Prus, Bolesław
Pojednani
Kozioł, Paweł
Kozioł, Agnieszka
Rawska, Aneta
Choromańska, Paulina
Fundacja Nowoczesna Polska
Pozytywizm
Epika
Nowela
Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Fundację Nowoczesna Polska z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów Doroty Kowalskiej.
http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/prus-pojednani
Bolesław Prus, Nowele Warszawskie, Stowarzyszenie Pisarzy Polskich, Londyn 1946
Domena publiczna - Bolesław Prus zm. 1912
1983
xml
text
text
2013-01-10
pol
http://redakcja.wolnelektury.pl/media/dynamic/cover/image/2110.jpg
Kuba Bożanowski@Flickr, CC BY 2.0
http://redakcja.wolnelektury.pl/cover/image/2110
http://wolnelektury.pl/media/book/pdf/prus-pojednani.pdf
ISBN-978-83-288-0751-8
ISBN
application/pdf
https://wolnelektury.pl/katalog/lektura/prus-pojednani.html
ISBN-978-83-288-1730-2
ISBN
text/html
http://wolnelektury.pl/media/book/txt/prus-pojednani.txt
ISBN-978-83-288-2685-4
ISBN
text/plain
http://wolnelektury.pl/media/book/epub/prus-pojednani.epub
ISBN-978-83-288-3747-8
ISBN
application/epub+zip
http://wolnelektury.pl/media/book/mobi/prus-pojednani.mobi
ISBN-978-83-288-4833-7
ISBN
application/x-mobipocket-ebook
W ciasnym mieszkanku w Warszawie mieszka czterech studentów: Kwieciński, Leśkiewicz, Gromadzki i Łukaszewski.
Gromadzkiemu wiedzie się najgorzej --- często nie ma czego do ust włożyć i musi chodzić w zniszczonych, ciągle łatanych ubraniach. Gdy na kolejny rok akademicki do mieszkania wraca Łukaszewski, okazuje się, że nie jest sam --- przywozi ze sobą małego Walka, chłopca, któremu chciałby pomóc w zdobywaniu wykształcenia. Studenci postanawiają pomóc Walkowi --- tylko Gromadzki, obecnie bez grosza przy duszy, nie jest w stanie nic zaoferować...
Nowela Pojednani autorstwa Bolesława Prusa pokazuje życie młodych ludzi, pochodzących niekiedy z ubogich wiejskich rodzin. Przeprowadzka do dużych miast jest dla nich ogromną szansą na zdobycie wykształcenia i polepszenie bytu, ale wiedzie do tego trudna droga przez codzienne przeciwności. Prus zwraca uwagę na dysonans pomiędzy tymi, którzy mają pieniądze na edukację, a tymi, którzy muszą harować, by móc zarobić na jedzenie. Utwór Bolesława Prusa został po raz pierwszy opublikowany w ,,Tygodniu Ilustrowanym" w 1892 roku.
Wprowadzono:
- zmiany w interpunkcji:
Pan doktór dobrodziej nawet przez ścianę poznaje życzliwego człowieka. -> Pan doktór, dobrodziej, nawet przez ścianę poznaje życzliwego człowieka.
Niezadługo wyjdę to zamieciecie. -> Niezadługo wyjdę, to zamieciecie.
- pisownia łączna i rozdzielna:
Pocoś -> Po coś
Jabym -> Ja bym
nie dobrze -> nie dobrze
Inne zmiany:
- chychotać -> chichotać
Bolesław Prus
Pojednani
I
Jest w Warszawie mnóstwo ludzi, których można by nazwać
,,mijającymi" i sporo mieszkań, które zasługują na tytuł
,,przechodnich".
Człowiek ,,mijający" jest to jeden z tych setek, które nas
co dzień wymijają na ulicach. Odznacza się tym, że można go
spotykać wszędzie, że zawsze jest do wszystkich innych podobny,
lecz że niepodobnaniepodobna (daw.) --- nieprawdopodobne, niemożliwe. jest określić jego samego. W ogrodzie
mijasz go na każdej alei i przy każdej bramie; w restauracji
mija cię między nakrytymi stołami albo przy bufecie; w
teatrze usuwasz mu się w przysionku, albo on tobie obok krzeseł.
Człowiek taki, mężczyzna lub kobieta, zawsze wygląda na
lata średnie, ma cerę ani bardzo zdrową, ani chorowitą, odzież
ani zbyt wykwintną, ani ubogą --- przyzwoitą; wzrost niezbyt
wysoki i nie niski, fizjonomięfizjonomia --- twarz. ani zbyt inteligentną, ani idiotyczną,
która jeżeli wyraża coś, to chyba roztargnienie.
Życie jego jest niewyraźne; nic o nim nie wiesz. Nie wiesz --- jak
się nazywa, nie wiesz --- co robi, nie wiesz --- z czego się utrzymuje.
I nie tylko nic o nim nie wiesz, ale nawet nic nie chcesz o nim
wiedzieć. Może zdziwiłbyś się, gdyby ci powiedziano, że taki
człowiek rodzi się; lecz ani by ci nie przyszło do głowy martwić
się, usłyszawszy, że któryś z nich umarł. Są oni od tego, ażeby
robić ruch w mieście, jak krople wody są od tego, ażeby robić
ruch w rzece; wychodzą, Bóg wie skąd, płyną chodnikami
spokojnie, mijają cię obojętnie i nie wiadomo gdzie znikają.
Jak są ludzie ,,mijający" nas, tak bywają mieszkania ,,przechodnie", które cechują się tym, że można je obejrzeć
od razu, z sieni albo z podwórza. Jest to zazwyczaj długa izba
w oficynieoficyna --- boczne skrzydło kamienicy., mająca trzy lub cztery okna, którą za pomocą kilku
tynkowanych przepierzeń dzieli się na dwa albo trzy pokoiki,
tudzież kuchenkę z przedpokojem.
Są to mieszkania suche, widne i ciasne; kuchenka biała,
jeden pokój bladożółtawy, drugi bladoniebieskawy, trzeci,
jeżeli jest, perłowy. Podłogi myje się raz na kwartał, ściany
odświeża się raz na trzy lata. W pewnych godzinach zagląda
tam słońce, w innych ukazuje się woda w wodociągu; na zimę
zakładają się podwójne okna. Przez podłogę słychać rozmowy,
prowadzone na niższym piętrze, przez sufit kroki lokatora z
wyższego piętra, a przez ścianę zegar, który wybija godzinę w
sąsiedniej kamienicy.
W takich mieszkaniach nikt się nie rodzi, nikt się nie wychowuje,
nikt nie umiera, bo nikt nie osiedla się tu na stałe. Każdy
wprowadza się na krótki termin, płaci miesięcznie, pozwala
mnożyć się karaluchom; a gdy pociemnieją ściany od pyłu,
i z każdego kąta na środek pokoju zaczyna się wysuwać śmiecie,
człowiek bez żalu wyprowadza się na nowy lokal, gdzie ściany
są świeżo pomalowane i umyta podłoga. I znajduje takie same
warunki bytu: takie same widne i ciasne pokoiki, w tych samych
miejscach gwoździe, z tą chyba różnicą, że na dawnym mieszkaniu
słońce pokazywało się o jedenastej z rana, na nowym zaś o
pierwszej po południu.
II
Jedno z podobnych mieszkań, niedaleko ulicy Marszałkowskiej,
na drugim piętrze, zajmowali przez jakiś czas czterej studenci
z wyższych kursów, panowie: Kwieciński, prawnik, Leśkiewicz,
przyrodnik, tudzież Gromadzki i Łukaszewski, medycy.
Pan Kwieciński był to piękny młodzieniec; wysoki, śniady,
z ciemnymi oczyma, czarnym wąsikiem i bardzo starannie
utrzymanymi włosami. Odznaczał się doskonałym humorem
i niezwykłą wrażliwością serca. Przed dwoma tygodniami
wrócił ze wsi, gdzie w czasie wakacji zajmował się guwernerką
i prawie zaręczył się z osiemnastoletnią siostrą swojego ucznia.
Obecnie zaś wszedł w bardzo ścisłe stosunki z pewną
magazynierką, co już nawet odbiło się na jego kieszeni i zarysowało
się na fizjonomiifizjonomia --- twarz., nadając jej odcień powagi i znużenia.
Z powodu piękności i nazwiska, jeszcze w gimnazjum koledzy
mianowali go "Kwiatkiem". Że zaś na pierwszym kursie
pewna bonabona (daw.) --- domowa wychowawczyni małych dzieci. zrobiła mu awanturę, wołając na podwórzu: "Ja
ci tego nigdy nie zapomnę!" --- więc od tej pory nazywano go
"Niezapominajką". Kwieciński z początku martwił się
przezwiskiem: gdy jednak liczba jego zmartwień poczęła
zwiększać się z każdym rokiem, więc uspokoił się, tym bardziej,
że przezwisko nie robiło złego wrażenia na pannach.
Najgłębszym jego pragnieniem było: dobrze skończyć
uniwersytet i zostać sławnym adwokatem. Przede wszystkim
zaś --- zmienić lekkomyślny tryb życia, zerwać z nieustannymi
miłostkami i zostać wiernym jednej wybranej kobiecie. Zachodziła
tylko kwestia: której? --- gdyż miał kilka zaprzysiężonych, z
których każda uważała go za swoją własność.
Jakby dopełnieniem Kwiecińskiego był Leśkiewicz, przyrodnik,
także brunet, ale niski, zgarbiony, dziobaty, z brodą, która mu
zarastała pół twarzy i nadawała fizjonomii wyraz ponury.
NaukaDusza pana Leśkiewicza również nie znała spokoju, lecz
bynajmniej nie z sercowych powodów. Był on stypendystą,
więc co pół roku musiał dobrze zdawać egzamin; dzięki temu
przez trzy miesiące w każdym półroczu martwił się tym, że
"trzeba się wziąć do roboty", a przez miesiąc rozpaczał, że
już za późno --- lecz egzamin zdawał.
Troska egzaminacyjna nie była najmniejszą z goryczy jego
życia --- czuł się bowiem ciężko chory na żołądek, serce i płuca:
wątpił, czy się kiedy wyleczy, a nie spotkał dotychczas lekarza,
który by... poważnie traktował jego chorobę.
--- Widocznie choroba moja jest jeszcze ukryta --- myślał, ciągle
kręcąc się między medykami i prosząc, ażeby go opukiwali.
W tym nawet celu zbliżył się do Gromadzkiego, który przeszedł
na piąty kurs i słynął jako tęga głowa. Leśkiewicz w zeszłym
półroczu zamieszkał w jednym pokoju z Gromadzkim i z całym
zaufaniem opowiedział mu o swych chorobach, burzliwie spędzonej
młodości, nareszcie o dziedziczności, która fatalnie ciążyła nad
płucami i żołądkami wszystkich Leśkiewiczów.
Czego chciał w zamian za swoją nieograniczoną szczerość?...
Prawie niczego. Trochę serca i trochę wiary. Tymczasem
Gromadzki, wysłuchawszy jego najgłębszych tajemnic, sam o
sobie nic, ale to nic nie opowiedział mu w zamian; tylko
uśmiechał się obłudnie przy opisywaniu chorób, a w końcu
oświadczył publicznie, że Leśkiewicz jest zdrów jak koń, i jeszcze
nazwał go ,,śledziennikiem"śledziennik (daw.) --- hipochondryk, człowiek chorobliwie obawiający się o swoje zdrowie, nieustannie przekonany, że cierpi na jakąś poważną chorobę lub choroby., co inni przerobili na ,,Śledzia".
I otóż od kilku miesięcy, z niego, Leśkiewicza, poważnego i
co najmniej zasługującego na współczucie, koledzy zaczęli tak
żartować, że prawie już z nikim nie rozmawiał o swoich chorobach.
W dodatku zaś przezywali go ,,Śledziem", co również nie było
przyjemne dla młodzieńca, który zawsze serio patrzał na życie.
Leśkiewicz nigdy nie śpieszył się z manifestowaniem swoich
uczuć, więc choć w pierwszej chwili ciężko obraził się i chętnie
starłby Gromadzkiego z powierzchni ziemi, nie zmienił jednak
stosunków. Owszem, do wakacji mieszkał z nim w tym samym
pokoju i nawet rozmawiał o rzeczach obojętnych. Ale stracił
do niego zaufanie, nazywał go ,,Kretem", który wkopuje się
w cudze tajemnice, ażeby je wyśmiać, a do kolegów nieraz mówił:
--- Jest to jedyny człowiek, który na mnie nigdy nie powinien
rachować. Przekonałem się, że jest pozbawionym uczuć egoistą,
a nie zdziwię się, jeżeli kiedy zrobi jakie świństwo, nie licząc tego,
co zrobił ze mną.
A choć Leśkiewicz po wakacjach sprowadził się na dawne
mieszkanie (gdyż lubił dwu innych kolegów: Kwiecińskiego i
Łukaszewskiego), już nie stanął w pokoju z Gromadzkim;
rozmawiając zaś z nim, był posępny i uszczypliwy.
Nareszcie Gromadzki był to szczupły blondynek z rzadkim
zarostem, zdolny, bajecznie pracowity, zamknięty w sobie jak
ogniotrwała kasa. Nic nie wiedziano o nim: ani jaką ma
rodzinę, ani co zarabia, ani gdzie jada. Egzaminy składał
świetnie, uczył się nocami, wieczorami dawał korepetycje; za
wpis i mieszkanie płacił regularnie; niekiedy zaś ukradkiem
łatał sobie obuwie i odzież, w czym miał wielką wprawę.
Posądzano go o skąpstwo albo dziwactwo; w rzeczywistości
był to biedak, który okropnie wstydził się swojej biedy i krył
się z nią jak z występkiem. Najśmielszym jego marzeniem było
skończyć medycynę i dojść kiedy do takiego stanowiska, aby
mógł co dzień jadać obiady. A gdyby jeszcze sam nie potrzebował
reperować munduru i zamazywać atramentem białych szczelin
na butach, uważałby się za zupełnie szczęśliwego.
Łukaszewski jeszcze nie powrócił z wakacji.
III
W połowie września, w niedzielę, około jedenastej z rana, trzej
młodzi panowie znajdowali się w mieszkaniu.
W pokoju bladoniebieskim, gdzie znajdowało sie jedno łóżko
żelazne, drugie drewniane, żółta szafka na rzeczy i kilka półek,
napełnionych książkami, przy stole, pod otwartym oknem,
siedział Gromadzki. Był już od stóp do głowy ubrany, nawet
mundur miał zapięty na wszystkie guziki, co trochę krępowało
go w ramionach --- i pisał. Raczej przepisywał drobno i
kaligraficznie jakiś rękopis, źle zeszyty, niewyraźny i w dodatku
mocno pokreślony.
Właściwie nie tylko pisał, ale jeszcze pił zimną herbatę, po
której gęsto pływały liście, palił papierosa i kiedy niekiedy
zagryzał kawałkiem chleba, który zdawał się posiadać wszystkie
dietetyczne zalety oprócz świeżości.
Niekiedy Gromadzki rzucał pióro i przeciągał się, jak człowiek,
któremu dokuczyło przepisywanie. Wnet jednak spoglądał na
porządkowy numer stronicy, odkładał kilka kartek welinowegowelin --- odmiana cienkiego, luksusowego papieru.
kajetukajet (daw., z fr.) --- zeszyt., jakby naradzając się z nimi, otrząsał się, może dla
odegnania nudów, i pisał dalej. W ogóle robił wrażenie
pracownika, który nie zachwyca się swoim zajęciem, lecz chce
je wykonać na czas.
Niekiedy podnosił głowę i patrzał na ścianę przeciwległej
oficyny. Wówczas zdawało mu się, że między oknami czyta
jakiś bardzo długi spis tanich i gorących potraw i zastanawia
się: które z nich są najtańsze, najobfitsze i najgorętsze? A
potem uśmiechał się na myśl, że dzisiaj właśnie, gdy skończy
przepisywać arkusz dwudziesty piąty, zaprowadzi się w nagrodę
do Wróbla, wybierze kilka tanich, tłustych i gorących potraw,
zje przy tym mnóstwo chleba darmo i wypije kufel piwa.
W końcu nawet sformułował aforyzm: ,,Kto wczoraj nie
jadł gorącego, a dziś zarobił półtora rubla, ten ma prawo wydać
na siebie pół rubla". Aforyzm podobał mu się, chociaż na
myśl wydania pół rubla przebiegły go lekkie dreszcze.
--- A jednak puszczę się... --- mruknął.
Nagle ocknął się i przez otwarte drzwi wychylił głowę do
pierwszego pokoju, jakby lękając się, ażeby jego rozpustnych
projektów nie podsłuchali koledzy.
Lecz koledzy nie zajmowali się nim. Kwieciński zupełnie
ubrany, tylko bez mankietów i munduru, leżał na łóżku, z rękami
pod głową, usiłując to prawą, to lewą nogą dosięgnąć szafy,
oddalonej o łokieć. Leśkiewicz zaś, ubrany w krawat i starą
marynarkę (dolna część jego istoty znajdowała się jeszcze w
płóciennym negliżu), siedział na amarantowym foteliku, którego
przeszłość zdawała się być nader burzliwą. Leśkiewicz w
prawej ręce trzymał fajkę, lewą od niechcenia opierał na dużym
stole, na którym stygnął samowar, walały się okruchy bułek i
dwie skórki serdelków.
--- No i co ty wyrabiasz ze swoimi nogami? --- odezwał się
Leśkiewicz, patrząc z politowaniem pełnym goryczy na
gimnastyczne zabiegi Kwiecińskiego.
--- Stawiam kabałękabała --- tu: wróżba.: iść, czy nie iść do Tekluni. --- odparł
Kwieciński.
--- Jeżeli powiedziałeś sobie, że nie pójdziesz, to nie idź.
--- W takim razie ona może przyjść...
--- Masz diable kaftan! --- odezwał się w drugim pokoju
Gromadzki, na którym, pomimo skromności, czy może z powodu
jego skromności, imiona żeńskie robiły silne wrażenie.
--- A ty, Śledziu, dlaczego się nie ubierasz? --- wtrącił
Kwieciński, chmurnie spoglądając na negliż Leśkiewicza. ---
Pominąwszy, że może kto wejść do nas...
--- Teklunia --- zachichotał Gromadzki.
--- Ale nawet nieładnie tak pokazywać się sąsiadom z przeciwka
--- dokończył Kwieciński.
--- Wiesz przecie, że mam robotę --- odparł Leśkiewicz. --- A
jeżeli ubiorę się, z pewnością wylazę na miasto... Znam siebie.
--- Więc rób.
--- Tak rób... Ale po co?... Kto mi zaręczy, że nie umrę po
ostatnim egzaminie?...
I potarł sobie palcem usta, ażeby sprawdzić, czy nie ma
gorączki.
--- No, zaraz po egzaminie...
--- Więc w kilka lat później. A wtedy co mi przyjdzie z tego,
że będę umiał trochę więcej, aniżeli na stopień kandydata?
--- mówił, krzywiąc się, Leśkiewicz. --- Bakterie ani nasycą się
moją uczonością, ani otrują.
--- Ale nauka... Postęp... --- wtrącił Kwieciński.
--- Postęp!... cha... cha!... --- zaśmiał się Leśkiewicz.
--- Właśnie teraz myślałem, że kto wie, czy Europa nie dosięga
kresu swoich postępów, i czy już nasze wnuki nie zapadną w
chińską rutynę, która przeżuwa i zapomina stare rzeczy, nie
tworząc nic nowego.
Odetchnął jak człowiek próbujący, czy jeszcze może oddychać,
i wziął się za lewy bok.
--- Otrułeś się serdelkiem, Śledziu, i barłożyszbarłożyć (daw.) --- bredzić, opowiadać głupoty....
--- Nie barłożę!... --- oburzył się Leśkiewicz. --- To są moje
najgłębsze myśli, którymi tylko nie mam zwyczaju dzielić się.
Jak roztopiona lawa krzepnie w skałę, jak organiczne tkanki
wapnieją, tak wapnieją całe społeczeństwa... Zamiera w nich
ciekawość, popęd do rzeczy nowych i stają się podobne do mrowisk,
albo do rojów pszczelnych, gdzie od tysięcy lat wszystko robi się
bardzo porządnie, bardzo systematycznie, ale rutynicznie i
nieświadomie.
--- Skąd u diabla, przychodzą ci takie głupie myśli? --- krzyknął,
zrywając się z łóżka, Kwieciński.
Postęp--- Bo widzę kresy cywilizacji tam, gdzie ty ich nie dostrzegasz
--- odparł podniecony Leśkiewicz. --- Spojrzyj choćby na drobiazgi;
na stół, na krzesło... Czy myślisz, że za pięćset lat będzie coś
lepszego w miejsce stołów i krzeseł?... Może sądzisz, że ta
bułka będzie inna?... A może wyobrażasz sobie, że ludzie
zaczną budować inny typ domów, i zamiast dzisiejszych
podziurawionych pudeł, zaczną wznosić budynki, podobne do
kryształów, albo do skał fantastycznych?...
--- I to mówi przyrodnik!... --- wołał zaczerwieniony
Kwieciński.
--- Właśnie przyrodnik, który wie, że już nie odkryje się stu
tysięcy nowych gatunków roślin i zwierząt, nie wynajdzie się
kilkudziesięciu nowych pierwiastków, ani kilku nowych sił,
takich, jak ciężkość, ciepło, elektryczność... Już dochodzimy
do kresu... --- zakończył śpiewnym tonem, niby od niechcenia
ugniatając sobie żołądek.
--- To może wy, ale nie my --- przerwał Kwieciński. --- Patrz-że
tylko, ile milionów ludzi zyskało od stu lat wolność osobistą,
dobrobyt i oświatę... Zobacz, jak dziś traktują jeńców, rannych, a
nawet przestępców... Pomyśl, do czego może dojść prawo
międzynarodowe... Zrachuj, ilu ludzi z najniższych sfer przenosi
się na wysokie stanowiska...
--- Zapytaj się Gromadzkiego, kto był zdrowszy: jego ojciec w
szkole elementarnej, czy on w uniwersytecie? --- a zobaczysz, co to
jest nasz postęp... --- odparł z ironią Leśkiewicz i zaczął sobie
rachować puls.
Gromadzki zerwał się od stolika i stanął we drzwiach.
--- Naturalnie, że jest postęp!... --- zawołał. --- Mój ojciec był
tkaczem, wuj felczeremfelczer --- osoba wykonująca proste zabiegu medyczne., a ja już będę lekarzem...
--- Za to mój pradziad miał dziesięć wsi i dwa miasta, a ja nie
mam dziesięciu koszul. To mi dopiero ulepszenie, gdzie, ażeby
jakiś tam Gromadzki trochę zyskał, Leśkiewicze muszą stracić
wszystko...
--- To właśnie dobrze, że rodziny niezużyte wysuwają się
naprzód, a upadają familie dziwaków i hypochondryków
--- odburknął Gromadzki, wracając do przepisywania.
Leśkiewicz poruszył się na ponsowym foteliku i ze złości
ugryzł piórko u cybucha. Ażeby nie dopuścić go do odpowiedzi
Gromadzkiemu, Kwieciński wtrącił:
--- Właśnie, że dzisiejszy postęp najlepiej uwydatnia się w
rozlewie praw, oświaty, a nawet nauki na wszystkie warstwy
społeczne.
--- Piękna oświata --- odparł, zmieniając ton, Leśkiewicz
--- przy której nawet trudno znaleźć korepetytora dla malca.
--- Masz chłopca?... --- spytał Kwieciński, kontentkontent (daw.) --- zadowolony., że
przerwała się drażliwa dyskusja.
--- Mam w trzeciej klasie kuzyna, za którego chcą płacić
piętnaście rubli miesięcznie... Ale cóż?... Ty go nie weźmiesz...
--- Nie mogę.
--- Łukaszewski także nie... I choćbym pękł, nie znajdę faceta,
którego śmiało mógłbym zarekomendować rodzicom. Bo nuż
trafię na jakiego radykała, który mi palnie, że nawet za piętnaście
rubli nie zechce uczyć potomka hypochondryków, skazanych
na zagładę?... --- mówił, śmiejąc się złośliwie, Leśkiewicz.
Kwieciński poznał, że ten niegodziwy żart wysłany był pod
adresem Gromadzkiego, i oburzył się.
--- Głupi ty jesteś, Śledziu, choć pozujesz na złośliwca --- rzekł,
patrząc na Gromadzkiego, który udawał, że nie uważa, o czym
mówią koledzy, i zarumieniony powyżej uszu, pisał, wciąż pisał.
--- Ale, jak cię kocham, Niezapominajko --- ciągnął ze śmiechem
Leśkiewicz --- że ty jeszcze nie wiesz, do czego są zdolni demokraci
i radykaliści...
Nagle umilkł, usłyszawszy znajomy głos na schodach.
Jednocześnie Kwieciński schwycił za dzwonek, stojący przy
jego łóżku i ze wszystkich sił począł dzwonić, wołając przez okno:
--- Barbaria!... Służba! Tu... Tu!... Jaśnie pan przyjechał!...
Nawet Gromadzki rzucił pióro i rozpromieniony wybiegł do
przedpokoju.
IV
Drzwi od przedpokoju rozwarły się z impetem, i ukazał się w
studenckim szyneluszynel (z ros.) --- męski płaszcz zimowy. i czapce na bakier młodzieniec oryginalnej
powierzchowności. Był to szatyn, duży i rozrosły, który cieszył
się posiadaniem ogromnych rąk i stawiał zamaszyste kroki;
robił przy tym wrażenie człowieka, który patrząc w jakiś odległy
punkt, dąży tam z brutalną energią i rozpycha wszystkich
po drodze.
Panowie: Kwieciński, Leśkiewicz, Gromadzki --- stanęli
rzędem w pokoju. Kwieciński krzyknął:
--- Łukasz jest!
I w tej samej chwili zaczęli śpiewać:
--- ,,Niech żyje nam!... Niech żyje nam!... Niechaj żyje, niechaj
żyje, niechaj żyje nam!... Wiwat!..."
Sprawiedliwość nakazuje przyznać, że najgłośniej na swoją
cześć wyśpiewywał nowoprzybyły medyk, sam pan Łukaszewski.
--- No, jak się macie? --- rzekł, szeroko otwierając ramiona, w
których znalazł się szczupły Gromadzki.
Dwaj inni panowie rzucili się na szyję gościowi, przy czym
Kwieciński pocałował go w lewe ucho, a Leśkiewicz w prawą
łopatkę.
Po przywitaniu Łukaszewski rzucił czapkę na stół, między
szklanki, szynel na łóżko Leśkiewicza, i ująwszy się pod boki
zawołał:
--- Powariowaliście!... A co to?...
I kopnął nogą amarantowy fotelik.
--- To fotel... --- odparł obrażony Leśkiewicz. --- Ale tamto co?...
I wskazał palcem do przedpokoju, gdzie w tej chwili weszła
stróżka z walizą, a za nią mały chłopak, z wyrazem obawy na
piegowatej twarzy, odziany w kapotę do samej podłogi, z tak
długimi rękawami, że mu wcale rąk nie było widać.
--- To?... --- powtórzył Łukaszewski, obzierając sięobzierać się --- oglądać się. przez
ramię. --- To nic, to nasz Walek.
--- Jaki nasz Walek? --- zdziwił się Kwieciński, zwany także
Niezapominajką.
Stróżka Barbara, osoba tęgiej budowy, z pięknie rozwiniętym
biustem, rzuciła w kąt walizę, i wsunąwszy ręce pod fartuch,
zabiegała Łukaszewskiemu z prawej strony.
--- Cóż to? --- rzekła, pochylając głowę i mrużąc oko. --- Cóż to?... Może teraz on będzie usługiwał panom?...
--- A wam diabli do tego!... --- odparł zuchwale Łukaszewski.
--- Diabli?... --- powtórzyła baba, podnosząc głos. --- To pan
płaci za usługę rubla na miesiąc, trzynaście dni nie ma pana w domu,
i jeszcze będzie pan lokajczuków naprowadzał?... A pan myśli,
że panu taki fąfel wyczyści buty porządnie, zamiecie pokoje?...
--- Milcz, Barbaro!... --- zawołał Łukaszewski.
--- Dołóż węgli do samowara, niewolnico!... --- dodał
Kwieciński.
--- Piękny lokajczuk!... --- wtrącił Leśkiewicz. --- Ależ on się
ruszać nie może w swojej kapocie.
--- Po coś ty go, Łukaszu, przywiózł?... --- dorzucił Gromadzki.
--- A bodaj was do prosektorium zanieśli! --- krzyknął
Łukaszewski, chwytając się dużymi rękami za głowę.
Potem złapał za ramię Barbarę i rzekł:
--- Baba... pyf!... samowar, i gnaj do kuchni...
Baba spokorniała jak gołąbek i w jednej chwili znikła z
samowarem w przedpokoju.
--- Dobrze, ale co to jest?... --- spytał nieustraszony Kwieciński,
pukając nowoprzybyłego chłopca w głowę.
--- Walek, idź do kuchni... Zrzuć kapotę i zobacz, jak się
nastawia porządny samowar... --- rzekł Łukaszewski.
--- Po coś tu przywiózł tego świniopasa??? --- odezwał się
Leśkiewicz.
--- Ażebyście w szkodę nie włazili --- odparł Łukaszewski.
--- Do nas niepotrzebny --- odrzucił śledziennik --- a ciebie ani
Gromadzkiego nie upilnuje...
--- Aj, dowcip!... --- mruknął Gromadzki. --- W sam raz na
podgardlaną kiszkę.
Łukaszewski wzruszył ramionami.
--- Zaraz wszystko wam wytłumaczę --- rzekł. --- Ale ponieważ
mam zwyczaj wiedzieć, z kim rozmawiam, więc może mi powiecie,
co to za dzwonek i na co?
Teraz wystąpił na środek Kwieciński, mówiąc:
--- To jest, widzisz, dzwonek brązowy, kupiony za czternaście
groszy od handlarza, ażeby dzwonić na służbę.
--- Przecież baba nie usłyszy go na dole.
--- No, jeżeli baba go nie usłyszy, to ty usłyszysz, albo twój
Walek --- odparł Kwieciński.
--- Aha! A ten podły mebel, który wyrzucono z publicznego...
Na te słowa Leśkiewicz spochmurniał. Włożył ręce w kieszenie,
i odwróciwszy się od kolegi, zwanego Łukaszem, odparł:
--- Trzeba być osłem, ażeby nie poznać, że to jest styl Ludwika...
--- Którego Ludwika?... zdziwił się Łukaszewski.
--- Tego, który był markieremmarkier (daw.) --- osoba inkasująca rachunki. u Loursa --- szybko wtrącił
Gromadzki.
Leśkiewicz na znak pogardy zwinął usta w rurkę i mimo woli
wziął się za puls. A ponieważ zdawało mu się, że puls uderza
za prędko, więc postanowił już nie brać udziału w rozmowie.
--- Powiedzże nareszcie o tym Wałku --- rzekł Gromadzki,
mocno zadowolony z konsternacji Leśkiewicza.
Łukaszewski zamyślił się, jakby układając plan mowy; usiadł
na krześle, spuścił oczy i zaczął:
--- Wiecie, że ,,Popiel" jest na guwernerce w Miętuszynie.
,,Popielem", na cześć wielkiego baletmistrza teatrów,
przezywano pewnego kandydata matematyki, który w ciągu
trzydziestu praktycznych wykładów nie mógł nauczyć się
kontredansakontredans --- rodzaj tańca z figurami., skutkiem czego musiał porzucić zbiorowe lekcje
tańca.
--- Otóż Popiel --- ciągnął Łukaszewski --- spotkał tam chłopca,
właśnie Walka, którego wszyscy bili, ponieważ był niezdatny do
robót wiejskich.
--- Do pasania bydła... --- mruknął Leśkiewicz.
--- Tak... Ale za to miał wielkie zdolności do rzeźbiarstwa i
robót mechanicznych...
--- Na przykład do otwierania cudzych zamków --- wtrącił
półgłosem Leśkiewicz.
--- Popiel tedy --- mówił dalej Łukaszewski --- zajął się chłopcem,
nauczył go czytać, pisać i rachować... A kiedy teraz oto, w
czasie wakacji, wziął go przy nas na egzamin, panna Maria
Ciechońska była tak zachwycona jego postępami, że...
postanowiłem go wziąć do Warszawy i kształcić dalej...
--- Co znowu za panna Maria?... --- spytał zdziwiony Kwieciński.
--- Albo co nas obchodzi jakaś tam panna Ciechońska? ---
dorzucił Leśkiewicz.
Łukaszewski przez chwilę siedział ze spuszczoną głową,
widocznie zakłopotany. Nagle zerwał się z krzesła i zawołał
grzmiącym głosem:
--- Ech!... Co ja z wami będę gadał o rzeczach, na których się
nie znacie...
--- Na pannach Mariach znamy się --- wtrącił Kwieciński.
Łukaszewski błysnął oczyma.
--- No, no... Niezapominajko, tylko bez kpin... Panny Marii
możemy nie dotykać...
--- Nawet nie możemy inaczej... --- szepnął Gromadzki.
--- Właściwa zaś kwestia przedstawia się tak --- ciągnął
Łukaszewski --- jest biedny, ale zdolny chłopak, który na wsi
zginie, a w mieście może się wyrobić na człowieka. Otóż tym
chłopcem musimy się zająć...
--- Niby... W jaki sposób?... --- zapytał drwiącym tonem
Kwieciński. --- Chyba, nie czekając, aż go złapią na ulicy, oddać
go do Osad rolnych, jak tylko nas okradnie.
--- Albo do szpitala przy pierwszych objawach wysypki... ---
dorzucił Leśkiewicz.
-Kłótnia-- A! Bydlęta! --- wrzasnął Łukaszewski, zrywając się i
wykonywając tak zamaszyste ruchy, jakby miał zamiar porozbijać
ściany mieszkania, a kolegów powyrzucać za okno. --- A!
Bydlęta! --- powtórzył --- Ja wam robię łaskę, a wy kpicie?...
Wiem już, coście warci i zaraz dziś wyprowadzam się z chłopcem,
ażeby nie oddychać jednym powietrzem z takimi łajdakami... A!
Żmije!... --- mówił, biegając po pokoju. --- Trzy lata wdaję się z
taką hołotą, głowę dałbym sobie uciąć, że to chłopaki porządne,
a tu masz!... Ledwie zdarzyła się okazja, i otóż z tej szlachetnej
młodzieży wyłażą lichwiarzelichwiarz --- osoba pożyczająca pieniądze na zawyżony procent., szachraje, lombardziści i wszelkiego
gatunku eksploatatorowie... Dajcie mi roztworu sublimatusublimat --- chlorek rtęci.,
ażebym umył ręce, zakażone waszymi uściśnieniami!
--- Ale o co ci chodzi, Łukaszu?... --- przerwał zdziwiony tym
wybuchem Gromadzki.
--- Ty mnie się pytasz, hołyszuhołysz (z ukr.) --- biedak.?... --- krzyknął rozbestwiony
Łukasz, tupiąc nogą. --- Przecie sam nie raz mówiłeś mi, że gdyby
nie pomoc dobrych ludzi, byłbyś szewcem albo organistą, a tak...
będziesz lekarzem! Pozwólże i młodszemu hołyszowi nie pasać
bydła, do czego nie ma ochoty, ale także starać się o prawo
pisania recept.
Gromadzki zawstydzony cofnął się do stolika i dalej zaczął
przepisywać niewyraźny rękopis, a Kwieciński wtrącił:
--- No, nie każdy, kto jest złym pastuchem, musi zaraz być
dobrym lekarzem...
--- Więc może być dobrym adwokatem, albo chemikiem --- odparł
Łukaszewski.
--- I umiejętnie fałszować wódkę, czy wody mineralne
--- dorzucił Leśkiewicz.
--- Albo zostać pokątnym doradcą i odbierać nam klientów!
--- dopełnił Kwieciński.
--- Nie bójcie się! --- odparł zaperzony Leśkiewicz. --- Nim on
zacznie konkurować z wami w fałszowaniu wódki, czy w pokątnych
poradach, już nie będzie nie tylko was, ale nawet tego cukru,
który wyrafinują na waszych kościach.
Na wzmiankę o smutnym terminie Leśkiewicz roztarł sobie
piersi, jakby go zakłuło w płucach.
Kwieciński wzruszył ramionami i rzekł tonem perswazji:
--- Po co ty się ciskasz? --- Po co się pienisz... Lepiej powiedz
wyraźnie, czego chcesz?
--- Chcę, ażebyśmy pomogli temu chłopcu kształcić się.
--- Na lekarza albo na prawnika --- mruknął Leśkiewicz.
--- Nawet na chemika od robienia margaryny, wszystko mi
jedno --- odparł Łukaszewski.
--- Więc musi pierwej skończyć gimnazjum --- mówił Kwieciński.
--- A jeżeli jest za stary i nie przyjmą go?
--- To pójdzie do rzeźbiarza.
--- Rzeźbiarze sami nie mają butów.
--- No, to go oddamy do stolarza --- zakończył Łukaszewski,
któremu nie robiły subiekcjisubiekcja (daw.) --- kłopot. nagłe przejścia od uniwersyteckich
szczytów do warsztatowego padołu.
--- Tak... do stolarza... do rzemiosła, to nawet i ja mógłbym
mu wyrobić miejsce --- odezwał się Leśkiewicz.
--- A widzisz --- rzekł Łukaszewski. --- Tylko musi gdzieś
mieszkać i coś jeść.
--- Mieszkać może u nas --- wtrącił ze swego pokoju Gromadzki.
--- Z głodu przy nas nie zdechnie --- mruknął Kwieciński.
--- No, widzicie... Widzicie... --- mówił już udobruchany
Łukaszewski. --- Mnie tylko o to chodziło... Wreszcie każdy
z nas może go czegoś nauczyć...
--- Ja będę mu wykładał niemiecki, kaligrafię i rysunki --- rzekł
Gromadzki, nie podnosząc głowy od stolika.
--- Ja mogę wziąć geografię i jeszcze co... --- dodał Kwieciński.
--- No, to ja będę go uczył arytmetyki --- rzekł posępnie
Leśkiewicz. --- Tylko niech się pilnuje, bo mu łeb obedrę, i będzie
wyglądał, jakby go mole zjadły.
--- Wybornie! --- krzyknął, śmiejąc się Łukaszewski --- No,
widzicie jacy z was porządni faceci... Walek!... Walek, psia
wiaro (on inaczej nie rozumie), wyłaź z kuchni i podziękuj panom.
BiedaZ kuchni wynurzył się chłopak z włosami w strąki i w odzieniu
bardzo podobnym do kupy popielatych łachmanów. Niedobrze
rozumiał, o co chodzi, ale ponieważ pan Łukaszewski kazał
mu za coś podziękować, więc obszedł wkoło mieszkanie i pocałował
każdego z panów w rękę. Przy tej ceremonii Kwieciński rozczulił
się, ponury Leśkiewicz wysunął do pocałunku rękę aż na środek
pokoju, a Gromadzki tak się przestraszył, że od stolika skoczył
pod przeciwległą ścianę, wołając na Walka:
--- Dajże mi spokój!... Oszalałeś...
--- Ależ bestia obdarta! --- mruknął Leśkiewicz. --- Nie
przypominam sobie, ażebym widział kiedy co równie oberwanego.
--- Dziury na łokciach... ani jednego guzika przy spencerkuspencer --- dziewiętnastowieczny ubiór męski, przypominający frak....
--- A spodnie, fiu!... On je zgubi na schodach --- mówił
Kwieciński, wykręcając chłopaka na wszystkie strony.
--- Nic nie wypatrzysz --- odezwał się Leśkiewicz. --- Trzeba
od razu złożyć kilka rubli i kupić jaką garniturzynę na Pociejowie.
--- Rozumie się --- wtrącił Łukaszewski.
--- I to zaraz, dzisiaj --- dodał Kwieciński.
Usłyszawszy to, Gromadzki zerwał się od stolika, pobiegł do
kufra i po chwili wrócił. Zarumieniony, wzburzony, stanął na
progu swego pokoju i chciał w te słowa odezwać się do kolegów:
,,Moi kochani, mam całego majątku pięć rubli z czymś... A
ponieważ jutro odbiorę za przepisywanie z osiem rubli, więc
dzisiaj dam na chłopca dwa ruble... Nawet trzy ruble..."
Tak chciał powiedzieć, ale nie śmiał odezwać się pierwszy,
tym bardziej, że ze wzruszenia ręce mu się trzęsły i coś go chwytało
za gardło.
--- Co tobie?... --- zapytał go Łukaszewski, widząc niezwykłe
zachowanie się kolegi.
--- Ja... Ja... --- zaczął Gromadzki.
--- Nie masz pieniędzy? --- spytał Kwieciński.
--- Owszem... Ja...
--- Tylko mu ich żal --- mruknął Leśkiewicz.
--- Ja... Ja... --- krztusił się Gromadzki.
W tej chwili zapukano do przedpokoju.
--- Prosimy! --- zawołał Łukaszewski. --- Pewnie któryś z
naszych...
V
--- Rozumie się!... Pan doktór, dobrodziej, nawet przez ścianę
poznaje życzliwego człowieka.
To wesołe powitanie wpłynęło z wnętrza osoby ubranej w
jasne palto i trzymającej w ręce połyskliwy cylinder. Gość był
pulchny, biały, różowy, wygolony i uśmiechnięty; nie
najmniejszą ozdobę jego oblicza stanowił olbrzymi zarost,
poczynający się na końcu brody, a rozłożony na wypukłych
piersiach jak ogon pawia. Cała wreszcie postać robiła wrażenie
cherubinacherubin --- anioł stojący wysoko w niebiańskiej hierarchii., którego Stwórca zbyt długo zostawił w wylęgowym
piecu i pozwolił mu wyrosnąć do dwu centnarówcentnar --- jednostka masy wynosząca ok. 50 kg. żywej wagi.
Ułomności ludzkiej natury przypisać należy fakt, że ukazanie
się tego pięknego zjawiska w mieszkaniu studentów nie obudziło
między nimi entuzjazmu. Gromadzki razem ze swoją
portmonetką cofnął się i zbladł, jak gdyby zobaczył upiora,
Kwieciński był zakłopotany, Łukaszewski spochmurniał, i tylko
Leśkiewicz, obrzucając nowoprzybyłego żółciowym spojrzeniem,
zapytał:
--- Skądże się tu pan wziąłeś?
--- Wszakże sami panowie naznaczyli mi przyjazd doktora
Łukaszewskiego jako ostatni termin...
--- Nie jestem jeszcze doktorem --- odparł zimno Łukaszewski.
--- Ale dziś trzynastego września, pięć dni zwłoki!... --- zaśmiał
się gość, pieszcząc delikatnymi palcami swój fantastyczny
zarost.
--- Dobrą ma pan policję --- wtrącił Kwieciński, zwany
Niezapominajką --- bo Łukasz dopiero co wysiadł z wagonu.
--- Boże uchowaj! Cóż znowu za policja? --- protestował gość.
--- Ale panowie tak serdecznie witali się z kolegą, że pół miasta wie o przyjeździe... Cóż to za chłopaczek?... Ładny chłopak --- dodał
gość, pogłaskał chłopca pod brodę i strzepnął palce.
--- Taki sobie zwyczajny Wałek --- objaśnił Łukaszewski.
--- A pasportpasport (daw.) --- paszport. ma?
--- Co za dziwna kwestia!--- wtrącił Kwieciński. --- To samo, co
gdyby pana kto zapytał, czy rządcy domów umieją pisać.
Gość rozszerzył białe dłonie, jakby zabierając się do odlotu, i
rzekł głosem, w którym czuć było mniej słodyczy, a więcej
stanowczości:
--- Zatem niech ten młodzieniec przyśle mi dziś pasport przez
stróża, a dwadzieścia cztery ruble panowie będą łaskawi doręczyć
mi zaraz. Idę właśnie do gospodarza, który mnie wezwał, a
czuję, że zrobi awanturę za te pięć dni... Nawet właściwie za
dwanaście dni, bo on zwykle pierwszego odbiera komorne.
Łukaszewski wydobył portmonetkę, to samo zamyślałzamyślać --- zamierzać zrobić
Kwieciński; Gromadzki zaś mocno zaaferowany biegał po
swoim pokoju, jak gdyby w rozmaitych kątach jego szukał
pieniędzy. Tylko Leśkiewicz, zaopatrzony widać w duże
kapitały, usiadł konno na amarantowym fotelu i, oparłszy ręce
na poręczy, pytał drwiącym tonem:
--- Cóż pański gospodarz taki pedant w odbieraniu komornego?
Nie mógłby jeszcze tydzień zaczekać?...
Gromadzki nadstawił ucha; odsunięcie terminu zapłaty na
tydzień wydało mu się nader szczęśliwym pomysłem, chociaż
wniosek ten sformułował jego wróg, Leśkiewicz.
Piękny rządca zrobił się amarantowy, jak fotelik.
--- Bójcież się panowie Boga! --- zawołał --- Nie narażajcie mnie
wobec gospodarza! Przysięgam...
--- Ale na co jemu tyle pieniędzy?... --- badał Leśkiewicz.
--- Panie, czy pan tego nie rozumiesz?... Tu idą podatki, tu
odnawiaj kamienicę...
--- Kiedy? Gdzie? --- odezwały się głosy.
--- A to gaz, a to wodociągi, a to znowu kanalizacja... Panie
--- ciągnął rządca --- ile ta przeklęta kopanina zjada nam
pieniędzy!... Dawnaż to historia, kiedy na Królewskiej burza
(właśnie przez kanały) wyryła taką jamę, że przysięgam Bogu,
można było wsypać w nią pół Warszawy...
--- Oho!
--- Pół ulicy Marszałkowskiej...
--- No, no!...
--- Więc niechby tylko pół Królewskiej, a i to straszny
wydatek... Miliony!... --- prawił piękny rządca, aż mu
błyszczały oczy.
--- Zdaje mi się, że pan trochę kalospintechromokrenizujesz?
--- wtrącił Kwieciński.
--- Jak to? --- spytał rządca.
--- No, trochę pan łżesz --- objaśnił Leśkiewicz.
Gość tak rzucił rękami, że o mało nie upadł mu połyskujący
kapelusz.
--- Ehe!... --- zawołał wzburzony --- Panom chodzą po
głowach figle, a ja mam przykrości...
--- No, daj już, daj, Śledziu, sześć rubli --- wtrącił Łukaszewski. --- Gromada, a nie zgubiłeś tam klucza do swojej kasy?...
--- Zaraz!... Zaraz!... --- odparł Gromadzki tonem, w którym
czuć było zgnębienie.
I stojąc pod oknem, jakby chodziło o mikroskopijne
poszukiwania, szeroko otworzył sponiewieraną portmonetkę.
Wydobył trzy ruble, potem rubla, znowu rubla i wreszcie zaczął
z różnych skrytek wyciskać drobne, mrucząc:
--- Sześćdziesiąt kop, siedemdziesiąt kop, siedemdziesiąt pięć
kop, jest cały rubel!... --- zakończył głosem, w którym było
więcej melancholii, niż triumfu.
Zebrać wszystkie bankocetlebankocetel (z niem.) --- banknot. w jedną wiązkę, wymienić
drobne na rubla i doręczyć rządcy była to czynność, której
wykonania podjął się Łukaszewski. Spełnił ją szybko i dokładnie,
chociaż bez zwykłej mu zamaszystości; może dlatego, że moralny
nastrój kolegów był w tej chwili dziwnie uroczysty.
--- No, zdaje mi się, że jesteś pan zadowolony --- rzekł
Kwieciński:
--- Ach, panie! --- westchnął rządca, z pośpiechem chowając
pieniądze. --- Kiedy po komorne idę do panów, to zupełnie
jakbym miał ząb rwać... Moje uszanowanie... A o pasport
tego chłopczyka będę prosił dziś...
I pędem wybiegł za drzwi, a potem ze schodów, aż dudniło.
--- Myślę --- rzekł Leśkiewicz, wskazując na Walka --- że ten
młody uczeń nieprędko będzie miał garnitur, nawet z Pociejowa.
--- Może byśmy poszli co zjeść --- wtrącił Łukaszewski. --- W pół
do pierwszej... Nic w ustach nie mieliśmy... Czyś i ty głodny?...
--- spytał Walka.
--- Głodny, panie --- odpowiedział Wałek.
--- Roztropne chłopię i śmiałe --- zauważył Kwieciński.
--- A nade wszystko obdarte --- mruknął Leśkiewicz, brzydko
patrząc na chłopca, który swoją drogą już zaczął mu się podobać.
--- No, Śledziu, ubieraj się... Gromada, idziesz z nami?
--- mówił Łukaszewski.
--- Mam dziś prywatny obiad --- odparł z nienaturalnym
ożywieniem Gromadzki i znowu zabrał się do pisania.
Tymczasem Leśkiewicz zdjął marynarkę, potrzymał ją przez
chwilę za kołnierz i nagle rzekł do chłopca.
--- Włóż-no to... Nie tak, ośle, nie w ten rękaw... O tak...
Phi, jak ta bestia wygląda!... Gdyby nie oberwane nogawice,
można by go wziąć za hrabiątko...
Ubrany, niby w worek, w marynarkę Leśkiewicza, chłopak
z dumą spoglądał na jej długie rękawy i mocno odstający przód.
--- Portki, jak morowe powietrze --- wtrącił zamyślony
Łukaszewski.
--- Czekajcie --- No!... --- wykrzyknął Kwieciński.
Z łoskotem otworzył szafę, zniknął w niej i po chwili wydobył
stamtąd popielaty strój, który stanowił chlubę rodu męskiego,
a przedmiot nigdy nie gasnącej zazdrości kobiet.
--- Próbuj... Przymierz!... --- nalegał na chłopca, którego
piegowata twarz zajaśniała uśmiechem.
Mierzenie spodni z dużego mężczyzny przez małego mężczyznę
zwróciło uwagę wszystkich panów. Nawet Gromadzki wstał
od przepisywania i z miną człowieka, który głębiej zna kwestię,
zaczął robić spostrzeżenia, odznaczające się trafnością.
--- Za długie --- mówił --- na ćwierć łokcia... O!... Za szerokie
na dłoń...
--- To musi zobaczyć krawiec... --- wtrącił Łukaszewski.
--- Po co krawiec?... --- oburzył się Gromadzki. --- Nogawice
trzeba uciąć o tyle... O!... Z tyłu wyciąć klin, o taki...
O!... Paski przesunąć, jeden tu, drugi tu... i wszędzie
pozszywać podwójną nitką. Bo to przecie młody chłopak;
żelazo by na nim pękło, a nie dopiero pojedyncza nitka... Ale
Barbara może to zrobi bez krawca.
--- Barbara!... --- wrzasnął Kwieciński, chwytając dzwonek i
biegnąc do okna. --- Barbara!...
--- Mama poszła na miasto --- odpowiedział za oknem cienki
głosik, jak ze studni.
--- Słuchaj, Gromada, długo tu jeszcze zostaniesz? --- spytał
Łukaszewski.
--- Do trzeciej... Proszony obiad mam o trzeciej... w prywatnym domu.
--- Będzie używał --- rzekł Kwieciński.
--- Jak na kartoflisku --- mruknął Leśkiewicz.
--- Więc zrobimy tak --- mówił Łukaszewski. --- Ja ci, Gromada,
zostawię czterdzieści groszy, a ty zawołaj babę, daj jej to
tymczasem i opowiedz, co ma zrobić ze spodniami. Możesz
także wspomnieć o tej podwójnej nitce, bo to dobra myśl; ale
nade wszystko daj niewolnicy w zęby, ażeby wzięła się zaraz.
Pewnie dziś pojedziemy z chłopcem do teatru, więc musi być
spreparowany jak na ostateczny egzamin. Masz tu spodnie,
masz czterdziestówkę, a morduj babę, ażeby skończyła przed
wieczorem.
--- Za pozwoleniem!... --- rzekł pochmurny Leśkiewicz.
Spostrzegłszy, że czterdziestówka jest nowa, zabrał ją ze
stołu, a położył czterdziestówkę z dziurką.
--- Na zadatek i taka wystarczy --- dodał.
--- A teraz w drogę --- rzekł Łukaszewski, widząc, że dwaj
koledzy już stoją w czapkach. --- Wiesz, dokąd idziemy?
--- spytał chłopca. --- Na obiad do restauracji... Bądź zdrów,
Gromada; a jak ci dadzą co dobrego, myśl o nas, jedząc.
I wyszli, a między nimi chłopak, w którego niekulturalnym
umyśle wyraz ,,restauracja" przemienił się w ,,resztancję"
i wywołał wspomnienie gminnego aresztu, gdzie dorośli za karę
odsiadywali po kilka dni, a małoletnich wójt załatwiał w ciągu
kilkunastu minut, ale także przy drzwiach zamkniętych.
Na dziedzińcu gromadka studentów zetknęła się z posłańcem,
który przypatrzywszy się im, wydobył z torby list i podał go
Łukaszewskiemu, mówiąc:
--- Pan Kwieciński...
Łukaszewski w pierwszej chwili doznał pełnego słodyczy
zakłopotania, jakby go oblano ciepłą wodą. Lecz gdy usłyszał
nazwisko kolegi, a tym bardziej, gdy na kopercie przeczytał
jego adres, zrobił minę kwaśną i, niedbale oddając list
właścicielowi, rzekł:
--- To do ciebie, Niezapominajko.
Kwieciński zdawał się być przerażony. Szeroko otwartymi
oczyma przebiegł list, zmiął go i mruknął:
--- A bodaj te baby choro...
--- Cóż to?... Teklunia? --- spytał Leśkiewicz, nie mogąc
powstrzymać się od mimowolnego mrugania powiekami.
--- Walerka! --- mruknął Kwieciński.
--- Słyszałeś?... --- zdziwił się Łukaszewski, patrząc na
Leśkiewicza. --- Takie ma szczęście i jeszcze zły...
--- Już za dużo!... --- odparł Kwieciński, rozpaczliwie
machając ręką.
Leśkiewicz potarł sobie bok, a idący z nimi chłopak zdawał
się być pełny roztargnienia; nie wiedział bowiem, na co patrzeć
--- czy na rojną ulicę, czy na piękną marynarkę, która zastępowała
mu palto.
VI
Gromadzki został w mieszkaniu sam, jak Mariusz na gruzach
Kartaginy. Po prawej ręce miał amarantowy fotelik, z którego
zwieszały się niedbale rzucone popielate spodnie; po lewej
stół, na nim dziurawą czterdziestówkę, której blask napełniał
cały pokój. Nieco dalej, na lewo, widział niedokończony rękopis,
za który, choćby go nawet skończył, dopiero jutro może odebrać
pieniądze; zaś na przeciw, za oknem, wznosiła się ta sama
ściana oficyny, na której tak jeszcze niedawno czytał oczyma
duszy długi spis potraw tanich, tłustych, pożywnych, a nade
wszystko gorących, bardzo gorących. Już nie tylko z każdej
potrawy, ale nawet z każdej nazwy dymiło się i pachniało świeżymi
kartoflami, słoniną i przywarzoną cebulką.
Włożył obie ręce w kieszenie i wybuchnął demonicznym
śmiechem:
--- A... cha! cha!... Proszony obiad --- myślał --- na
którym, jeżeli dadzą mi co dobrego, mam pamiętać o nich...
A... cha!... cha!... Wczoraj może zjadłem ze sto dwadzieścia
gramów białka, ze sto tłuszczu i ze czterysta wodanów węgla...
Ale dziś... Trochę cukru w herbacie i może z pięćdziesiąt gramów
chleba, co znaczy: ze cztery gramy białka, jeden tłuszczu i
przeszło dwadzieścia wodanów węgla... No, jak Boga kocham,
że przy takim odżywianiu się nawet porządnie z głodu umrzeć
nie można...
Kilka razy przeszedł się po mieszkaniu i znowu myślał:
--- A podły rządca!... Dlaczego on nie przyszedł jutro, po
obiedzie? Miałbym za przepisywanie i oddałbym za komorne,
śpiewając... Dziś zjadłbym porcję kiełbasy z kapustą i kotlet
wieprzowy z kartoflami, a ile chleba!... Przysięgam na Boga,
że zebrałoby się ze sto dwadzieścia gramów białka, ze sześćdziesiąt
tłuszczu, no... a węglowodanów... Ile wlezie... A teraz co?...
Mam ze sześć kawałków cukru... więc gdzie tu białko, gdzie
tłuszcz?... Bodaj tych rządców i gospodarzy cholera, wścieklizna, nosacizna!...
--- I to tak będzie do końca --- mówił sobie, chodząc. --- Co
miesiąc komorne, co pół roku wpis... Korepetycji nie ma, cudów
także nie ma... Ucz się, zdawaj egzamin... Gdyby Leśkiewicz
dał mi tę korepetycję, bah! Ale on by mnie utopił w łyżce wody...
Jak tylko odbiorę pieniądze za przepisywanie, pójdę do lecznicy
i zważę się, a za dwa tygodnie drugi raz... Jeżeli mi wagi ubędzie,
niech wszystko diabli wezmą... Przecie jeszcze znajdę
postronek....
Spojrzenie jego padło na przedziurawioną czterdziestówkę,
która w tej chwili jaśniała jak słońce. Stanął obok stołu, patrzał
na monetę i myślał:
--- Gdybym kupił ze dwa funty chleba, a za resztę choćby kiszki
i salcesonu, miałbym prawie tyle, ile potrzeba, białka,
węglowodanów i tłuszczu... Przy tym gorąca herbata... W
nocy dokończyłbym przepisywania... Później do prosektorium
i do kliniki... Tak, za czterdzieści groszy można kapitalnie
utrzymać równowagę organiczną...
Nagle błysnęły mu oczy i rumieniec uderzył na twarz. W
całej postawie było widać determinację.
Praca--- Ja poprawię spodnie temu, temu za... smarkaczowi!...
--- wykrzyknął. --- A jutro zwrócę im czterdzieści... kopiejek i
powiem: nie miałem ani grosza, więc skróciłem portki i wziąłem
czterdziestówkę. A dziś macie ją z procentem. Nie będę się
przecież wyczerpywał, bo jeszcze się przydam...
Niezbyt prędkim, ale stanowczym krokiem poszedł do swego
kufra, wydobył szpulkę czarnych nici, tudzież igłę, podobną
do lancylanca --- drzewcowa broń jazdy. ... Potem naostrzył scyzoryk na marmurku. Następnie,
wróciwszy do pierwszego pokoju, rzucił na stół popielate spodnie,
rozciągnął, odmierzył... Zamknął drzwi od sieni, wyszukał
cienką, ale mocno oprawną książkę, przyłożył ją do nogawicy,
jak linię, i chlast... chlast scyzorykiem. Za pierwszym razem
na korciekort --- rodzaj mocnej wełnianej tkaniny. zrobiła się kreska, za drugim wgłębienie, za piątym i
szóstym kawałek nogawicy odpadł. To samo z drugą;
odmierzył, położył książkę i ostrym scyzorykiem chlast!...
chlast!... Znowu kawałek nogawicy odleciał; spodnie były
skrócone.
Teraz Gromadzki nawlókł swoją kolosalną igłę, związał nitkę
we dwoje, cofnął się w głąb pokoju, ażeby go nie widzieli sąsiedzi
z przeciwka, i zaczął zakładać i zszywać skrócone nogawice.
Robił to tak szybko i dokładnie, że sam profesor Kosiński musiałby
go uznać za znakomitego chirurga.
Szył i myślał:
--- Dwa funty chleba... Salceson i kiszka podgardlana...
Akurat będzie ze sto dwadzieścia gramów białka, ze sześćdziesiąt
gramów tłuszczu i ze czterysta wodanów węgla. A jutro oddaję
czterdzieści kopiejek i idę do Wróbla na obiad z kawą i z
piwem... Kufel piwa, nie... Dwa kufle!... To mi się przecież
należy...
W godzinę skończył obszywanie nogawic. Następnie odpruł
ściągacze, znowu za pomocą książki i scyzoryka wyciął klin w
pasie i znowu szył z prędkością kurierskiego pociągu, a
dokładnością machiny rachunkowej. Żaden NélatonAuguste Nélaton (1807--1873) --- francuski lekarz, chirurg., żaden
Ambroży ParéAmbroise Paré (1510--1590) --- francuski chirurg., ojciec nowożytnej chirurgii, nie wykonał tak
szczęśliwej operacji.
Wtem, kiedy już przyszywał drugi ściągacz, zapukano do
drzwi. W Gromadzkim krew zastygła. Machinalnie wpiął igłę
w mundur, popielate spodnie rzucił na łóżko Kwiecińskiego,
i blady jak kreda wybiegł do przedpokoju.
Dobijała się stróżowa.
--- Czego chcesz? --- niecierpliwie zapytał Gromadzki.
--- Panowie kazali mi tu przyjść... Może samowar nastawić?
--- Nie potrzeba.
--- To może zamieść, bo teraz mam czas...
--- Niezadługo wyjdę, to zamieciecie.
--- A może co zeszyć? --- spytała złośliwie stróżowa, patrząc na
igłę wpiętą w mundur Gromadzkiego.
Zawsze ją to gniewało, że taki pan, taki uczony, sam sobie
wszystko naprawia, zamiast dać zarobek uczciwej kobiecie,
obarczonej mężem i dziećmi.
--- Dziękuję wam!... --- odparł i zatrzasnął drzwi przed nosem
troskliwej baby.
Odeszła, mrucząc jak niedźwiedzica, której zaniepokojono
małe, Gromadzki wrócił do swej roboty, wziął się do niej z
podwójną pilnością, ale w duszy jego zbudził się niepokój.
--- Co tu robić?... --- myślał. --- Baba zaraz powie, że nie
skracała spodni, a co ja im odpowiem, jeżeli zapytają o
czterdziestówkę?... Kwieciński i Łukaszewski nie szykanowaliby
mnie, ale Leśkiewicz?... Jutro zaraz przed całym uniwersytetem
rozgada, że za czterdzieści groszy szyję cudze portki, jak
świnia!...
Skończył szyć, obejrzał swoje dzieło i uznał je pięknym. Ale
choć żołądek wielkim głosem upominał się o białko, tłuszcz i
węglowodany, leżąca na stole dziurawa czterdziestówka wydała
mu się jakoś ciemniejsza i nawet brudniejsza.
Powiesił odnowione spodnie na drzwiach, zapalił papierosa
i zaczął chodzić po mieszkaniu.
--- Czterdziestówkę --- myślał --- zarobiłem, jak amen w
pacierzu... Wziąć ją, czy nie brać?... Wczoraj także kiepsko
jadłem, na jutro do wieczora nie mam nic... Organizm wypala
się... Suchotysuchoty (daw.) --- gruźlica.... Ale jutro wszyscy krzykną, żem świnią...
Każdy wreszcie coś dał temu chłopcu: Niezapominajka spodnie.
Śledź marynarkę, a o mnie powiedzą, żem chytry i że wyzyskuję
takiego biedaka...
Po wypaleniu papierosa głód jakoś uspokoił się. Gromadzki
zjadł jeden kawałek cukru, drugi... Następnie zaszedł do
kuchenki, gdzie leżał węzełek chłopca i rozwiązał go. Były
tam dwie koszule perkalowe, już brudne, majtki zgrzebne,
także brudne, i dwie pary nowych skarpetek (dar panny Marii
Ciechońskiej).
Gromadzki obejrzał ubogą bieliznę chłopca, biorąc każdą
sztukę w dwa palce i wystawiając pod światło. I nagle serce
ścisnęło mu się gwałtowniej aniżeli pusty żołądek na myśl,
że on nic nie dał takiemu biedakowi, jak ten oto Wałek. Wszyscy
dali. Nawet Leśkiewicz, a on nie tylko nie dał nic, ale jeszcze
chciał zjeść obiad na koszt nędzarza, który nie ma czystej koszuli.
--- Podlec jestem!... --- mruknął.
Zbliżył się do otwartego okna i zaczął wołać:
--- Barbaria!... Tu... Tu!...
--- Mamo, pan woła --- odezwał się cienki głosik na podwórzu.
Gromadzki zapalił drugiego papierosa, włożył czapkę na
bakier i czekał. Po niemałej chwili zapukała do drzwi stróżowa.
--- Czego?... zapytała pochmurnie.
--- Macie tu --- rzekł Gromadzki, wskazując na stół ---
czterdzieści groszy... A tu --- dodał --- jest brudna bielizna
tego chłopca... Trzeba ją wyprać na wtorek.
Ponure oblicze baby wyjaśniło się.
--- Pan wychodzi? --- rzekła.
--- może samowar nastawić?
--- Nie potrzeba --- odparł. --- Idę na obiad proszony.
I wyszedł z głową niezmiernie zadartą, trzymając ręce w
kieszeniach, w których nie było ani grosza.
VII
Po kilkuminutowej podróży panowie Kwieciński, Leśkiewicz
i Łukaszewski, tudzież ich protegowany Walek znaleźli się na
podwórzu restauracji ,,Château de fleurs", nazwanej tak z
powodu kilku suchotniczych kasztanków i bardzo rozmaitych
a mocnych zapachów, które wydobywały się z kuchni, zalewały
podwórko, a niekiedy i ulicę.
Ażeby zasłonić przed oczyma ciekawych niedokładności
garnituru Walka, młodzieńcy wybrali najbardziej odległy i
samotny stolik, zapakowali chłopca w kąt i usiedli w taki sposób,
że prawie nie było go widać. Gdy zaś przez dłuższą chwilę
nikt się do nich nie zgłaszał, pochmurny Leśkiewicz zawołał:
--- Panienko!... Cóż u diabła! Czy myślicie, że dziady do was
przyszły?
Na to uprzejme wezwanie przybiegło do nich dosyć pełnoletnie
dziewczę w różowej sukni, z figlarnym uśmiechem, którego
wdzięk nieco osłabiał garnitur spróchniałych zębów.
--- Dzień dobry!... Moje uszanowanie!... Ach, i pan
Łukaszewski przyjechał?... --- mówiło dziewczę, wciąż
chichocąc. --- Myślałam, że panowie siądą, jak zwykle, u
Elżbietki... Ale widać straciła już łaski...
Leśkiewicz patrzał na nią spod oka i, zmiarkowawszy, że
wobec ogółu zalet dziewicy można nie myśleć o jej zębach, wziął
ją za rękę. Dziewczę nie broniło się, tylko, dla kompensaty, oparło
drugą rękę na ramieniu Łukaszewskiego, a biustem dotknęło
głowy Kwiecińskiego, który zawsze miał najwięcej szczęścia
do kobiet.
--- A to co za indywiduum? --- spytała panienka, wskazując
brodą w kierunku Walka.
--- Nasz syn --- odparł Leśkiewicz i tkliwie uścisnął ją bliżej
łokcia.
--- Chi... Chi... Chi!... nigdy nie uwierzę, ażeby pan
Kwieciński miał tak brzydkiego syna.
Chwilowe ożywienie Leśkiewicza zgasło, jak zdmuchnięta
świeca. Odepchnął rękę niewdzięcznej, spochmurniał jeszcze
bardziej i zaczął z cicha gwizdać, jakby drwił z Kwiecińskiego,
że ma powodzenie u kobiet ze spróchniałymi szczękami.
Ale Kwieciński, zwany także Niezapominajką, okazał się
obojętny na wyróżnienie go z pośród kolegów. Poruszył się
tak niecierpliwie, że dziewczę w różowej sukni musiało się cofnąć,
i rzekł twardym głosem:
Jedzenie--- Co jest na obiad?
--- Ja panom poradzę, co mają wybrać: barszcz z uszkami...
--- Barszcz --- odparł Łukaszewski. I dla małego barszcz.
--- Barszcz --- powtórzył Kwieciński.
--- Rosół --- rzekł gniewnie Leśkiewicz, nie patrząc na tę, która
Kwiecińskiemu dała pierwszeństwo.
--- Sztuka mięsa i ozór na szaro --- ciągnęła dalej panienka.
--- Sztuka mięsa --- odpowiedziano chórem, Łukaszewski zaś
dodał:
--- A dla małego i sztukę mięsa i ozór. Tylko dużo sosu; niech
użyje.
W ten sposób zadysponowano cały obiad, a gdy panienka
odbiegła, rzuciwszy Kwiecińskiemu melancholijne spojrzenie,
niewdzięcznik ten szepnął:
--- To szturmakszturmak --- otwarty lub półotwarty hełm renesansowy, tu przen.: ładna sztuka.!...
--- Znać, że się zaręczył --- westchnął Łukaszewski.
--- I że oprócz tego ma jeszcze na karku Teklunię i Walerkę
--- wtrącił Leśkiewicz.
--- Bój się Boga, jeszcze nie zerwałeś z Teklunią? --- zapytał
Łukaszewski.
--- Bah! --- odparł smutnie Kwieciński. --- Zerwałem, ale muszę
widywać się z nią, ażeby się uspokoiła. Mówi, że sobie życie
odbierze, więc...
--- A cóż to znowu za Walerka?
--- Z magazynu --- rzekł Kwieciński, zwieszając głowę. ---
Spotkałem ją na Nowym Świecie, upuściła parasolkę...
Podniosłem... Zaczęliśmy rozmawiać... Potem zapytałem jej, w
najniewinniejszej myśli: czy sama mieszka? Odpowiedziała,
że z przyjaciółką, która często wychodzi z domu... Cholera!...
--- zakończył Kwieciński, uderzając ręką w stół.
Dziewczę w różowej sukience przyniosło trzy barszcze i jeden
rosół, potem rozmaite gatunki mięsa i legumin, potem mnóstwo
kawy i piwa. Walek, przeżegnawszy się, zjadł barszcz jako
tako, ale rozsypał sól i ochlapał się sosem. Opiekunowie jego
bardzo prędko spostrzegli, że chłopiec nie umie używać noża
ani widelca, skutkiem czego Leśkiewicz musiał mu pokrajać
mięso i uczyć go władania widelcem.
W ciągu tych kłopotliwych zajęć Łukaszewski zrobił uwagę:
--- Pięknie się tu prowadzicie!... Kwieciński, zaręczony na wsi,
ma dwa ananasy w Warszawie, a i ty, Śledziu, musisz się zdrowo
łajdaczyć?
--- Ja?... --- odparł Leśkiewicz, wysoko wznosząc ramiona.
--- Nigdy nie byłeś zbyt przyjemnym towarzyszem --- ciągnął
Łukaszewski --- ale dziś wyglądasz jak zbój.
--- Bo mam moralne udręczenia.
--- Martwi się tym, że wkrótce upadnie cywilizacja europejska
--- wtrącił Kwieciński.
Podano kawę czarną (Walkowi także), potem piwo (Walkowi
też). Leśkiewicz oparł łokieć na stole a głowę na ręce i
rzekł:
--- Posłuchajcie mnie. Jeżeli chcecie, abym z wami mieszkał,
to dajcie Łukaszowi i mnie pierwszy pokój, a Kwieciński
z Gromadzkim niech zajmą drugi. Ja z tym podłym Gromadą
nie chcę nocować!...
--- Oszalałeś!... --- zdziwił się Kwieciński. --- Przecie
mieszkałeś z nim cały rok...
--- I przez ten czas poznałem, jakie to ziółko: sknera, egoista...
Brudny egoista!... mówił rozgniewany Leśkiewicz.
--- Mój Śledziu --- rzekł uroczyście Kwieciński. --- Wolno ci nie
dać Gromadzie korepetycji, choć ja bym tego nie zrobił. Ale aż tak
szykanować człowieka...
--- Co to za korepetycja? --- zapytał Łukaszewski.
--- Ma u krewnych lekcję za piętnaście rubli, powiedział to przy
Gromadzkim, i nie chce mu jej dać. Świnie tak robią!... ---
mówił zirytowany Kwieciński.
Walek, nieco blady, wstał nagle od stołu i zaczął wałęsać się
po ogródku.
--- I cóżeś się tak zajadł na Gromadę? --- spytał Leśkiewicza
Łukaszewski. --- Że cię nazwał śledziennikiem?... Miał rację,
bo nim jesteś.
--- Nie o to! --- krzyknął Leśkiewicz, uderzając pięścią w stół.
--- Ale brzydzę się podłymi egoistami i dusigroszami, i nie pozwolę,
ażeby dziecko moich krewnych miało podobnego nauczyciela...
Brr!...
--- Gdzie zaś Gromadzki egoista?... To biedak spod ciemnej
gwiazdy! --- odparł Łukaszewski.
--- Zaraz ci powiem --- mówił Leśkiewicz, obzierając się.
--- Dobrze, że chłopak poszedł sobie. O, weź chociażby ten
wypadek... Popiel chłopca uczył, ty go przywiozłeś, każdy mu
coś dał... A Gromadzki co?... Nie dał mu nawet starych szelek,
nie poszedł z nami na obiad, ażeby nie złożyć się na wykarmienie
dzieciaka... Zresztą... co tu dużo gadać? Kiedy
Niezapominajka dał Walkowi swoje spodnie, Gromadzki powinien
był dać pieniądze na przypasowanie ich. Tymczasem ty dałeś
czterdziestówkę, a on z całą bezczelnością podjął się pośrednictwa
u stróżowej... To tak robi człowiek, mający ambicję?...
--- Może jest goły --- wtrącił Łukaszewski.
--- Goły? Na mieszkanie zaraz wyłożył sześć rubli, a za
przepisywanie zapłacą mu jutro kilka rubli. Cha! Cha!...
--- zaśmiał się Leśkiewicz. --- Gromadzki to takie bydlę, iż nie
dałbym grosza, że sam naprawi chłopcu spodnie, a czterdziestówkę
schowa... Barbara jej nie zobaczy...
--- To ty jesteś bydlę, Śledziu --- odparł oburzony Kwieciński.
--- Gromada jest taki poczciwy, że nawet tobie zreperowałby
portki, gdybyś nie miał na krawca, ale pieniędzy nie wziąłby...
Ja go przecież znam...
--- Patrz-no...
W tej chwili nadzwyczajne zjawisko przerwało dalszy spór
kolegów. Walek skrył się za śmietnik i dostał wymiotów.
Opiekunowie chłopca, panienki, nawet kuchcik, przybiegli
cierpiącemu na ratunek. Podano mu wody.
--- Barszcz, ozór, dwie leguminy, piwo... Wszystko diabli
wzięli!... --- mruczał Leśkiewicz. --- Widocznie ma katar żołądka,
biedny chłopiec.
I w sercu zbudziła mu się jeszcze większa sympatia dla
Walka.
--- Głupstwo się stało --- rzekł strapiony Łukaszewski.
--- Oczywiście, chłopak przywykł do prostego jadła, a daliśmy
mu frykasy...
--- Żeby tak samo nie stało się z jego edukacją!... --- szepnął
wylękniony Kwieciński.
Powoli chłopak uspokoił się, odzyskał rumieńce, odpoczął.
Następnie trzej opiekunowie otoczyli go kołem i wśród śmiechu
jednych, a ubolewania innych gości wyprowadzili na ulicę.
Kwieciński zawołał dorożkę i rzekł do kolegów:
--- Odwieźcie malca do domu, a ja muszę pójść...
--- Do Walerki --- wtrącił Leśkiewicz, podsadzając do powoziku
chłopca.
Kwieciński pogardliwie spojrzał na Śledzia, lecz gdy dorożka
ruszyła, zatrzymał ją i szepnął do Łukaszewskiego:
--- Gdyby was napadła w domu Tekla, powiedzcie, żem chory
i że poszedłem do doktora... Tak będzie najlepiej!...
--- Już my się nią zajmiemy --- rzekł szyderczo Leśkiewicz.
Szybko i bez przygody zajechali do domu. Łukaszewski
chciał Walka wziąć pod rękę, ale chory wpadł na schody, jak
zając, i już wyglądał z drugiego piętra, nim opiekunowie dostali
się na pierwsze. Mimo to Łukaszewski, uspokoiwszy się, że
chłopcu nic nie będzie, zawołał stróżową, i kazał jej nastawić
samowar. Jednocześnie Leśkiewicz spostrzegł wiszące spodnie,
już naprawione, i... pilnie je obejrzał.
--- A pozszywaliście tak, jak wam pokazał pan Gromadzki?
--- odezwał się Łukaszewski do Barbary.
--- Co pozeszywałam? Te majtasy?... --- zapytała zdziwiona
stróżka. --- To przecie nie ja... Pan Gromadzki coś majstrował
igłą, może on zeszył... --- dodała tonem, w którym czuć było
ironię i niechęć.
--- Nie mówiłem!... --- pośpiesznie wtrącił Leśkiewicz, patrząc
triumfalnym wzrokiem na Łukaszewskiego. --- Ciekawym tylko,
gdzie czterdziestówka... dodał złośliwie.
--- Czterdziestówkę --- odezwała się Barbara --- dał mi pan
Gromadzki, żeby wyprać bieliznę chłopcu. Ale pewnie nikt jej
nie weźmie, bo dziurawa...
I wydobyła z kieszeni pieniądz, ten sam, który Leśkiewicz,
idąc na obiad, własną ręką położył na stole.
Leśkiewicz zobaczywszy to, zmieszał się naprawdę. Szeroko
otworzył oczy i usta, z których znikł wyraz sarkazmu, i prawie
wylękniony patrzał na czterdziestówkę.
--- Przynieście cytrynę --- rzekł Łukaszewski do Stróżowej, a gdy
wyszła, odezwał się do zakłopotanego kolegi: --- No, a co
teraz?...
I z wyrzutem patrzał mu w oczy.
--- Ale po co on to zrobił? --- pytał Leśkiewicz, usiłując
odzyskać dobrą minę.
--- Po to, że chciał coś ofiarować chłopcu, a że jest goły jak bizunbizun --- skórzany bicz.,
więc poprawił mu spodnie i kazał wyprać bieliznę --- odparł
Łukaszewski. --- Czy już tak skamieniał ci mózg, Śledziu, że nawet
tego nie rozumiesz? Dusigrosz!... --- mówił, śmiejąc się. --- A ja
ci powiadam, że Gromada ma więcej szlachetności nie tylko od
ciebie, ale od nas wszystkich... To człowiek!...
Leśkiewicz głęboko zamyślił się. Chodził po pokoju, gryzł
wargi, wyglądał oknem. Wreszcie zabrał czapkę i wyszedł, nie
pożegnawszy się nawet z Łukaszewskim.
Był głęboko dotknięty, i coś zaczęło w nim fermentować;
ale czy na złe, czy na dobre? --- Łukaszewski nie mógł odgadnąć.
--- Może Śledź wyprowadzi się od nas?... --- pomyślał.
VIII
Kiedy Leśkiewicz wrócił do domu, było już dobrze po północy.
W kuchni na sienniku spał zwinięty w kłębek i przykryty
pledem Walek. Leśkiewicz zapalił zapałkę i obejrzał chłopca:
dzieciak był rumiany, miał głowę chłodną i bynajmniej nie
wyglądał na chorego.
--- No, przecie... --- mruknął Śledź.
Wszedł do pierwszego pokoju i znowu zapalił zapałkę.
Tu, na żelaznym łóżku, w nadzwyczajnej pozie, rozciągnął się
Łukaszewski: był do połowy zawinięty w kołdrę, nogi wytknął
za łóżko, rękę oparł na ścianie, głowę na materacu, poduszka
zaś wysunęła mu się wysoko, na poręcz.
Na drzwiach, jak podwójny wyrzut sumienia, wisiały popielate
spodnie, które poprawił Gromadzki. Leśkiewicz westchnął na
ten widok, i zbliżywszy się do Łukaszewskiego, próbował go
obudzić.
--- Łukaszu! Łukaszu!... --- rzekł pieszczotliwym tonem.
--- Pójdziesz won!... --- mruknął zaspany Łukasz.
--- Naturalnie --- myślał śledziennik --- pogardza mną...
Jutro nikt mi ręki nie poda, a Gromadzki naplwa mi w oczy...
Tak posądzać niewinnego człowieka!... O, jakże jestem
podły!...
W drugim pokoju swędziła przykręcona lampka nafciananafciana --- dziś popr.: naftowa..
Leśkiewicz podniósł płomień, Kwiecińskiego jeszcze nie było.
Na stoliku leżał rękopis, przepisywany przez Gromadzkiego,
a on sam także spał na żółtym drewnianym łóżku, kupionym na
Pociejowie za osiem złotych.
Leśkiewicz stanął nad śpiącym, który musiał mieć jakieś
niespokojne marzenia, bo zrzucił z siebie kołdrę. Gromadzki
miał chudą twarz, spieczone usta i brzuch okropnie zaklęsły,
jakby pusty od wielu dni.
Na widok starej kołdry, podartej koszuli, a nade wszystko
na widok tak pustego, tak wygłodzonego żołądka, Leśkiewiczowi
ścisnęło się serce. Sam nie wiedząc, co robi i co mówi, targnął
Gromadzkiego za rękę.
--- Czego? --- mruknął nieprzytomny.
--- Gromada --- rzekł Leśkiewicz --- jadłeś ty obiad?
--- Kiedy? --- zapytał śpiący, nagle siadając na łóżku.
--- Kiedy!... On pyta się, kiedy jadł obiad!... --- powtórzył
Leśkiewicz, zwany także Śledziennikiem.
A gdy rozbudzony kolega patrzał na niego dziwnym
wzrokiem, rzekł:
--- Poczciwy jesteś, Gromada, żeś oddał do prania bieliznę
chłopca.
--- No, więc i cóż?... --- odparł Gromadzki, już odzyskując
zmysły. --- Po co mnie budzisz? --- dodał.
--- Widzisz... Widzisz... --- mówił całkiem zmieszany
Leśkiewicz, i dobrze nie wiedząc, co mówi --- Widzisz... Tego...
Może byś mnie opukał...
I to powiedziawszy, zawstydził się własnej głupoty.
--- Chory jesteś? --- zapytał Gromadzki, spuszczając nogi z
łóżka.
--- Tak... Chory... Struli nas obiadem...
--- No, to rozbierz się i kładź się --- odparł Gromadzki, owijając
się w swoją starą kołdrę i kładąc na gołe nogi nie lepsze od niej
kalosze.
,,Jaki to poczciwy chłopak! --- myślał Leśkiewicz --- a ja go tak
krzywdziłem..."
W parę minut rozebrał się do bielizny i był na swoim łóżku.
Gromadzki usiadł przy nim i zaczął badanie.
--- Wiesz, Gromada, byłem dla ciebie niesprawiedliwy...
--- W jamie brzusznej nie ma nic osobliwego...
--- Myślałem, żeś ty dusigrosz i egoista...
--- Wątroba normalna... Śledziona także...
--- Ale dziś przekonałem się, żeś ty szlachetny chłopak.
Gromada...
--- Cóż ci dolega? --- pytał Gromadzki.
--- Tak jakoś, o... Tak... niedobrze mi w ogóle...
--- Wrażenia subiektywne.
--- Ale może to zapowiedź ciężkiej choroby?... --- pytał
Leśkiewicz.
--- No, to pokaż język... Nic osobliwego... Puls... Bój się
Boga, ty masz nawet puls normalny, więc czego chcesz?...
Leśkiewicz nagle podniósł się, i schwyciwszy Gromadzkiego
za rękę, rzekł:
--- Gniewasz się na mnie, żem tak podle postępował z tobą?...
--- Dajże spokój... Cóżeś ty mi zrobił?...
--- Mówiłem, żeś egoista i dusigrosz...
--- Ba, żebym choć miał co dusić... --- szepnął Gromadzki.
--- Będziesz miał!... --- zawołał Leśkiewicz. --- Jutro dam ci tę
korepetycję i jeszcze postaram się o drugą... Będziesz miał ze
dwadzieścia pięć rubli!...
--- Co w ciebie wstąpiło? --- dziwił się Gromadzki.
--- Dziś poznałem, że jestem niesprawiedliwy osioł... A ty,
biedny hołysz, nie masz co jeść!... Nie gniewasz się na mnie? ---
mówił bardzo wzruszony Leśkiewicz.
W tej chwili z trzaskiem otworzyły się drzwi kuchni, i wpadł
Kwieciński.
--- Powariowaliście! --- krzyknął, zobaczywszy Leśkiewicza i
Gromadzkiego w objęciach, obu prawie do naga rozebranych.
Z Gromadzkiego bowiem spadła kołdra, a opukiwany przed
chwilą Leśkiewicz również nie odznaczał się obfitym strojem.
--- Pogodziliśmy się z Gromadą --- rzekł Leśkiewicz.
--- Ja bo nawet nie gniewałem się na ciebie --- odpowiedział
Gromadzki.
Jeżeli tak, więc musisz ode mnie pożyczyć trzy ruble ---
zakonkludował Leśkiewicz. --- Niepodobieństwo, ażeby człowiek
nie jadał obiadów.
--- Wprawiłem się --- szepnął Gromadzki.
--- Bodaj was diabli porwali, łajdaki!... --- krzyknął z
pierwszego pokoju Łukasz.
--- Nie przeszkadzaj, bo oni się godzą --- rzekł Kwieciński.
--- To niech idą godzić się na podwórze, a nie tu, gdzie budzą
ludzi... Ty skąd wracasz? --- spytał Łukaszewski Kwiecińskiego.
--- Od Tekluni.
--- Więc u Walerki już nie byłeś?
--- Owszem --- cicho odparł Kwieciński.