi z góry szansami awansu, ,,poborów"
etc., z całą zależnością i ograniczeniem horyzontu.
Filozofia --- profesura gimnazjalna w IX randze, po
dwudziestu latach ranga VIII, na szczycie marzeń
dyrektura gimnazjum gdzieś na prowincji. I tu,
i tu --- nic dla fantazji. Otóż, jedynym X, jedynym
ekranem dla mirażów, które tworzyła sobie wyobraźnia, była medycyna. Już sam sposób nauki jakże
był inny! Tamte wydziały --- to po prostu dalszy ciąg
gimnazjum, książki i skryptaskrypta --- dziś popr.: skrypty.; tutaj kościotrup w pokoju, ku przerażeniu kuzynek; krajanie trupów, wdzieranie się skalpelem w sam rdzeń istnienia... Mały
Faust. Pozytywizm podawał tu sobie ręce z romantyzmem.
Lekarz, MarzenieA przyszłość, a widoki? Ileż tematu dla półświadomych rojeń! Ambitny mógł marzyć, że znajdzie
lekarstwo na raka i stanie się dobroczyńcą ludzkości.
Społecznik (dr. Judymdr. Judym --- główny bohater Ludzi Bezdomnych Stefana Żeromskiego.!) marzył o reformach socjalnych; chłopak nieśmiały a zmysłowy o wytwornych
pacjentkach, które będzie w swoim gabinecie auskultowałauskultować --- badać dotykowo. przez jedwabną koszulkę... A chirurg! cóż
za wspaniała kariera: ocala życie młodej milionerce,
która połknęła brylantowy guzik, i zaślubia ją. Gdy
prawnik lub nauczyciel przykuci są do taczki, lekarz
(o siło złudzeń!) ma cały świat otworem; Ceylon
czy Jawa, gdzie zbija w kilka lat majątek na tłumieniu żółtej febry; może być lekarzem marynarki
I objechać cały świat, albo zostać lekarzem kąpielowym w Krynicy i też ob... Przepraszam, wyrwało
mi się.
Tak więc, osobliwym paradoksem, wybór tego rzemiosła, tak bardzo z natury rzeczy pozytywnego, stanowił upust dla całego młodzieńczego i narodowego
romantyzmu. Był on --- nie dla wszystkich oczywiście, ale dla wielu --- namiastką innych karier, których wówczas nie było: skupiał najrozmaitsze skłonności, które w narodach mających normalne warunki
bytu szukałyby ujścia na zupełnie innych drogach.
Wszystko to w Krakowie obsługiwała medycyna.
Był to wydział najliczniejszy i najbardziej ożywiony. Gdy młody prawnik był to grzeczny i praktyczny
młodzieniec, który szedł prosto do skromnego celu,
zdawał sobie sprawę z oprocentowania każdego roku
pracy, ze znaczenia stosunków i protekcji, medycy
był to żywioł buńczuczny, niepodległy, urozmaicony.
Pracy było mnóstwo, ale to nie przeszkadzało, że
medycy szumieli po knajpach i komersachkomers --- studenckie przyjęcie, zabawa., byli postrachem domów publicznych, medycy najczęściej
się pojedynkowali. Mnóstwo cech szlachetczyzny ---
znów osobliwy paradoks --- znajdowało upust na tym
(zdawałoby się) najbardziej mieszczańskim fakultecie.
Ale rozdźwięk pomiędzy romantyzmem założeń
a rzeczywistością musiał się ujawnić. Idiotyczny
wówczas program studiów zniechęcał na samym wstępie wielu, przeciwstawiając młodym entuzjazmom
egzamin --- z mineralogii! Nauki pamięciowej było
więcej, niż gdzie indziej; w osteologii, bracie, nic nie
wykombinujesz, trzeba wykuć! Prosektorium, to próba nie demonizmu, ale pedantycznej cierpliwości.
Pamiętam, jak młody poeta --- uważał swoją medycynę jako pierwszy rozdział ,,wiedzy o człowieku",
dziś jest dentystą we Lwowie --- Kazimierz L., typowy medyk z romantyzmu, wchodził do prosektorium: w monoklumonokl --- pojedyncze szkło korekcyjne., w cylindrze, w opiętym dandysowskimdandysowski --- tu: ostentacyjnie elegancki. paltocikupaltocik --- zdrobnienie od ,,palto", rodzaj płaszcza zimowego., z laską prostopadle tkwiącą w kieszeni; wchodził, nie rozbierał się, stawał przed trupem
i mruczał jakiś wiersz Baudelaira. Ale to, niestety,
nie wystarczało: trzeba by zawinąć rękawy i przypiąć
się na całe tygodnie do preparowania trupa, który
rzadko był trupem młodej i pięknej kobiety, jak
stale bywa w powieściach.
W rezultacie, na żadnym wydziale tyle młodzieży
się nie wykolejało, co na medycynie. Studium samo w sobie nielekkie, dla wszystkich tych, którzy
obrali je z fałszywej wokacjiwokacja (daw.) --- powołanie., było czymś wściekle
ciężkim. ,,Żelazny medyk", siedzący na medycynie ---
bodaj nominalnie --- po dziesięć i piętnaście lat, był
specjalnością tego wydziału. Wielu w ogóle nie kończyło studiów.
Utkwiły mi w pamięci dwa rysy dość charakterystyczne. Rozejrzałem się raz po spelunce, gdzie
grało się w hazard: na dwudziestu graczy było z ośmnastu medyków, mniej lub więcej ,,żelaznych".
Drugi symptom, pozornie zgoła innego gatunku. Upadało z braku funduszów Życie. Przybyszewski szukał gorączkowo kogoś, kto by je podparł. I znalazł
kolejno trzech ideowych ,,redaktorów", z których każdy zafundował po kilka numerów. Otóż wszyscy trzej
to byli żelaźni medycy.
Te dwa zjawiska --- bakbak (pot.) --- bakarat, rodzaj gry hazardowej. i sztuka --- pozornie nic
nie mają z sobą wspólnego, w gruncie bardzo wiele.
To dwa przejawy owego romantyzmu, który pchał
młodych ludzi na medycynę, bez wielkiego związku
z ich istotnym powołaniem.
Sporo mogła się przyczynić do nieporozumień i fałszywa literatura. Gdy we Francji nadmiernej idealizacji zawodu lekarza przeciwstawiłyby się z uśmiechem tradycje molierowskietradycje molierowskie --- aluzja do wyśmiewającej lekarzy komedii Moliera Chory z urojenia., u nas zawód ten z dawna symbolizował kapłaństwo społeczne, połączenie
wiedzy, bezinteresowności i cnót obywatelskich. Bo
u nas i pozywityzm był tylko formą romantyzmu.
W powieściach z pewnej epoki lekarz ma zawsze
złote okulary, kosztowne futro, wysiada z karety, aby
odwiedzić biedaka na poddaszu, nie przyjmuje honorarium, jeszcze wciska w rękę parę rubli na lekarstwo i przysyła z domu flaszkę starego wina. Za co
je kupuje --- nie wiadomo. O realnej stronie medycyny,
o jej małostkach i zabiegach, goryczach, zawodach
i upokorzeniach, nie wiedziała literatura nasza nic.
Pamiętam, jak piorunujące wrażenie wywołał przekład rosyjskiej książki Zwierzenia lekarza Weresajewa, przez swoją skromną prawdę.
Jeden zwłaszcza utkwił mi w pamięci przykład
kontrastu między rojeniami a realizacją. Był student
medycyny, starszy znacznie ode mnie, ciężko przebijający się przez życie, ale pełen animuszuanimusz --- zapał, wigor, odwaga. i humoru,
zdolny i inteligentny, z temperamentu zresztą typowy szlagonszlagon --- niewykształcony szlachcic z prowincji.. Miał lat ze trzydzieści, bo parę stracił
wprzód na wydziale prawnym, który porzucił; spieszył się ze studiami, bo z dawna był zaręczony z młodą panienką. Był korepetytorem mego młodszego
brata, nazywał się Stach Szczytnicki; może go kto
z kolegów pamięta? Jakżebym go zapomniał! To on
głównie spowodował, że wstąpiłem na medycynę.
Tak dosadnie wyrażał się o wszystkich ,,metafizykach" (termin najwyższej wzgardy, którym ten pozytywista obejmował wszystko co nie było ,,przyrodą"), tak ciepło umiał opiewać piękno medycyny, że
mnie, hamletyzującego wówczas młodego durnia,
zdecydował. Po latach, bawiąc przejazdem w Trieście, odszukałem ,,Szczyta", który, tuż po doktoracie,
został lekarzem austriackiego Lloyda, aby się ożenić
wreszcie po wieloletnim narzeczeństwie. Wiódł
w Trieście życie biedaka, przerywane dłuższymi lub
krótszymi podróżami, rozpaczliwą wegetacją na okręcie. Przerażony byłem jego widokiem: ruina człowieka. Co jakiś czas znikał i wracał dziwnie podniecony.
Zorientowałem się niebawem: morfinista w ciężkim
stadium; przyznał mi się sam zresztą. Niedługo potem dowiedziałem się, że umarł w czasie podróży:
ciało jego, według marynarskiego rytuału, wrzucono
do morza gdzieś na oceanie. Tak wyglądał bilans
jednej z powabnych karier lekarskich.
Nie znałem ludzi bardziej znudzonych swoim rzemiosłem, niż lekarze marynarki. Przeważnie ciułali
swoje skąpe grosze, aby po odsłużeniu kontraktu
mieć punkt zaczepienia. W czasie podróży często
nie wysiadali na ląd --- dla oszczędności. Traktowali to jako katorgę. I ten morfinizm nie był przypadkowym zjawiskiem, raczej zasadzką czyhającą na
młodych studentów medycyny, a wpadali w nią właśnie owi romantycy lewatywy. Proszę sobie wyobrazić: dyżur w szpitalu, w powietrzu smutek i nuda,
flaszeczka morfiny w szafce pod ręką; pokusa rozkoszy, o której się tyle słyszało, owoc zakazany... Przy tym nawyk --- niemal obowiązek --- studenta-przyrodnika do eksperymentu, ciekawość poznania wszystkiego... No i atmosfera epoki: ,,dekadentyzm" --- ,,choroba woli" --- należały wówczas do dystynkcji umysłowej: czytało się Paradis artificielsParadis artificiels (fr.) --- Sztuczne raje. i Modlitwę do
opium QuinceyaQuincey, Thomas de (1785--1859) --- angielski pisarz, eseista, zasłynął dziełem Wyznania angielskiego opiumisty. (O juste, subtil et puissant opium...O juste, subtil et puissant opium... (fr.) --- o sprawiedliwe, subtelne i potężne opium.)
i Hymn do Nirwany Tetmajera... Nieraz słyszałem
ten pewnik, że kto jeden jedyny raz zastrzyknął sobie morfinę, ten już przepadł, już go nie wypuści.
Sądzę, że to przesąd; ale pamiętam wśród kolegów
sporo ofiar tego nałogu. Wielu z ,,romantyków medycyny" po prostu się zapiło; sporo wreszcie samobójstw, więcej niż w innym zawodzie.
Wszystko to, to tylko jeden kącik sprawy, o której dużo byłoby do mówienia. Swojego czasu, w jednym z artykułów (Szkic do bilansu) obliczałem pobieżnie stały ubytek sił żywotnych, wynikających z nigdy nieprzerwanej u nas emigracji wszelkiego autoramentuwszelkiego autoramentu --- różnego rodzaju (pierwotnie matafora wojskowa, odnosząca się do rodzaju sił zbrojnych).; a oto drugie źródło tego ubytku z pewnością niemniej ważne: strata spowodowana przez
to, że mnóstwo ludzi dawało z siebie nie to i nie
tyle, ile dać mogli, przez niedostateczne zróżniczkowaniezróżniczkowanie --- dziś popr.: zróżnicowanie. ówczesnych karier. Niezorientowani w sobie, wybierali byle jak, męczyli się, wykolejali się lub
wegetowali, niezadowoleni ze świata, często nie wiedząc nawet, co im dolega. Jak tamten szkic, tak
i te rozważania budzą we mnie wnioski na wskroś
optymistyczne: jakże piękna przyszłość nas czeka,
gdy ta olbrzymia ilość sił, marnowanych wprzódy,
a obecnie mających tyle sposobów wyładowania, znajdzie właściwą transmisję.
Symbolem przejściowej epoki jest ów doktor medycyny, który poprzez okulistykę, ziemiaństwo, malarstwo i poezję doszedł do pułku szwoleżerówszwoleżer --- żołnierz z pułku lekkiej kawalerii; we fragmencie mowa o gen. Tadeuszu Wieniawie-Długoszewskim.. Strach
pomyśleć, czego by dokonał w świecie, gdyby był zaczął wprost od szwoleżera...
Psychologia sukcesu
Czytam w dziennikach głosy prasy o wystawie
Styków i bawię się serdecznie. Bawi mnie bezradność krytyki wobec niezrozumiałego dla niej dylematu: czemu, wobec tego, że wystawa Styków nie
posiada prawie wartości artystycznej, że znawcy stwierdzili to z rzadką jednomyślnością, mimo to, ,,przysłowiowo dla sztuki obojętna Warszawa zapełnia i przepełnia sale wystawy", ba, nawet raz po raz szkoły
organizują zbiorowe wycieczki, które wodzi się i oprowadza po ,,bogato przystrojonej sali i tajemniczo mrocznych salkach, gdzie mieszczą się arcytwory Styków". Czytam to i uśmiecham się, bo --- wiem czemu.
Jana StykęStyka, Jan (1858--1925) --- malarz i ilustrator, współautor Panoramy Racławickiej. pamiętam od dziecka. Oglądałem tego
barczystego, rumianego mężczyznę, ubierającego się
wówczas w czamaręczamara --- długie męskie okrycie wierzchnie, podszyte futrem, funkcjonowała jako symbol ruchu powstańczego., sunącego w niedzielę do kościoła z wielką książką do nabożeństwa w ręku,
z płową bródką, obleśnym spojrzeniem --- kombinacja
dobroduszności i chytrości. Zagłoba i TartufeTartufe --- główny bohater Świętoszka Moliera.. Wśród
malarzy uchodził za pacykarza, to co wystawiał było
zawsze jakąś imitacją: to coś z MatejkiMatejko, Jan (1838--1893) --- malarz, autor obrazów o tematyce historycznej, dyrektor i wykładowca Szkoły Sztuk Pięknych w Krakowie., to z GrottgeraGrottger, Artur (1837--1867) --- malarz okresu romantyzmu, znany z cyklu rysunków na temat powstania styczniowego.,
to z SiemiradzkiegoSiemiradzki, Henryk (1843--1902) --- malarz, przedstawiciel akademizmu, specjalizujący się w płótnach o tematyce starożytnej i religijnej., to zarywał niby Jackiem MalczewskimMalczewski, Jacek (1854--1929) --- wybitny malarz-symbolista, profesor krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych., ale płodził dużo, uprawiał wszystkie rodzaje, wszędzie go było pełno. Jako humorystyczna
lektura kursował tomik jego poezyj, częstochowskich
wierszy, pełnych ,,bogo-ojczyźniackiego" frazesu, oddychających naiwną megalomaniąmegalomania ---wybujałe, przesadne przekonanie o własnej wartości.. Utkwił mi w pamięci jeden wiersz, zatytułowany Do Juliusza Słowackiego na grobie jego na Montmartre, (a może
do Adama Mickiewicza, już nie pamiętam). Oto cały
ów wiersz:
Na tym grobie/
Powiem tobie,/
Że laur temu służy wiernie,/
Kto za życia nosił ciernie.
I tyle.
Ośmieszony w Krakowie Styka przeniósł się do
Lwowa, skąd do zdumionej malarskiej braci doszła wieść, że obraz jego, Polonię, zakupiła rada
miasta celem zawieszenia go w wielkiej sali posiedzeń. Znacie wszyscy bodaj z reprodukcji ten
straszliwy bohomaz. Otóż w ślad za wieścią o tym
wydarzeniu, które było podstawą wielkiej kariery
Jana Styki, przyfrunął komentarz, jak się to stało.
Styka, który miał szeroki gest, osiadłszy we Lwowie
i zdobywszy trochę zamówień, wystawił sobie willę, ale
z należnością architekta było krucho. Architekt był
jednym z najwpływowszych radnych miejskich; otóż
Styka podsunął mu takie wyjście: niech Lwów zakupi Polonię, a architekt pokryje się z tej sumy.
I tak się stało, co chyba nie zdziwi nikogo znającego
tajniki wszelkich gospodarek miejskich.
Niebawem twórca Polonii skombinował nową aferę w związku ze zbliżającą się wystawą krajową: panoramę Racławic. Nie tyle pinxitpinxit (łac.) --- malował., ile combinavitcombinavit (łac.) --- połączył. Styka. Malowało ją wielu: on na szczęście najmniej,
i dlatego panorama była niezła. Wojsko malował
KossakKossak, Wojciech (1856--1942) --- malarz, specjalizujący się w obrazach historycznych i batalistycznych, syn malarza Juliusza Kossaka.; do pejzażu sprowadzono z Monachium specjalistę BolleraBoller, Ludwig (1862--1896) --- niemiecki malarz-pejzażysta, autor krajobrazu Panoramy Racławickiej., tak, że tę ,,krwią przesiąkłą ziemię
racławicką" odrabiał, popijając piwo, flegmatyczny
Niemiec, zresztą wyborny praktyk, a pomagał mu
młody Jan StanisławskiStanisławski, Jan (1860--1907) --- malarz, wykładowca krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych.. TetmajerTetmajer, Włodzimierz (1861--1923) --- artysta malarz, działacz ludowy i polityk. miał wydział kosynierów. Styka malował mało: cały był pochłonięty
oprowadzaniem zwiedzających roboty dostojników;
wówczas pokazywał, objaśniał, gadał, przy czym oczywiście on był twórcą wszystkiego. Pamiętam, jak
Włodzio Tetmajer na ciepło odgrywał te paradne
sceny, śmiejąc się i wściekając po trosze, bo nieraz
zdarzało się, że Styka pokazywał, jako swoją, grupę
jeszcze mokrą od pędzla Tetmajera. Gorzej było,
kiedy próbował wywłaszczać Kossaka! Po wizycie
jakiegoś arcyksięcia, gdy Styka zanadto właził Kossakowi w szkodę, temperamentowy Wojtek gonił go
po rusztowaniach, chcąc go obić, aż dopiero spokojny Niemiec Boller musiał godzić zwaśnionych racławicczyków.
Wyżyłowawszy ojczyznę, mistrz przeszedł na niwę
malarstwa religijnego. Zaczął kropić święte pańskie,
opowiadał o swoich nadprzyrodzonych wizjach i nawiedzeniach, o których jeszcze więcej podobno mogłyby opowiadać hożehoży --- urodziwy i zdrowy. mołodyciemołodycia (ukr.) --- młoda kobieta. rusińskie, służące
zażywnemu artyście za modelki. ,,Wizje" Styki, z jego
postawą i gębą jurnego rabelesowskiegorabelesowski --- podobny do bohaterów powieści Gargantua i Pantagruel François Rabelaise'a. mnicha, to
było coś nieopłaconego! Grzech, SztukaNiebawem wyjaśniło się, że
to było preludiumpreludium --- tu: wstęp. do nowej kombinacji: Golgota! ---
panorama wystawiona przy ulicy Karowej w Warszawie, później szczęśliwie pocięta na kawałki. Co się
działo przy malowaniu tej Golgoty, to jeszcze opowiadają naoczni świadkowie: ile się Styka należał
krzyżem, jak posyłał palety do święcenia papieżowi
do Rzymu, jak miał specjalnie skonstruowany aparat
do tego, aby całą panoramę móc malować na klęczkach! W sumie --- nowy bohomaz, i znów tłumy.
Dowcipnisie mówili, że frekwencję panorama zawdzięcza temu, iż księża zadają ją jako pokutę, dawkując wedle miary grzechów: trzy razy panorama
Styki, pięć razy panorama Styki...
Po tym wyczynie dla Styki było w kraju za ciasno. Przeniósł się do Paryża. I o dziwo, ten człowiek,
który mimo wszystko w kraju zawsze miał opinię pacykarza i nie liczył się prawie do malarstwa,
w Paryżu zdobył sobie pewną ,,markę". W niewielkiej
Polsce, gdzie się wszyscy znali, zbyt zuchwały humbughumbug --- rozreklamowane zjawisko a. wydarzenie, które okazuje się oszustwem. obijał się o opinię, której ton dawali artyści;
na światowym rynku natomiast reklama mogła zdziałać cuda. Rozwinął ją Styka po mistrzowsku. Zaczął
od tego, że wynajął pracownię po świeżo zmarłym
wówczas Puvis de Chavannes Puvis de Chavannes, Pierre (1824--1898) --- francuski malarz-symbolista.. To go postawiło. Uczepił się --- ,,jak rzyp psiego ogona" --- Henryka Sienkiewicza, wyjednał sobie prawo ilustrowania Quo Vadis, w kulminacyjnym momencie powodzenia tej powieści. Niebawem zaczęły się w paryskiej prasie
takie wzmianki: ,,Nie wiadomo, jak długo będzie
czytana powieść Sienkiewicza, ale udział największego polskiego malarza Styki zapewnia jej
wieczność", i tym podobne.
W Paryżu Styka odmienił znów manierę: patriota
i religiant przeobraził się w poganina: Wenery, bachantkibachantka --- czcicielka Dionizosa, którego kult wiązał się z rytualnym pijaństwem, tańcem i zachowaniem o zabarwieniu erotycznym., nagie ciała, kuszące wymiona, etc. Przeszedł
na RubensaRubens, Peter Paul (1577--1640) --- flamandzki malarz epoki baroku.. Wśród tego dorastali dwaj synowie
Styki, co pozwoliło mistrzowi rozszerzyć przedsiębiorstwo. Stary budrys wezwał nie trzech, ale dwóch synów i podzielił między nich królestwo pędzlaStary budrys wezwał nie trzech, ale dwóch synów i podzielił między nich królestwo pędzla --- aluzja do ballady Adama Mickiewicza Trzech budrysów.. Tadé,
zdolny chłopak, od szesnastego roku odkomenderowany na portrecistę światowych pań, zdobywał kosmopolityczny Paryż; drugi Adam, tępszy, poszedł
na rodzajowego malarza widoczków z Maroka. Stary
kupił mu nawet używanego wielbłąda, aby mógł
swoje Maroko kropić i na miejscu.
Odtąd mistrz Styka siedział za granicą, gdzie interes szedł coraz lepiej. Malował sam, malowali pod
jego okiem synowie, administracja była wspólna.
Jedna willa pod Paryżem, druga willa na Capri. Dla
kraju zachował zawsze życzliwość. Pamiętam raz
w Krakowie Towarzystwo dziennikarzy urządzało bal
prasy i przesłało wszystkim malarzom ćwiartki bristolu z prośbą o ozdobienie karnecików. I do Styki
na Capri poszło takie zaproszenie. Przesłał, z uprzejmym listem, dwie główki... Chrystusa, zresztą okropne.
Na karneciki balowe. Cały Styka!
Ale jeszcze raz przeznaczone mu było napełnić
wrzawą i śmiechem Polskę. Przyszła epoka, w której nieomylnym węchem zwietrzył aferę: Grunwald.
Jakże by Styki tam nie było! Na rok przed pięćsetną
uroczystością Grunwaldu Styka zjechał do Krakowa
z nową kombinacją. Jeszcze jedna panorama. Znalazł budynek jak stworzony do tego, bo z natury
okrągły: prastary ,,rondel", czyli barbakan naprzeciw
bramy Floriańskiej. Wszystko miał przygotowane,
na wszystko miał odpowiedź: jak umieścić rusztowanie żelazne, aby płótno nie wilgło, jak zbudować
dach szklany, jak wzmocnić mury, aby się nie rysowały, co poszerzyć, co zaadaptować, wszystko. Panoramę miał malować z synem Tadé, z którym przyjechał; coś w rodzaju VelasquezaVelasquez, Diego (1599--1660) --- hiszp. malarz barokowy, związany z dworem Filipa IV; znany portrecista., jak mówił. Konserwatorów krakowskich aż zatknęło z oburzenia.
Barbakan, jeden z bezcennych zabytków średniowiecza, unikat w Europie, i --- dach szklany, i panorama,
i do tego Styki! Ale konserwatorowie to brzmi jak
konserwatyści, a wówczas kurs konserwatystów stał
w radzie miejskiej fatalnie. Świeża secesja prezydenta Leo do obozu demokracji stworzyła w Krakowie miodowy miesiąc demokratyzmu, a ostatecznie
od rady miejskiej zależało wszystko. Znakomicie to
wyczuł Styka. Jeżeli Lwów kupił Polonię, czemuż
Kraków nie miałby się zgodzić na wypacykowanie
barbakanu Grunwaldem? Zaczęło się działanie na
opinię przy równoczesnym obrabianiu radców. Styka
posunął się do sposobu, którego próbował już we
Lwowie, kiedy chciał gmach powystawowy oszpecić
cyklem historii polskiej i kusił radnych miejskich
że w historycznych postaciach odmaluje ich konterfektykonterfekt (daw.) --- portret.. To samo w Krakowie. Zaczęły się w pismach
przegrywki patriotyczne, sokolskiesokolski --- tu: charakterystyczny dla Polskiego Towarzystwa Gimnastycznego Sokół.: ,,czuj duch" ---
,,tęż się", etc., sławiące projekt panoramy jako jedyny czyn godny wielkiej rocznicy. Styka dokazywał
cudów. Wzdychał po kościołach, łykał po handelkach,
bratał się z łykamiłyk (daw., pogardl.) --- mieszczanin., całował z dubeltówki, przebierał się po sokolsku, chodził na strzelnicę i strzelał
do kura, pochlebiał, karmił, poił, obiecywał, namawiał, kadził, gromił, grzmiał, huczał, kazał, dreptał,
urabiał, obrabiał, i w rezultacie miał za sobą bardzo
poważną większość. Łyki były oczarowane. To mi
artysta! --- mówili.
Wówczas, z dumą mogę to powiedzieć, ocalił Kraków od nawały Styków Zielony Balonik Zielony Balonik --- pierwszy polski kabaret literacki, założony przez krakowskich poetów, pisarzy i plastyków.. Radę miejską mocno trzymał w garści prezydent Leo, który,
mając ambicje wybiegające w przyszłości poza horyzont miejski, bardzo był czuły na śmieszność. Tak
jak dziś się pytają: ,,co mówi Pim", tak on zaglądał zawsze na barometr: ,,co mówi Zielony Balonik?"
KabaretBo też Zielony Balonik to była esencja kulturalnego Krakowa.
Gotowaliśmy się oczywiście w Baloniku poświęcić
parę słów projektowi Styki, który mnie polecono
,,zreferować". Ale nie spodziewaliśmy się, że on sam
się zgłosi po naszą opinię. Otóż, Styka, niestrudzony
w ,,urabianiu", dowiedziawszy się, że w Krakowie
istnieje ,,kabaret artystów", objawił chęć odwiedzenia
go. Oczywiście wysłaliśmy mu natychmiast zaproszenie (bez zaproszenia nikt tam się dostać nie mógł) ---
obmyślając zarazem, jak by tę wizytę dla celów wesołości wyzyskać. Tego wieczora Jama MichalikowaJama Michalikowa --- cukiernia A.J. Michalika, miejsce spotkań kabaretu Zielony Balonik.
była przepełniona: gruchła wieść, że mają być Stykowie i że... coś się stanie. Do ostatniej chwili nie
dowierzało się: przyjdą, czy nie przyjdą. W pewnym
momencie któryś z malarzy wszedł jak herold i obwieścił grzmiącym głosem: ,,Jaśnie wielmożni Jan
i Tadeusz Styki!" Szmer oczekiwania i --- zawód, bo
wszedł całkiem kto inny. Wreszcie ktoś ze stojących
na czatach rzucił gorączkowym szeptem: ,,Idą". Zupełnie scena, jaką opisuje Sienkiewicz w oblężeniu
Zbaraża, kiedy to pan Michał w zasadzce szczypie Skrzetuskiego w udo, szepcąc: ,,Idą na pewno". Jakoż, prowadzony przez Aksentowicza, zjawił się potężny posturą
mistrz, w którego cieniu, zahukany, słabo rozumiejący
po polsku, wszystkim jakby zdziwiony, wsunął się
młody Tadé Styka. Przyjęto Stykę grzmiącym i długim oklaskiem; dziękował ręką w krąg, w poczuciu,
że nareszcie, po tylu atakach znalazł bratnie dusze.
Kiedy już mistrz się usadowił, po paru numerach
programu zaczęła się kronika Balonika w okolicznościowych krakowiakach, które śpiewali na przemian
przytupując na estradzie, Teofil Trzciński i młody
adwokat Zakrzewski, w czerwonych krakuskach
na głowie. W pewnym momencie drzwi się otwarły
i wniesiono na kiju świetną karykaturę Frycza, przedstawiającą dwóch Styków, rondel krakowski i małego
pieseczka, równocześnie zaś Zakrzewski huknął na
nutę ,,siedziała na lipie":
Pies, ArtystaZobaczył pan Styka /
jak raz mały kondel /
podniósł zadnią łapkę /
i spaskudził Rondel Rondel (daw., pot.) --- barbakan krakowski./
oj dana!/
I przyszła mistrzowi /
do głowy myśl słodka /
a gdyby to samo /
zrobić ode środka /
oj dana!/
Że ludzie ofiarni /
są w tych czasach rzadcy /
Więc mu deputację /
ślą dziękczynną radcy /
oj dana!/
Tak to z małych przyczyn /
skutki są ogromne ---/
z niepozornej psiny /
dzieło wiekopomne /
oj dana!/
Lecz w czym niezbadane /
losów tajemnice /
nie wie nikt o piesku, /
a każdy o Styce, /
oj dana!
Patrzyliśmy wszyscy spod oka na Stykę i podziwialiśmy wyrobienie tego człowieka. Ani mrugnął.
Bił brawo, potem pił z nami i ściskał się do rana.
Jeszcze w parę lat potem posyłał mi czułe widokówki. To był wygawyga (pot.) --- osoba sprytna i doświadczona. nad wygami.
Niebawem piosenkę o Styce śpiewało całe miasto;
Leo dał znak i projekt barkabanu, już niemal obrobiony, przy głosowaniu upadł.
Uwieczniliśmy z Witoldem Noskowskim całe to
zdarzenie w Szopce Krakowskiej wystawionej już po
obchodzie grunwaldzkim. Pyszną lalkę Styki ulepił
rzeźbiarz Jan Szczepkowski: olbrzymi Styka, w obszernym płaszczu, miał pod pachą przyszytego do
niego małego Tadé. Na jego widok, obecny na scenie Mangha (Feliks Jasieński)Feliks Jasieński (1861--1929) --- krytyk i kolekcjoner sztuki, zafascynowany Japonią. ucieka, wołając:
Jezusie, Marjo, kto żyw, niech umyka, /
idzie tu jeden w dwóch osobach Styka.
Po czym Styka:
Przebóg! przerwijcie wasz turniej próżności /
Słuchajcie! przez me usta krzyczą bohatyrów kości: /
Zbudź się i walcz! sokole skrzydła wdziej! /
Czuj duch: słyszycie jęk grunwaldzkich kniej? /
Proporce, skrzydła, wichrowe poświsty ---/
(Nie panorama, lecz obraz kolisty) /
Już mam na wszystko plany /
klatka żelazna, dach szklany /
olbrzymów godne dzieło --- wid ponad człowieczy /
(Rondel się od wypadku w ,,Feniksie" ubezpieczy) /
Gdy się w ten obraz wpatrzą nasze sokolice, /
rodzić będą bohatyrów już wyszedłszy na ulicę. /
Więc czuj duch! Niech serce narodu zabije goręcej /
Polsko, czy żałujesz swemu synowi głupich pięćset tysięcy?
(Śpiewa na nutę: ,,Pomoc dajcie mi rodacy").
Pomoc dajcie mi, rodacy/
bo olbrzymia myśl mnie nęka,/
kilometrów zbożnej pracy /
pragnie ma mocarna ręka. /
Wielkie duchy ojców wskrzeszę /
witołdowym święte czynem /
bohatyrów zbudzę rzesze /
razem z Tadziem, moim synem./
Kto mi w sprawie dopomoże /
ten duch bratni, Polak szczery /
Za to gębę jego włożę /
między zbrojne bohatery. /
Miedniak będzie więc Jagiełłą /
Kosobucki Piotr --- Melsztynem, /
Velasqueza godne dzieło /
stworzę z Tadziem, moim synem./
Choć ród ducha gasicieli /
żółcią plwa i jadem syczy /
serc nam w piersiach nie spopieli, /
nie przygasi polskich Zniczy. /
Dalej druhy, ramię w ramię! / tężmy się sokolim czynem /
ja przy świętym czuwam chramie chram (daw.) --- świątynia, zwł. pogańska./
razem z Tadziem, moim synem./
Lecz jeśli nasz czyn ofiarny /
z waszych duchów w moc nie wstanie, /
pluniem na ten naród marny /
i wrócimy na wygnanie. /
I w Salonie, hen paryskim /
ozdobimy skroń wawrzynem /
może nawet z większym zyskiem ---/
razem z Tadziem, moim synem.
Niech tylko nikt nie przypuszcza, że Styka sobie
na zimno kombinował to wszystko. Nie, on taki był,
z bożej łaski. Lepiej może od długiego komentarza, odmaluje go ten drobny epizod:
Drzewo, PamięćUmarł w Krakowie nie pamiętam już kto, ktoś
znany. W jakiś czas po tej śmierci, żona otrzymuje
z zagranicy starannie opakowaną sporą przesyłkę.
Nadawca: Jan Styka, Capri. Stroskana wdowa otwiera, w jednym opakowaniu znajduje drugie, trzecie,
wreszcie, po odwinięciu znacznej ilości papierów,
pudełko, w którym znowuż kilkakrotnie opakowana ---
pestka. Równocześnie przychodzi list, w którym Styka objaśnia przesyłkę. Mianowicie, nieboszczyk był
raz w jego willi, gdzie, w cieniu pigwy, wiedli z sobą długą i podniosłą rozmowę. Posyła tedy Styka
wdowie pestkę z onej pigwy, iżby ją zasadziła na
grobie męża, aby kiedyś, po latach, ta pigwa szumem
swoim przypominała nieboszczykowi chwile spędzone w willi Styki.
Teraz rozumiecie, czemu my, starzy krakowianie,
uśmiechamy się, czytając biadania warszawskiej krytyki? Tej wystawie, na którą się tłoczy publiczność,
patronuje duch Jana Styki, niespożytego kombinatora palety, renesansowego bufona. Jest tam wszystko, od przesławnej Polonii począwszy, Grottgery
i Elidy, cycki i ojczyzna, nagusy i Chrystusy, Joanna d'Arc i Pola Negri, i Tadé ze swymi szatańskimi dekoltami, i Adam ze swoim afrykańskim panoptikumpanoptikum --- zbiór osobliwości., jest cały interes Styków, pół wieku grandy
malarskiej. A choć zamknął powieki ten, który był
jej twórcą, z jego kości jest i z jego krwi, i jego
to kalibański duch magnetycznie zza grobu ściąga
tłumy. I kiedy stałem na tej wystawie przed którymś z jego autoportretów --- są dwa: jeden a l'artistea l'artiste --- jak artysta, w stylu artysty., drugi z polska w kontuszu --- miałem uczucie,
że Jan Styka, herbu Wczele, mruży do mnie przyjaźnie oko i mówi: A co? moje za grobem zwycięstwo...
To był typ! Już tacy się nie rodzą.
Ostatni zajazd na Litwie... wciąż trwa!
Jedną z oryginalności Pana Tadeusza jest swoboda, z jaką Mickiewicz miesza fikcyjne nazwiska
z prawdziwymi, splata wydarzenia urojone z tymi,
które w istocie działy się na Litwie i które znał
z opowiadań lub tradycji. Czyniąc tak i opisując fakty stosunkowo bardzo świeże, Mickiewicz nieraz
korzystał ze straszliwej potęgi poety, który ma moc
dania ludziom i wypadkom fizjonomii trwalszej
i rzeczywistszej od samej rzeczywistości. Biada temu,
kto znajdzie się w niełasce poety: Kennst du die
Hölle des Dante nicht, die schrecklichen Terzetten?
Wen da der Dichter hineingesteckt, den kann kein
Gott mehr retten! Kein Gott, kein Heiland erreltet ihn mehr aus diesen singenden Flammen...Kennst du die
Hölle des Dante nicht... --- fragment poematu Deutschland ein Wintermarchen (Niemcy. Opowieść zimowa) Heinricha Heinego: Czy znasz piekło Dantego i straszne tercyny? Gdy poeta kogoś tam umieści, nawet bóg go nie uratuje. Żaden bóg, żaden zbawiciel nie wyciągnie go spośród tych śpiewających płomieni.
powiada gdzieś HeineHeine, Heinrich (1797--1856) --- znakomity poeta niemiecki, rewolucyjny demokrata., który też umiał korzystać
z tego prawa... czy bezprawia. Ale zrozumiałe
jest, że rany zadane w ten sposób broczą, a jeżeli wyrok wydany przez poetę był przypadkiem
niesprawiedliwy, naturalne jest, że budzi w sercu
potępionych protest bezsilnej wściekłości. I to trwa,
aż wreszcie przeszłość zblaknie, lub też zyska ową
patynępatyna ---zielonkawy nalot powstający na powierzchni przedmiotów z miedzi lub jej stopów, również znamię czasu, oznaka dawności., dzięki której wszelka dawność staje się
z czasem przedmiotem chluby, bez względu na jej
charakter.
Nie przeczuwał z pewnością Adam Mickiewicz, że
kilka wierszy pomieszczonych przezeń w VII księdze Pana Tadeusza wywoła replikę w sto lat niemal po ich powstaniu, że krewniak sponiewieranego
pociągnie poetę do porachunku i że dzisiejsze sceptyczne pokolenie, dość obojętne na samo meritum
sporu, będzie patrzało z uśmiechem na te ostatnie
podrygi ostatniego zajazdu na Litwie.
Oto owe wiersze, włożone w usta Klucznika w księdze p.t. Rada.
... Wszakże to Dobrzyńscy sami /
Bili się na zajaździe myskim z Moskalami, /
Których przywiódł jenerał ruski Wojniłowicz, /
I łotr, przyjaciel jego, pan Wołk z Łogomowicz. /
Pamiętacie, jak Wołka wzięliśmy w niewolę, /
Jak chcieliśmy go wieszać na belce w stodole, /
Iż był tyran dla chłopstwa a sługa Moskali; /
Ale się chłopi głupi nad nim zlitowali! /
(Upiec go muszę kiedyś na tym scyzoryku)...
Tym, co upomniał się o honor pana Samuela
Wołłka, jest rodzony jego wnuk po kądzielipo kądzieli --- w linii żeńskiej., p. Hipolit Korwin-Milewski, ziemianin z Litwy, znany
działacz polityczny, członek Rady Państwa itd.,
który obecnie wydał swoje zajmujące pamiętniki.
Urodzony w r. 1848, zatem dziś przeszło osiemdziesięcioletni, ale krzepki i zadzierżysty starzec, arystokrata w każdym calu a weredykweredyk --- człowiek, który mówi prawdę, zazwyczaj nieprzyjemną, bez względu na konsekwencje. z temperamentu
i z wieku, posiadający doskonałą pamięć, jest żywym dokumentem nie jednej, ale wielu epok. Mówi
o tym, co widział, co przeżył, co przemyślał, bez ogródek, nieustępliwie; często wręcz --- tak samo jak
w swoim praktycznym działaniu --- jak gdyby prowokując niepopularność. Pierwsze wychowanie, otrzymane we Francji, zaszczepiło w p. Milewskim, naturze trzeźwej i pozytywnej, wybitny antyromantyzm,
który już sam wystarczyłby zapewne, aby go nastawić nieprzychylnie wobec tego człowieka-symbolu,
jakim się stał dla ideałów i tęsknot narodu Mickiewicz. Mrzonki, demagogie, trucizna! Nie znał Milewski Mickiewicza osobiście, ale jakże bliski jest jego
tradycji, on --- wychowany w Paryżu w latach
sześćdziesiątych. I właśnie przez tę bliskość, rankorrankor (daw.) --- gniew, żal, złość.
jego do poety (którego, pisząc w r. 1925, nazywa
raz po raz panem Mickiewiczem) wybucha w formach tak żywych, tak ,,niehistorycznych", że mimo
zawartych w nich bluźnierstw, z uśmiechem przyjemności czytamy docinki pamiętliwego starca. Bo
w gruncie ,,pan Mickiewicz" jest dla tego karmazynakarmazyna --- bogaty szlachcic (od tkaniny, z której wykonywano kontusz). pisarkiem, który panu z panów nastąpił na honor
rodziny. Przyznacie, że to ma swój styl.
Kreśląc we wspomnieniach dzieciństwa postać swego dziadka, owego Samuela Wołłka, rozprawia się
p. Hipolit wręcz z cytowanym ustępem z Pana Tadeusza. I to jak! Posłuchajcie:
,,Pominąłbym milczeniem tę fantazję, gdybym nie
pisał dla publiczności polskiej, od 150 lat do tego stopnia cierpieniem i uniżeniem rozczulonej i chorobliwie łakomej pochwał cudzoziemców, że ciągle potrzebuje wcielać się w jakiegoś ,,nadczłowieka", którego uniwersalną kompetencją, aby on tym zdobył
sobie wszechświatową sławę.
Wyrok Mickiewicza na nieboszczyka Wołłka zawiera dwie bajki, jedno ogólnikowe grubiaństwo
i w końcu jednostronną prawdę.
1) Jeśli p. Samuel Wołłk kiedykolwiek był (z jakiej
racji?!) w Myssie położonej o 100 km. od Ługomowicz,
to na pewno ani jeden z drobnych szlachetek, opowiadających w Panu Tadeuszu te zajścia i zamieszkałych koło ,,Soplicowa", za Niemnem jeszcze o kilkadziesiąt km. dalej, w tej Myssie nie był i o niej nie słyszał.
2),,Sługą Moskali" nie można nazwać człowieka,
który służył w wojsku pruskim, potem w polskim,
potem szlachcie polskiej jako wybrany przez nią sędzia
powiatowy, kilka miesięcy Napoleonowi, a na służbie
państwowej rosyjskiej nie był ani jednego dnia. Na odwrót, p. Adam Mickiewicz jako nauczyciel etatowy
w gimnazjum kowieńskim, był przez dwa lata rosyjskim płatnym ,,czynownikiemczynownik --- urzędnik w carskiej Rosji." rosyjskiego ministerstwa oświaty.
3)Epitet ,,łotr", co oznacza w ogóle człowieka bez
czci i wiary, w zastosowaniu do człowieka, który,
choć srogi i gwałtowny, był wysoce honorowy i za
takiego uchodził, zaufany opiekun, doradca, sędzia
polubowny w licznym swoim otoczeniu i sąsiedztwie,
stanowi jedno z tych częstych poetyckich grubiaństw
lub inwektyw, które tradycyjnie stanowią miły grzech
,,wieszczów" (np. u Wiktora Hugo).
...Poetom w ogóle, a Mickiewiczowi w szczególności
nie przychodzi na myśl, że historia powinna osądzać
czyny ludzkie nie w świetle obecnych warunków i pojęć --- lecz w świetle ówczesnych i miejscowych. Wielki
nasz wieszcz pisał sobie w r. 1836 w Paryżu w małym
mieszkanku, nie mając innych podwładnych, jak francuską kucharkę, która, gdyby jej pogroził palcem, zbuntowałaby przeciw niemu cały kwartał. A Wołłk działał
o 2000 km. na wschód, tj. jak dzisiaj od Paryża
do Pekinu, a co do stopy kulturalnej ludzi, z którymi miał do czynienia, o trzy lub więcej stuleci wstecz".
Nakreśliwszy z własnych wspomnień sylwetę swego dziada, z jego zaletami i wadami, pisze p. Milewski dalej tak:
,,Ten związek zalet z wadami stanowi prawo natury, któremu podlegał w całej pełni sam Adam Mickiewicz. Nikt nie zaprzeczy, że w tej cudownej sztuce,
która od czasu HomeraHomer --- grecki poeta z VII w. p.n.e., autor dwóch poematów epickich, Iliady i Odysei. i TyrteuszaTyrteusz --- grecki poeta z VII wieku p.n.e. Swoimi utworami pobudzał męstwo Spartan w czasie wojny, którą prowadzili z Meseńczykami. porywa do największego entuzjazmu dusze ludzkie, tj. w sztuce
zamykania w prawidłowych ramach prozodii myśli,
które byśmy, ludzie zwykli, z większą precyzją wyrazili w liniach dowolnej długości i końcówek, tj.
w poezji, Adam Mickiewicz był geniuszem, super geniuszem, arcygeniuszem. Jako taki nie mógł nie
podlegać, i podlegał prawu, które już określił filozof
rzymski Seneka w słowach: Non est magnum ingenium sine mixtura dementiae. (Nie ma wielkiego geniusza bez przymieszki szaleństwa). Przykład:
W chwili, kiedy wieszcz pisał swoje Księgi narodu i pielgrzymstwa polskiego, Francją rządził najznakomitszy mąż stanu, jakiego miała w ciągu XIX
stulecia, Casimir Périer. Panu Adamowi Mickiewiczowi,
który cały period powstania listopadowego przebył
w Dreźnie i nie wystawił na szwank dla Polski ani
cala kwadratowego swojej skóry, raptem zachciało
się, żeby minister Périer rzucił setki tysięcy lub milion żołnierzy francuskich i miliardy franków jednocześnie na Rosję, Prusy i Austrię, aby jemu, Adamowi, urządzić uroczysty ingresingres --- uroczyste objęcie urzędu. do jego Wilna.
A minister tego nie uczynił. Więc nasz wieszcz palnął mu z wysokości swego ,,Synaju" następną, jeszcze sroższą niż dla Wołłka anatemęanatema --- potępienie czegoś lub kogoś, klątwa.. Cytuję dosłownie:
,,A rządca francuski rzekł: nie możemy krwią naszą
ani pieniędzmi tego niewinnego odkupywać, bo krew
moja i pieniądz mój do mnie należą, a krew i pieniądz narodu mego, do mego narodu należą... A rządca
ten nazywał się Casimir Périer, imieniem słowiańskim a nazwiskiem romańskim. Imię jego
znaczy skaziciela czyli zniszczyciela miru, to jest pokoju, a nazwisko znaczy od słowa perire albo périr
zgubiciela czyli syna zguby. A imię i nazwisko jest
Antychrystowe i będzie zarówno przeklęte w pokoleniu słowiańskim i w pokoleniu romańskim".
Albo sam w piętkę gonię --- konkluduje p. Hipolit --- albo tu się ma dobrą porcję mixtury.
Zabawnym zbiegiem okoliczności, kiedy p. Korwin-Miłewski sam rzucił się w działalność publicystyczną
i stanął na czele Kurjera Litewskiego, właśnie wyłonił się projekt --- pomnika Mickiewicza w Wilnie.
Sforsowany przez opinię, subskrybował Milewski
500 rubli na pomnik, ale dziś jeszcze czuje potrzebę
założyć votum separatumvotum separatum (łac.) --- głos odrębny (zazwyczaj: oficjalny sprzeciw członka jakiejś zbiorowości wobec jej gremialnie podjętej decyzji). w swoim pamiętniku. Oto
co pisze:
,,Naturalnie nie mogłem się dotknąć polskiego
pióra, żebym się zaraz nie potknął o... Adama Mickiewicza. Już w 1906 roku ten wielki człowiek, dzięki
czterdziestoletniej reklamie, prowadzonej według
wszystkich prawideł nauki handlowej przez jego syna Władysława na swoją wyłączną i osobistą korzyść
(ani grosza dla siostry Góreckiej lub brata Józefa),
stał się u nas jedynym monopolowym uosobieniem
całego narodu, nie w mniejszym stopniu niż GaribaldiGaribaldi, Giuseppe (1807--1882) --- włoski żołnierz, rewolucjonista, uważany za bohatera narodowego, przywódca walk o wyzwolenie i zjednoczenie Włoch, generał. u Włochów. Moi współpracownicy sądzili, że
Kurier Litewski bez inwestyturyinwestytura (daw.) --- nadanie lenna a. danie władzy. bożyszcza żyć nie
może. Wiedzieli jednak, że, oddając należyty hołd
genialnemu poecie i pisarzowi, uważam polityka, działacza i moralistę, wielbiciela zdrady, ,,ducha" nastroju
i ,,tonu", a osobistego wroga rozsądku, jako nie
mniejszego truciciela duszy i myśli polskich, jakimi
stali się dla narodu francuskiego J. J. RousseauRusseau, Jean Jacques (1712--1778) --- francuskojęzyczny pisarz i myśliciel pochodzący ze Szwajcarii, twórca epoki schyłkowego oświecenia, sentymentalizmu, prekursor romantyzmu.,
a dla rosyjskiego TołstojTołstoj, Lew (1828--1910) --- rosyjski prozaik, dramaturg, myśliciel, krytyk literacki, publicysta. Jego dzieła wywarły duży wpływ na literaturę światową i rozwój myśli moralnej na początku XX wieku. Jeden z najwybitniejszych realistów, łączył wnikliwą obserwację z prezentacją własnych poglądów."....
Z próbki tego wnuka p. Samuela Wołłka możemy
wnosić, jaki musiał być dziadek. Co za temperament!
Co za niezłomność w tym caeterum censeocaeterum censeo (łac.) --- poza tym uważam... (aluzja do rzymskiego polityka, Katona Starszego, każde przemówienie w Senacie kończącego zdaniem ,,poza tym sądzę, że Kartaginę należy zniszczyć"). na
które bieg lat nie ma żadnego wpływu! I mimo wszystko, co za... mickiewiczowska figura ten Korwin-Milewski! W istocie jest w nim czystość typu, która,
mimo jego europejskiego wychowania i polorupolor --- tu: dobre maniery., czyni
go współczesnym raczej figur z Pana Tadeusza, niż
nas. Patrząc na fotografię tego urodziwego starca,
łatwo wyobraziliśmy go sobie w roli stolnika Horeszki,
gdy stoi na ganku i dumnym wzrokiem mierzy miotającego się Jacka Soplicę.
A p. Wołłk? Jak było naprawdę z p. Wołłkiem-Łaniewskim z Łogumowicz? Skrzywdził go Mickiewicz
czy nie skrzywdził? Zaglądam do komentarza prof.
Pigonia w jego wydaniu Pana Tadeusza; wydarzenie samo wydaje się autentyczne, tyle tylko że poeta
przesunął czas: wypadek z Wołłkiem zdarzył się
w czasie powstania r. 1831. Opisuje go rękopis pt.
Stan dzisiejszy Litwy w Bibliotece Czartoryskich.
W powiecie oszmiańskim obywatel Wołłk... znajomy
jest w całej Litwie z okrucieństw, jakich się dopuszcza
nad nieszczęśliwymi włościanami... Dość przypomnieć, że
za nieludzkie obchodzenie się z chłopami przez rząd nawet moskiewski oddawany był kilka razy pod sąd, lecz
zawsze pieniędzmi potrafił się z kryminału uniewinnić.
Ten sam Wołłk w moment wybuchnienia Powstania
w Oszmianie (1831) przez własnych swoich włościan ostrzeżony, że powstańcy jego, jako człowieka sprzyjającego
Moskalom i ciemiężyciela chłopów, wziąć chcą, przez
swoich-że włościan potajemnie przez lasy i rzekę Niemen
do miejsca zajętego przez Moskalów przewieziony został.
Powie ktoś, że to wszystko niezupełnie przekonywujące. Być przeciwnym powstaniu, a być ,,sługą
Moskali" --- to nie jest to samo. Być w owych czasach srogim panem, a być ,,łotrem" --- to też różnica. Ci chłopi, którzy Wołłka ostrzegają i ratują
(mimo że sami poszli później do powstania), musieli
być jednak do swego pana przywiązani. Odpowie
na to znowuż ktoś, że sąd o panu Wołłku pada
w Panu Tadeuszu nie z ust Mickiewicza, ale z ust
klucznika Gerwazego, który nie jest zobowiązany do
historycznego obiektywizmu. Tak; ale (powie na to
ktoś) po cóż Mickiewicz wkładał Gerwazemu w usta
rzeczywiste nazwisko pana Wołłka, jeżeli nie po to,
aby --- antycypując datę --- załatwić z nim rachunki
z ostatniego powstania, których to rachunków na
emigracji musiały go dojść echa... Et, nie rozplącze
się, jak to wszystko było, a obraza szlachcica jest;
to fakt. Trzeba by ten zatarg, który dziś jeszcze wybucha oto w tak cierpkich przytykach, jakoś zlikwidować. I nie widzę lepszego sposobu, jak ten, którego użył sam poeta w Panu Tadeuszu: skończyć
tak, jak skończono odwieczne kłótnie Sopliców z Horeszkami --- małżeństwem. Okazja jest jedyna. Bawi
w tej chwili w Polsce rodzony prawnuk (chociaż po
kądzieli) Adama Mickiewicza, wnuk wspominanej
w pamiętniku p. Hipolita Korwin-Milewskiego, Heleny Mickiewiczówny-Hryniewieckiej, pisarz francuski
p. Charles-Louis Royer, autor książek L'amour en
AllemagneL'amour en
Allemagne --- Miłość w Niemczech., La maitresse noireLa maitresse noire (fr.) --- Czarna kochanka., Chez les hommes
nusChez les hommes
nus (fr.) --- u nagich ludzi., Le sérailLe sérail (fr.) --- seraj.. Pan Royer (wiem to od niego)
ma córkę: niechże ją bierze jaki młody Korwin-Milewski, z tych, którzy się wiodą od pana Samuela
Wołłka z Łogumowicz, i niech się zakończy szczęśliwie ten ostatni zajazd na Litwie.
Rok 1900
Spędziłem zajmujący dzień z nową książką Paula
Moranda pod tytułem 1900. Po prostu, rok 1900.
Kroniczka jednego roku, zestawiona tak zręcznie, że
staje się zarazem i satyrą, i dramatem, i dokumentem.
Morand uważa ów rok za przełomowy; zmierzch epoki, i to zarówno w rzeczach ważnych, jak błahych.
Wystawa paryska z r. 1900 to dla niego apogeum
kończącego się królestwa tryumfalnej burżuazji, owego świata bogatego, sytego, brzydkiego, zadowolonego z siebie, mimo iż kokietującego swoim ,,pesymizmem". Wojna, socjalizm, rozwój techniki, wykopały
przepaść między tym wczoraj a dziś; nigdy, zdaniem
Moranda, nie było takiego odskoku; mniejsza jest
odległość między berlinkąberlinka --- rodzaj pojazdu konnego na resorach. Ludwika XVI a karocą
koronacyjną Napoleona, niż między paryskim omnibusem zaprzężonym w trzy białe konie a dzisiejszym
hydroplanem.
Jakie charakterystyczne punkty widzi Morand we
Francji roku 1900? Rozdarcie wewnętrzne --- dziedzictwo świeżej jeszcze sprawy Dreyfusasprawa Dreyfusa --- skandal polityczny w XIX-wiecznej Francji, związany z niesłusznym oskarżeniem o szpiegostwo oficera żydowskiego pochodzenia Alfreda Dreyfusa i z trudnościami w uzyskaniu jego rehabilitacji.. Wściekłe
nienawiści wyrażające się w stylu, który przetrwał
do dziś w inwektywach Leona DaudetDaudet, Leon (1867--1942) --- pisarz francuski.. Nacjonalizm, antysemityzm wojujący. Koronacja mieszczucha
w osobie prezydenta Republiki, pana LoubetLoubet, Émile François (1838--1929) --- prezydent Francji w latach 1899--1906, współtwórca Ententy.. Nastrój
wybitnie anty-angielski; klęski Anglików w Transwaalu przyjmowane z radością; popularność Boerów.
Pociągnięcia antyklerykalne rządu: teatromania i prestige Akademii; wymowa Jauresa, strajki, premiera
Orlątka, która czyni RostandaRostand, Edmond (1868--1918) --- popularny francuski dramaturg, jego najbardziej znane dzieło to Cyrano de Bergerac. bożyszczem chwili....
Wystawa powszechna. Niby zawieszenie broni po
wojnie domowej. Olbrzymie miasto --- Cosmopolis ---
rozciągające się na przestrzeni kilku kilometrów nad
Sekwaną. Zdobycze elektryczności, zaranie reklam
świetlnych. Loia FullerLoia Fuller --- właśc. Marie Louise Fuller (1862--1928) tancerka, choreografka, eksperymentatorka w zakresie oświetlenie sceny.. Czułości franko-rosyjskie.
Olbrzymi książę Urusow komplementuje małego Loubeta, taksując tego reprezentanta Francji spojrzeniem.
Ofiaruje mu, imieniem Rosji, mapę Francji całą
z drogich kamieni; miasta są z brylantów, rzeki
z platyny, wszystko spoczywa na wielkim płaszczu
z gronostajów. Drogo ten prezent miał kosztować
Francję. Sukcesy fonografu. Pierwsza linia kolei
podziemnej, nieufnie przyjęta przez babcie. Rewelacja Niemiec i ich druzgocącego przemysłu: --- ,,to
Sedanbitwa pod Sedanem --- stoczona podczas wojny francusko-pruskiej 1 września 1870, zakończona klęską armii francuskiej i pojmaniem cesarza Napoleona III, co doprowadziło do końca tzw. Drugiego Cesarstwa. przemysłowy", wołają przerażeni Francuzi.
Rewelacja Japonii, jej bohaterstwa, jej patriotyzmu,
które miały się za kilka lat objawić w wojnie z Rosją, a które wyczuwa Paryż w sposobie, w jaki...
umiera na scenie Sada-Yakko. Ameryka --- to daleki
naród bez znaczenia, który podobno ma dobrych dentystów; poza tym nikt nie interesuje się pawilonem
amerykańskim.
W sztuce --- secesja. Brama Wystawy, jedna z najpotworniejszych rzeczy, jakie się zdarza oglądać. Secesyjne meble ,,z makaronu"; afisze MuchyMucha, Alfons Maria (1860--1939) --- czeski malarz, grafik i plakacista, przedstawiciel secesji; projektant czeskiego godła państwowego. --- epoka
najgorszego gustu. Szkaradny Pałac sztuki, gdzie
nie dopuszczono nikogo prawie z malarzy, dziś uważanych za chlubę Francji. Królewskie kurtyzany ---
Otero, Cleo de Merodes; birbantkibirbantka (daw.) --- tu: hulanka, pijatyka. koronowanych
głów incognitoincognito --- w tajemnicy, nie ujawniając własnej tożsamości.; orkiestry cygańskie, egzotyzm wschodnich ludów, Anamitki w czarnych sukniach ze złotymi smokami... Pociąg kolei transsyberyjskiej, dający, za pomocą rozwijającego się płóciennego pejzażu,
złudzenie podróży do Pekinu... na Wystawie; w rzeczywistości zaś rewolucja w Chinach, pamiętna ekspedycja karna. Pierwsze zdobycze automobilu. Szybkość
od 9 do 30 kilometrów: co powyżej, to już niebezpieczne szaleństwo. Szoferzy w futrach jak Eskimosi,
dla ochrony przed zimnem, jakie musi wytwarzać
tak zawrotna szybkość! Książę Walii, zawsze na czele
ruchu, puszcza się w swoim komicznym dzisiaj pudle
aż do... Wersalu, przewalczając uprzedzenie ludzi wytwornych, którzy, z wysokości swoich zaprzęgów,
z pogardą patrzą na ten demokratyczny surogatsurogat --- tu: namiastka. konia. Brody i wąsy. Emil Zola, z brodą, na ciężkim
rowerze, w spodniach zapiętych na sprzączki u dołu.
Pierwsze entuzjazmy dla boksu. Napływ zagranicznej literatury: IbsenIbsen, Henryk (1828--1906) --- dramaturg norweski. Początkowo tworzył utwory oparte na motywach historycznych, legendach i sagach skandynawskich, później podjął tematykę społeczno-obyczajową w duchu realizmu i naturalizmu oraz symbolizmu. Dzieła: Grób Hunów, Nora czyli dom lalki, Dzika kaczka., DostojewskiDostojewski, Fiodor Michajłowicz (1821--1881) --- rosyjski powieściopisarz, uznany za mistrza
realistycznej i psychologicznej prozy. Dzieła: Zbrodnia i kara (1866), Idiota (1868), Biesy (1871--72), Bracia Karamazow (1879--80)., HauptmanHauptman, Gerhard (1862--1946) --- pisarz niemiecki związany z Dolnym Śląskiem, laureat Nagrody Nobla w r. 1912., Biornson, KiplingKipling, Joseph Rudyard (1865--1936) --- angielski pisarz i poeta, laureat Nagrody Nobla w roku 1907, autor m. in. Księgi dżungli., TołstojTołstoj, Lew (1828--1910) --- rosyjski prozaik, dramaturg, myśliciel, krytyk literacki, publicysta. Jego dzieła wywarły duży wpływ na literaturę światową i rozwój myśli moralnej na początku XX wieku. Jeden z najwybitniejszych realistów, łączył wnikliwą obserwację z prezentacją własnych poglądów., NietzscheNietzsche, Fryderyk (1844--1900) --- niemiecki filozof, filolog klasyczny, pisarz. Krytykował chrześcijaństwo oraz kulturę zachodnią. Głównym hasłami wywoławczymi poglądów Nietzschego są: apollińskość i dionizyjskość, teoria wiecznego powrotu, ideał nadczłowieka, nihilizm i śmierć Boga.. Sukces Quo Vadis.
Domowe lwy Sary BernhardBernhard, Sara --- właśc. Henriette Rosine Bernardt (1844--1923), francuska aktorka o międzynarodowej sławie.. Mody do konnej jazdy:
cylinder, czarny surdut, długie spodnie. Mody kobiece: długie suknie z pasmanteriami, wielkie upierzone kapelusze. Salony ,,gdzie się rozmawia" i gdzie
pani domu udziela kolejno głosu sławnym ludziom,
nie pozwalając im gawędzić na stronie. Arystokratyczne kluby bojkotują republikę. Obżarstwo: Morand przytacza menu z piętnastu potraw, w którym, w odstępach kilku dań, dwa razy figuruje
pulardapularda --- młoda, celowo utuczona kura. w różnej postaci. Urywek rozmowy o kobiecie: ,,Ile ona może mieć lat? --- Trzydzieści pięć. ---
Jeszcze ładna na swój wiek".
Autor sądzi ów rok 1900 bez synowskiej czułości.
Epoka wydaje mu się niedorzeczna, płaska, bez gustu, śmieszna...
I kończy apostrofą pod adresem ojców: ,,Czemuście
byli tacy? Czemuście tyle jedli i pili, że my dziś mamy
podagrępodagra --- choroba, której objawem jest pogrubienie stawu dużego palca u nogi i ograniczenie jego ruchów oraz napadowe bóle i obrzęk.? Czemuście przy lada okazji pokazywali zęby i przekazali nam wojnę? Czemuście byli tacy brzydcy, tacy bogaci, tacy szczęśliwi?"...
Czytałem tę zabawną i żywą książkę ze szczególnym uczuciem. Bo 1900, to był właśnie rok mego
pierwszego poznania się z Paryżem. Przybyłem tam
w grudniu. Było już po Wystawie, ale budynków
nie zdążono jeszcze rozebrać, nie wszystkie przynajmniej. Jeszcze stała ta brama wchodowa, którą
Morand uważa za model szpetoty. Fantastyczna osada z drzewa i stiukustiuk --- rodzaj szlachetnego tynku, używanego do wyrobu rzeźb i sztukaterii. ciągnęła się wzdłuż Sekwany,
opustoszała, zczerniała, kruszejąca w gruzy. Lubiłem
jeździć w stronę Trocadero na imperiałce tramwaju
i patrzeć na to umarłe miasto. Pokazano mi kawiarnię przy Boul'Mich', gdzie, wedle tradycji, siadywał
Oskar WildeWilde, Oscar (1854--1900) --- irlandzki poeta, dramaturg, pisarz modernizmu o wyjątkowo różnorodnym dorobku: od bajek dla dzieci, przez dramat biblijny Salomé, lekkie sztuki salonowe, powieść symboliczną Portret Doriana Greya., który umarł miesiąc wprzódy, zapomniany, wzgardzony, on, bożyszcze Paryża sprzed
kilku lat. Oglądałem na Polach Elizejskich tę defiladę powozów, strojów, kobiet, brałem udział w tych
samych wydarzeniach, oddychałem tą atmosferą.
Jak? --- zaraz wytłumaczę.
To fakt, że książka ta żyje bardziej może dla mnie,
niż dla niejednego Francuza, który ją czyta dzisiaj.
Pisze Morand: ,,Pytam na chybił trafił dzisiejszych
młodych ludzi; żaden z nich nie słyszał o PelletaniePelletan --- prawdop. André Pelletan (1848--1909), uczony francuski, bądź jego brat Camille Pelletan (1846--1915), dziennikarz i polityk. , o Marcelu HébertHébert, Marcel (1851--1916) --- filozof francuski, zajmujący się zagadnieniem religii., o Andrém". Tymczasem dla
mnie wszyscy ci ludzie, wszystkie te wypadki, to coś
bardzo bliskiego. Jakim cudem? Obcy wówczas w Paryżu, wyzuty ze światowych możliwości, daleki od
wszelkich --- jakże zamkniętych --- paryskich środowisk, skąd mi się bierze ta poufałość? --- Przez...
piosenkę. Oto jedna ze specjalności Paryża, rzecz
nie spotkana nigdzie. Kto zżył się z ówczesną piosenką, mógł znać wszystko: ludzi, wydarzenia, plotki;
mógł być wtajemniczony w najpoufniejsze wypadki
Paryża, zaciągać się jego powietrzem. Do tego stopnia, że dziś, czytając tę na wskroś paryską książkę Moranda, mam wrażenie rewii rzeczy doskonale znanych.
Tak, to sprawa piosenki paryskiej, tej uroczej
kroniki dnia, która chwyta na gorącym uczynku wielkie i małe wydarzenia, elektryfikuje je rytmem,
uskrzydla melodią. Wszystko! Wojna burska i noc
poślubna Artura Meyer z prawnuczką wielkiego Tureniusza; i bankiet-monstre merów Francji (Nos péres, messieurs, ont pris la Bastille, et nous, messieurs, nous predrons le café...Nos péres, messieurs, ont pris la Bastille, et nous, messieurs, nous predrons le café... (fr.) --- Nasi ojcowie, panowie, wzięli [szturmem] Bastylię, a my, panowie, bierzemy kawę.) i prezydent Loubet
inaugurujący Wystawę; i pożegnanie księcia Walii,
gdy został Edwardem VII-ym, głośna premiera czy
podróż balonem... Nie potrzeba zaglądać do gazety;
ma się w piosence wszystko, i więcej jeszcze. Któż by
w istocie pamiętał dziś generała André i jego antyklerykalną kampanię w wojsku, zakończoną policzkiem Syvetona? Nikt, z wyjątkiem tych moich rówieśnych rówieśnych --- tutaj w znaczeniu rówieśników., którzy przyswajali sobie historię Francji ---
publiczną i poufną --- w rytmach piosenki. Ci nie tylko wiedzą, kto był Pelletan, ale i wiedzą, że ten
minister miał wstręt do mydła; i że aktorka Jeanne
Bloch była osóbką nieprzeciętnej tuszy; i że wódz
antysemityzmu Drummont był łudząco podobny do
Żyda; że powieściopisarz Jean Lorrain miał w miłości nieco specjalne gusty, i że prezydent Loubet był
z Montelimar, ojczyzny nugatów, i wiedzą, co zabił
na oficjalnym polowaniu (Monsieur Loubet a tué un
pivert: słyszę jeszcze ten refren i paradną jego intonację!) i że Deschanel był arbitrem elegancji i jaką mowę wygłosił --- odśpiewał --- pod kopułą Nieśmiertelnych; i każdorazowy wybór nowego Akademika, i miłostki głośnych aktorek i światowców;
i historia wielkiego krawca, który, gdy pani ministrowa potrzebowała nagle sukni, zażądał, jako warunek, Legii honorowej i otrzymał ją; i Deroulede
ze swoją wieczną fanfarą; i dobrodusznie ośmieszony stary poeta François Coppée; i historia ,,satyra"
w lasku Bulońskim, i podróż ministra Delcasse do
Włoch; i... mógłbym długo wyliczać zdarzenia, o których nikt już nie pamięta. --- Bo niech nikt nie
przypuszcza, że wystarczy mieszkać w Paryżu, aby
wiedzieć, co się w nim dzieje. Przypomniał mi to żywo
jeden epizod z książki Moranda, mianowicie słynny
w owym czasie Fort-Chabrol. W domu przy ulicy
Chabrol zabarykadował się wódz ligi antysemickiej,
Jules Guerin, którego policja miała aresztować za
jakieś polityczne ekscesy. Oświadczył z emfazą, że
nie da się wziąć żywcem. Przez żaluzje błysnęły lufy karabinów, załoga składała się z czterdziestu ludzi,
w piwnicy były zapasy żywności na kilka miesięcy ---
samej wody mineralnej 2000 butelek --- ambulans,
drukarnia. Policja była bezsilna; cały Paryż bawi się
tą farsą, pielgrzymuje pod Fort-Chabrol; rząd nie
chce użyć siły, aby nie drażnić; i trwa to przeszło miesiąc, i właściwie nie co innego skłoniło
Guerina do poddania się, tylko to, że publiczność
znudziła się zabawką i przestała się nim interesować.
Oczywiście historia tego Fort-Chabrol zapełniała
co dzień wszystkie dzienniki europejskie (krakowskie
także), wszędzie o tym pisano, mówiono, był to w istocie --- jak na owe spokojne czasy --- fakt dość niezwykły. Naturalne jest, iż, po przyjeździe do Paryża,
jednym z pierwszych moich pytań był Fort-Chabrol:
jakże byłem zdziwiony, że gospodarz mego hotelu
w ogóle o tym zdarzeniu nie słyszał! Zrozumiałem
wówczas to, co mówiono mi później nieraz, że Paryż jest nie tylko bardzo wielkim miastem, ale że
to wielkie miasto składa się z wielu miasteczek,
z których każde żyje własnym życiem.
Wróciłem z Francji do Polski z końcem marca
r. 1901. Zastałem Kraków oszołomiony premierą
Wesela Wyspiańskiego, która odbyła się przed tygodniem. I kiedy czytam sąd Moranda o roku 1900
i przymierzam go do tej samej doby u nas, odczuwam różnice. Zapewne, wiele z tych rzeczy brzydkich i śmiesznych mieliśmy i my; a tych, których
nie mieliśmy w ogóle, znalazłoby się jeszcze więcej. Ale
przynajmniej nie da się powiedzieć, aby zadowolony
z siebie, syty i sentymentalny burżuj był dla nas
symbolem owej epoki. Nie pozwoliły nam na to warunki; --- niestety, czy na szczęście?... I w niczym
może ta inność nie występuje tak plastycznie, jak
w tych dwóch niemal równoczesnych premierach,
paryskiej i krakowskiej: Orlątko i Wesele...
Jubileusz Słówek
Kiedy się okazało, że Słówka znowu, jak co parę
lat, są na wyczerpaniu i że trzeba pomyśleć o ich
przedruku, zafrasowałem się zafrasować się (daw.) --- zasmucić się, zmartwić. nieco. Uczucie to miałem przy paru ostatnich wydaniach. Miałem świadomość, że trzeba by coś zrobić, coś przewietrzyć,
przebrać, przesiać przez sito, że sporo już w tej książeczce jest rzeczy niezrozumiałych dla publiczności. Ale po
namyśle zmieniłem zamiar. Niech zostanie wszystko,
jak było: właśnie takie Słówka jak są mogą być dokumentem chwili, miejsca i okoliczności, które je
wydały i od których nie da się ich oderwać. Raczej
należałoby opatrzyć rzecz jakimś komentarzem, mniej
lub więcej ,,historycznym". Tak szybko życie nasze
zmienia się dziś w historię... Sposobność nastręcza
się bodaj i dlatego, że wydanie niniejsze schodzi
się z datą jubileuszową, a wszak jubileusze to moja
słabość. W jesieni 1930 upłynęło dwadzieścia pięć
lat od powstania Zielonego Balonika. Wprawdzie
Słówka to nie jest Zielony Balonik --- w każdym
razie nie całe Słówka --- ale geneza ich jest ściśle
z tą wesołą instytucją związana.
Kusiłoby mnie tu napisać monografię pierwszego
,,kabaretu" artystów, ale na to nie starczy miejsca.
Trzeba by wprzód podmalować tło dawnego Krakowa,
tej jedynej w swoim rodzaju maleńkiej stolicy; pokazać te stare mury, te wąskie ulice, jesienią i zimą
tonące w lepkim błocie, licho oświetlone, wczesnym
wieczorem puste, bez ruchu, nie dające żadnej strawy młodzieńczemu głodowi wrażeń; nabożeństwa majowe i pasterki w mrocznych, przesyconych zapachem
kadzideł kościołach jako surogatsurogat --- tu: namiastka. erotycznych przeżyć;
dewocje, sodalicje, sutanny, św. Wincenty a Paulo,
matrony o tłustych lub kościstych rękach, czarne mantylemantyla --- damska pelerynka z jedwabiu lub szal z koronki na głowę i ramiona., dobroczynne hrabiny z ich cudzoziemską polszczyzną, a często polską francuzczyzną, więdnące
pannice w oczekiwaniu na męża latami oprowadzane
przez matki po ,,plantach"; obchody, pogrzeby, linia
A --- B, lejtnanci, handelki, pilznerpilzner --- gatunek jasnego piwa., i bryndza, bryndza, bryndza...
W tym historycznym mieście wszystko było historyczne. Gdy w Warszawie wrzała walka około
pozytywizmu i postępu, w Krakowie terenem jej były
retrospektywne spory o... rok 1863. Na obchody jedni
kładli kontusze, drudzy przeciwstawiali im czamaryczamara --- długie męskie okrycie wierzchnie, podszyte futrem, funkcjonowała jako symbol ruchu powstańczego..
Gdy w kościele ci intonowali Boże coś Polskę, tamci
przekrzykiwali ich śpiewem Z dymem pożarów. Ale
nam malcom wszyscy kazali śpiewać: ,,Przy Cesarzu
mile włada Cesarzowa pełna łask"...
Mówię tu oczywiście o bardzo dawnym Krakowie,
z epoki mojej ławy szkolnej; a mówię o nim dlatego,
że ta rozpaczliwa młodość zaciężyła na całej naszej
generacji. Szkoła trzymała nas zresztą jak pod brudnym kloszem, spod którego nie widziało się świata.
Nie dawała nic, nawet tego ucisku, który rodzi bunt
i mocne podziemne życie. Ot, rośliśmy, młodzi durnie, kując gramatykę grecką i stękając Odę do młodości. Jako wyżycie się fizyczne --- ślizgawka, kilkanaście razy do roku; jako nasycenie romantycznego
głodu --- przyglądanie się ,,facetkom", wychodzącym
w niedzielę ze mszy u Kapucynów.
Było coś chorowitego w ówczesnym Krakowie,
z jego nienaturalnie rozdętą głową na małym korpusie. Można by ówczesny jego symbol widzieć w anachronicznie ,,hetmańskiej" głowie na małym ciałku
hrabiego Stanisława Tarnowskiego, wielokrotnego
rektora uniwersytetu i prezesa Akademii. Ten papież
dawnego Krakowa trzymał rękę na wszystkim
i wszystko naginał do katechizmu grzecznych dzieci: profesor literatury, który później jeszcze, w epoce
PrzybyszewskiegoPrzybyszewski, Stanisław Feliks (1868--1927) --- poeta, dramaturg i skandalista, redaktor krakowskiego pisma ,,Życie". Postać ważna także dla literatury niemieckiej, dzięki pisanym w młodości poematom prozą, później przetłumaczonych na polski., WyspiańskiegoWyspiański, Stanisław (1869--1907) --- poeta, artysta plastyk, najwybitniejszy dramaturg polskiego modernizmu, autor m. in. Wesela i Wyzwolenia., KasprowiczaKasprowicz, Jan (1860--1926) --- poeta, krytyk literacki, dramaturg, profesor Uniwersytetu Lwowskiego, tłumacz. W twórczości związany był z kilkoma nurtami młodopolskimi: od naturalizmu (Z chłopskiego zagonu), przez symbolizm, katastrofizm i ekspresjonizm (Hymny) do prymitywizmu (Księga ubogich)., dąsał się na nich, przeciwstawiając im Rydla Rydel, Lucjan(1870--1918) --- poeta i dramaturg, działacz kulturalny, tłumacz, autor m.in. baśni scenicznej Zaczarowane koło (1900).; któremu
Litka z Rodziny Połanieckich wydawała się nie dość
dobrze wychowana; który po ukazaniu się tomu poezyj
Kazimierza Tetmajera, pytał: ,,co by powiedział pan
Tetmajer, gdyby ktoś, przejąwszy się jego hasłami,
oblał naftą kościół mariacki i podpalił?"
Zabawna figura, powie ktoś. Ale wówczas to nie
było zabawne. Bo koteriakoteria --- grupa wzajemnie popierających się osób, działająca w określonym celu., której szczytowym punktem był ,,Szlak" (pałac Tarnowskiego), skupiała całkowitą i bezwzględną władzę. Miała niedwuznaczny
wpływ na rząd, którego każdorazowy ,,delegat" był
na jej usługi; obsadzała (gdy chciała) starostów;
miała mandaty dzięki systemowi kurialnemu; miała
w ręku Wydział krajowy i Radę Szkolną; kler i banki; Floriankę i Zachętę; miała wpływ na wszystkie instytucje, obsadzała swoimi ludźmi uniwersytet,
trzymała za łeb Akademię i wszystko, co się z nią
wiązało w postaci nagród, stypendiów, podróży. Dla
grzecznych dzieci były wszystkie ciasteczka, krnąbrnym groził absolutny post.
Dodajmy do tego osobisty prestige tej kasty.
W maleńkim Krakowie, który w epoce, gdy ja chodziłem do szkół, miał mało co ponad 50. 000 mieszkańców, nie było przemysłu, handlu, finansów; nie
było nic, co by się mogło przeciwstawić tej sile społecznej. ,,Arystokracja" --- często dość samozwańcza ---
była zarazem plutokracjąplutokracja --- warstwa ludzi bogatych i dlatego wpływowych. w tym ubożuchnym mieście: ona bywała za granicą, znała świat, miała powozy, strojne kobiety, salony. Miała, w swoich najlepszych egzemplarzach, rzetelną kulturę; ich malował MatejkoMatejko, Jan (1838--1893) --- malarz, autor obrazów o tematyce historycznej, dyrektor i wykładowca Szkoły Sztuk Pięknych w Krakowie., im przygrywała księżna Czartoryska,
uczennica Szopena, ich bawił dowcipem znakomity
Kazimierz Morawski, dla nich błaznował niewysłowiony ksiądz PawlickiPawlicki, Stefan Zachariasz (1839--1916) --- ksiądz, filozof, rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego.. Tak więc, kasta ta miała
wszystkie środki władania duszami i nigdy może
władza nie była tak kompletna. Bo cóż mogło przeciwstawić tylu splendorom zahukane ,,miasto"? Chyba pocieszną bałucczyznę swoich domów otwartych...
Nie chcę tu popełniać niesprawiedliwości. Bardzo
być może, że ówczesny Kraków nie byłby się mógł
zdobyć na nic innego i że byłby jeszcze mizerniejszą mieściną bez tej ,,śmietanki", w której pływało
zresztą kilkunastu istotnie wartościowych ludzi. Ale
faktem jest, że ta przewaga, w połączeniu z wpływami Tow. Jezusowego, zanurzała ów dawny Kraków
w letniej wodzie ,,dobrze myślącej" martwoty. To była epoka, w której dosłownie nie było młodzieży;
w której dwudziestoparoletni ludzie byli rozsądni,
ograniczeni i --- mierni.
To wszystko trzeba by pokazać. Trzeba by dalej
w owym szkicu nakreślić, jak w owej martwocie zbudziło się nowe życie: jak wtargnęło w ten cichy pański folwarczek, jak nastała doba ,,renesansu", jak
nagle Kraków stał się miastem na które zwróciły
się oczy całej Polski. Teatr, malarstwo, rzeźba, literatura, polityka, cyganeria... Szczęśliwym zbiegiem
zeszło się kilka faktów, spotkało się kilka indywidualności. Otwarcie nowego teatru, PawlikowskiPawlikowski, Tadeusz (1861--1915) --- dyrektor Teatru im. Słowackiego w latach 1893--1899 i 1913--1915, później teatru lwowskiego..
Przemiany w szkole sztuk pięknych i napływ nowych
sił (zwłaszcza StanisławskiStanisławski, Jan (1860--1907) --- malarz, wykładowca krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych.); przyjazd Przybyszewskiego w momencie przesilenia w założonym przez
SzczepańskiegoSzczepański, Ludwik (1872--1954) --- literat, dziennikarz i publicysta, w r. 1897 założył czasopismo ,,Życie". ,,Życiu"; wreszcie Wyspiański... Z drugiej strony, na innej płaszczyźnie, działy się znamienne rzeczy: pierwsze procesy polityczne młodzieży o socjalizm (a także o ,,symbolizm, dekadentyzm
i inne prądy wywrotowe", jak brzmiał w jednym
takim procesie prokuratorski akt oskarżenia), potem
DaszyńskiDaszyński, Ignacy (1866--1936) --- polityk socjalistyczny, działacz PPS, marszałek Sejmu., młody walczący ruch odświeżający stęchliznę galicyjskiej polityki. Zarazem coraz gęściej napływał do Krakowa element młodzieży zmuszonej
opuszczać Warszawę, co zwłaszcza w r. 1905 stało
się masowym zjawiskiem.
Rzecz osobliwa: właśnie w tym dramatycznym roku 1905 powstał Zielony Balonik. Przypadek? Nie
sądzę. Mimo że wyda się to paradoksem, bardzo być
może, że właśnie ów dreszcz, jaki wznieciły wypadki
warszawskiewypadki
warszawskie --- mowa o tzw. rewolucji 1905 roku., spowodował tę nieoczekiwaną reakcję.
Blut ist ein ganz besondrer SaftBlut ist ein ganz besondrer Saft (niem.) --- krew jest całkiem szczególnym sosem (bądź: paliwem)., jak powiada Goethe. Jedna tylko istnieje rzecz stała: energia; natomiast transmisje jej i wędrówki podlegają najosobliwszym kaprysom.
KabaretZielony Balonik był ,,kropką nad i" przeobrażenia
starego Krakowa; był niby ową małą farsą, jaką niegdyś w dawnym teatrze grywano po pięcioaktowej
dramie. Czerpał soki z wszystkich owych spraw, które się rozegrały w artystycznym światku Krakowa
w poprzedzającym go dziesięcioleciu.
Znamienną rzeczą jest, że Zielony Balonik był pierwotnie pochodzenia malarskiego raczej niż literackiego, narodził się przy ,,stoliku malarskim" w kawiarence opodal Akademii Sztuk Pięknych. Bo też przemiana, jaka się dokonała w świecie malarskim, była
najbardziej dotykalna. Przedtem, na schyłku życia
Matejki, panował w tej uczelni malarskiej też swojego rodzaju terror, terror genialnej, ale zamkniętej
w sobie indywidualności. Gdy z Zachodu szły już
nowinki o plenerze, o słońcu, impresjonizmie, w szkole
były wciąż gipsy i draperie, i historyczne ,,kobyły"
epigonów Matejki. Ci, którzy rwali się do pejzażu,
do natury, kryć się niemal musieli przed Mistrzem.
Naraz --- zupełna zmiana. Słońce i powietrze w miejsce brudnych pracownianych ,,sosówsos --- tu przen.: brudna, przygaszona i ujednolicona kolorystyka."; zamiast MonachiumMonachium --- w Monachium mieściła się słynna Akademia malarska, znana z tradycjonalizmu. Paryż, koleżeńska swoboda w miejsce dystansu i uszanowania.
Paryż! To czarodziejskie miasto coraz bardziej
stawało się wówczas celem tęsknot. Przedtem, gdy
malarze jeździli nagminnie do Monachium, intelektualiści wędrowali do Lipska, do Berlina, do Heidelberga. Bohater sztuki KisielewskiegoKisielewski, Jan August (1876--1918) --- dramaturg i krytyk teatralny, autor m. in. sztuk Karykatury i W sieci. W sieci marzy o... Zurychu, ale sam Kisielewski w parę lat potem przybywa do Krakowa już z Paryża. Coraz więcej młodych
tam śpieszy. Czy nie z Paryża, tego buntowniczego
miasta, powiała na Kraków szczęśliwa fala nieuszanowania?
Nie będę tu powtarzał tego, co gdzie indziej opowiadano o organizacji tego ,,kabaretu" i jego dość
nielicznych zresztą manifestacjach, które w ciągu
kilku lat odbywały się, zachowując charakter raczej
towarzyski niż widowiskowy. Nie było tam właściwie
rozdziału między estradą a salą, między dostawcami
a odbiorcami zabawy; piosenkarz bywał nieraz redaktorem intencji całej grupy. Gdyby obecny ,,jubileusz" Zielonego balonika mógł zgromadzić wszystkich jego weteranów, zasiadłoby u stołu kilku dzisiejszych dyrektorów teatru, kilku czołowych publicystów, sporo wybitnych ludzi w różnym zakresie,
no i zatrzęsienie tęgich malarzy i rzeźbiarzy, dziś
profesorów, rektorów, laureatów. Ta mała, setkę
osób zaledwie licząca salka ,,Jamy MichalikowejJama Michalika --- cukiernia A.J. Michalika, miejsce spotkań kabaretu Zielony Balonik.",
była naładowana elektrycznością. Było coś radosnego w tej maleńkiej biesiadzie wszystkich sztuk, w tym
misterium duchowej wolności, było jakieś zbawcze
odprężenie dziesiątków lat zakrzepłej żałoby, frazesu,
celebry, załgania. To też ten wybuch śmiechu, jaki
poszedł na całą Polskę, miał energię większą, niżby
pozwalał wnosić drobny krąg zdarzeń, z których się
urodził. Bo oto minęło ćwierć wieku, a wciąż jeszcze zdaje się, że ten nabój śmiechu raz po raz
eksploduje. Ile i jak oddziałał na formy naszego nowego życia, nie moją rzeczą robić bilans; może bardziej,
niż się niejednemu buchalterowi literatury wydaje.
I Balonik nie uniknął wszakże losu, który groził
wszelkim krakowskim poczynaniom: znów ta duża
głowa na małym tułowiu! Wszystko można było
w Krakowie zmienić, ale nie to, aby przestał być
małym, zabiedzonym miasteczkiem, w którym się ,,nic
nie działo". Mieliśmy ostre zęby, nie bardzo mieliśmy
co gryźć. Ówczesne życie galicyjskie było tak mizerne... To, co było w sferze teatru, sztuki, literatury, ogryźliśmy do kostki. Zbiorowy a bezinteresowny wysiłek zmontowania --- na raz jeden, bo każdy
wieczór był tam premierą --- nowego programu
przychodził organizatorom coraz ciężej, wieczory Balonika stawały się co rok rzadsze.
Co do mnie, odczuwałem to dotkliwie. Miałem już
trzydziestkę, kiedy zabłąkałem się do Balonika, byłem od lat kilku lekarzem, asystentem kliniki, mordowałem się nad pracą habilitacyjną, jako że szanujący
się człowiek nie mógł zostać w Krakowie czym innym, jak profesorem uniwersytetu... Gdyby nie Balonik, męczyłbym się z pewnością całe życie w fałszywie obranym zawodzie, nigdy nie dowiedziałbym
się o swym istotnym powołaniu. Ale od czasu, jak
mnie ono nawiedziło, męczyłem się inaczej. Byłem
jak mamka, która ma za dużo pokarmu. PoetaWstrzymany tak długo zmysł pisania rozpierał mnie: skąpe
okazje wieczorów Balonika nie zaspakajały go, pisać zaś wiersze tak, bez okazji, jakoś mi było głupio. Stary koń, lekarz, kandydat na docenta... To
mnie pchnęło w dwóch kierunkach. Z jednej strony,
instynktem samozachowawczym zwróciłem się ku
przekładom, które zaspakajały bodaj formalną potrzebę tworzenia. Polski Molier, Rabelais, Villon, urodzili się z piany Zielonego Balonika. Z drugiej
strony zaczęły się lęgnąć we mnie wiersze, jakieś
inne, bardziej osobiste, których wydawanie na świat
połączone było z pogwałceniem wrodzonej mi wstydliwości ducha. To są inne Słówka, nie kabaretowe,
zabłąkane tu między tamte, zahukane i cokolwiek
onieśmielone tym towarzystwem. Mało też kto je
zauważył... Ale to uczucie zawstydzenia stawało się
coraz bardziej przykre, tak że wkrótce zacząłem się
bronić tym napadom. Niebawem przemiana warunków naszego życia otwarła nowe możliwości i dała
mi możność wypowiadania się w sposób nie tak upokarzający, jak pisanie wierszy. Słówka się skończyły.
Poza tym, nie wydaje mi się, abym się odmienił
zbytnio. Sposób, w jaki tymi Słówkami, ćwierć wieku temu, na ciemnym rogu ulicy Floriańskiej, poznałem się z literaturą, wycisnął piętno na całej mojej
karierze pisarskiej. Jak wówczas, tak i dziś jeszcze
wszystko wydaje mi się w niej zabawną i niespodzianą przygodą. I tak samo, jak po pierwszym tomie moich wierszyków czytałem w pierwszej w ogóle jaką miałem w życiu ,,recenzji" takie duseryduser --- komplement.,
jak ,,nikczemniały drab" --- ,,zwyrodniały głuptas" ---
,,szarganie świętości" --- tak czytuję mniej więcej
to samo i dziś. Tylko już za co innego: Słówka stały się tymczasem nietykalne, czcigodne, weszły niemal
w program szkolny. Niechże ten krótki wstęp naukowy posłuży kochanym malcom, pocącym się nad wypracowaniem: ,,Słówka Boya na tle epoki", albo ,,Krzywa humoru Boya na zasadzie chronologii Słówek".
Nie poprzestając na tym ogólnym komentarzu,
dodałem do nowego wydania Słówek przypisy, z objaśnieniem zawilszych miejsc. Wyznaję, iż sporządzenie nie przyszło mi bez trudności; wielokrotnie dawał mi się we znaki mój niedostatek metody
naukowej. Starałem się robić jak najlepiej; jako
niedościgły wzór przyświecał mi ów szanowny profesor-polonista, który (kilkanaście lat temu) w ,,krytycznym" wydaniu dzieł Słowackiego wiersz z Grobu Agamemnona ,,tu cząbry smutne gór spalonych
pachną" opatrzył następującym objaśnieniem: ,,Comber, pieczeń sarnia lub cielęca". Było z tego dużo
śmiechu; ostatecznie, wydawca musiał wycofać tom
i przedrukować kartkę. Temu to królowi mimowolnych humorystów naukowych niniejsze pierwsze
,,krytyczne" wydanie Słówek poświęcam.
Ekonomia miłosna
Jednym z najczęściej powtarzanych komunałów
jest, że światem rządzą głód i miłość. Henryk Sienkiewicz idzie jeszcze dalej w swoim panseksualizmie, zastanawiając się ,,jakim szalonym paradoksem
wydałoby się takiemu Bismarckowi, gdyby mu ktoś
powiedział, że ostatecznym i jedynym celem jego zabiegów jest to, by usta Hermana spoczęły na ustach
Dorotei". Aby przybliżyć sobie ten aforyzm, możecie
zmienić Bismarcka na Piłsudskiego.
GłódOtóż jeżeli przyjmiemy równorzędność tych potęg ---
głodu i miłości --- uderza nas nierównomierność w ich
traktowaniu. Najtęższe głowy świata porają sięporać się (daw.) --- zmagać się.
wciąż ze sprawą głodu. Cała nauka zwana ekonomią
jemu jest poświęcona. Paląca sprawa bezrobocia --- to
przede wszystkim sprawa głodu. Świadczenia społeczne, polityka kolonialna itd., to sprawa głodu.
Niepokój w całym świecie wywołuje sytuacja, gdy
w jednym miejscu kuli ziemskiej marnuje się nadmiar produktów żywności, podczas gdy gdzie indziej
ludzie cierpią głód. Zgrozę budzi w nas wszystkich
wiadomość o utopionych w morzu czy spalonych
iluś tam tonach zboża, o niewykopanych kartoflach.
Jakże inaczej przedstawia się sprawa miłości. Nie
twierdzę, aby o niej nie pisano; o, nie! Ale wydano
ją wzgardliwie na łup poetom i powieściopisarzom;
to wydział beletrystyki. Tę jedną z dwu sił rządzących światem socjologia zaledwie że dostrzega. Tym
kapitałem nawet MarksMarks, Karl Heinrich (1818--1883) --- ekonomista, filozof (reprezentant materializmu), zwolennik rewolucji komunistycznej; najważniejszym jego dziełem jest Kapitał. się nie interesował.
Zaznaczam, że nie mówię tu o miłości romantycznej, indywidualnej, ale po prostu o miłości w znaczeniu fizycznego nakazu. Rozmyślnie chcę być pospolity.
MiłośćOtóż jeżeli w ostatnich czasach wydaje się nam
obłąkanym paradoksem niszczenie zboża gdy równocześnie ktoś cierpi głód, jakże nam się przedstawi wiekowa gospodarka miłosna? Niszczenie olbrzymich kapitałów miłości, przy równoczesnym
palącym jej głodzie, było normalnym zjawiskiem.
I o ile, przy środkach żywności, mogą służyć za
wytłumaczenie trudności transportu, nierównowaga
środków płatniczych, tutaj te dwie rzeczy --- nadmiar i głód --- mogły znajdować się tuż, obok siebie, i nie tylko nikt nie pomagał im do wyrównania
się, ale --- zdawałoby się --- cała troska społeczeństw
mierzyła ku temu, aby wyrównaniu przeszkodzić.
Weźmy klasyczny przykład z niedawnej przeszłości. Był młody chłopiec, przypuśćmy dwudziestoletni. Od możliwości małżeństwa dzielą go długie lata studiów, zmagań się z życiem. Biorąc społecznie, jest smarkaczem; co nie przeszkadza mu
odczuwać w całej pełni głód miłosny. Gdzie, jak go
zaspokoi? Społeczeństwo wzrusza ramionami, nie
daje żadnej odpowiedzi.
W tym samym domu, przypuśćmy, mieszka kuzynka młodego człowieka, dorodna pannica trzydziestopięcioletnia. Za mąż --- to było wówczas wiadomo --- już
nie pójdzie; jest przypieczętowana. Społeczny nieużytek. Dziewictwo uderza jej na mózg, głód miłości
skręca jej kiszki.
Oto dwoje ludzi, z których każdy ma nadmiar tego, czego potrzebuje drugi. Wedle zasad ekonomii,
typowe warunki do wymiany.
A rezultat tych dwóch głodów --- głodów i nadmiarów razem? Najopłakańszy. Chłopiec szedł do domu publicznego, gdzie plugawił pierwsze kwiaty
uczuć i skąd, prędzej czy później, wynosił cały wianuszek chorób. Dziewczyna tłukła głową o mur, więdła, brzydła, chorowała na nerwy i inne rzeczy, dziwaczała --- i tak wlokła swoje śmieszne i bezużyteczne życie. Społeczeństwo wzniosło między nimi niewidzialny, ale potężny mur, strzegący aby nadmiar miłości raczej zgnił, niżby miał nasycić głodnego.
Grzech, HonorReligia miała na to odpowiedź: grzech. To jest
jasne i zrozumiałe. Tu nie ma dyskusji. Ale ciekawsze jest, że nawet te jednostki, te grupy, które wyzwoliły się z formuł religii, przejęły jej bezlitosny
stosunek do spraw płci. Weźmy w danej sytuacji
ojca rodziny, bodaj wojującego antyklerykała, ,,masona": był na tym punkcie równie nieubłagany. Słowo
grzech zastąpił pojęciem honor; jeszcze bezwzględniejszym, bo grzech zmywa pokuta, ale plamy honoru nie zmywa nic. Honor! ,,Kiż djabeł go tam umieścił?" --- pytał BeaumarchaisBeaumarchais, Pierre Augustin Beaumarchais (1732--1799) --- francuski komediopisarz; zakupił szlachectwo i dostał się na dwór Ludwika XV; to doświadczenie posłużyło do stworzenia licznych satyr politycznych czy społecznych, np. Cyrulika sewilskiego (1775) czy Wesela Figara (1784). w Weselu Figara
zwiastującym Wielką rewolucję. Przeszła wielka rewolucja i jeszcze kilka mniejszych, ale w ekonomii
miłosnej przez cały w. XIX nie zaszła żadna zmiana;
a jeśli zaszła, to na gorsze.
Tak, wiek XIX wydaje się w tej mierze monstrualniejszy niż dawniejsze epoki. Tamte były przynajmniej konsekwentne. Np. obyczaj, aby nadmiar córek
zawczasu kierować do klasztoru, miał swoją humanitarną logikę. Głos płci sublimował się mistycznie,
wyrzeczenie było otoczone czcią i poezją, młode
dziewczyny wchodziły w społeczeństwo istot podobnych sobie, w rodzaj wielkiego klubu kobiecego.
Były zajęte. Życie ich miało cel doczesny i zaziemskizaziemski --- dziś: pozaziemski.; miało --- co najważniejsze --- jakiś sens.Ale jaki sens miało życie ,,starej panny", tego
produktu mieszczańskiej kultury XIX w.? Odebrać
kobiecie naturalny cel życia, nie dać jej nic w zamian, uczynić ją bezrobotną w każdym pojęciu słowa, piątym kołem u wozu rodziny, skazać ją na ,,cnotę" i zarazem tę cnotę ośmieszyć, skazać ją na nieuchronną deformację fizyczną i psychiczną i kazać się
jej obnosić z tym wśród ludzi! Inkwizycja wydaje
mi się mniej potworną, niż instytucja starej panny,
takiej, jaka dziś jest niemal mitem, ale której tyle
widziałem jeszcze tragicznych egzemplarzy.
A teraz weźmy drugą stronę: owego młodego człowieka. I tu znowuż polityka burżuazyjna XIX w.
ileż okazuje ślepoty i obłudy. Przedtem świat
opierał się na zasadzie wczesnego małżeństwa, bez
mała schodzącego się z dojrzałością płciową. Przy
tej zasadzie można było od biedy stawiać ideał przedmałżeńskiej czystości dla mężczyzn. Wiek XIX zmienił to: służba wojskowa, długie studia, powolna
kariera opóźniły zakładanie domowego ogniska niemal do trzydziestego roku życia. Dziesięć lat musowego celibatu w dobie najżywszego głodu miłości,
toż to fakt społeczny niezmiernej doniosłości! Wyobraźmy sobie taką przemianę stosunków w której
ze starożytnych republik: wywołałoby to niechybnie
odpowiednie zmiany w instytucjach społecznych;
wciąż widzimy w starożytności, jak etyka płciowa
zmienia się w pewnych punktach wedle życiowych
warunków. Tutaj nie spowodowało to żadnej zmiany.
Znów przejęta z religii wzgarda dla spraw płci nie
pozwoliła nawet zauważyć tej ewolucji. Otóż w religii jest to zrozumiałe o tyle, że prawidła, na których
się wspiera, są niezmienne; po wtóre, że cel życia
przenoszą na tamten świat. Ale czym tłumaczyć tę
obojętność u świeckich prawodawców? Żartowniś
mógłby powiedzieć, że prawa robili zawsze starsi
panowie, którzy zresztą, z tytułu swego stanowiska,
są w położeniu wyjątkowym, ile że zawsze mają do
rozporządzenia chmarę ładnych petentek, ta kwestia
zatem nie interesowała ich osobiście. Ale faktem
jest, że ucisk ascetycznej koncepcji życia, zamykania oczu na sprawy płci, zaciążył na całej demokracji XIX w., odbierając jej wszelką śmiałość i inicjatywę,
nie tylko w rozwiązywaniu, ale nawet i w stawianiu
sobie pewnych problemów. Odpadki ascezy religijnej w społeczeństwach bez wiary!
Ale asceza to za wielkie słowo; po prostu prostytutka, która stała się na wiek cały filarem moralności społecznej, niemal urzędnikiem państwowym.
Równocześnie, utrwalając jej nieodzowność, społeczeństwo wdeptało ją w błoto tak głęboko, jak nigdy.
Sądzę, iż nie tak długo nadejdzie czas, gdy obowiązująca jeszcze do dziś urzędowa ,,ekonomia miłosna" wyda się czymś bardzo potwornym i śmiesznym.
Bądź co bądź, przez cały wiek nie było poważniejszych tendencji do jej przebudowania. I charakterystyczne jest, że dzisiejsze próby stworzenia nowej
etyki płciowej nawiązują --- nie zdając sobie może
z tego sprawy --- do racjonalizmu wieku XVIII.
Racjonalizm... Nie ma bardziej zdyskredytowanego
słowa. Ciekawy kaprys lingwistyczny: przymiotnik
miał więcej szczęścia niż rzeczownik. Mówi się
z uznaniem: racjonalna hodowla, racjonalne wychowanie, racjonalne odżywianie. Ale jako rzeczownik
racjonalizm jest niemal obelgą. Zawinił w tym może
sam racjonalizm, który nadymał się nad stan i robił
miny osobistości zdolnej rozwiązać wszystkie tajemnice bytu. Stąd zazwyczaj do ,,racjonalizmu" dodaje
się przymiotnik ,,ciasny". Ale to, że racjonalizm okazał się niewystarczającym wytrychem do otwarcia
sekretnych zamków wszechbytu, czyż to racja, aby
w najbardziej życiowych sprawach uprawiać kult niedorzeczności?
Racjonalizmowi przeciwstawia się często wiarę. Ale
gdy chodzi o urządzenia społeczne, przepisy religii
były na wskroś racjonalistyczne: są to po prostu stare
przepisy obyczajowo-higieniczne. Mojżesz na puszczy był wielkim racjonalistą. I --- rzecz osobliwa ---
wówczas, kiedy oderwały się od rzeczywistości i nie
odpowiadają już niczemu, przepisy te stają się najbardziej niewzruszone i święte, jak np. zakaz jedzenia szynki i tysiące innych prawideł u Żydów. Racjonalnej dyskusji np. o zapobieganiu ciąży przeciwstawia się jako artykuł wiary historię z Biblii o losach OnanaOnan --- postać z biblijnej Księgi Rodzaju, patrz felieton Autorytety., zdradzającą czysto racjonalistyczne motywy. Czyli
że racje dzisiejsze mają ustąpić racjonalizmowi racji
racjonalnych dla pokoleń z innej części świata, sprzed
kilku tysięcy lat. Nie mówiłbym o takich dzieciństwachdzieciństwach --- dziś: dziecinadach., gdyby nie to, że one tak bardzo zaciążyły
i jeszcze ciążą nad tyloma ważnymi sprawami.
Otóż w momencie, gdy problemy nowej etyki
płciowej tak żywo są dyskutowane, przygotowywałem
właśnie do nowego wydania tomik drobnych utworów DiderotaDiderot, Denis (1713--1784) --- francuski pisarz, krytyk i filozof, współredaktor Wielkiej Encyklopedii Francuskiej, autor powiastki filozoficznej Kubuś Fatalista i jego pan. pt. To nie bajka... Jest wśród nich
jeden dialog: Przyczynek do podróży Bougainuille'a
czyli o niewłaściwości łączenia pojęć moralnych
z pewnymi czynnościami fizycznymi, które ich nie
znoszą. Utwór --- jak wszystkie prawie rzeczy Diderota --- nie mógł być wydany za życia autora, krążył
w odpisach; napisany w r. 1772, ukazał się w druku
aż w 1798. Bardzo zabawna i ciekawa lektura.
Można by powiedzieć, że cała argumentacja RussellaRussell, Bertrand (1872--1970) --- brytyjski filozof, matematyk i logik, a także działacz społeczny i eseista, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury (1950).
i innych --- bo dziś te idee są w powietrzu --- znajduje
się tam już gotowa. Tak samo jak Russell za punkt
wyjścia swojej książki Małżeństwo a moralność
bierze spostrzeżenia naszego znakomitego rodaka MalinowskiegoMalinowski, Bronisław (1884--1942) --- etnolog, socjolog i religioznawca, autor koncepcji ,,obserwacji uczestniczącej". nad cywilizacją dzikich plemion, tak samo Diderotowi dają go doświadczenia współczesnego podróżnika Bougainville'a. W tym świetle Diderot poddaje dowcipnej i wymownej rewizji całą
naszą etykę płciową; uwydatnia jej niedorzeczność
i złudność, wyradzającą się w monstrum obłudy i okrucieństwa. Ale to, co angielski filozof i logik czyni
w systematycznym wywodzie, temperament Diderota
dramatyzuje na gorąco w dialogu dzikiego z bawiącym u niego w gościnie kapelanem, zaprawiwszy ---
sposobem osiemnastowiecznych filozofów --- pobyt
kapelana w chacie Otajczyków dość drastycznymi
epizodami. Warto odczytać próbkę wymowy tego
dzikiego: Diderot użyczył mu całej swojej!
,,Cóż za potworna sieć niedorzeczności --- powiada Oru do kapelana. --- A ty jeszcze nie mówisz
mi wszystkiego: skoro bowiem pozwolono sobie rozporządzić, wedle swego widzimisię, pojęciami sprawiedliwości, odjąć albo nadać rzeczom dowolny charakter, kojarzyć z pewnymi uczynkami dobro i zło,
wypływają stąd niechybnie wzajemne pretensje, zarzuty, podejrzenia, tyrania, zawiść, zazdrość, oszukaństwa, zgryzoty, ukrywanie się, obłuda, szpiegostwo, pułapki, waśnie, kłamstwa. Córki okłamują rodziców, mężowie żony, żony mężów; córki --- tak,
jestem tego pewny! --- będą dusiły własne dzieci;
podejrzliwi ojcowie będą lekceważyli i zaniedbywali
swoje; matki opuszczą je i zdadzą na łaskę losu,
zbrodnia i rozpusta wyłonią się we wszelkiej postaci. Wiem to wszystko, jak gdybym żył wśród
was. Tak jest, bo tak musi być; owo społeczeństwo, którego piękny ład mi zachwalasz, musi być
zbiorem obłudników, którzy tajemnie depcą prawo, lub nieszczęśliwych, którzy, w swej uległości, stają się sami narzędziem własnej kaźni; głupców, w których zabobon zdławił głos natury, lub
niedołęgów, w których natura nie domaga się swoich praw... Wierzaj mi, uczyniliście dolę człowieka
gorszą od doli zwierzęcia...
Te osobliwe przepisy wydają mi się sprzeczne
z naturą i przeciwne rozumowi; ustanowione po to, aby
mnożyć zbrodnie... Przeciwne naturze, bo przyjmują,
że myśląca, czująca i wolna istota może być własnością drugiej. Czy nie widzisz, że pomieszano
w twoim kraju rzecz, która nie ma uczucia, myśli,
pragnienia, woli, którą się rzuca, bierze, wymienia,
bez skargi z jej strony, z rzeczą, której nie da się
wymienić ani nabyć, która ma wolę i chęć; która
może się oddać lub wzbronić na chwilę, oddać się
lub wzbronić na zawsze; która się skarży i cierpi,
i którą czynić przedmiotem handlu znaczy przekreślać jej charakter i gwałcić jej naturę? Przepisy te
są sprzeczne z ogólnym prawem żywych istot. Czy
możesz sobie wyobrazić coś niedorzeczniejszego, niż
prawo, które potępia tak naturalną w nas odmianę;
nakazuje stałość, do której nie jesteśmy zdolni;
gwałci wolność mężczyzny i kobiety, skuwając ich
na wieki? Coś szaleńszego niż wierność, która ogranicza najkapryśniejszą z rozkoszy do jednego osobnika; niż przysięga niezmienności, którą wymieniają
dwie osoby z krwi i ciała, w obliczu nieba, które
nie jest ani przez chwilę jednakie, pod sklepieniem
groty, która grozi zawaleniem, u stóp drzewa, które
murszeje, na kamieniu, który się obluźnia?"
Rzecz znamienna: racjonalizm XVIII wieku więcej
troszczył się o oczyszczenie życia z zabobonów obyczajowych niż o przewrót polityczny; i oto, wręcz przeciwnie, rewolucja francuska przyniosła przewrót polityczny, ale nie tknęła prawie owych zabobonów,
które w nowych warunkach egzystencji powykrzywiały się tym poczwarniej. Zbrojny i lekceważący
ludzi pośpiech Napoleona, reakcja klerykalna, romantyzm literacki pociesznie zaszczepiony na mieszczańskiej ciasnocie, wszystko to utopiło na wiek cały
wszelką śmielszą myśl obyczajową. Sceptyczne i liberalne mieszczaństwo okazało się w wielu punktach ---
np. w kulcie dziewictwa --- surowsze od arystokracji
i od chłopa. Parodia ascezy w materialistycznej i hedonistycznej burżuazji XIX wieku to jedna z zabawniejszych ,,komedii ludzkich".
Tak więc, straciwszy półtora wieku bez mała, zaczynamy dyskusję w punkcie, w którym ją przerwano; słuchamy jako nowości rzeczy, które były powiedziane --- nieraz śmielej --- sto pięćdziesiąt lat temu.
Z tą różnicą, że gdy wówczas nie można ich było
drukować, dziś drukuje się je dość swobodnie, można mówić o nich głośno. A gdyby kto uważał, że
ja za często wracam do tych zagadnień, proszę, niech
porówna ilość czernidła drukarskiego zużywanego na
te sprawy, z tym ile miejsca zajmują one w życiu
i w myślach poszczególnych obywateli, oraz z sumą
tego, co się pisze co dzień o sprawach związanych
z głodem żołądka. Bardzo to pięknie, że łamiemy
ręce nad wagonami zboża topionymi w morzu, ale
równie pilnie trzeba radzić nad pudamipud --- jednostka masy w dawnej Rosji, przen. wielki ciężar. szczęścia
ludzkiego, wciąż jeszcze topionymi w morzu głupstwa,
obłudy i niezaradności.