Łoziński, Władysław
Oko proroka
Kowalska, Dorota
Choromańska, Paulina
Fundacja Nowoczesna Polska
Modernizm
Epika
Powieść
Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Reprodukcja cyfrowa wykonana przez fundację Nowoczesna Polska z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów Marty Kierepki. Dofinansowano ze środków Narodowego Centrum Kultury w ramach Programu Narodowego Centrum Kultury - Kultura - Interwencje.
http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/lozinski-oko-proroka
Władysław Łoziński, Oko proroka czyli Hanusz Bystry i jego przygody, Wydawnictwo Łódzkie, Kraków 1957.
Domena publiczna - Władysław Łoziński zm. 1913
1984
xml
text
text
2013-03-01
pol
http://redakcja.wolnelektury.pl/media/dynamic/cover/image/2380.jpg
Rookuzz@Flickr, CC BY 2.0
http://redakcja.wolnelektury.pl/cover/image/2380
http://wolnelektury.pl/media/book/pdf/lozinski-oko-proroka.pdf
ISBN-978-83-288-0483-8
ISBN
application/pdf
https://wolnelektury.pl/katalog/lektura/lozinski-oko-proroka.html
ISBN-978-83-288-1499-8
ISBN
text/html
http://wolnelektury.pl/media/book/txt/lozinski-oko-proroka.txt
ISBN-978-83-288-2454-6
ISBN
text/plain
http://wolnelektury.pl/media/book/epub/lozinski-oko-proroka.epub
ISBN-978-83-288-3479-8
ISBN
application/epub+zip
http://wolnelektury.pl/media/book/mobi/lozinski-oko-proroka.mobi
ISBN-978-83-288-4565-7
ISBN
application/x-mobipocket-ebook
Władysław Łoziński
Oko proroka
czyli Hanusz Bystry i jego przygody. Powieść historyczna z XVII w.
Poprawiono błąd źródła: skrab > skarb; Urabanek > Urbanek; nic > noc (A to wszystko dokoła okopane fosą i wałem, a zawarte wielkimi bronami na żelazne wrzeciądze, grube jakoby drągi, tak że kiedy to wszystko na nic zamkną, tedy Lwów cały jakoby w kowanej zamczystej komorze siedzi, że chyba się ptak do miasta dostanie.)
Uwspółcześniono pisownię wielką/małą literą: Boży > boży (kraje Bożego świata, wg so.pwn.pl jak: palec boży, dary boże); Panno święta > Panno Święta. W zdaniach: Przyszedł > przyszedł (matka zwykła była mówić: Przyszedł
jeden, wziął sukmanę; przyszedł drugi, wziął koszulę; przyjdzie
trzeci, to chyba skórę z ciała zedrze.); Semena --- może > Semena. --- Może (A macie pewność, że wasz ojciec żyw jeszcze między
Turkami? --- pytam Semena --- może już zabit!) itp.Uwspółcześnino pisownię nareście, wreście > nareszcie, wreszcie.
Uwspółcześniono pisownię cząstki -ć: lubo-ć, szukano-ć > luboć, szukanoć.
W szczególnych przypadkach uwspółcześniono interpunkcję, np. wyróżniono przecinkami "bose chłopskie dziecko" w zdaniu: a już wszyscy inaczej patrzą na mnie aniżeli przedtem, bo mnie, bose chłopskie dziecko, za ,,bajbardzo" sobie mieli. itp.
I. Mój ojciec wyjeżdża do Turekdo Turek (daw.) --- do Turcji.
Było święto Trzech Królów. Ojciec mój ubrał się od święta,
przywdział kopieniakkopieniak (daw., z węg. köpenyeg) --- peleryna, płaszcz bez rękawów. podbity lisami, bo mróz był mocny,
a nim się jeszcze matka zebrała, aby z nim pójść do kościoła,
wziął z półki kredę święconą, wyszedł z izby na dwór i nad
drzwiami kowanymi, na ocapieocap --- nadproże, belka nad drzwiami lub oknem., wypisał ciężką ręką, bardzo
dużymi a nie bardzo foremnymi literyforemnymi litery --- dziś popr. forma N. lm: foremnymi literami.:
K + M + B/ 1614
Owoż ten tu wypisany rok Zbawienia Pańskiego 1614
to jest najdawniejszy czas żywota mego, jaki zapamiętałem.
A miałem tego czasu rok szósty. Pamięć, Wspomnienia, Dzieciństwo, MądrośćJako zaś potem się działo
i co ze mną było i z rodzicami, i co Bóg dawał złego i dobrego,
to mi to już tak w pamięci się chowa, jakoby w zamczystej
skrzyni, gdzie wszystko bezpiecznie leży, że kiedy i po mnogich leciechpo leciech --- dziś popr. forma Msc. lm: po latach. odewrzeszodewrzeć (daw.) --- otworzyć., wszystko znajdziesz, jako było. Jeno
że to wszystko było jeszcze jakoby w samym oku, a nie w rozumie; aż dopiero, kiedy rozum z laty przyszedł, to zaczął
czytać w pamięci jak w księdze, co już dawno drukowana
była, nimeś ty czytać się nauczył.
Ta wieś, gdzie moi rodzice żyli i gdziem się ja rodził,
nazywa się Podborze, a leży przy samym trakcie głównym,
który wiedzie w rozmaite dalekie strony i kraje bożego
świata, boś nim jechał i do Węgier na Sambor, i do Wołoszy
na Stryj, i do Krakowa na Felsztyn i Przemyśl, a także do
Lwowa i dalej, na Ukrainę albo do Turek nawet. Pisze się
ta wieś na Ziemię Przemyską, a na ekonomię samborską;
należy do królewszczyznykrólewszczyzna --- własność ziemska należąca w średniowieczu do króla, a od XVI w. do skarbu państwowego. i nie ma dziedzica, a siedział w niej
za moich najmłodszych lat podstarości, a raczej wiernik
tylko pana wojewody Jerzego Mniszcha, a podstarościm
to go tylko zwano, bo tak chciał i kazał, wydając się z pychy
za zacniejszą osobę, niżeli był po prawdzie.
Ojciec mój nie był poddanym chłopem, bo siedział na
sołtystwiesołtystwo a. sołectwo (z niem. Schuldheiss: wiejski sędzia) --- w daw. Polsce urząd sołtysa, zwierzchnika osadników nowo zakładanej wsi. Sołtys zarządzał pracą gromady, a w razie konfliktów przewodniczył sądom. Sołtystwo było dziedziczne.. Ale i sołtysem też nie był takim, jako bywają
inni, bo ani ludzi nie sądził, ani czynszów i danin królewskich nie wybierał, ani na wojnę nie chadzał i pachołka
w pole nie stawiał. Ale grunt ojca mojego, półtora łana niespełna, to było kiedyś sołtystwo dawniejszymi czasy, a teraz
już tylko wolnictwowolnictwo --- nadanie ziemskie, wiążące się z wolnością od obowiązków poddaństwa., a ojciec wziął te grunta w macierzystym spadku i miał wolność na nich, tak jakby był szlachcicem, tylko do ekonomii samborskiej płacił czynszu i żyrowszczyzny 20 złotych, a na św. Marcin i na św. Wojciech
po równej połowie. Gdyby bezpieczno siedział na tym wolnictwie, byłoby mu dobrze, bo chleba ono dać mogło dostatek --- ale cóż, kiedy mu przeczono prawa posesji i ruszyć
go z niego chciano koniecznie, jako się o tym później powie.
Gospodarstwem na roli to się mój ojciec nie bardzo
parał, jeno matka, jako że go mało było w domu, bo był
dostatkowym furmanem i kupieckim rozwoźnikiem, i co roku
przez kilka miesięcy był w drodze. Wyuczył się wprawdzie
mój ojciec ciesielskiego rzemiosła, ale że ciesielka nie dawała
mu dosyć zarobku, a do furmaństwa go bardzo ciągnęło, tedy
ciesielkę cale był zarzucił. Już dziad mój był furmanem
solnym, jako to zowią u nas prasołem; bo tu wszędy około
w samborskiej i drohobyckiej krainie żupa na żupie: i w Starej
Soli, i w Lacku, i w Drohobyczu, i w Truskawcu, Modryczu, Stebniku i w Kotowie, a zewsząd kwotnicykwotnik --- pisarz, prowadzący rejestry sprzedaży
soli. wysyłają
beczkami sól na końce świata, aż do Kijowa, na daleką
Ukrainę, hen aż po Dzikie Pola, bo chleba zbytek, ale soli
nic, choćby na zaprószenie oka.
Furmańskie rzemiosło przeszło tak z dziadka na mego
ojca, tylko że ojciec nie woził już soli, ale wziąwszy nieco
grosza po dziadku, zabrał się do furmanki kupieckiej. To
był sowity zarobek, ale ciężki; rzemiosło zyskowne, ale niebezpieczne, a czasem i bardzo stratne, jeśli tego nieszczęście
chciało. Boś jechał jak na wojnę i chyba to Bóg miłosierny
wiedział, kiedy wrócisz, i czy żyw i cały wrócisz, i w jakiej
fortunie na swoim domowym progu staniesz. Wyjechać
możesz pięknym kowanym wozem w cztery konie, opasany
pełnym trzosem, a powrócić pieszo i boso, o proszonym
chlebie, z gołym jeno biczyskiem w ręku za cały dorobek
i rad tylko, żeś głowę przyniósł. Wszędy drogi niebezpieczne,
wszędy siła opryszków i hultajów, łakomych na grosz kupiecki i bogaty towar; już jak do Wołoszy czy do Węgier
z towarem jedziesz lub stamtąd wracasz, strachu i biedy
najesz się często do syta, a cóż rzec wtedy, kiedy droga wiedzie aż do Turek, w pogańskie strony, szlakiem tatarskim?
Owoż wiedzieć macie, że ojciec mój właśnie aż do Turek
furmanił, a tak tedy w samą paszczę zbójecką. Miał ojciec
mój u Ormian lwowskich wielką łaskę i zachowanie, bo był
wierny, trzeźwy i śmiałego serca, a Ormianie wielkie handle
prowadzą z tureckimi krajami, wywożą tam moc złota i kosztownego towaru, a stamtąd do Polski wracają z jeszcze
większymi skarbami w bławatach, złotogłowiach, korzeniach
zamorskich, a nierzadko i w perłach, koralach i kamieniach
takich drogich, że i korona królewska by się ich nie powstydziła, a za jeden taki kamyk i pańskie dziedzictwo kupić
można. Dwa razy mój ojciec był aż w Stambule samym,
stolicy Turków, gdzie sam ich cesarz czyli sułtan siedzi,
oba razy szczęśliwie i z dużym zarobkiem wrócił, ale zarzekał się, że już trzeci raz nie pojedzie. Tymczasem pojechał, bo musiał, a to przez to właśnie sołtystwo, z którego
niecnotliwi ludzie wyścigać go chcieli.
Ojciec był prawowitym posesorem tego wolnictwa, bo było
dziedziczne, ale że nie po męskiej głowie poszło na ojca, jeno
po białogłowskiej, więc ów nasz podstarości podborecki,
o którym już wspomniałem, p. Bałczyńki, koniecznie je chciał
ojcu wydrzeć, jeśli się nie okupi. Na zamku ojca nigdy o to nie
turbowano, byle czynsz w ekonomii samborskiej zapłacił,
a sam pan wojewoda MniszechJerzy Mniszech (ok. 1548--1613) --- wojewoda sandomierski. Wspierał zbrojnie i finansowo Dymitra Samozwańca w jego staraniach o tron moskiewski. jeszcze nieboszczykowi
dziadkowi mawiał, jako może być cale bezpieczny o swoje
posiadanie. Ale od czasu, kiedy pan wojewoda wydał córkę
swoją za owego cara moskiewskiego Dymitra, co z państw
swoich gołe życie unosząc o Sambor się był oparł, i wraz
z nim do Moskwy z wojskami się wyprawił, aby go na carskim
tronie osadzić, już na zamku inne rządy nastały. Po roku
1611 nastał p. starosta Daniłłowicz, a jakoś w cztery lata
znowu p. Samuel Koniecpolski --- i do tego czasu p. Bałczyński coraz to ostrzej naścigał, ojca mojego nękał, rumacjąrumacja (z łac.) --- przymusowe usunięcie z
posiadłości, eksmisja.
groził, tak że ojciec i prosić się, i opłacać musiał, a tylko
pomocy Bożej i ludzkiej czekał.
Zdało się też, że mu ta pomoc przyszła, i to potężna,
bo owo kiedy Król Jegomość, panujący wtedy szczęśliwie
w Polsce ZygmuntZygmunt III Waza (1566--1632) --- król Polski
w latach 1587--1632., w roku 1621 do Lwowa za wojskiem
jechał, ojcu memu, że miał wóz duży dostatkowy i cztery
konie rosłe i mocne, kazano z zamku stawić się w Gródku
do podwód królewskich za opuszczeniem czynszu. Z niemałym
strachem ojciec jechał, bo to był czas wielkiego ciągnienia
na wojnę turecką, bał się tedy bardzo, aby go z chudobą
gdzieś aż do obozu nie wleczono, albo do wiezienia armat
ze Lwowa nie wzięto. Ale kiedy musiał, tedy, acz z płaczem,
pojechał. Tak się zdarzyło, że na bardzo złej drodze po
wielkich dżdżach jesiennych, bo to było jakoś pod dobrą
jesień, kolasa królewska za wsią Zalesie, niedaleko Janowa,
ugrzęzła w trzęsawisku. Woźnica królewski siłą mocą chciał
się wydobyć, śmignął batem zanadto; konie ogniste jako
lwy, a było ich sześć w zaprzęgu, kiedy się nie zepną i nie
wyskoczą jak szalone, tak owo jednej chwili zrobił się z tego
wszystkiego jakoby tylko jeden kłąb poplątany i okrutna
trzaskająca wierzganina, że aż woda z trzęsawiska bryznęła
do góry jakoby z sikawek; forysiforyś (z niem. Vorreiter) --- pachołek jadący konno przed karetą albo na jednym z koni zaprzęgowych. pospadali z siodeł, lejce
się porwały, orczyki potrzaskały, rzemienie poplątały, że ani
weź, ani przystąp. Kolasa królewska bardzo się przechyliła;
tylko patrzeć, kiedy się cale wywróci; sam Król Jegomość
na szwankowanie zdrowia narażon.
Było przy królu dużo ludzi, dworzan, dragonii, szlachty,
a wszystko to konno jechało; jak się tedy zwali gęstą kupą
na ratunek, to jeszcze gorzej, bo ten chwyta za to, ten za
owo, ten szarpie tędy, ten owędy, ten sobie krzyczy, a ten
sobie --- owo hałas, trzask, zamieszanie, że chyba siekierą
się przerąbiesz do kolasy. Tak się zdarzyło, że wozy dworskie,
co szły przed królem, odsadziły się daleko naprzód, a z wozów
skarbnych, co jechały z tyłu, ojcowski był najbliższy. Przybieżał tedy ojciec mój już z samej ciekawości, widzi, jako jeden
z dragonów, co pozsiadali z koni, aby zaprzęg znowu przywrócić do ładu, padł jak nieżywy od kopyta, a drugi nieboraczek pod kołami jeno dysze; nie namyślając się zatem długo,
zuchwałym sercem skacze ojciec między konie, podsadza się
pod cug dyszlowy i nożem wielkim krakowskim, co go także
tulichem zowią, rzeze postronki i rzemienie. Ledwo się z życiem wybiegał i bez szwanku ojciec mój z tej niebezpiecznej
roboty --- ale teraz to już z łatwością rozplątano konie.
Kolasa została w miejscu, a konie, zhukane i znarowione,
a który i skaleczony, rzuciły się strzałą w pole. Wysadził
się naprzód ku wozom skarbnym jeden starszy dworzanin
i woła:
--- Masz tam który dobre konie?
Ojciec mój podbiegł do swojego wozu i mówi:
--- Mam, panie.
--- Dawaj sam, a duchem!
Ojciec w mig wyprzągł swoje konie i kazano mu je założyć do kolasy królewskiej. Mówił potem ojciec matce, jako
go strach wielki ogarnął, kiedy pomyślał, że nuż nie wywlecze kolasy królewskiej z trzęsawiska, a tak i wstyd, a może
i co gorszego go spotka. Polecił się tylko Najśw. Pannie
i św. Jerzemu, co jest niebieskim patronem furmanów,
popatrzył tak miłosiernie na swoje szkapy, jakżeby je prosił,
aby go w tym ciężkim terminie nie opuszczały, a potem
biorąc się cały jakby w kupę, nie bacząc już na nic, ani nawet
na majestat królewski, jak nie trzaśnie z bicza, jak nie huknie
z całej mocy: ,,Au! Aju! Hyj!!!", a konie, jakżeby zrozumiały,
że tu idzie o dobrego pana i o własny ich honor, jak się nie
wypną gdyby pałąki, jak się nie wysadzą całe garbate, jak
nie szarpną z miejsca --- i oto kolasa królewska już na twardej
drodze i jeno wio! dalej!
Tak podwiózł ojciec króla do Janowa, a niedaleko już
było do tej stacji, i tu dwór zatrzymał się. Kiedy ojciec koniska udręczone wyprzągł, aby wracać po swój wóz, co
został w tyle na drodze, każą mu do króla. Stanął ojciec
truchlejący przed majestatem pańskim po raz pierwszy w życiu,
a i po raz ostatni, a oczu nawet podnieść się nie ważył na
oblicze królewskie. Mówi król Zygmunt:
--- A jako się zowiesz?
--- Marek Bystry, Miłościwy Królu!
--- Wierę, Bystry --- król na to --- boś też i chłop bystry.
A skąd ty?
--- Z Podborza, z ekonomii samborskiej, Miłościwy Panie.
--- Tedy z Rusi, a mówisz dobrze po polsku.
--- Bom ja jest Polak i łaciński.
A trzeba wam wiedzieć, że wśród Rusi samborskiej jest
dużo osad jakoby mazurskich, to w całych osobnych gromadach, to z Rusią pomieszanych: Powtórnia, Powodowa,
Strzałkowice, Biskowice, Radłowice i tak dalej, które to
osady, jako ludzie opowiadają, jeszcze ongi dawnymi laty
stara królowa, co się Bona zwała, pono znad Wisły tu na
Ruś sprowadziła po wielkim powietrzupowietrze --- tu daw.: morowe powietrze, zaraza, epidemia., kiedy Ruś miejscami
całkiem wymarła; to i ojciec mój z takiej osady pochodził.
--- Masz tobie, Bystry; jedźże z Bogiem --- rzecze dalej
król i rzuca ojcu do czapki czerwony złoty ze swoim wizerunkiem.
Łaskawość Króla Jegomości dodała ojcu serca; powiadał
potem, że mu się tej chwili przypomniało owo mądre przysłowie: ,,Chwytaj okazję z przodu, bo z tyłu łysa". Jak tedy
stał, tak padł plackiem pod stopy króla, wołając:
--- Najmiłościwszy Królu! Błagam ja pokornie miłosierdzia Waszego, biedny pachołek!
Król wstać mu kazał i pytał, czego by chciał? Ojciec
jednakowoż nie wstał; tylko w klęczki się podniósł i tak
klęczący suplikować zaczął o konfirmacjąkonfirmacja (z łac.) --- zatwierdzenie. na sołtystwo, którego
mu źli ludzie przeczą, a w żebraka obrócić by go radzi.
Król słuchał chwilę cierpliwie, a potem, wskazując na
jednego z dworzan swoich, rzekł:
--- Opowiedz to temu. --- I uśmiechając się dodał: --- Słyszcie, Solski! Miejcie tam na baczeniu, co za sprawę ma ten człowiek, bo to przecież jest nasz furman królewski, auriga
regius.
Stanąwszy we Lwowie, ojciec mój przypomniał się pokornie p. Solskiemu, któremu król prośbę jego poruczył,
a ten go znowu odesłał do innego, a ten inny do drugiego,
a ten drugi do trzeciego, i tak go posyłali od Annasza do
Kajfasza, aż nareszcie podpisekpodpisek --- sekretarz, niższy urzędnik kancelarii. kanclerski zapisał sobie,
o co rzecz chodzi, i rzekł ojcu:
--- Jedź ty, człeku poczciwy, do domu, przyjdzie tobie
dekret królewski na grunt; wyprawi się pisanie do zamku
w Samborze.
Rad nierad, ojciec na tej obietnicy poprzestać musiał,
bo gdzież to ubogiemu chłopu niebodze napychać się takim
panom, przez drabantydrabant (z niem. trabant) --- żołnierz ze straży przybocznej wyższego oficera, gwardzista uzbrojony w halabardę., pokojowce, pajukipajuk (daw.) --- członek służby lub straży przybocznej; lokaj, często ubrany z turecka., łokciami się przeszturchiwać, a to jeszcze i w bardzo niesposobnym czasie,
kiedy wszyscy mieli nabite głowy wojennymi sprawami, bo
właśnie królewicz naonczas, WładysławWładysław IV (1595--1648) --- najstarszy syn Zygmunta III, brał udział w wojnach moskiewskich i w wyprawie chocimskiej., a dziś miłościwy nasz
monarcha, wojował Turków, i kto żyw był we Lwowie,
tylko o tej wojnie mówił i o nią się frasował. A też i niebezpieczno bawić się było we Lwowie --- raczej uciekaj,
człecze, bo ci do Chocimia z armatyz armaty --- tu daw. forma N. lm, dziś popr.: z armatami. każą. Ale przecież
ojciec mój wrócił wesół i dobrej myśli do domu, a moc
ciekawości matce i mnie opowiadał o królu, chwalił się
przed sąsiady i przed podstarościm, i przed wujem kantoremkantor (z łac.) --- śpiewak kościelny.,
że go Król Jegomość jakoby furmanem swoim mianował,
a nawet sobie spamiętał słowa łacińskie auriga regius, co
właśnie tyle znaczy po polsku, co woźnica królewski. Jam
wtedy miał lat 13, a brat matki mojej, sługa kościelny albo
jak go zwano kantor, wuj Walenty, nauczył mnie po trosze
czytać i pisać. Tedy ja, kędy trzeba i nie trzeba, na drzwiach,
na skrzyniach, na stole, wypisywałem to kredą, to węglem
grube i krzywe litery, układając owe łacińskie słowa: AURIGA
REGIUS --- a tak mi się zdało, jakoby to tyle znaczyło, co
hetman nad furmany.
Ale tym dobrym myślom wrychle miał być koniec markotny,
bo miesiąc mijał za miesiącem, a ona konfirmacja królewska
na ojcowskie wolnictwo, co miała przyjść na zamek, jak
nie nadchodziła, tak nie nadchodziła. Podstarości, kiedy
ojciec wrócił taki bezpieczny obiecaniem królewskim, schował
był trochę rogi, ale teraz następować zaczął na ojca coraz
to ciaśniej, a miał za wspólnika Węgrzyna pewnego, hajduka
i wielkiego niegdyś ulubieńca pana wojewody Mniszcha.
Ten Węgrzyn, Kajdasz nazwiskiem, jeszcze pacholęciem wzięty był na dwór pański, a teraz w Podborzu przy podstarościm jakoby na łaskawym chlebie siedział, i on to niby
miał dane sobie od starego pana sołtystwo nasze. Tedy
obaj przypiekali ojcu, turbując go groźbami: ,,albo się po dobremu wynoś, albo cię wytrzęsiemy z tego wolnictwa, bo my
już wygrali sprawę na zamku"; a było to kłamstwo niecnotliwe,
bo dekretu nie mieli, a nawet sami w sobie nie bardzo byli
bezpieczni, czy wżdy naprawdę owa królewska konfirmacja
nie przyjdzie. Owoż tak stały rzeczy, że obie strony się bały --- ojciec: nuż go skrzywdzą? --- podstarości i Kajdasz: nuż
konfirmacja będzie? Kiedy się jeden i drugi boi, łacno się
godzić.
--- Zapłacisz ty nam 200 złotych, a już cię zaniechać
obiecujemy dla miłości ludzkiej --- mówił Bałczyński.
--- Nie macie wy miłości ludzkiej ani boskiej --- mówił
ojciec --- żeście się tak sromotnie na zniszczenie moje nasadzili. Za grzechy moje dam 100 złotych, ale już mnie raz
zaniechajcie i na wieczność kwitujcie, i niech was Bóg sądzi
za mnie, biednego pachołka!
--- Dawajże zaraz, choćby i sto; z miłosierdzia tylko
czynimy.
Ojciec grosza tyle nie miał, tedy po długich namowach
tak stanęło, że ojciec się na tych sto złotych do przyszłego
św. Michała zapisał, a za poczekanie dać musiał lichwy
tego dukata, który od Króla Jegomości w Janowie dostał.
Kiedym ja, małe chłopię, patrzył na to, jako w oczach płaczącej matki ów dukat królewski zapadł jakoby w głęboką
studnię w skórzany mieszek Bałczyńskiego, tak mi się serce
skrajało i tak krzywda ona mojego ojca padła mi cała ciężka
i paląca na duszę, jako kiedybym w piersiach miał żywy
ogień, że dnia tego i godziny całego żywota mego nie zapomnę, i choć potem jeszcze okrutniejsze dopuszczenia
Boże spadły na naszą chatę i na nasze głowy, tej najpierwszej żałości mojej nie przytłumiły, tak jako dzwon,
kiedy raz pęknie, już nie jęczy, choć weń jeszcze z większą
mocą uderzysz, aniżeli wtedy, kiedy się spadał.
Miał ojciec mój tej zimy słabo zarobku, a jakoś blisko
wiosny roku Pańskiego 1622 wyjechał do Lwowa z solą,
choć już nierad sól woził, owszem cale już był prasolstwo
zarzucił, jako się to rzekło, ale musiał jechać raz dla zarobku,
wziąwszy sobie na głowę taki dług ciężki do św. Michała,
a także i dla widzenia się z kupcy ormiańskimi, czy go
gdzie z towarem w zyskowniejszą jaką drogę nie poszlą.
Wróciwszy, mówi do matki jakoś nieśmiało, jakoby bał się ją
utrapić:
--- Nie będzie tego roku wielkich frachtówfracht (z niem.) --- partia towaru, ładunek. ani do Krakowa,
ani do Węgier, ani do Wołoszy, a co w tę stronę iść ma, na
to się już inni furmani ujednali. Dla mnie to nic z tego nie
zostało i musiałbym chyba wozić Żydom samborskim wosk
i skórę na spław do Sanu. Ale pan Krzysztof Serebkowicz
wyprawia za pięć niedziel ze Lwowa karawanę...
--- Do Turek! O ja nieszczęśliwa! --- zawołała moja
matka, nie dając ojcu dokończyć.
--- A jużciż, że do Turek --- rzecze ojciec --- bo p. Krzysztof
tylko z tureckimi kupcy ma swoje handle. Ale nie tak głęboko do samych Turek, bo nie aż na sam Konstantynopol,
jeno do Jędrna i Warny, nad morze, bo tam okręty z towarem p. Krzysztofa przybić mają. Ujednałem się tedy z p. Krzysztofem, a jak na mój rachunek, to aby z pomocą Bożą, tam i nazad po 100 talarów zarobię.
Dużo było płaczu i lamentu w domu dla tej wyprawy
ojcowskiej w dzikie i niebezpieczne kraje, aż nad Czarne
Morze, które, jako mi się naonczas w głowie moje zdało,
musiało być takie czarne jak sadza, a całe pełne straszliwych
bestyj i smoków, tako samo czarnych, jako i one głębiny
bezustannie nocujące, w których ani boże słoneczko, ani
księżyc, ani gwiazdy przezierać się nie mogły; nie tak, jak
w naszym Dniestrze, na którego dnie modre niebo się kładło
jakby w zwierciadle, a chmury płynęły pod wodą jak ryby.
Płakała matka, że ojciec się puszcza co wiedzieć na jakie
przygody; płakał ja, ale nie za to, że jedzie, jeno iż mnie
z sobą wziąć nie chce, a tak w niemałej żałości czas ubiegał.
Tymczasem ojciec milczący gotował się do jazdy, a ja, wtedy
już otrokotrok (daw.) --- chłopiec, chłopak. dość rosły, pomagałem, jak umiałem.
Tedy zaczęliśmy koniom dawać owsa na dwie niedziele
przed wyjazdem, bo dotąd sieczkę tylko i siano gryzły
i bardzo były posłabły i pochudły --- a było ich już tylko trzy,
same brożkowekoń brożkowy --- koń zaprzęgowy., duże, jeden wrony, którego ojciec zwał
Dżumbas, bo go od handlarza Turka kupił, a takich handlarzy
dżumbusami nazywają, drugi cisawy, Kłus, trzeci podżarypodżary --- niejednolitej maści, podpalany.,
bo ani całogniady, ani całowrony, i ten był najpiękniejszy,
a zwał się Sudany; pochodził z bardzo zacnej stadniny pańskiej, ale był bardzo stary i na jedno oko ślepy. Potem zaczął
ojciec wóz opatrywać i oprawiać, wszystko z osobna i z wielkim baczeniem od największej do najmniejszej rzeczy, od kół,
osi, obręczy, do najmarniejszego gwoździa i śrubki, a była
to pałubapałuba (daw.) --- tu: kryty wóz towarowy. okrutnie duża, cała setnie kowana, z ogromnym
koszem łubianym i przykoszkami, z poklatempoklat --- okrycie wozu rozpięte na wysokich pałąkach. na obręczach,
który wyglądał jak duża buda, że w niej chyba i mieszkać
by można jakby w izbie, a pokryty był grubym a gęstym
cwelichemcwelich (z niem. Zwilich) --- prosta, solidna, tania tkanina. wrocławskim, że i człek, i towar bezpieczny był
od deszczów, jak pod dobrym dachem. Dźwięk, Pozycja społecznaA tyle było na tym
wozie żelaza, tyle łańcuchów, że, bywało, jak po twardej
drodze ojciec puści konie rysią, to taki brzęk, taki łoskot,
taki tętent i dzwonienie, a przy tym tak huczy, jakoby w kotły
bito, co zawsze było z podziwieniem ludzi, jako że w tych
stronach ruskichruski (tu daw.) --- ukraiński., a osobliwie pod górami, mają chłopy wózki
mizerne, że w nich i jednego ćwieczka żelaznego nie masz
na pokazanie, a wszystko to piszcze i skrzypie, i trzeszczy,
że kiedy z gór długim żurawiem z klepkami ku spławom
jadą, to na milę słyszysz tę muzykę.
Dużo by pisać, jak opatrznie ojciec na tę drogę się wybierał, jak osobno zładował woreczek owsa święconego na
dzień św. Szczepana Męczennika, aby go po drodze do karmy
dosypywać dla odżegnania złego od koni, jak dobierał ziela
na różne choroby końskie: lulkę, lipkę, wilżynę, kopytnik
itd., jak robił zapas smarowidła na rzemienie: z wódki, sadła
i sadzy gdańskiej; jak w osobny skórzany mieszek wkładał
naczynienaczynie --- tu daw.: narzędzia, zestaw naprawczy. przygodnie: młot, obcęgi, dłuto, szydła, kopę całą
ufnaliufnal a. hufnal --- duży gwóźdź do przybijania podków.; jak czyścił topór, samopał i szeroką szablę multankę,
bo bez tego ani ruszaj się z domu, skoro cię droga prowadzi
w takie dalekie a dzikie krainy. Tymczasem matka ładowała
odzież i bieliznę, a i o strawie na drogę pamiętała: chleba,
jagieł, słoniny, gomółek, choćby tyle, aby nie od razu z gotowego grosza żyć, ale na swoim jaki tydzień i drugi poprzestać. Dał ojciec na mszę księdzu plebanowi, wysłuchaliśmy
jej w wielkim nabożeństwie; ojciec się wyspowiadał i Przenajśw.
Sakrament przyjął, pożegnał się z wujem kantorem i znajomymi na wsi; w skruszeniu serca po Sakramencie nie zapomniał nawet o podstarościm i hajduku Kajdaszu, choć za ich
to sprawą musiał się hazardować i tam jechać, gdzie się już
jeździć zarzekał, bo się tym pogańskim szlakiem człek wyprawia jak na wojnę, niepewny jutra i życia.
Nazajutrz rano jeszcze słońca nie było na niebie, a już
pałuba zaprzężona stała gotowa, konie parskały żwawo,
jakby na dobrą wróżbę i grzebały ziemię kopytami, tak im
przybyło ochoty i gorąca po dwuniedzielnym obroku.
Ojciec przeżegnał znakiem krzyża św. matkę i mnie, a matka
jego, obłapił i ucałował nas oboje, zrobił biczem znak krzyża
świętego przed końmi, siadł na kozioł, trzasnął z bicza...
,,Aju! Hyj!" Zaturkotał wóz po suchej drodze, a mnie i matce
się zdało, że te jego kowane koła po sercu nam przejechały.
II. Kozak Semen
Wkrótce po tym wyjeździe mojego ojca stało się u nas
wielkie zamieszanie i jakoby trzask okrutny, jeno że bardzo
niewesoły. Wracały wojska z wojny tureckiej, a wracały
biedne, chude, odarte i głodne, a w onej biedzie własnej
niepamiętne biedy ludzkiej. Rozsypał się żołnierz szeroką
siecią; zawadził i o ekonomię samborską, jako że to była
królewszczyzna, a tedy najbardziej na gospody żołnierskie
wystawiona. ŻołnierzNapatrzyłem się wonczas i buty, i nędzy wojackiej do syta. Najpierw zaczęła się przewijać szlachta,
wracająca do dom z pospolitego ruszenia, ale tej spieszno
było do własnego komina, a podobno mało tam który z niej
widział żywego Turka, bo się to wszystko zaraz po chocimskiej
potrzebiechocimska
potrzeba --- bitwa pod Chocimiem, rozegrana we wrześniu i październiku 1621 r. między wojskami sułtana tureckiego Osmana II a armią polsko-kozacką pod dowództwem J.K. Chodkiewicza. Wynikiem bitwy było taktyczne zwycięstwo strony polskiej. jeszcze spode Lwowa wróciło, nie zażywszy obozu
i nie powąchawszy prochu. Ale za nią posypał się dopiero
prawdziwy żołnierz najrozmaitszej broni, jeszcze jakoby mokry
od krwi pogańskiej, a i od swojej własnej, kurzem bitwy
okryty, czarny od wiatrów i słońca --- często chory, często
ranny i okaleczały, a zawsze głodny; odarty i prawie że
dziki. Napatrzyłeś się wtedy, bracie, co to wojna umie!
Husaria, pancerni, dragonia, rajtaria, piechota łanowa,
kozacy, i Bóg tam wie jaki jeszcze lud zbrojny, bo byli
między nimi i WołosiWołosi --- tą nazwą określano w przeszłości różne ludy z południowego wschodu Europy, z Półwyspu Bałkańskiego oraz z terenów dzisiejszej Rumunii i Mołdawii., i Węgrzyni, i Niemcy --- wszystek
ten żołnierz to mijał, to się zatrzymywał, a najczęściej tak
bywało, że ledwie jedni się osadzą, a już drudzy ich spędzają
z gospód siłą mocą, tak że bez trzasku szabel i bez strzelaniny często się nie obyło. A wszystko z uciskiem i ze łzami
ubogiego ludu, bo żołnierz długo był niepłatny; tym żył,
co mu dano, a raczej tym, co sam wziął. Były między nimi
szarpacze, że ano nie wiesz, czy to swój, czy nieprzyjaciel;
z Tatarem stali za jedno. Gdzie był jaki kogut, to go
zjedli; cielęta rżnęli, płótno babom wydzierali, ziarnko
żyta i źdźbło słomy nie zostało po nich w stodole.
Tak i u nas w Podborzu działo się z wielkim strachem
moim, a z niemałym płaczem mej matki. A ta jedna tylko
była pociecha dla mnie, że zaraz pierwszego dnia żołnierze
okrutnie zbili podstarościego i hajduka Kajdasza za to, że ich
do dworu puścić nie chciano, każąc im na nas, ubogich
chłopkach, poprzestawać. Za zmiłowaniem Bożym poszli nareszcie, albo raczej wyścigano ich z całej okolicy, zaś na ich
miejsce przyszły roty husarskie, a między nimi i rota p. kasztelana Samuela Koniecpolskiego, który po panu Daniłłowiczu
trzymał starostwo samborskie. Podstarości z hajdukiem Kajdaszem pisali dla nich gospody, a jako chata nasza była
najdostatniejsza we wsi i była przy niej duża stajnia, to nas
najpierwszych pisali. We dworze, w którym tylko podstarości Bałczyński siedział, stanął sam pan chorąży husarski
z kilku towarzyszami, a na naszą zagrodę przypadły trzy konie
z jednym czeladnikiem służebnym.
Pamiętam, było to już pod wieczór, a wrota naszego
podwórza były przywarte, kiedy siedząc w izbie, słyszę mocne
wołanie:
--- Hej, ho! Hej, ho!
Wychodzę ja i spojrzę: przed wrotami stoją trzy konie;
dwa z nich wyniosłe i szumne, całe czerwonymi suknami
nakryte, bardzo pańskie i harde, żem takich pięknych jeszcze
nie widział, zaś trzeci o wiele mniejszy, chudy i bardzo na
oko niepoczesny, a na nim siedzi młody człek, jakoby wyrostek
dopiero, w kaftanie z cielęcej skóry, na której sierść była
zostawiona, w czapce baraniej wysokiej i spiczastej, przegiętej na lewy bok, z długą spisą i przy szabli, a na plecach
i przy boku wiszą mu trzy jakoby sakwy, jedna bardzo długa,
druga krótsza, trzecia jakby okrągła, a wszystkie trzy mocno
kudłate, bo z koziego kożucha szyte.
--- Hej, ho! Hej, ho! --- woła na mnie patrzącego --- a odewrzesz ty wrota, kotiuhokotiuha (ukr. dial.) --- pies.!
Idę otwierać, a tymczasem wyszła i matka, już zła bardzo,
cała czerwona i chmurna, z zaciśniętymi od gniewu ustami,
bo już jej były te gospody żołnierskie dojęły do żywego
i tak nas zniszczyły, że i chleba suchego w domu nieraz
nie było, że pamiętam, matka zwykła była mówić: przyszedł
jeden, wziął sukmanę; przyszedł drugi, wziął koszulę; przyjdzie
trzeci, to chyba skórę z ciała zedrze.
Ale ten nowy gość w cielęcym kaftanie jakoś tak nie
wyglądał, jakoby nas ze skóry miał łupić. Choć mnie przed
chwilą nazwał kotiuhą, teraz kiwnął mi głową i uśmiechnął
się wesoło, zeskoczył z konia, zdjął czapkę, pokłonił się pięknie
matce, pocałował ją w rękę i rzekł:
--- Sława Bohu! Daj Boże zdrowie, pani matko!
Kiedy zdjął czapkę i grzecznie nas pozdrowił, my oboje
jeno gęby pootwierali od zdziwienia, bo ano ten człowiek
miał całą głowę ogoloną, a na wierzchu jeno został mu
długi kosmyk włosów, jakoby warkocz zapleciony, a ten sobie
zawinął aż poza ucho. Pomiarkował to ten człowiek, że na
niego jakby na dziw patrzymy i śmiejąc się rzecze:
--- Ano, to wy, jako baczę, żywego Kozaka jeszcze nie
widali?
Jam przecież widywał często kozaków starościńskich,
bo z zamku samborskiego z listami jeździli, ale ci byli
w barwiebarwa --- tu daw.: strój, mundur. przystojnej i włosy tak strzygli, jak my wszyscy, i nie wieszali na siebie takich biesagbiesaga --- torba, sakwa. kosmatych, i spis
takich długich u nich nie widziałem, jeno szable i pletnie.
Tak mu też powiadam.
--- Bo tamto to sobie czeladź służebna, starościńska --- rzecze on na to --- a ja mołojecmołojec (daw. ukr.) --- dzielny młody mężczyzna; bohater; wojownik. rzetelny, wolny, i z Kozaków
,,nieposłusznych"Kozacy ,,nieposłuszni" --- wolni, nie znajdujący się na niczyjej służbie. Wolni Kozacy mieszkali w XVII w. na Zaporożu w dolnym biegu Dniepru (dziś płd.-wsch. Ukraina)., zaporoskich.
--- A kiedy wy nieposłuszny i niesłużebny, to czemu służycie i słuchacie? --- mówi matka.
--- Bo teraz muszę, ale mój ojciec nie musiał i ja przody
nie musiał, i niezadługo to znowu nie będę musiał, jak Bóg
da... U nas tak powiadają: Terpy, Kozacze, budesz otomanom!Terpy, Kozacze, budesz otomanom (ukr.) --- wytrzymaj, Kozacze,
a zostaniesz atamanem (dowódcą).
Mówił po ruskupo rusku (tu daw.) --- po ukraińsku., lubo umiał także po polsku, ale my
i po rusku dobrze go rozumieli, jako żeśmy między samą
Rusią i porodzili się, i wychowali.
--- A ciebie jak wołają? --- pyta mnie ten Kozak.
--- Hanusz --- odpowiadam, bo na imię było mi Jan, ale
ojciec z miejska Hanusz mnie wołał, i pytam: --- A was jak?
--- Ja się nazywam Semen Bedryszko, spod CzerkasCzerkasy --- miasto nad Dnieprem, ok. 200 km na płd. wsch. od Kijowa.,
assawułówassawuła a. esauł --- oficer kozacki, adiutant atamana. syn.
Zawiódł konie do stajni, a już mu było ze dworu obroki
przystawiono, ustawił w przeworynachprzeworyna --- zagroda w stajni dla jednego konia., uwiązał, nasypał jeść,
założył siano, a przed tym jeszcze długą spisę i owe kosmate biesagi w kącie złożył. Potem z jednej biesagi wydobył
luk, z drugiej łubiełubie --- kołczan, pojemnik na strzały. ze strzałami, a z trzeciej kobzękobza --- strunowy instrument muz. popularny wśród Kozaków, podobny do lutni lub mandoliny. kozacką
z dereniowego drzewa, i wszystko to obok siodła i dwóch
pistoletów, które miał w olstracholstro --- skórzany futerał na pistolety, podwieszany przy siodle. kulbakikulbaka --- wysokie siodło., porządnie na
kołkach porozwieszał.
GośćJa przez cały czas chodziłem za nim oczami w ciekawości
wielkiej, a kiedy wyszedł ze stajni, pobiegłem i ja, czekając,
rychłolirychłoli (daw.) --- czy prędko; jak szybko., tak jak inni żołnierze, weźmie kląć na matkę, wołać:
,,Dawaj, babo, jeść!" --- Matka była właśnie na podwórzu z siekierą w ręku i zabierała się do rąbania drwa, bo sługi już
wtedy nie mieliśmy, a tu Kozak skoczy do niej, odbierze jej
siekierę i powie:
--- Zostawcie; ja to lepiej umiem!
Narąbał drew, zaniósł do izby, wziął dwie próżne konewki
i nie pytając nawet, gdzie we wsi studnia, bo ją po drodze
widział, nanosił wody, a widząc, że matka nieci ogień na
kuchni, podsunął się i sam go tak prędko rozniecił, że ja
z matką z podziwieniem na to patrzyliśmy. Zobaczył garnek
czysty, który matka nagotowałanagotować --- tu: przygotować, przyszykować. była, nalał doń wody,
przystawił do ognia, a zrobiwszy to wszystko, siadł na ławce
i mrugając do nas wesoło, mówi:
--- Ogień jest, woda jest, ino waryty, koby buło szczo!ino waryty, koby buło szczo! (daw. ukr.) --- tylko gotować, gdyby było co (gdyby się coś znalazło).
Tak się ten Semen grzecznie przymówił do wieczerzy,
a że matka mu rada była za tę jego poczciwość, tedy miał
i kaszę jaglaną z mlekiem, i trochę szperki do chleba się
znalazło --- a jadł jak wilk, taki był głodny.
Wziął nas od razu za serce ten Kozaczek i z każdym
dniem milszy był mojej matce; ja zaś tom go tak polubił,
jak gdyby to był mój rodzony. Nie był nam ciężki, owszem,
niepomału pomocny; nie jadał nawet z nami, bo go jako
czeladniczka p. kasztelana Koniecpolskiego podstarości we
dworze żywić musiał, a matce, kiedy tylko mógł, to pomagał:
drwa rąbał, wodę nosił, izbę zamiatał, na pole chodził,
sieczkę rżnął, na żarnach mąkę mełł; co weźmie, to mu się
pod ręką pali, taki żwawy robotnik, a wesoły, a śpiewający,
aż w chacie miło.
Bywało weźmie wieczorem tę kobzę swoją i zacznie
śpiewać, a przerwami na strunach przebierać, że ano i one
śpiewają jakoby żywe, i zda ci się raz, że płaczą żałośnie,
albo jak wesołe skrzypki do tańca wołają, że jeno podskocz
z miejsca; to znowu szumią cicho jak wiatr w burzanachburzan (z ukr. бур'ян, burian) --- chwast, zielsko.
i giną gdzieś daleko, daleko, jakby to aż za górami, za
borami było, że już nie do ucha gadają, ale do samej duszy
człowieczej, i tak ci się robi, jak kiedyby coś bardzo dobrego
i umiłowanego od ciebie uciekało, uciekało, a nareszcie
całkiem uciekło i wrócić nie obiecało... Matce mojej zawsze
się wtedy na płacz brało i zawsze jej stawał na oczach
ojciec, biedny, samotny, wędrowny, w dalekich pogańskich
krainach.
--- Miły Boże --- rzecze tak raz matka --- co tam teraz mój
porabia!
--- Wasz? --- pyta Semen i mówi dalej: --- Ot, ja głupi,
to ja myślał, że wy wdowa, a gdzież wasz?
--- Pojechał z furmanką, z ormiańskim towarem... już
temu kilka niedziel będzie.
--- A gdzie pojechał? --- pyta Kozak.
--- Daleko, bardzo daleko, aż do Czarnego Morza.
Kozak klasnął w dłonie i woła:
--- Czarne Morze! Znaju, znajuznaju (ukr. знаю) --- wiem, znam.! Bywał ja na Czarnym
Morzu, oj, bywał! Tak rok jeszcze bywał! Hej, hej, to jakby
moja ojczyzna!...
A kiedy to mówił, to tak jak gdyby i radość, i żałość
jakaś zarazem go zbierała, a oczy mu się zapaliły jak dwa
żywe węgle.
--- Nad Czarne Morze pojechał; ot, i patrzcie, a nic mi
nie mówicie! Ale gdzie, na jaką stronę? Widzicie, Czarne
Morze wielkie, wielkie jak świat! A po brzegach grody
i sioła, i zamki, a od jednych do drugich daleko, daleko,
znowu świat! Biłogród, Kilia, Sulima, Tarabozan, Synopa,
Warna...
--- Warna, Warna! --- zawołała matka --- do Warny
z kupcami pojechał.
--- Ot, co, tak i gadajcie, do Warny! Znaju, znaju! To nie
tam od Zaporoża, gdzie nasz Dniepr, ani tam od Wołoszy,
gdzie wasz Dniestr do morza wpada, to na dole, na dole...
--- Jakoż to Dniestr? --- rzekę ja z wielkim zdziwieniem,
bo Dniestr płynął pod naszą wsią i ledwie go z okna naszego nie widać --- to Dniestr płynie aż do Czarnego Morza?
--- Co nie ma płynąć?... płynie aż do samego morza,
a jakby ty, mołojczyku, wyszedł tu z Podborza, a szedł
brzegiem, a szedł i szedł... tobyś do limanuliman --- zatoka u ujścia doliny rzecznej do morza., a z limanu do
Czarnego Morza zaszedł, ot, co!
Zadumał ja się bardzo, a tymczasem matka mówi:
--- A wy tam byli, Semen?
--- Czemu ja nie miał być? Był ja tam, był ja i dalej.
Kędy to Semen nie bywał z ojcem assawułą i mołojcami!...
--- Tak piechotą, brzegiem dniestrowym? --- pytam ja teraz.
--- Widzisz go! Piechotą, brzegiem! Jeszcze ty durny
mołojczyk jesteś! Na czajkach my tam byli.
I zaczął się śmiać bardzo ze mnie, a ja się już wstydziłem pytać, co to są czajki, bo znałem tylko czajki ptaki i słyszałem, że jesienią wybierają się za morze, ale matka pyta:
--- A cóż to są czajki?
Tedy dowiedzieliśmy się od Semena, że to są takie duże
czółna, żłobione z lipowych kłód, skórą w środku wybite,
a dokoła trzciną, czyli oczeretem oplatane, na których i rzekami, i morzem chyżo płynie, kto wiosłowania dobrze świadom.
Przemiana--- A co wy tam robili, Semen, na Czarnym Morzu
i w Warnie? --- pyta matka.
--- Co my tam robili? Hulali! W gościnie my tam byli,
hej, w gościnie! Tylko że nam tam nie byli radzi, oj, nie byli,
pewno nie byli!
I tu przerwał i nie chciał dalej mówić, jeno taki stanął,
jakby go kto odmienił; coś mu takiego z oczu błysnęło,
czego my przedtem nigdy w nim nie widzieli, tak jakoby
w tym Kozaku jeszcze drugi jakiś człek siedział, ale zły i srogi,
a dopiero teraz niby z jaskini na nas spojrzał. Ale to na
chwilę tylko było, bo zaraz potem znowu był wesół.
Mieli my dużo pociechy z tego Kozaka, i ja, i matka,
i sąsiedzi, a ja to już pewno najwięcej. Nauczył mnie na
swej kobzie grać, nauczył z łuku strzelać, a był taki sprawny
w tym strzelaniu i taką miał dziwną pewność w oku, że bywało
ptaka w lot strzałą przeszyje; pokazał, jak mam sobie strugać wereszkiwereszka a. brzechwa --- drzewce strzały. na strzały, jak na nie nabijać ostre płoszczykipłoszczyk --- płaski grot strzały.,
jak robić zatrzaski, sidła i siatki na ptactwo i zwierzynę,
jak wypłatać więciorkiwięciorek a. więcierz --- plecionka, gęsta sieć w formie cylindra z wikliny. na ryby, jak w czystym poluczyste pole (z ukr.) --- puste pole. lub w lesie
rozeznać się, gdzie słonko wstaje, a gdzie się chowa, i gdzie
na niebie południe a gdzie siewierzsiewierz (daw.) --- północ., a to nawet w nocy,
wedle gwiazd, jak przykładać ucho do ziemi i nasłuchiwać,
i poznać, czy kto jedzie z daleka i czy to wozy, czy konni
ludzie, i czy ich mało, czy więcej --- owo zgoła nauczył
rozmaitych ciekawości, których u nas we wsi nikt albo calecale (daw.) --- wcale; zupełnie, całkiem.
nie znał, albo niedobrze wiedział. Z koniem swoim, chudym
i na oko marnym, to był jakoby z przyjacielem albo z rodzonym bratem, mówił do niego jak do człowieka i powiadał,
że koń jego rozumie, a on konia; jakoż była to szkapa osobliwa, jak dobrze chowany pies zmyślna i posłuszna, i jak
pies do swego pana przywiązana. Pozwalał mi też na swego
konia wsiadać, a kiedy tamte dwa konie husarskie prowadził
na przekłuskę, pozwalał mi jechać na swoim, a sam jednego
z husarskich dosiadał.
Jednego ranka wyjechaliśmy tak z końmi i wzięliśmy
się drogą ku Samborowi. Ujechaliśmy może jaką ćwierć mili,
kiedy się natkniemy na wóz mały, ale dobrze naładowany,
tak jakby jakiś towar wiózł, z dwoma mocnymi końmi
w zaprzęgu węgierskim i z furmanem ubranym nie po naszemu,
bo u nas takich świtek z samodziału i takich czapek wysokich, spiczastych, a bardzo podobnych do tej, jaką Kozak
Semen miał na głowie, nigdzie dokoła nie naszano. Jak go
Semen zobaczył, to aż prawie podskoczył na koniu i zaraz
do niego po rusku:
--- Sława Bohu! A wy od Taraszczy?
--- A od Taraszczy. Od Łebedynej Grobli.
--- A skąd jedziecie?
--- Aż z siedmiogrodzkiej ziemi.
--- A dokąd Bóg prowadzi?
--- Do Lwowa, a stamtąd, pomagaj Boże, do domu, na
Ukrainę.
--- A wóz i konie wasze?
--- Gdyby moje! Ja czumakczumak (ukr.) --- chłop zarabiający na życie przewożeniem towarów na długich trasach, często wozem zaprzężonym w woły. biedny. Nie moje, żydowskie...
--- A jaki to Żyd?
--- Chocimski, turski Żyd, Czarny Mordach.
--- Czarny Mordach, co go po tursku Kara-Mordach
nazywają! --- krzyknął Semen i tak rzucił sobą na koniu,
jakby go kto strzałą przebódł. --- A gdzież on?
--- Został w tyle --- mówi furman --- jedzie konno, na
siwym bachmacie, ot, i słychać kopyta.
ObcyPatrzę ja w tę stronę i widzę: jedzie na siwym koniu
chłop setny, w czarnej żupicyżupica (daw.) --- płaszcz, długa kurtka., przepasany szerokim rzemieniem z surowej skóry, z twarzą ciemną jakby u Cygana,
z dużą czarną brodą i z małymi bystrymi oczyma, świecącymi jak u kota, ale kosooki, tak że tym zezowatym spojrzeniem brał cię jakoby we dwoje szydeł i chciał niby przekłuć
człowieka brzydkimi ślepiami na wskróś z obojej strony.
Jak go tylko Semen zobaczył, poczerwieniał cały jak
mak polny, żyły mu nabiegły krwią na czole, a oczy mu się
zapaliły takim gniewem, że aż mnie samemu stał się straszny.
--- Bóg mi jego dał! Bóg mi jego dał! --- woła wielkim
głosem i sadzi z koniem prosto na onego Żyda.
Żyd patrzył więcej na nasze konie niż na nas, dopiero
gdy Samen tak krzyknął i tak do niego podjechał, że swoim
kolanem prawie jego kolana dotknął, podniósł oczy na Kozaka.
--- Kara-Mordach! Kara-Mordach! --- krzyknął teraz
Semen. --- Pogański synu! Sobako! Znasz ty mnie? Znasz
ty Bedryszkę?
Żyd się zatrząsł, pobladł i z nagłym strachem umknął
się w zad konia, ale w tej samej chwili Kozak łap! go za gardło
i tak okrutnie ścisnął, że małe oczka Żyda krwią nabiegły
i wysadziły się na wierzch jak gałki. Żyd aż zacharczał, ale
w tej chwili, jako miał pleciony kańczug w ręku, tak nim
z całej siły uderzył konia, na którym Semen siedział. Świsnęła
żydowska pletniapletnia (daw.) --- pleciony bicz z bydlęcej skóry. w powietrzu jak żmija, i jak żmija zwinęła
się na koniu, a koń zapiszczał z bolu i strachu, i jak wściekły
rzucił się wielkim skokiem na bok. Semen spadł na ziemię.
Żyd zaciął pletnią swego bachmata i zaczął uciekać gwałtownym cwałem. Jak wicher rozmiatał za sobą kurzawę i przepadł z oczu jakoby w ciemnej chmurze.
Semen porwał się na nogi, strącił mnie z swojego kozackiego konia jak kluskę na ziemię, wspiął się w kulbakę
i nie rzekłszy do mnie ani słówka, puścił się strzałą w pogoń
za Żydem.
Tylem go widział i słyszał, co świszcz puszczony z łuku...
Zerwał się w górę wysoko drugi tuman kurzu i zakrył i Semena, i konia. Zostałem sam na drodze, a konie husarskie
tymczasem popędziły na pola. Nie wiedziałem, co czynić, czy
łapać konie, czy czekać na Semena --- stałem jak głupi od
strachu i ciekawości, z oczyma wlepionymi w obłoki kurzu,
które umykały coraz dalej, coraz dalej, aż opadły pod górami.
III. Tajemnica kozacka
Minął dzień, a Semen nie powrócił. Konie, połapane
w polu, dopiero pod wieczór przywiedziono do wsi, ale już
ich nie postawiono w naszej stajni, tylko we dworze u podstarościego. Przyszedł hajduk Kajdasz do naszej chaty i kazał
mi z sobą iść do dworu. Szedłem z wielkim strachem, jak
kiedybym współwinny był w tym, co się stało z owym Żydem
i Semenem. Pytano mnie surowo, a nawet chłostą grożono,
abym wszystko powiadał, co jeno wiem, bez wszelkiego
zatajenia; jam też wszystko powiedział, choć tego niewiele
było i nikt z tego mądry być nie mógł. Całą noc tego dnia nie
spałem; matka także; zawsze nam się zdawało, że Kozak
wróci; a kiedy się tylko co ruszyło na podwórzu, wiatr
czymś potrącił, pies gdzieś we wsi zaszczekał, wybiegałem
z chaty, czy to nie Semen wraca.
--- Niechajby już nie wrócił i niechbyśmy go już nigdy
nie obaczyli --- rzecze mi matka nazajutrz rano --- byleby
go nie złapano. Bo co wiedzieć, jako to było i co się stało?
Może co strasznego; może rozbój jaki, zabicie tego czarnego
Żyda...
Trafiła matka w samą prawdę, bo pod wieczór wuj kantor,
który Semena u nas poznał i bardzo polubił, przybieżał do
nas zadyszany i prawi:
--- Jechali dziś solarze z Drohobycza; powiadali, że tam
niedaleko Bronnicy znaleźli ludzie na polu jakiegoś turskiego
Żyda, szablą srodze zrąbanego, że już znaku życia nie dawał.
Złożyli go u Żyda kwotnika, co niedaleko mieszka, a balwierz, co go zawołano, jeszcze się w nim życia domacał,
ale mówi, że mu śmierć pewna od rozłupanej czaszki.
--- Od Semenowej szabli! --- zawołałem prawie z uciechą,
bo lubomlubom nic nie rozumiał (daw.) --- chociaż nic nie rozumiałem. z tej całej przygody nic nie rozumiał, przeciem
na ślepo trzymał z Kozakiem przeciw Żydowi.
--- Pewno, że nie inaczej --- mówił na to wuj --- ale kto
tam wie, czy się i Semenowi nie dostało, bo Żyd ów prawie
że jeszcze trzymał w ręce wystrzelony pistolet.
--- Może i Semen zabity! --- woła matka. --- Może, postrzelony, powlókł się gdzie w las albo w pole i tam skonał.
Nieszczęśliwy sierota!
--- Toby jego koń został --- mówię ja na to --- a jak konia
nie ma, to Semen pewnie zdrowo uszedł. Znam ja tego konia
dobrze; nie odstąpiłby on swego pana na krok; tak by przy
nim wartował, jak pies, i prędzej by zdechł, niżby go odbieżał.
Tak my i wszyscy we wsi gadali, i zachodzili w głowę,
co to była za rzecz między Semenem a tym podróżnym
Żydem turskim, a tymczasem znowu dzień minął bez słychu
i wieści, i wszystko, jako nam było tajemnicą, tak i pozostało.
Tej nocy ja znowu usnąć nie mogłem, ciągle myśląc o Żydzie
i Semenie, a obaj stali mi tak w oczach, jak gdybym obu
żywych miał przed sobą. Leżę tak w małej izbie z otwartymi
oczyma --- matka spała obok w świetlicy --- i w głowie mi
się kłębi od samych dziwnych rzeczy, jak gdyby w jakiej
strasznej bajce, i patrzę w małe okienko naprzeciw mojego
posłania, a noc była dość jasna, choć księżyc nie dochodził jeszcze do pełni --- kiedy nagle widzę, że jakiś cień
podsuwa się pod okno i słyszę jakoby lekkie pukanie. Nie
wierzę zrazu ani oczom, ani uszom, myśląc, że to tylko
przywidzenie, ale oto znowu i cień widzę wyraźniejszy,
i pukanie słyszę głośniejsze. Zrywam się z posłania i w tej
chwili przychodzi mi na myśl, że to chyba Semen być musi.
Ostrożnie, po cichutku, aby matki nie budzić, wymykam
się do sionki, odsuwam zaworę, i z progu wyglądam na
podwórze. Patrzę, a tu pod oknem stoi Semen. Zobaczył
mnie zaraz i przystąpiwszy mówi do mnie szeptem:
--- To ja, Hanusiku, ja. Semen. Gdzie moje pistolety?
--- Schowałem je w izbie --- odpowiem.
A trzeba wiedzieć, że najazutrz po zniknięciu Semena
zabraliśmy z matką z pustej stajni wszystkie jego rzeczy:
łuk, sajdak, pistolety, kobzę, do komory.
--- Łuk i kobza niech będą twoje, na niezabudyszna niezabudysz (daw. ukr.) --- na pamiątkę. po
Semenie, ale pistolety mi wynieś i sam się zbieraj, bo mi
ciebie trzeba.
Wpadłem do chaty, ogarnąłem się prędko, po cichu
z komory zabrałem pistolety i wykradłem się na dwór jak
złodziej, aby matka nie słyszała. Kozak wziął pistolety,
chwycił mnie mocno za ramię i tylko jedno słowo powiedział:
--- Chodźmy.
Zagroda nasza stała dość daleko za wsią, prawie na bezludziu, nie było tedy wielkiej obawy, aby nas kto widział,
choć jak rzekłem, noc jasna była. Jednakże Semen rozglądał
się dobrze dokoła, jakiś czas nasłuchiwał, a potem ruszył ze
mną bardzo szybkim krokiem. Przebiegliśmy pole i zapadli
w las, a od Podborza zaczynają się ogromne lasy i idą daleko,
daleko w góry, aż pod Beskid ku Węgrom, ciemne, gęste
bory, jakoby jedna nieprzebrana puszcza. Na brzegu lasu
Semen się zatrzymał i mówi:
--- Otwórz ty dobrze oczy jak ryś, bacz ostro i miarkuj
sobie a zapamiętaj drogę, abyś się tu dobrze wyznał i abyś
tam mógł trafić beze mnie, czy dniem, czy nocą, dokąd ja
ciebie teraz zawiodę. Tam uważaj i pamiętaj, jak gdyby ci
o śmierć albo życie chodziło.
Wstąpiliśmy w las i szliśmy długo, bardzo długo, że mi
się to parę godzin zdało, a Semen po drodze ciągle mnie
uczył, jako poznawać drogę, pokazywał mi znaki, według
których mam się brać, to prosto, to w lewo, to w prawo;
tu debradebra a. debrza --- dół, wąwóz, rozpadlina., tu ruczaj, tu jar, tu polanka, tu wywrócisko, tu
majdanek, tu zielony od mchu moczar; tędy pójdziesz,
tak skręcisz, stąd prosto jak strzelanie z łuku na północ
się weźmiesz. Kazał mi leźć na bardzo wysoką sosnę i sam
wylazł, a stamtąd na gwiazdy uważać kazał, które z nich dobrze
drogę mi wskażą, gdyby tego była potrzeba.
Nareszcie przyszliśmy na polanę większą, w czarnej gęstwinie ukrytą, z jednej strony od lasu jarem głębokim przeprutą. Od polany lej ku północy las wyraźnie jakby do góry
skoczył, albowiem tak się nagle i stromo grunt leśny podnosił, żeśmy naraz stanęli przed urwistą skałą, jakoby przed
ścianą, i gdybyśmy byli chcieli dostać się dalej, nie zbaczając
z drogi, to chyba leźć po drabinie byłoby trzeba. Tu Semen
stanął i pyta:
--- Spamiętałeś dobrze drogę?
--- Spamiętałem.
--- Trafisz do domu?
--- Trafię.
--- A z domu?
--- I z domu.
--- Ile tobie lal? --- pyta dalej.
--- Piętnasty.
--- Piętnasty rok --- rzecze na to Semen --- a to w twoich
leciech już był mołojec ze mnie! Brał mnie ojciec na wojnę
i na chadzkęchadzka --- wyprawa. do czajki na Czarne Morze! Czy ja jednego
Tatara strzałą z konia zsadził, jak ja miał piętnaście lat!
Wiem, że ty ciekawy i niedurny; i szczera dusza jesteś, i wierna; wiem, wiem. Zdrady jeszcze nie znasz, pewnie nie znasz,
ale czy nie poznasz? Kto to wie. Boh znajeBoh znaje (ukr. Бог знає) --- Bóg jeden wie.... Za nami,
Kozakami, chodzi zdrada jako cień za człowiekiem; więcej
mołojców ginie od zdrady niż od lackiego samopału, niż
od tatarskiej strzały, niż od janczarskiej szabli! A przysięgniesz, że mi wiary dochowasz?
--- Przysięgnę! --- mówię śmiało.
Semen wyjął z zanadrza mały krzyżyk drewniany, kijowski,
rzezany, pocałował go, kazał mnie pocałować i tak się ozwał:
--- Na ten krzyż, na św. Spasa, na Bogarodzicę, na
św. Mikołaja i na wszystkich świętych i błażennych ŁawryŁawra Peczerska --- ośrodek religijny, dziś w granicach Kijowa; klasztor, w którego podziemiach (pieczarach) spoczywają mumie wielu świętych i błogosławionych mnichów prawosławnych.
Pieczarskiej przysięgnij, że to, czego się tu dowiesz, zachowasz w tajemnicy, że nikomu tego nie pokażesz, co ja tobie
pokażę, i że wszystko tak zrobisz, jako ja ciebie nauczę!
Czy przysięgasz?
--- Przysięgam.
--- Ten turski Żyd, Kara-Mordach, cośmy go spotkali, to
był taki przeklęty pies i zdrajca, co krew kozacką pił. Bóg
mi go w ręce dał; zginęła żmija od szabli kozackiej.
--- Co on wam zrobił, Semen? --- zapytałem.
--- Co zrobił? --- zawołał Semen --- ojca mojego zdradził
i sprzedał, Turkom pohańcom go sprzedał, jak podłe bydlę
sprzedał, jak psa na łańcuchu go wydał!
--- A kto był wasz ojciec? Czy także Kozak? --- pytam
znowu.
--- Jakże nie Kozak? --- rzecze Semen. --- Oczywiście
Kozak, my wszyscy z Kozaków i Kozacy; każdy Bedryszko
Kozak! Ale jaki był Kozak! Takiego drugiego nie ma w SiczySicz Zaporoska --- wędrowna stolica Kozaków Zaporoskich, obóz warowny na jednej z wysp dolnego Dniepru.,
w całej Ukrainie nie ma ani na ZaporożuZaporoże --- kraina w dolnym biegu Dniepru, poniżej porohów, zamieszkana przez społeczność Kozaków zaporoskich.! On jeszcze
hetmana KosińskiegoKrzysztof Kosiński herbu Rawicz (1545--1593) --- polski szlachcic, który po utracie majątku został hetmanem kozackim. Zorganizowany przez niego najazd, mający pierwotnie na celu odzyskanie dóbr ziemskich pod Kijowem, przeistoczył się w bunt kozacki przeciwko Polakom. widział, z BorodawkąJacko Nerodycz-Borodawka (ukr. Яцько Бородавка- Неродич; zm. 1621) --- hetman Kozaków Zaporoskich w latach 1619--1621. W czasie wojny z Turcją został przez Kozaków pozbawiony władzy na rzecz Sahajdacznego i stracony pod Chocimiem. wojował, z ŁobodąGrzegorz Łoboda (ukr. Григорій Лобода; zm. 1596) --- hetman kozacki, uczestnik powstania Nalewajki przeciwko Polsce, uważany przez współplemieńców za zbyt ugodowego w stosunku do Polaków, w czasie bitwy pod Łubniami został posądzony o zdradę i zabity.
na Turków chodził, z NalewajkąSeweryn Nalewajko a. Semen Nalewajko (ukr. Северин Наливайко; zm. 1597) --- ataman kozacki, przywódca powstania przeciwko Rzeczypospolitej 1595--1596, pokonany przez hetmana Stanisława Żółkiewskiego i ścięty. i z Sahajdacznymi! On był
prawą ręką Sahajdacznego KonaszewiczaPetro Konaszewicz-Sahajdaczny herbu Pobóg (ukr. Петро Конашевич-Сагайдачний; 1570--1622) --- hetman kozaków rejestrowych, uważany za jednego z najwybitniejszych wodzów kozackich., okiem w głowie był
u niego. Czarne Morze go zna i sam sułtan wie o nim, i baszowie turscy trzęśli się przed nim ze strachu! On SynopęSynopa --- miasto portowe w Turcji, ok. 650 km na wsch. od Stambułu.
złupił i ArchiokęArchioka --- prawdopodobnie Ortaköy, dziś dzielnica Stambułu. z dymem puścił, i OczakówOczaków --- miasto portowe, dziś na terenie Ukrainy; założone w starożytności jako kolonia Miletu; w XV-XVIII w. bywało pod panowaniem polskim i tatarskim.; z Konaszewiczem Warnę spaliłz Konaszewiczem Warnę spalił --- w latach 1613--1620 Kozacy pod wodzą Konaszewicza-Sahajdacznego
złupili i spalili porty tureckie nad Morzem Czarnym: Warnę (dziś Bułgaria), Synopę (w środkowej części Turcji), Oczaków (dziś Ukraina)
i podpalili i splądrowali nawet przedmieścia samego Stambułu. --- niedawno, ledwie dwa roki temu!
Z Lachami chodził na Turków; hetman Żółkiewski go znał
i hetman Chodkiewicz; pan Koniecpolski prawie go za brata
i towarzysza miał, tak jego lubił. Ale nie ten wasz Koniecpolski, pan Samuel, tylko ten drugi, p. StanisławStanisław Koniecpolski herbu Pobóg (1591--1646) --- hetman wielki koronny,
kasztelan krakowski, uważany za jednego z najwybitniejszych polskich dowódców. Brał udział w wielu walkach
z Tatarami i Turkami, spędził trzy lata w niewoli w Stambule, wykupiony, był głównodowodzącym w wojnie przeciw Szwecji. Był bardzo ceniony przez króla i szlachtę, a do Kozaków odnosił się z ostentacyjną pogardą, co wywoływało ich nienawiść i szacunek jednocześnie., choroszychoroszyj (ukr. хороший) --- dobry.
pan i rycerska krew, co go Turcy pod Cecorą w jasyr wzięli!
I to całe nieszczęście, że go wzięli! Pan Stanisław Koniecpolski byłby ojca mojego od Turków pewno wykupił; pan
to praworny, hojny i sam żołnierz wielki; ale cóż, sam on
teraz w nieszczęściu; kto wie, czy jeszcze żyje, może go już
Turcy w Czarnej Wieży udusili, może na haku wisi, jak
kniaź DymitrDymitr Wiśniowiecki Bajda (zm. 1563) --- kniaź ukr., wódz kozacki, przywódca wielu wypraw łupieskich przeciwko Turkom i Tatarom. Uważany za jednego z założycieli Siczy Zaporoskiej, bohater kozackich pieśni. W 1563 r. próbował wpływać na wybór hospodara wołoskiego, wpadł w pułapkę i został przewieziony do Stambułu, a tam stracony. Według podań ludowych, powieszony na haku za żebro, jeszcze przez trzy dni strzelał z łuku do swoich oprawców i nawet zranił samego sułtana. sławnej pamięci!
--- A czemuż wy, Semen, nie ratujecie ojca? --- pytam
Kozaka.
--- A co by ja tu był u was robił, gdybym ojca ratować
nie chciał! A po co mnie było wybierać się tu, aż pod Sambor?
Ja Kozak wolny, nieposłuszny, nigdym ja panom nie sługiwał,
a tak przecie wziąłem służbę u pana Samuela Koniecpolskiego,
dlatego że to Koniecpolski, bom sobie tak dumał, że on mi
ojca wykupi z rąk pogańskich, bo go także zna i wie o nim;
od swego krewniaka wie i od innych panów rotmistrzów wie.
Ale to już nie taki pan, jak Stanisław, i nie taki żołnierz,
choć z jednego rodu i z jednej krwi. Ot, jak to powiadają:
z jednego drzewa krzyż i łopata! Czekałem na niego i doczekać się go nie mogłem: byłbym przecie czekał jeszcze
dłużej --- ale Bóg mi dał w ręce Kara-Mordacha i już teraz
nikogo nie potrzebuję. Wiem ja już, co robić, i jak ojca
ratować!
--- A macie pewność, że wasz ojciec żyw jeszcze między
Turkami? --- pytam Semena. --- Może już zabit!
--- Zabit! --- woła na to Semen. --- Turcy go pewnie nie
zabili! Oni radzi, że go żywego mają, aby najdłużej: oni
go sobie na wagę złota kładą. Trzeba ci wiedzieć, że mój
ojciec to sławny puszkarz; głośny po świecie, hen, na całą
Ukrainę. Drugiego takiego nie znaleźć, chyba w niemieckich
krajach.
Chciałem się pytać Semena, co to jest puszkarz, bo
wtenczas tego nic wiedziałem, ale on jak gdyby zgadł, że tego
nie rozumiem, rzecze dalej:
--- Albo wiesz, co to jest puszkarz? Pewnie nie wiesz!
Ot, co, piętnasty rok chleb je, a durny, o puszkarzu nic słyszał!
Ale o armatach słyszałeś, o działach, jako wy w Polszcze
nazywacie? Puszka a działo to jedna rzecz. Mój ojciec umie
koło armat chodzić, jak nikt nie umie... Jak nastawi, wymierzy, wyceluje, wypali, to kula ani na piędź nie chybi; jak
chce komu urwać głowę, to urwie jak nic. Ja tak z łuku
strzelić nie umiem, jak mój ojciec z puszki! Jego kule słuchają; tam każda leci, kędy ją poszle, jak Kozak z listem.
Ale to jeszcze nie wszystko, chociaż to bardzo wiele.
Mój ojciec sam umie puszki robić. Umie on ulać ze spiżu
taką okrutną armatę, że chłop w nią wlezie, a jak z niej
strzelą, to ziemia się trzęsie, a kula z niej wieże i mury wali,
w kupę kamieni je obraca. On i dzwony lać umie, a jakie!
Jak zadzwonią, to jakoby ze szczerego srebra były; jak się
rozhuczą, to aż się serce raduje; głos po polach i stepach
milami płynie, do nieba bije... bam! całe powietrze gra i śpiewa!
Może kiedyś usłyszysz taki dzwon, co go ojciec lał, albo
zobaczysz taką puszkę jego roboty; czemu nie? U Nalewajki
była jedna, wzięli ją wasi do Krakowa. A na każdej puszce
i na każdym dzwonie napisano ładnymi bukwami: OPANAS ---
bo memu ojcu Opanas na imię. To jakże takiego majstra
Turcy by zabijali? On żyje, ale gdzie? Bóg zna. Może
w Chocimiu, może w Benderze, może w samym Stambule
koło puszek robić musi, na pożytek pogan, a na zgubę
i kozacką, i lasząlaszy (daw. ukr.) --- polski.. Ale ja go znajdę, koniecznie znajdę, jak
Bóg na niebie! Teraz już wiem, jak, i mam, czego mi trzeba.
--- A to obdarliście pewnie Żyda Mordacha, Semen ---
zawołałem --- macie teraz dużo złota na wykup...
--- Obdarł, nie obdarł --- mówi Kozak --- miał, psi syn,
na sobie trzos pewnie pełny dukatów; nie wziąłem ani jednego. Ja szukał czego innego i tak Bóg dał, żem znalazł.
I dlatego nie dbałem już o jego pieniądze.
--- A co to było? --- pytam.
--- Patrzcie owo, skąd ty taki wziął się ciekawy! To było
coś, co więcej warte złota, niżby go był mógł udźwignąć
na sobie Kara-Mordach, choć widziałeś, jaki chłop! To było to,
co zgubiło mego ojca!
--- A mówiliście, Semen, że ojca nie co innego zgubiło,
tylko zdrada żydowska.
--- Ale zdrada z tego poszła, że ojciec miał to, na co
Żyd był łakomy jak wilk na barana, a czego kupić nie mógł,
bo ojciec wiedział, co to warte. Widzisz bo, mołojczyku,
u nas tak się dzieje: Idzie Kozak na wyprawę, na chadzkę,
czajkami płynie na turskie brzegi, pali grody i zamki, łupi
miasta, zabiera Turkom wielkie skarby --- każdy z mołojców
wraca z bogatą zdobyczą, ale cóż, kiedy zdobyczy sprzedać
nie umie, a czasem i nie może. Jak zdobył gotowe pieniądze,
aspryaspry --- daw. drobne monety tureckie., lewkilewki --- monety z wizerunkiem lwa, bite w wielu krajach (dziś nazwę lew, лев, nosi waluta Bułgarii)., piastrypiastry (z wł. piastra: blaszka) --- drobna moneta w krajach Bliskiego Wschodu., czerwone złotoczerwone złoto, częściej
czerwony złoty --- dukat, polska moneta ze złota, warta ok. 5 złotych srebrnych., to rzecz łatwa: na
pieniądze nie trzeba kupca. Ale jak z chadzki wrócą z drogim towarem --- z złotogłowiem, kobiercami, koralami,
naczyniem złotym i srebrnym, bo naród turski bogaty i w zbytkach się bardzo kocha --- co z tym robić? Sprzedać. A komu
Kozak sprzeda? Niechże sam próbuje pójść z tym do miasta
albo do dworu, między kupcy czy między pany --- oho, dobrze
się wybrał! To właśnie tak, jakby własną głowę na targ
poniósł. A skąd to masz, a kędyś zrabował? a kogoś zabił?
Odbiorą, kijem napędzą, i to najlepszy jeszcze koniec: rad bądź
Bogu i dziękuj, że cię do tarasataras (tu daw.) --- więzienie, loch (por. zatarasować). nie dadzą, na męki nie wezmą,
abyś prawdę wyśpiewał, a czasem i nie powieszą! A przecież to Kozak szablą zdobył, i na kim? Na psim synu, na poganinie, niewiernym wrogu Chrześcijaństwa: a przecie Kozak
krwią swoją zapłacił, krzywdy się tylko pomścił, bo ano,
ile to narodu, ile złota, ile srebra z cerkwi świętych nie biorą
Turcy i Tatarzy! Czy to sprawiedliwość? Ale cóż robić, tak
ono już jest. Tedy rad nierad Kozak musi sobie zachodzić
z Żydem, z Ormianinem, z Wołochem, co na takie kupno
łakomy, ale najczęściej z Żydem. Tak i z tym Kara-Mordachem
bywało. Po każdej chadzce przyjeżdżał szelma do nas i kupował;
za byle co kupował, dziesiątej, setnej części tego nie dał,
co rzecz warta, ale ojciec niegłupi, wiedział, co za skarb
rzadki ma, że i sto takich Żydów wytrząść, a tyle grosza
nie wytrzęsiesz. O jedno Mordachowi chodziło, jak diabłu
o duszę, a tego dostać nie mógł. Zwabił ojca niby do bogatego kupca, co jakoby z Moskwy umyślnie przyjechał, przedni sługa carski. Ten pewno kupi, dla samego cara gosudara
do Kremla kupi. Mój ojciec znał z dawien dawna Mordacha,
handlował z nim długie lata, uwierzył. Pojechał z Żydem
na granicę wołoską, wpadł w zasadzkę, Mordach zabrał mu
wszystko, co było przy nim, a samego Turkom wydał i jeszcze zapłacić sobie kazał, bo im puszkarza naraił, jakiego
na świecie szukać... Ot, widzisz, tak to było.
Chwilę Semen milczał i chmurno przed siebie patrzał,
jakby dumał nad tym, co się stało, i nad tym, co się jutro
stać może, a nagle zawołał:
--- Dosyć tego gadania; wiesz więcej, niż ci wiedzieć
potrzeba, ale tego właśnie nie wiesz, po com cię tu wołał.
Mnie czas w drogę. Przysiągłeś na Krzyż Święty i pod wielką
klątwą, a kto takiej przysięgi nie dotrzyma, będzie od Trójcy św. oddzielony i na miejsce Judasza powołany. Słuchajże
teraz i uważaj! Widzisz tę rozpadlinę w skale?
--- Widzę.
--- Stań plecyma do skały, oprzyj się o nią, tak abyś sobą
przykrył rozpadlinę.
Zrobiłem tak, jak Semen chciał.
--- Patrz teraz naprzód, prosto przed siebie, jak strzelił;
dziewięć kroków zrób, ale dużych, dobrze rozsadzaj nogi,
boś ty mniejszy ode mnie.
Zrobiłem dziewięć kroków.
--- Teraz uklęknij na jedno kolano.
Ukląkłem --- a Semen przystąpił do mnie, przysiadł
i ziemię koło mego kolana dobrze oglądnął.
--- Tak dobrze, wraz dobrze, jak strzelił. Czy widzisz
co na ziemi, znak jaki, ślad jaki?
--- Nic takiego nie widzę --- odpowiedziałem.
--- Słuchajże! w tym miejscu, na którym jest teraz twoje
kolano, zakopałem to, co mego ojca zawiodło w jasyr, co
Mordacha wydało na moją zemstę, co już przedtem i mnogiej
krwi, i mnogiego nieszczęścia było przyczyną. Tego Persa,
co to przyniósł był aż z indyjskiej ziemi, struł jeden Ormianin, tego Ormianina udusili trzej Greczyni w Białogrodzie,
tych Greczynów utopić kazał basza jędropolski, tego baszę
zabił ataman Łoboda, Łobodę rozsiekali mołojcy, aż się to
dostało memu ojcu, a ojciec usycha teraz w pogańskich
łykach... Kiedybyś chciał wziąć, com zakopał, to i ciebie
spotka nieszczęście i zguba!
--- A ty tego nie weźmiesz? --- pytam Semena.
--- Wezmę, na tom zakopał, abym wziął. Ale teraz brać się
boję, bo mnie wywołali już wszędy dokoła za tego Mordacha jako zabójcę; muszę się dobrze pilnować, abym uszedł
zdrowo. Nosić to przy sobie niebezpieczno; można zgubić,
można przez złodzieja postradać. Ale jak z wywiadów
powrócę i będę już na pewno wiedział, gdzie mój ojciec,
w jakim zamku, u jakiego baszy, przyjdę tu albo drugiego
do ciebie przyszlę, a ty temu wiernikowi, co przyjdzie
w moim imieniu, pokażesz miejsce, gdzie ma kopać.
--- A jakoż ja go poznam i jako mu dam wiarę? --- pytam
ja na to.
--- Otóż tak; teraz mi się podobasz, mołojczyku! --- zawołał Semen. --- Czekałem tylko, czy się zapytasz; sława
Bohu, żeś się zapytał! Bo teraz wiem, że masz rozum. Słuchaj i spamiętaj: Jak kto przyjdzie do ciebie, czy to będzie
stary, czy młody; czy chłop, czy baba; czy sługa, czy pan;
czy czerniecczerniec (z ukr.) --- mnich prawosławny., czy żołnierz; czy w łachmanach i z torbą dziadowską, czy w sajeciesajeta (daw.) --- cienka, kosztowna tkanina wełniana. i przy bogatej szabli --- wszystko to
jedno --- jeżeli ktoś przyjdzie do ciebie i uderzy cię dłonią
po lewym ramieniu i powie te słowa:
Oko Proroka/
Synopa Archioka
to ty mu odpowiesz: Musztułuk! On ci na to ma powiedzieć:
--- ,,Bedryszko cię pozdrawia" --- a wtedy masz go zaprowadzić
na tę polanę, pokazać mu to miejsce, które znasz; niech
wykopie i idzie z Bogiem, a tym masz milczeć o tym jako
grób! Powtórz słowa!
--- Oko Proroka, Synopa Archioka, Musztułuk! --- powtórzyłem, i to kilkanaście razy, póki Semen nie uwierzył, że
nie zapomnę.
--- A teraz w drogę! --- zawołał Semen i ruszyliśmy
nazad tym samym szlakiem, i znowu po drodze kładł mi w pamięć wszystko, po czym miałem się rozeznać, aby nie zabłądzić i trafić do onej skały na polanie.
Kiedy już stanęliśmy w czystym polu, Semen uściskał
mnie, pocałował w oba policzki i rzekł:
--- Zostań zdrów, Hanusz, pomagaj ci Boże! A jak się
zdarzy szczęście, wrócę i wezmę cię z sobą na Sicz, na porogiporogi, właśc. porohy (ukr. пороги) --- progi wodne w dolnym biegu Dniepru, dziś już nieistniejące grzebienie skalne w poprzek nurtu rzeki, które sprawiały, że Dnieprem mogły pływać łodzie tylko bardzo doświadczonych żeglarzy, przeważnie Kozaków.,
i nie będziesz się nazywał Hanusz, ale Iwaszko, i będziesz
z nami hulał i na Turków chodził! Boś ty łepski chłopak,
wart być Kozakiem! Zostań zdrów!
Jam go z rzewnością serca także jakby brata ucałował
i pytam:
--- A koń kędy?
--- A kędyżby był? Jest, czeka na mnie, zaraz on tu
będzie! --- i włożywszy palec w usta, świsnął dwa razy krótko
a przeraźliwie.
Za małą chwilę usłyszeliśmy kopyta w polu i koń nadbieżał do swego pana, rżąc radośnie. Semen skoczył w siodło
i jak wiatr popędził przez pola ku drodze.
Smutny wracałem do chaty, bom stracił przyjaciela,
a w duszy czułem jakoby wielką ciężkość, bo ta cała rzecz
tajemna, którą mi zwierzył Semen i na którą mi przysiąc
kazał, tak mnie ugniatała, jakoby młyński kamień. Robiło
mi się straszno, żem teraz powiernikiem wielkiego sekretu,
którego sam nie znam, i jakoby stróżem czegoś, czegom nie
widział, a co musi być i wielkim skarbem, i przeklętą
jakąś rzeczą, skoro tyle krwi i nieszczęścia na tym było.
Wchodzę na podwórze i widzę, matka stoi u drzwi i woła:
--- Hanuszek, tyżeś to? Kędyż ty biegał po nocy?
Musiałem matce opowiedzieć, że mnie Semen wywołał,
i żem w cichości się wymknął, nie chcąc jej budzić, że Semen
chciał się tylko ze mną pożegnać i że mu wyniosłem pistolety.
--- A czemuż cię taki czas nie było --- rzecze matka ---
zbudziłam się za szelestem i patrzę, a ciebie nie ma. Coś
ty tak długo robił z Kozakiem?
--- Odprowadziłem go do konia, którego zostawił był
pod lasem.
--- I więcej nic? --- pyta matka.
--- Więcej nic.
Dobrze, że to noc była, bo inaczej matka byłaby widziała, jak oczy spuściłem ku ziemi i jak mi rumieniec
twarz oblał. Nie uczył mnie nikt kłamać, jakoż i kłamać
nie umiałem, ale teraz skłamałem po raz pierwszy w życiu,
i to przed własną rodzicielką. Markotność wielka mnie zdjęła
i skrucha; było mi tak, jak żebym doznał nieszczęścia.
Do świtu jeszcze było dość daleko --- położyłem się i usnąłem.
Już słonko wysoko stało na niebie, kiedy się obudziłem,
i zdało mi się jakiś czas, że to wszystko co się stało, tylko
snem było i nocną marą. Zacząłem się prędko zbierać, kiedy
wchodzi matka i rzecze:
--- Słuchaj no, Hanuszku, ludzie we wsi głoszą nowinę,
że ten Żyd jeszcze żyje i że to jest bardzo znaczny kupiec,
sługa i wiernik różnych książąt i wojewodów, którzy się
o niego wezmą. Semena już wszędy aż po Lwów i Przemyśl
wywołano, z zamku samborskiego wysłano pogoń w różne
strony, aż ku granicy węgierskiej: hajduków, smolakówsmolak --- najemny strażnik, walczący z rozbójnikami, opłacany przez państwo lub miejscowego pana. Wielu smolaków rekrutowało się spomiędzy dawnych zbójników.,
żołnierzy. Na głowę Semena nałożono 1000 złotych. Pogoniło
wielu żołnierzy i chłopów na ochotnika imać złoczyńcę,
nawet podstarości z hajdukiem Kajdaszem wyjechali o świcie
w pościg.
I mówiąc to patrzyła matka na mnie przenikliwym i przestraszonym wzrokiem, a ja ukląkłem niby do mówienia
rannego pacierza, ale słowa utykały mi w gardle, a serce
mi kołatało, jak gdyby mi kto młotem tłukł pod żebrami.
IV.
Idę w świat
Nie darmo to mówi przysłowie, że klin klinem się wybija.
Wlazła mi w głowę prawdziwym klinem historia Semena
i ta jego tajna rzecz zakopana w lesie, której ja miałem
być niemym stróżem i wiernikiem, i o niczym już myśleć nic
mogłem, jeno o tym i o tym bezustannie. Ale znalazł się
rychło klin drugi, a taki ostry i boleśny, że nie tylko jakoby
rozłupał mi głowę, ale i serce przewiercił głęboko jak nóż
zbójecki. Mój ojciec miał powrócić z owej tureckiej furmanki
najdalej w sierpniu, a tymczasem owo i wrzesień końca dobiegał, a ojca jak nic było, tak nie było.
Strach o ojca i frasunek wielki nastał teraz w naszej
chacie --- matka płakała dniem i nocą, a ja w żałości mojej
ani jej pocieszyć, ani sobie dać otuchy nie umiałem, zaś
ludzie we wsi miastomiasto (tu daw.) --- zamiast. nam dodać serca i nadziei --- to jeno się
litowali nad matką, nawiedzali ją jakoby po nieboszczyku
i ciągle prawili, jako to z turskiej ziemi teraz mało kto wraca,
bo tam zawsze srogie rozruchy i krwi ludzkiej przelewanie,
i że z wolą Bożą trzeba się pogodzić i na msze święte dawać
za duszę ojca, ,,bo --- mówią matce --- gdyby wasz żył, toby
znać o sobie dał nawet z turskiego więzienia, a tak pewno
bez księdza między poganami marnie zginął". Na domiar
złego jedyny nasz krewny i opiekun, wuj kantor, umarł
z gorączki, zostaliśmy teraz sieroty.
Chodziliśmy z matką do Sambora, do pana Zybulta,
kupca, co trzymał skład węgierskiego wina i miał handle
z lwowskimi Ormiany, prosimy go, aby pisał, czyli czego nie
wiedzą o tej karawanie, z którą ojciec jechał: on też pisał
zaraz, ale odpisano, że tam także między tymi Ormiany, co
mieli albo krewnych, albo towar w onej karawanie, wielka
jest trwoga i umartwienie, bo żadnej wieści nie mają.
Wtedy to, w tym ciężkim czasie, przeświadczyłem się dobrze,
że nad samą srogość ludzkiego nieszczęścia gorsza bywa ciągła
niepewność, kiedy to dusza człowieka, jakoby zawieszona
między żałością a nadzieją, szarpie się w udręczeniu, a myśli
biją się z sobą, a która z nich najsmutniejsza, ta zawsze
najmocniejsza. A mnie i mojej matce tak było, jak gdyby
ojciec co dzień w naszych oczach umierał, a co dzień inną
śmiercią: to od powietrza, to od dzikiego zwierza pustyni,
to od ręki zbójeckiej; i co dzień znowu żyw wracał: to jako
człek zdrów i wesół, to jako kaleka i żebrak, to jako znędzniały jeniec, wykupiony z rąk pogańskich. I tak w tym udręczeniu czas mijał, a jak gdyby tego nieszczęścia było za
mało, przyszło drugie, z woli i z ręki złego człowieka.
Już swego czasu mówiłem, jako to było z naszym sołtystwem czy też wolnictwem, i jako się ojciec bronił od
napaści ludzkiej. Na św. Michał miał zapłacić podstarościemu
100 złotych, i już go mieli zaniechać i zostawić spokojnie
jak na dziedzictwie. Termin dawno minął, ojciec przepadł
bez śladu, o owej konfirmacji, którą król obiecał w Janowie,
ani słychać było --- owo zguba nasza ostateczna. Kazano
nam wynosić się z naszej własnej majętności, gwałtem nas
wyrzucono. Matka się broniła, wołała pomocy boskiej i ludzkiej, biegała, biedna, na zamek samborski, błagała, na progu
się kładła, wzywała pomsty niebieskiej na krzywdzicieli
sierot, na tych zbójów nieludzkich i wydzierców cudzej
pracy, że lepszych po szubienicach wieszają --- nie pomogło
nic, tak od razu, za jednym rozmachem, z dziś na jutro,
w dziady nas obrócono. Jam już był otrokotrok (daw.) --- chłopiec, chłopak. duży i gdyby
po mojej woli szło, byłbym siekierą ojcowskiego chleba
bronił, z łuku Semenowego strzelał, podstarościego i hajduka Kajdasza pewno zabił i sam się zabić dał --- ale matka
broniła mi tego: ,,nie pomożesz --- mówi --- a siebie i mnie
zgubisz".
Tak to znieść musieliśmy. Ale mnie się zdało, żem jadowitą żmiję połknął i pod sercem ją jeszcze żywą noszę,
bo i serce, i duszę miałem zatrute; na niebom patrzył, czy
się nie rozewrze i czy ognisty piorun z niego nie padnie
na głowy tych zbójów; zrozumieć nie mogłem, że słonko
nie gaśnie nad takim światem, na którym sprawiedliwości
nie ma i pomsty na złoczyńców.
A Bóg gdzie? A król gdzie? Bóg jest wiekuisty i tajne są
Jego wyroki, sprawiedliwość Jego może być nie z tego świata.
Jego pomsta znajdzie grzesznika i poza ziemskim żywotem;
Bóg jest nierychliwy, ale sprawiedliwy. Ale król gdzie? Jego
majestat jest z tego świata, jego moc jest ziemska, on taki
śmiertelny, jako i ja, chłopek mizerny --- on powinien być
rychliwy w sprawiedliwości swojej, bo tyko tu na ziemi sądzić
i karać może, a po śmierci sam sądzon i karan będzie.
Kiedy ojciec mój opowiadał, jako mu król Zygmunt
w Janowie obiecał konfirmację sołtystwa i jako go swoim
królewskim furmanem --- aurgia regius --- mianował, to ja
był pewny, że już nie ma takiej mocy ludzkiej na świecie,
co by na nasze dziedzictwo godzić śmiała. A tu ani hetman
żaden, ani wojewoda, ale podstarości i sługa hajduk dokazali tego!
SprawiedliwośćGdybym był królem, tobym jeździł po całej ziemi polskiej, a miał przy sobie wielki hufiec zbrojny, tysiąc takich
husarzy, jakich w Samborze widziałem, w stal zakutych,
z szumnymi skrzydłami z piór żurawich na barku, że każdy
z nich wygląda jak św. Michał Archanioł z ołtarza naszego
kościółka, i kazałbym ścinać głowy wszystkim, co mordują
sprawiedliwość, tak aby i najmocniejszy truchlał, a radowała
się cnota, i każdy ubogi człek bezpieczno pożywiał się swoją
pracą.
Buntowała się we mnie dusza, żałowałem i wstyd mi było,
żem nie taki, jak Kozak Semen, co się niczego nie bał i nikogo,
ani popa, ani starosty, ani króla, i mawiał, że najlepsze
prawo pisze szabla, a kula w łeb to lepsza pieczęć niż pana
kanclerzowa, i że lichy to człek, co się o swoją krzywdę
nie weźmie. Ale pamiętam także, jako Semen często dumkę
jedną śpiewał, a zawsze się w niej powtarzały słowa:
Terpyty, terpyty,/
Z Bohom sia ne byty!Terpyty, terpyty,
z Bohom sia ne byty! (ukr. gw.) --- wytrzymać, znosić los, z Bogiem się nie bić.
Ot, co! Cierpieć, cierpieć, a z Bogiem się nie bić! A ja
się będę z Bogiem bił? A ja się będę z królem bił? Poczekam,
urosnę, nabiorę mocy i rozumu, a wtedy bić się będę, ale
ze złymi ludźmi tylko, z podstarościm i z Kajdaszem, a może
Bóg da, że się na nich krzywdy pomszczę. A teraz to trzeba
bić się z biedą. I tak mi się zdało, jakobym wśród tego
nieszczęścia stał się naraz dościgłymdościgły (daw.) --- dorosły, dojrzały. człowiekiem, a co było
we mnie z dziecka, to opadło, gdyby kwiecie z jabłoni.
Miły Boże, żeby to wszystko tak rosło, bez słońca, bez
rosy, jak bieda rośnie! Ledwie się przez okienko wciśnie,
a już ona gospodyni jest w chacie, wszędy wlezie, wszędy
zaglądnie, z każdego kąta jeno długie zęby do człeka szczerzy, tak jakoby mówiła: jak zjem wszystko, co masz, to i ciebie
zjem! Słońca do chaty nie puści, wesele z niej wygania, za
plecyma ci siedzi, ognisko studzi, w nocy sen odbiera, a jak
śpisz, to i we śnie zmorą cię dławi, z łokci dziurawych wyłazi.
Z oczu ci świeci, z jednej miski z tobą jada i twoim głodem
się pasie, coraz mocniejsza, coraz czarniejsza.
Takiej biedy i my zaznali teraz. Sprowadziła się matka,
wczoraj jeszcze sołtysowa i gospodyni dziedziczna, a dziś
biedna komornica, do sąsiadki jednej, ubogiej wdowy; mieszkaliśmy tam w ciasnocie i nędzy. Kiedy nas po zbójecku
wyrzucono z naszej zagrody, zagrabiono nam cały dobytek
gospodarski: krówki, zboże, statek, ,,bo --- rzecze podstarości --- bezprawnie na cudzym tu siedzieliście tyle lat, za zaległy
czynsz to wszystko pójdzie na skarb królewski".
To, co zabrać pozwolili, to były tylko graty mizerne,
szczebrzuch ubogi, świąteczna odzież matki i ojca. Wszystko
tośmy pomału sprzedali i zjedli przez zimę, a gdy nadeszła
wiosna, trzeba było myśleć o tym, jako żyć dalej. W Podborzu
zostać matka nie chciała, bo i zarobku znaleźć tu nie mogła,
i zostać niebezpieczno było, bo się hajduk Kajdasz odgrażał,
że nas na pańskie wypędzać będzie. A tymczasem on sam,
niecnota, sprowadził się do naszego obejścia jakby do
własnego dziedzictwa, bo na to też praktyki z podstarościm
miał i dla niego to nas wywłaszczono.
Miała matka bliskiego krewniaka w Strzałkowicach pod
Samborem, tkacza, do niego się przenieść umyśliła, i ja miałem
tam zostać i tkactwa się uczyć. Przenieśliśmy się do Strzałkowic, ale mnie tkackie rzemiosło cale się nie podobało
i pozwoliła mi matka szukać chleba przy jakiej żupie, bom
umiał czytać i pisać, a taki łatwiej przy warzelni i czechrynach znajdzie zarobek, jako że kwotnicy solni zawsze piszącego do rachunku beczek potrzebują. Po wuju, kantorze
Walentym, zostało nam trochę odzieży i mała książeczka
do modlitwy, a była to Officium, czyli Godzinki do Anioła
Stróża. To była wyprawa moja cała; zrobiłem węzełek,
pożegnałem się z matką z wielkim jej płaczem i moim, a tak
z kosturkiem w ręku, z węzełkiem na plecach, z jednym
złotym w ręku, samymi groszami w mieszku i z Godzinkami
do Anioła Stróża w kieszeni, ruszyłem w świat Boży. Łuk
Semenowy i łubie ze strzałami, że mi matka broniła brać
ze sobą, ,,bo --- mówi --- jako Tatar pójdziesz i jeszcze napaści sobie jakiej przydybiesz", wyniosłem był już przedtem
daleko za chatę ukradkiem i wżdy go z sobą wziąłem, na
troczkach łykowych dobrze uwiązawszy przez ramię: w czym,
choć nieposłuszny byłem matce, przecież, jako się pokaże,
słuszna rzecz była, bo owo potem w potrzebie jako przyjaciel mi stanął.
Miałem iść do Soli pod Dobromilem, bo tam była duża
warzelnia, ale zamiast wziąć się tam prostą drogą, umyśliłem pójść przedtem do Podborza, a to z tej przyczyny, że
skoro miałem, kto wie na jak długo, porzucić te strony,
chciałem jeszcze raz być na ,,Semenowej polanie", bo tak sobie
ją nazwałem, drogę do niej przez las raz jeszcze wbić w pamięć, miejsce ono tajemne opatrzeć, a także i ludziom podborskim powiedzieć, gdzie mnie znaleźć będzie można, gdyby
kto o mnie pytał. A miałem w tym Semena na myśli, bo
nuż wróci albo wiernika swego przyszłe, to jak się mnie
dopytać?
We wsi mnie powitano jak dziada, z podrwinkami i urąganiem. Poznałem, jaki to bieda gorzki chleb piecze. Co kogo
pozdrowię grzecznie, po ludzku, z uchyleniem kapelusza:
,,Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!" --- a on do mnie
na to:
--- Ehe! Hanusik, pan-sołtys! A co ty po sołtystwo twoje
przyszedł!
--- Z łukiem idzie --- mówi inny --- zbrojno, hej? Sołtystwa dobywać będzie!
Nigdym ja tego rozumieć nie mógł, dlaczego się ludzie
cieszą z cudzej biedy i nieszczęścia, nawet kiedy takiego
trafi, co ci nie był wrogiem, a owszem, czasami dobroć tobie
świadczył: dlaczego właśnie i drugich za łeb weźmie? A z czegóż tu uciecha? Jakeś ty biedny, a drudzy także zbiednieją,
toś ty przez to nie bogatszy, owszem biedniejszy jeszcze,
bo ano kto cię wspomoże, kto ci da zarobić, przy kim się
zawiesisz? To właśnie tak, jak gdyby cieszył się ślepiec,
że owo inni, co koło niego byli, także cale poślepli --- a któż
go będzie wodził, kto mu da łyżkę do ręki i bodaj wody
poda?
Spotkałem nareszcie jedną dobrą duszę, kulawego Matyska,
co u nieboszczyka wuja kantora służył, a teraz przy plebanii wisiał, za samą strawę bez przyodziewka. Ciekawy
był bardzo chłopiec, ten Matysek, i do wszystkiego sprytny.
Na skrzypcach dobrze grywał, przeróżne piosenki śpiewać
umiał --- i ksiądz pleban zwał go rybałtem, a za księdzem
i ludzie, bo po weselach z skrzypcami chodził, po kolędach
biegał, miesopustnemiesopustny (daw.) --- karnawałowy. maszkary robić umiał i fraszki wesołe
wyprawiał. Nieboszczyk wuj czytać go i pisać po trosze
nauczył, ale że biedy nie wystraszysz abecadłem, a Matysek był ubogi sierota, tedy poszturkiwał nim, kto chciał,
a kiedy nas wypędzano z wolnictwa, tedy on stracił ostatniego
przyjaciela i ostatni ratunek, bom ja go bardzo lubił, a matka
zawsze go spomagała, jako mogła.
--- A co u was słychać, Matysku? --- pytam go.
--- A co by słychać miało? --- odpowiada --- psy słychać,
jak szczekają, i ludzi, jak płaczą.
--- A tobie jako się dzieje?
--- Tak się dzieje, że ani się odzieję, ani się nadzieję,
a mam tylko nadzieję, że się raz przecie gdzieś stąd podzieję,
bo tu w Podborzu już nikt nie wytrzyma. A wy co robicie
teraz z matką, Hanusik?
--- Widzisz, Matysku, tyś pierwszy, co tu ze mną po ludzku
gadasz, a inni mnie jako powsinogę witali. Taki ja dzisiaj
biedny, jako i ty, to nami gardzą.
--- Ej, co tam --- rzecze Matysek --- wszyscyśmy ludzie, tylko
ksiądz pleban człowiek! Gardzą, nie gardzą, a ja sobie pan.
Bom ja królewicz niebieski, tak jako i ty.
--- A pleciesz, Matysku, pleciesz! --- mówię ja śmiejąc się.
--- Albo nie tak? Jużci, że wierę tak. Ksiądz pleban
co niedziela obiecuje mi z ambony królestwo niebieskie
po śmierci, a to nim to królestwo posiądę, tom ja za życia
jest królewicz.
--- Żart żartem, ale go już dosyć, Matysku --- mówię na
to --- powiedzże mi bez żartów, co u was słychać?
--- ,,Im dalej, tym gorzej --- mówiła baba, jak leciała
z dachu". Co by słychać?! Bieda i zniszczenie ludzkie. Podstarości ludziom coraz cięższy, że już jeden i drugi przemyśliwa, jak grunt porzucić i gdzieś na dalekie Podole
wykoczować, a hajduk Kajdasz w waszej chacie siedzi, na ławie
przed wrotami w słońcu się wygrzewa jak wieprz, jeno
czarnym łbem potrząsa i długie wąsiska kręci, słoninę
wędzoną je i piwo łyka, a brzuch mu rośnie i rośnie, że
jedno daj Boże, aby się wrychle rozpękł. Teraz nowe zniszczenie wymyślili, pędzą ludzi do lasu, budy robią, będą
popioły palić.
--- A co to są budy i na co popioły palić będą? --- pytam
Matyska.
--- Tom i ja przedtem nie wiedział, co to za rzecz, dopiero
teraz pierwszy raz widzę. Przyjechali kupcy ze Lwowa,
same Niemcy, starszy między nimi Hayder się zowie, zakupili u pana starosty Koniecpolskiego wolność na budy w lesie.
Będą rąbać drzewa, kopać piece, układać stosami, a potem
palić popioły, ługować i robić z tego potażpotaż (z hol. pot: garnek; asch: popiół) --- popiół drzewny, używany w różnych gospodarczych czynnościach., a ten potaż
powiozą na spław na Jarosław do Sanu, a Sanem do Wisły,
a Wisłą, hen, daleko, do samego Gdańska. Już zaczęli
w kilkanaście siekier; Kajdasz z harapem plecionym chodzi,
trzaska nim i wrzeszczy, ubogi ludek do lasu pędzi.
--- A w którymże to miejscu?
--- Widzisz tam --- pokazał palcem Matysek, prowadzać
mnie na pagórek.
--- Masz tobie --- pomyślałem w duchu, bo Matysek
właśnie w tę stronę pokazywał, kędy my z Semenem przebierali się nocą do polanki --- a nuż i tam trafią!
Ale nie pokazywałem tego przed Matyskiem, jeno mówię
dalej:
--- Mój Matysku, mam ja do ciebie prośbę; wiem, żeś
ty dobra dusza i zawsześ nam był życzliwy. Trafić się może,
że tu o mnie albo o matkę pytać się będą; może o ojcu
jaka wieść przyjdzie, może i sam ojciec jeszcze wróci ---
kto wie. Bóg miłosierny i dziwnie się zdarza na świecie;
może też ze Lwowa do Ormian przyjdzie jakie pisanie, może
od Kozaka Semena ktoś mnie szukać będzie, bo ja mam jeszcze
jego kobzę u siebie --- tedy abyś o tym wiedział i wszystkim
mówił, że matka moja jest w Strzałkowicach u tkacza Sebastiana, a ja będę w Soli, przy żupie na robocie. Może
i pan Serebkiewicz, co ojcu tę niegodziwą furmankę naraił,
przekazywać co będzie, a może i z zamku co przyjdzie...
--- A może i Król Jegomość dopytywać się o ciebie
będzie --- rzecze, żartując znowu Matysek --- a co jemu
powiedzieć?
--- Może i sam Król Jegomość --- odpowiem, obracając
żart w prawdę --- co wiedzieć? Bo przecież obiecał ojcu
dać konfirmację na sołtystwo. Boże mój, Boże, a nużby
królewski dekret przyszedł!
--- A ma ten dekret nogi? --- pyta Matysek. --- Bo jak nie ma,
to sam nie przyjdzie.
--- Matysku --- rzekę, już zły --- takiś wykrętniczek, że
gadać szkoda do ciebie. Ja do ostatniej nędzy przyszedł,
serce mi się pada od żałości, a ty sobie jeno śmieszki stroisz!
--- ,,Czart swoje, a baba swoje", jak mówią Rusini ---
odpowiada Matysek --- ale masz wiedzieć, że ja tak nie z swawoli tylko mówię. Widzisz, bo ja się na tym nie znam, ale
podsłuchałem, jak ksiądz pleban i pan chorąży o konfirmacjach mówili. Albo ty wiesz, czy król dał dekret, czy nie
dał? A może dał, to i tak tobie z tego piskorz, skoro o nim
nie wiesz. Po konfirmację albo trzeba iść do kancelarii
królewskiej, albo trzeba wiedzieć, kędy ją wysłano, na czyje
ręce. Król do was przez osobne posły dekretu nie wyprawi;
albo dekret czeka w Krakowie na was, a wtedy nic sobie
z tego nie robi, że ty na niego czekasz w Podborzu, albo już
wysłany jest z Krakowa, a wtedy poszedł na zamek samborski
a z zamku dopiero do Podborza pójść by mu potrzeba, aby
się wam dostał!
--- To się nam nigdy nie dostanie! --- wołam ja teraz,
bo Matysek słowami swoimi jakby mi świeczkę zapalił
w ciemności.
--- ,,Mądrej głowie dość dwie słowie, a obuchem w łeb!" --- ---
rzecze Matysek.
--- Jeżeli dekret przyszedł na zamek, to z zamku tylko
przez ręce podstarościego albo Kajdasza mógł był przyjść
do nas! Jakżeby oni go nie ukryli!
--- Król z dekretem, a Kajdasz z muszkietem! --- mówi
na to Matysek. --- A teraz zostań zdrów, Hanusik! Na plebanii pewnie już pochrypli od wołania: --- ,,Matys! Matys! a gdzieżeś to, psianogo!" Ani mnie to minie, że wezmę po uszach!
Jak co zobaczę, jak co usłyszę, aby co ważnego a dobrego,
to choćby do Soli posztykulam do ciebie, chociem chromy,
boście wy dla mnie zawsze dobrzy byli, i ty, i Markowa!
Hej, hej, żebyście to wy na sołtystwo wrócili! A tobym ja
rad zagrał Kajdaszowi na waletę ot, na tę nutę:
Żegnaj cię pies, żegnaj cię pies, Cyganku!/
Witaj cię bies, witaj cię bies, Cyganku!
I Matysek odszedł śpiewający. Jak mnie zostawił, tak
długą chwilę stałem na miejscu, rozmyślając nad tym, co
mi powiedział. Co teraz robić? A nuż dekret królewski dla
ojca już był albo jest, albo niebawem będzie, jakże o tym
wiedzieć? jako go dostać? Czy z kancelarii królewskiej,
do której mnie, biednemu, jakże trafić? Czy z zamku, co
jeszcze gorzej, bo go ci niecnotliwi ludzie zatrzymają, ukryją, zdrapią! Iśćże teraz w świat za zarobkiem, czy zostać i dekretu królewskiego patrzeć?
Tak mi kołatały myśli w głowie, a tymczasem wszedłem
w las, kierując się ku polanie, na miejsce, gdzie Semen zakopał tę swoją tajemniczą rzecz, o której ja nie wiedziałem,
co zacz była, a na którą trafić mogą ludzie, co w lesie piece
kopać i popioły palić będą.
Pamiętałem dobrze każdy znak, z łatwością się rozpoznawałem, ale jeszcze dość daleko było do Semenowej Polany,
a już słyszę: bach! bach! bach! walą chłopy siekierami,
a las jakby gadać umiał, bach! bach! bach! milami odpowiada,
że wyraźnie się zda, jakżeby drzewa ze strachu na siebie
wołały.
Przychodzę na samo miejsce, patrzę i oczom nie wierzę:
na polanie, o której Semen myślał, że tam chyba wilk czasem
zabłądzi, roi się od ludzi, stoją szałasy z gałęzi i wózki,
leżą wszędy topory, piły, rydle, sznury, drabiny. Masz tobie
tajemnicę! Zachodzę w głowę, jak ci ludzie tu się dostali, bom
po drodze nigdzie śladu nogi ludzkiej nie widział; idę między
nich, jakobym także do roboty należał, i rozglądam się na
wszystkie strony, aby obaczyć, którędy wszystko to przywędrowało na polanę.
Niedługo było szukać. Nie ma co mówić: Semen niegłupi,
to prawda, ale tym razem kozackiego rozumu nie pokazał.
Nie znał tutejszych lasów, tak jak i ja ich nie znał,
wziął się do lasu z tej strony, z której do polany było i bardzo
daleko, i bardzo ciężko, tedy myślał, że to właśnie głąb
puszczy i sam koniec świata, a nie wiedział, że z innego
końca brzeg lasu był blisko, a droga cale łatwa, bo równa
i gładka, że jeno drzewa wyciąć a furą na polanę zajedziesz.
Rozglądam się teraz jeszcze bardziej po ludziach i narzędziach; widzę: od onej skały, a to właśnie od rozpadliny
prosto, jakby strzelił, co krok prawie kołek po kołku wbity
w ziemię i kto wie czy który z nich nie siedzi na samym
dziewiątym kroku. Podszedłem do jednego z chłopów i pytam,
na co te kołki powbijane.
--- Tu się będzie kopać --- odpowiada.
--- A kiedyż zaczniecie?
--- Może dzisiaj, ale najpewniej, że aż jutro, bo czekamy
na tych Niemców ze Lwowa, a jakoś ich nie widać --- rzecze
chłop.
By mi obuchem po głowie nie dał, tak by mnie nie ogłuszył,
jak tą wieścią. Poszedłem z polany w las, bom nie chciał,
aby mnie jacy znajomi ludzie widzieli, ale niedaleko, tak że
co się tam działo, spoza drzew dobrze widzieć mogłem.
Siadłem na mchu, podparłem głowę rękami i tak siedziałem długo, a płakać mi się chciało, żem już teraz na to wszystko głupi i rady żadnej nie widzę. Bo a co robić? Zrobił
mnie Semen stróżem i wiernikiem swoim pod przysięgą
i klątwą mnie zostawił; onej rzeczy zakopanej ruszyć mi
nie wolno, ale patrzeć na to spokojnie nie mogę przecie,
jak ją inni znajdą, ruszą i zabiorą. Wiedzieć o tym, a nie
radzić i nie ratować, to przecież będzie także zdrada i złamanie przysięgi. Główna rzecz na tym, aby Semen miał to, co
zakopał; jeżeli ja wykopię, to mu tego święcie dochowam
i gardło prędzej dam, niżeli dopuszczę, aby wzięte było.
Ale jakby zrobić? Trzeba doczekać nocy; jak ludzie pójdą
z polany, wezmę się do roboty, byle jeszcze za dnia sami
kopać nie zaczęli.
Tak tedy siedzę w ukryciu, czekam i czuwam. Słońce już
się dobrze chylić zaczęło, las się nurzał w mrocznym cieniu,
choć za lasem jeszcze dzień być musiał, kiedy rąbanie ustało
i widzę, że chłopy zabierają się do domu. Poszli wszyscy,
jeden tylko został, pewnie dla wartowania narzędzi. Z jednym
to już łacniej --- myślę --- ale przecie zawsze ciężko, bo go
przecież nie przemogę ani ubiję, tedy ciemnej nocy czekać
będę musiał i uważać, kiedy zaśpi.
Nie spuszczam tego wartownika z oka, prosząc Boga,
żeby mu się też wrychle spać zachciało. On się po trosze
kręcił po polanie, zaczął składać do kupy zaniechane narzędzia, ale przestał; nasłuchiwał, jakby kogoś wyglądał, może
swojej kobiety, która mu wieczerzę przynieść miała, świsnął
też parę razy jakby na psa, pomyślał chwilę, a w końcu zarzucił płótniankę na plecy i poszedł.
Polana była pusta. Jakąś chwilę jeszcze przeczekałem,
czy nie wróci, a widząc, że go już nigdzie wśród drzew nie
widać, wyszedłem z ukrycia, chwyciłem rydel i z pukającym
serem wziąłem się do roboty. Tak jak mnie Semen uczył,
odmierzyłem dziewięć kroków, ukląkłem, naznaczyłem sobie
miejsce od kolana, powstałem i nuż kopać. Już się ani oglądałem, ani nasłuchiwałem, czy też kto nie idzie; na nic by
się to było zdało, bo mi od tego strachu i wzruszenia oczy
i uszy zastąpiło, i tytko mi brzęczało w głowie jakby w ulu.
Niedługom kopał; ledwo kilkanaście razy rydlem ziemię
wyrzuciłem, trafiłem na coś twardego. Był to duży czerep
z garnka. Odrzucę go na bok i widzę drugi czerep taki
sam, a na nim mieszek skórzany, taki mały, że go w garść
snadno wziąć, czerwonym sznurkiem zawiązany i dokoła
dobrze opleciony. Schowałem go szybko w zanadrze, a miałem
na sobie sukmanę karazjowąkarazjowy (daw.) --- z grubego, taniego sukna., jak ją u nas noszą na wsi,
i chcę patrzeć, czy nie ma jeszcze czego więcej, kiedy
nagle czuję, jak mnie ktoś chwyta za kołnierz i słyszę za sobą
wołane:
--- A, ty żłodeju, co ty kopasz!
Struchlałem i zdało mi się, że dusza ze mnie wyskoczy!
Już mi się nie potrzeba było oglądać, kto to taki, bo po
głosie i po tych słowach z węgierska powiedzianych poznałem,
że to hajduk Kajdasz!
Chwileczkę to jakobym skamieniał, ale tylko chwileczkę,
bo kiedym raz wiedział, że to Kajdasz, wróg, rozbójnik,
złodziej naszego chleba, taki we mnie duch pomsty wstąpił,
takie gorąco serce mi oblało, na taką odwagę, a raczej na
taką wściekłość mi się wzięło, że byłbym się dał poszarpać
w kawałki, a nie uciekał przed nim.
Porwę się na nogi i szarpnę z całej mocy, a on mnie za
kark trzyma, jakby żelaznymi kleszczami chwycił, ku ziemi
mnie gniecie. Tedy chwycę oburącz rydel i jak nim nie machnę
z całej siły poza siebie, tak na ślepo, nie wiedząc, w co ugodzę,
czy w łeb, czy w ramię, czy w nogi hajduka --- tak jeno usłyszę jęk i czuję, że mnie ręka puściła, a Kajdasz buch! na
ziemię.
Skoczę tedy naprzód i obracam się do Kajdasza, a trzymam
rydel obiema rękami, gotów się bronić aż do śmierci, i widzę,
że Kajdasz leży na ziemi, a krew mu z głowy ciurkiem ciecze,
a koło niego stoi podstarości Bałczyński i jeszcze jakiś
człek wysoki, rudy, z cudzoziemska ubrany, w łosiowym
kabacie i z mieczykiem przy boku, pewno jeden z tych
Niemców lwowskich. Niemiec ten nie ruszał się z miejsca,
tylko we mnie oczyma jakby strzelił, tak ostro i przenikliwie spojrzał --- zaś podstarości z czekanem żelaznym na mnie
sadzi a:
--- Bij! zabij! --- woła.
Umknąłem głowy przed czekanem w sam czas, bo podstarości omal mnie nie ugodził ostrym nadziakiemnadziak --- czekan; broń o kształcie zaostrzonego młotka, służąca w bitwie do rozbijania zbroi przeciwnika., a wtedy
pewno bym się był z tego nie wybiegał z życiem. Jedyny
mój ratunek był w ucieczce, toteż jeno tyle mnie Bałczyński
widział, co mu było trzeba na rozpłatanie głowy, gdyby
czekan jego był nie chybił --- skoczyłem w las, uciekając,
ile mi siły i tchu stawało. Słyszałem tylko wołanie: ,,Łapaj,
łapaj!", ale coraz dalsze i słabsze, aż całkiem umilkło w głuszy
leśnej.
Padłem na ziemię jak nieżywy od srogiego zmęczenia,
a snadź musiałem cale omdleć, bo nie wiedziałem o sobie,
tak jakbym od życia i od wszelkiej pamięci odszedł. Gdy
się nareszcie ocknąłem wśród szumu drzew, ogarnięty ciemnością nocy, nie wiedziałem zrazu, gdzie jestem i co się ze
mną dzieje, i dopiero po chwili stanęło mi wszystko przed
oczyma, co zaszło na polanie.
Pomacałem zanadrze, czy ów wykopany mieszek mam
jeszcze, a przekonawszy się, że mam, prawie nie żałowałem
już mego węzełka z świąteczną odzieżą i z butami, który
został na polance, lubo to był cały mój majątek, i zasnąłem
smaczno jakoby na najmiększej pościeli.
V. Przygoda z Tatarami
Kiedy się obudziłem, już dzień się robił, a równo z poranną zorzą i w mojej biednej głowie świtać zaczęło, i teraz
mi jasno było, com narobił i na jakie nieszczęście samego
siebie przywiodłem. Zmówiłem pacierz z uciśnionym sercem
i jąłem rozmyśliwać nad dolą swoją opłakaną, a czym więcej
myślałem, tym większa trwoga mnie brała, co ja pocznę
teraz i na jaki koniec mi przyjdzie?
--- Obaczże się, nieboże --- tak sobie powiadałem w myślach --- jako teraz wisisz i co ciebie czeka? Zabiłeś Kajdasza;
widziano cię, jak wykopałeś skarb Semena. Semen zabił
Żyda, tyś zabił hajduka; obaście złoczyńcy, obaście mordercy, a co rzecz gorsza, obaście wspólnicy i rabownictwa,
i zabójstwa, bo każde dziecko w Podborzu wie, żeście byli
przyjaciele. Semena już wywołano i poszły za nim listy i do
grodów, i do miast, i do żołnierskich stacyj; pójdą teraz listy
i za tobą wszędy, a co będzie, jak cię złapią, a pewno złapią,
bo gdzie ty ucieczesz, świata i ludzi niewiadom? Do ciemnego
lochu najpierw cię rzucą, potem na męki cię wezmą, a na
końcu albo powieszą, albo kat mieczem głowę ci zetnie,
a może cię i poćwiartują w Samborze na rynku, tak jak mi
to opowiadał ojciec o onym szewcu felsztyńskim, co kościół
okradł i organistę zabił, kiedy go ten pojmać chciał. A dokądże teraz pójdziesz i gdzie głowę skłonisz? Do Podborza
nie wrócisz ani do matki, ani na robotę do Soli nie pojedziesz, boś już rozgadać kazał Matysowi, żeby cię tam
szukano, i wiedzą już o tym wszyscy.
Sroga mnie rozpacz ogarniała, gdym tak wszystko rozważał,
a już najbardziej, kiedym pomyślał o matce i jako jej serce
pękać będzie od żałości, żem się w złodzieja i mordercę
obrócił, i żem już dla niej umarł, bo choć mnie nie złapią
i nie stracą, to i tak mnie przecie nie obaczy. Czy to nie
lepiej, abym się sam obwiesił w lesie na pierwszej suchej
gałęzi?
SumienieAle po dobrej chwili, kiedym się tego strachu i tych
trapiących myśli dobrze najadł, że mi się od nich aż serce
wywracało, dał mi Bóg znowu i jakąkolwiek pociechę, bo tak
to już jest po staremu w człowieku, że znajdzie w sobie
samym i truciznę, i lek na nią, i z swojej własnej duszy,
jakby z jednej i tej samej krynicy, i gorzkości, i słodkości
się napije, a skąd szła trwoga, stąd naraz i odwaga rośnie.
Albom ja naprawdę taki złoczyńca? Albom ja co z niecnotliwej pobudki uczynił, z chciwości, z okrutnego serca?
Jeżelim zabił Kajdasza, tom go ja przecie zabić nie chciał,
jeno siebie obronić, bo kto wie, czyby mnie na śmierć nie był
skatował zły ten człowiek, i co by mnie było czekało ---
a i tak jeszcze nie całkiem o własną skórę mi szło, ale także
o ten sekret Semenowy, o tę tajemną rzecz zakopaną, na którą
mu wierność przysiągłem. Tom ja może teraz przed ludźmi
złoczyńca, ale przed własnym sumieniem to nie, Bóg widzi.
I gdybym teraz przed matką stanął, mógłbym jej w oczy
śmiało spojrzeć i za złoczyńcę by mnie pewno nie miała.
Kiedy mi tak nieco serca przyrosło, już mi się i głusza
leśna taką straszną nie zdała, i jutro nie takie czarne, chociaż
to rzecz pewna była, że mnie los rzucił w świat jak kamień
z procy, i że czułem jako lecę, a nie wiem, gdzie spadnę. Teraz
trzeba było myśleć o najbliższych kłopotach: jak się z tego
lasu bezpieczno wydobyć, w którą stronę iść, kędy ludzi
szukać i chleba. A co z wykopanym mieszkiem zrobić?
Wyjąłem go z zanadrza --- rzecz mała, leciuchna, a owo gniecie
mi głowę, jakby za cały łasztłaszt --- daw. jednostka objętości, licząca od 3 do prawie 4 tysięcy litrów, czyli 3-4 metry sześcienne; tu: wielki ciężar. ważyła.
Nie miałem dotąd czasu obaczyć dobrze, co to jest,
teraz dopiero przyglądnę się temu. Patrzę: mieszek mały
z miękkiej skóry, co ją leszem zowią, jedwabnym sznurkiem
czerwonym okręcony, a w tym mieszku coś twardego, krągłego,
jakby jaje. Myślę jakiś czas: rozwiązać mieszek czy nie? ---
i nie wiem, czy mi to wolno i czy nie złamię przysięgi.
Ale przecież nie dla ciekawości to uczynię, jeno ostrożność
sama każe, abym wiedział, jako to chować, jako nosić,
aby nie stłuc, jeśli to kruche, nie popsowaćpopsować (daw.) --- popsuć., jeśli wątłe.
Z nieśmiałością rozwiążę sznurek, prawie, że ze strachem,
jakoby tam żmija żywa siedziała; popatrzę, a w mieszku
wyraźnie czarne jaje! Biorę do ręki, widzę, że z żelaza,
ale nie takie ciężkie, jakby być musiało, gdyby było lane
i całe miąższemiąższy --- pełny w środku, wypełniony, lity.. Śledzę tedy bliżej i widzę, że z jednej strony
tego żelaznego jaja są zawiaski, a z drugiej maleńki zameczek,
bardzo snadź misterny, bo oczko w nim do klucza takie
małe, jak ziarenko pszenicy. Miarkuję tedy, że to żelazne
jaje jest jeno olsterkiem, czyli puszką zamkniętą, która
mieści coś w sobie, co zostanie dla mnie tajemnicą, bo kluczyka w mieszku nie było.
Jam był rad z tego, bo ciekawość ludzka, a dopieroż
kiedy młoda, zawsze gotowa wieść w pokuszenie i co wiedzieć, czy znalazłszy kluczyk, nie byłbm otworzył tego
olsterka, a przez to może nabawił się niepokoju i wyrzutu
sumienia, żem złamał przysięgę, bo kiedy Semen nie chciał
mi powiedzieć, co za rzecz jest, którą zakopał, to snadź nie
chciał, aby je kiedykolwiek oko moje oglądało. Niechże
sobie to skryte licho siedzi, gdzie je zamkniono; dość dla
mnie wiedzieć, że to czarne jaje ani się stłucze, ani popsowa,
i nosić je mogę w kieszeni, jako chcę.
Ale przecież, choć takie małe i lekkie, i do schowania
łacne, za cetnar mi ważyło to czarne olsterko, żem z nim
niepewien był samego siebie, ani wolności mojej i zdrowia,
bo jak tego nie zgubić, jak się nie zdradzić, jak się opowiedzieć, kiedy mnie gdzie trząść będą, chudego pachołka,
a oto cale nietrudno, bo biednemu napaści i złej przygody
długo nie szukać. Jakoż było mi z tym jak z kradzionym
złotem, albo ze złym sumieniem, a tak na mnie niewinnym,
jakby na złodzieju, bezustawnie czapka gorzała.
Ruszyłem w drogę tą ciemną, głuchą puszczą, bo trzeba
wiedzieć, że w owym czasie lasy, jak się poczynały od Sambora, tak się ciągnęły całymi milami w różne strony, jako
się już raz przedtem rzekło, i jeszcze ich było nie naruszono, jako to później czasu żywota mego się stało, że panowie
srodze rąbać, trzebić a palić lasy poczęli, to na klepki, to na
wanczosywanczosy a. wańczosy --- obrobione drewno dębowe, służące do wyrobu mebli i beczek., to na maszty okrętowe, to na popioły i potaż, aby
to spławić na handel Niemcom, tak że można było powiedzieć, iż całe lasy z polskiej ziemi spłynęły Wisłą ku Gdańskowi.
Tyle mnie Kozak Semen nauczył, żem przebierając się przez
las nie gubił się i nie kołował, jak to się zdarza niebacznemu,
że w takim borze błąka się tam i sam, wracając, skąd iść
zaczął, ale szedłem zawsze statecznie w jednym kierunku
ku wschodowi, choć wiedzieć nie mogłem, gdzie mnie ta droga
zawiedzie.
Tak cały niemal boży dzień szedłem, nie odpoczywając,
jak tylko krótko i z rzadka, bom się chciał jako najrychlej oddalić od tego przeklętego miejsca, gdziem Kajdasza
zabił, a byłem wtenczas pewien, żem go wierutnie zabił.
Obdarłem i obszarpałem sobie odzież, pokaleczyłem bose nogi,
ale nie bacząc ani na głód, ani na ból, ani na srogie
zmęczenie, przebierałemprzebierać się (tu daw.) --- przeprawiać się, iść, podążać. się coraz dalej, nie widząc temu
końca, bo już pewnie dobrze było z południa, a ani się las
przede mną nie prześwietlał, ani też śladu w nim ludzkiego
nie spotkałem. Już z głodu i znużenia przymierałem i rozpacz
mnie brała, że mi tu chyba mamie zginąć przyjdzie, kiedy
owo słyszę naraz jakby głosy ludzkie niedaleko przed sobą.
Pierwsza moja myśl była, że to może zbójcy, o jakich
od dziecka nasłuchałem się najrozmaitszych strasznych baśni,
jako po lasach koczują i łupy zrabowane między sobą dzielą,
a zawsze ich bywa dwunastu, a herszt trzynasty. Ostrożnie
i pomału idę dalej, i spoza drzew widzę niedużą polankę
leśną, a na niej gromadkę ludzi, a wszyscy z miejska ubrani
i żaden z nich na zbója nie wygląda. Całą noc i cały dzień
blisko samotny spędziłem w dzikości leśnej, tedy rad byłem,
że widzę twarze ludzkie, ale nieśmiałość mnie brała, że to
miastowi, a nie wiejscy, bom ja z miastowymi jeszcze nie
bywał. Wychodzę na polankę i zdejmując czapczynę, grzecznie
mówię:
--- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Snadź nikt nie zasłyszał mnie z dala i nikt się z tej strony,
od samej gąszczy, gościa nie spodziewał, bo się wszyscy aż
poderwali z ziemi, jakby nastraszeni, i nikt mi nawet nie
odpowiedział na to pozdrowienie chrześcijańskie. Zdało mi się,
że nie mam co robić między nimi, biedny prostak, i już nawet
nie patrząc na nich, chcę ich minąć i iść dalej w las, kiedy
słyszę, jak jeden z nich woła:
--- Hejże, hola, panie arkuariuszarkuariusz (z łac. arcuarius) --- łucznik, strzelec.!...
Nie słyszałem nigdy tego słowa, nie rzekę tedy nic, a idę
dalej.
--- Hejże, a kędy to? --- woła na mnie ten sam głos ---
od Tatarów czy na Tatary?
Oglądam się, a ten, co to mówi, to, widzę, chłopak mniejszy
od mnie, może ma lat czternaście, ubrany z miejska, ale
w wytartym i połatanym nieco giermaczkugiermaczek, giermak --- kubrak, kaftan., w czapce pilśniowej
z junacka brożkiembrożkiem --- na bakier. na ucho zasadzonej i z kogucim piórem na
niej. Twarz ma szczerą i przyjemną, oczy ciekawe, śmieje się
do mnie i drwiąco patrzy na mój łuk, sterczący od ramienia.
--- Anim Tatar, ani arkuariusz żaden --- mówię temu
wyrostkowi, bo mi już markotno było, że sobie ze mnie
śmieszki chce stroić.
--- Arcuarius albo łucznik --- rzecze ten wyrostek. ---
,,Gre, gre, gre, Gregory, idźże chłopie do szkoły", kiedy
nie umiesz po łacinie.
Ja miarkuję, że to frant i rady mu gębą nie dam, bo
mnie głodnemu i zmęczonemu raczej do płaczu było niż do
żartów, więc chcę mu ujść z drogi, a widząc dopiero teraz,
że z jednej strony przez drzewa światło już dobrze bije
i że tędy pewnie blisko w czyste pole się dostać, ku tej to
stronie raźno się biorę.
--- Stójże, człowieku! --- woła znów ów wyrostek z kogucim piórem przy czapce i skoczywszy z miejsca, chwyta
mnie za ramię. --- Na Boga żywego, czy ty się chcesz dostać
w tatarskie łyka? Pilno ci w Dzikie Pola, do Krymu?
Za tym chłopcem ruszyli się i ci wszyscy, co byli na polanie, i wołają:
--- Nie rusz się, zostań! Licho cię bierz samego, ale jak
z lasu łeb wystawisz, to drogę im do nas ukażesz, bierz
ciebie kat!
Tak na mnie wrzeszczą, a wszyscy naraz, że ani zrozumieć czego chcą, aż ów wyrostek do nich:
--- Ukażecie wy to lepiej krzykiem swoim aniżeli on!
Taki czynicie wrzask, że ano dziw by był, żeby Tatarowie
tego nie słyszeli, chociażby już u siebie domadoma (ros. a. ukr. дома) --- w domu. na PerekopiePerekop --- twierdza tatarska, strzegąca wejścia na Półwysep Krymski.
byli!
Zaraz się cicho zrobiło, żeby mak siał, a osobliwie jeden,
co tak strasznie i mężnie patrzył, że owo przysiąc by, iż
Tatary żywe jakby orzechy zębyma gryźć będzie, człek z dużymi
wąsiskami, szpiczastą brodą i przy zardzewiałej szabli u boku,
osobliwie ten jeden jak chusta pobladł i siadł pokornie na
murawę, trzęsąc się ze strachu.
--- Żeby my to wszyscy na wojnach bywali --- rzecze teraz
ów bystry chłopak z kogucim piórem, a oczy jeno mu się
śmieją --- jako owo pan Grygier, i taki miecz na karkach
pogan i nieprzyjaciół Korony Polskiej srodze poszczerbiony
przy boku mieli, tobym ja był cale spokojny; moglibyście
krzyczeć, jako chcecie. A co, panie Grygier, wy się pewno
Tatarów nie boicie?
--- Ja bym się miał bać? --- zawoła teraz ten człek ze
szpiczastą brodą i nadyma się, i wąsy kręci, i znowu straszno
dokoła patrzy, że mu się jeno oczy przewracają, a przy tym
chrapie jak lew. --- Albo mnie to nowina Tatary! Chrrry!
Niechaj się jeno który pokaże! Chrrry! --- i to mówiąc
uderzył po szabli.
--- Kto by to rzekł --- prawi dalej ów ciekawy wyrostek,
który mi się coraz bardziej podobał --- że ten rycerski człek,
pan Grygier, do krawieckiego cechu należy! Taka hetmańska
dusza, a owo igłą zabawiać się musi i nożycami! Panie
Grygier, a na chocimskiej ile Turków zabiliście?
--- Kto by ich tam rachował, chrry! --- rzecze pan Grygier
ze srogim spojrzeniem. --- Ale gdyby każdy z tych, co tam
byli, tak samo sobie poczynał, jak ja, do jednej łapy bylibyśmy to pogaństwo wysiekli! Chrry!
Wyrostek z kogucim piórkiem mrugnął na mnie, a że to
w młodości swawolnik swawolnika zawsze snadno odgadnie
i do psoty jest skory, tedy ja zrywam się z siedzenia i udając
przestrach, mówię:
--- A co tam za nami rucha się między drzewy!
Ledwiem to powiedział, a tu pan Grygier aż się w małą
kupkę cały zapadł, od razu z rycerza baba; trzęsie się i oczyma miłosierdzia prosi.
Zaczęli się wszyscy śmiać, a było na polanie jeszcze
dwóch mularczykówmularczyk (daw.) --- czeladnik murarski. i jeden rzemieślniczek grzeczny, który
u złotników rabiał, a teraz do Lwowa za robotą szedł.
Pan Grygier znowu nasrożył oczy i wąsy po husarsku
potrząsł swoją szabliną i patrząc na mnie z okrutnym marsem,
mówi:
--- Temu pachołkowi zawadzają uszy, chrrry! już ja widzę,
że mu zawadzają; wrychle ja mu je poobcinam, chrrry!
Kiedyś po staremu tchórz i masz duszę na ramieniu od samego
szelestu liści...
--- To nie strasz takich rycerzy, jak pan Grygier --- skończy za niego ów chłopak. --- Panie majster, chrry! co wam
tak dzwoniło przed chwilą, czy wasze nożyce, czy zęby?
Zaczął ja teraz być śmielszy i pytam tego ciekawego
wyrostka, a jak się potem dowiedziałem, nazywał się Urbanek, czemu to siedzą i skąd o Tatarach mówić im przyszło.
Powiada mi tedy, że się nagle pojawili koło Lwowa Tatarowie na kilka mil dokoła, sioła popalili, siła krwi przelali,
łupów moc nabrali, a co najżałośniejsza, pewno jakich kilka
tysięcy ludu na łykach w niewolę pognali. Już się ich orda
nawróciła, ale jeszcze w małych gromadkach się uwijają
i szarpią jeszcze, co się da, jako diabeł na wylocie.
--- Ja dla powietrzadla powietrza (tu daw.) --- z powodu epidemii (morowego powietrza). ze Lwowa wyjechałem z panem
Heliaszem, który u pana Spytka jest pierwszym sprawcąsprawca --- tu: zarządca.,
i byliśmy razem stąd niedaleko na wsi. We Lwowie czarna
śmierć ludzi codziennie setkami zmiatała; szczególna łaska
boska, kto tam w czasie tego morowego powietrza przebywał a żyw został. Powiadają, że 10 000 ludzi wymarło.
A u was powietrza nie było?
Było i w naszych stronach powietrze, ale tylko w Samborze
i po mieścinach między Żydami; na naszą wieś Bóg łaskaw
był; tak nas minęła ta straszliwa klęska, jak czarna chmura
gradowa, co jednych tylko postraszy, a na drugich za to
z grzmotami się wysypie. Tak też powiadam Urbankowi, a on
prawi dalej:
--- Dziś rano wyjechaliśmy do Lwowa, bo już tam powietrze ustąpiło, a jechało nas trzech: ja, pan Grygier
Niewczas i ten złotniczekzłotniczek (daw.) --- uczeń złotnika, czeladnik złotniczy. Lorenc, co tu z nami siedział,
a po drodze spotkaliśmy obu mularczyków. Pan Heliasz,
który mnie z dobrej łaski wziął był z sobą ze Lwowa, a tak
pewno od śmierci wybawił, miał zaraz po nas wyjechać
drugim wozem. Jedziemy boczną drożyną, strasznie wyboistą,
i już niedaleko było do lwowskiego gościńca, kiedy owo
pędzi na koniu jakiś dworski służebnik, jakby go sama
śmierć goniła, i mija nas wołając: ,,Uciekajcie, ludzie! Tatarzy idą! " Na to chłop, co na wiózł, zeskoczy z wozu, odprzęgnie konie, dosiędzie jednego i uciecze, co tylko szkapa
wyskoczy, za onym dworskim, zostawiając wóz w polu i nas
na nim. Pan Grygier Niewczas, co ze sławnym Albertusem
wart wojować i na chocimskiej potrzebie był, że jest mężnego serca i rycerskich rzeczy świadom, zaraz do lasu
ukazał drogę, a my za nim. I teraz tak tu siedzimy. A tak
pan Grygier uratował nam życie, bo on to umie doskonale
ratować życie, jako i pod Chocimiem cudownie je samemu
sobie uratował, bacząc pilnie na to:
...aby tak był śmiały,/
Jakoby się z wojny zawsze wrócił cały.
--- A czy nie tak było, panie Grygier? --- dodał Urbanek
i popatrzył na pana Grygiera z wesołym przekwintemprzekwint --- ironia; tu: ironiczna mina..
--- A może Tatarów cale nie masz --- rzekę ja na to ---
może to jeno strachy? Pójdę ja z lasu i obaczę.
Jam Tatarów dotąd nie widział, choć od maleńkiego
dziecka nasłuchałem się o tej straszliwej chłoście Bożej,
która nieledwie rok w rok nawiedzała ruskie krainy, że
ziemia aż krwią i łzami ociekała, a lament ludzki szedł lasami
i polami, i z czerwoną łuną wsi i dworów gorejących wzbijał się ku niebu. Przed trzema laty, zaraz po owej żałośnej
klęsce pod Cecorą, gdzie to sławnej pamięci pan hetman
Żółkiewski poległ, Tatarzy wielkim zagonem najechali polskie
ziemie, a wtedy wpadli i w nasze okolice samborskie, bo aże
w Kulczycach byli.
Ojciec mój, który, jako się rzekło przedtem, dużo
świata widział, i dużo słyszał, pewnie więcej niż niejeden
ksiądz lub szlachcic, chociaż był nieuczony, opowiadał
wiele o Tatarach, o tych tysiącach biednego chrześcijańskiego
narodu, które oni łykami spętane gonili z Polski aż do
Krymu, a stamtąd je jako podłe bydło sprzedawali w niewolę
Turkom poganom, a sam też furmaniąc do turskiej ziemi,
spotykał czasem zabranych biedaków i niekiedy nawet krewnym o nich wiadomość przywoził. Mój wujaszek, nieboszczyk
kantor Walenty, sam też śpiewał i mnie nauczył śpiewać
żałośną pieśń o Tatarach, którą ja dotąd dobrze pamiętam:
Serce się kraje patrząc na płacz srogi,/
Bo wszędy pustki, popiół i pożogi./
Tak ciała leżą, strumieniem krew płynie/
w pustej krainie.
Córeczkom miłym przy rodzicach smutnych,/
Ledwie stanęły w ich oczach okrutnych,/
Nie przepuścili ani ich wstydowi,/
Ani stanowi.
Drugie w dalekie zaprzedane kraje,/
Opłakiwując pogańskie zwyczaje,/
Psom bisurmańskim ścielą brzydkie łoże,/
Pożal się Boże!
Synowie mili takie lamentują,/
Ojca ni matki, ni przyjaciół czują,/
W niewolę wzięci na ciężką robotę,/
Wieczną sromotę!
Czy nie żal gorzki, kiedy dziatki małe/
Na rzeź prowadzą psie ręce zuchwałe?/
Matki nieszczęsne, gdy na to patrzają,/
Wpół umierają.
Ale dopiero Kozak Semen na rozum i po prawdzie
obznajomił mnie z tymi Tatary, o których ja tylko jak
o strachach z bajki, zawsze truchlejąc myślałem. Bo on ich
znał, z nimi bywał, z nimi wojował i nic się ich nie bał, i siła
ich z ojcem swoim pozabijał. Powiadał, że to lud tylko takim
straszny, co mu odporu nie dadzą w czas a mężnie, i że tylko
w czystym polu, to nacierając, to uciekając, wielką hurmą
przewagę biorą, bo jak szarańcza opadają czterema wiatrami od
razu, ale byle się kupą, choćby małą ale zwartą, przeciw
nim stawić, już pierzchają, a byle zameczek jaki mizerny,
byle zasiek, byle chruściany zapłotek, a za nim chłop z rusznicą, to Tatar już umyka, że bywało garść Kozaków spoza
wałów i wozów tysiące Tatarów napędzi i do syta się ich
nabije. Tak mi tedy znajomi byli ci pogańcy z żywej opowieści, że prawiem był rad temu, aby się gdzie za lasem
pokazali, i mówię znowuż:
--- Wynijdę ja z lasu, a obaczę, co tam na polu.
Chcieli mnie zatrzymać ci mularczykowie wraz z panem
Grygierem, alem ich upewnił, że spoza drzew łba nie wychylę
i Tatar mnie nie obaczy, a zawsze lepiej, żeby mieli pewność
i uspokojenie, bo owo może podaremnie się strachają, a nie
ma czego. Tedy mi dano pójść.
Do brzegu lasu było niedaleko; już widać czyste pole
głęboko i szeroko. Chowam się za krzakiem i patrzę, a tu
przez pola, nie bardzo daleko od lasu, sadzi gromadka
jeźdźców. Jeszcze dzień był dobry, słońce jeszcze się chować
nie zaczynało; dobrze ich widzieć było można. Na cale niepoczesnych szkapach, które miały bardzo bujne, a takie długie
grzywy i ogony, że prawie do samej ziemi sięgały, siedziały
dzikie ludziska niby bestie z czarnymi twarzami, brodate,
w czapkach baranich i takichże kożuchach, ale wywróconych
kudłami na wierzch, tak że każdy z nich wyglądał jako
niedźwiedź. Ten i ów miał spisę, a u każdego był długi
łuk na plecach. Jechali ostrym kłusem, mocno pochyleni
na koniach, prawie że w kabłąk, bo na zbyt krótkich
strzemionach, tak że im kolana sterczały, jak kiedy kto
na bardzo niskim stołku siedzi.
--- Tatary! --- rzekę z cicha sam do siebie i nie mogę
oderwać oczu od nich, tak mi się napatrzeć chciało tego,
oczym się nasłuchałem takich straszliwych opowieści.
Wracam dopiero po chwili na polankę i rzekę:
--- Mości panowie, na polu Tatary! Widziałem ich jaki
dziesiątek!
Ledwiem to powiedział, a pan Grygier od razu buch!
do lasu jak zając i jakby utonął w chaszczach bez śladu.
Urbanek zaś patrzy na mnie, czy nie żartuję tylko, ale
wnet widzi, że mi cale nie żarty w głowie. Wszyscy pobledli i pomilkli bardzo potrwożeni, a ja mówię:
--- Pójdę ja znowu na czaty, czy jeszcze ich widać i czy
ich więcej nie nadciąga. A wy tu zostańcie, aż wam powiem,
co zobaczę.
--- A to i ja pójdę --- mówi pierwszy Urbanek, któremu
już przeminęła była pierwsza trwoga.
--- I my także --- mówią mularczykowie i złotniczek, nabierając odwagi, a już wszyscy inaczej patrzą na mnie aniżeli
przedtem, bo mnie, bose chłopskie dziecko, za ,,bajbardzo" sobie
mieli.
Idą tedy za mną i kładą się za moim przykładem w krzaki
na samym brzegu lasu. Ledwieśmy chwilę byli, aż tu słyszymy
żałośne wołanie, jakby o pomoc, i patrzymy, bieży jakiś
starszy człek bez czapki, po miejsku uczciwie ubrany, zacniejszego stanu, zażywny bardzo; widać ostatniego tchu
dobywa z siebie nieboraczek, do lasu dąży pod górę, a nogi
mu się plączą i co raz to się potyka, a za nim ledwie na dwoje
Zdrowaś Maria dwaj Tatarzy gonią.
Widzę, że przepadł biedaczek, bo owo i piechotą dogoniono by go łatwo, tak słabo uciekał, a cóż dopiero na
koniu. Był już bardzo blisko lasu, żeby tak był młodszy
i brzucha nie miał, może by był dopadł jeszcze do nas i znalazł ratunek w gęstwinie --- a tak to już mu Tatar tuż tuż
będzie na karku.
--- O Jezu, o Jezu! O Panno Święta! --- zawoła nagle
koło mnie Urbanek --- a to pan Heliasz, pan Heliasz!
I pocznie ręce łamać i płakać żałośnie jak dziecko,
a nie ustaje wołać:
--- O Jezu słodki! Pan Heliasz! Ratujcie, ratujcie, o Panno Święta! Tatarzy gonią pana Heliasza!
Ja na to chwytam łuk mój z ramienia, porywam strzałę,
a mierzę okiem, czy mi Tatary pod samo strzelanie się zbliżą,
i mówię:
--- Teraz cicho bądźcie i ani się rusz który! A jak ja zawołam, tedy i wy wołajcie z całej mocy, co gardła starczy:
Hu! hu! Hurra! hu! A taki róbcie gwałt i hukanie, jakby nas
tu siła razem było!
Mam już łuk napięty i patrzę. Ów pan Heliasz, jak go
Urbanek nazwał, ledwie jeszcze kilkanaście kroków ubieżał,
a Tatarowie już za nim. Widzę, jak jeden z nich łyka, to
jest powrózki od kulbaki odtracza i już z konia ma zsiadać,
pewno aby związać tego biedaczka. Wymierzę dobrze, z całej
mocy łuk napnę, puszczę... Furknęła strzała, aż zaświstało
powietrze, a ja krzyknę:
--- Hajże, hu!
--- Hajże, hu! Hu, hu! --- krzyknęli teraz wszyscy, a takie
straszliwe hukanie uczynili, że aż las zagrzmiał za nami,
że ono dziw, jak im się gardła od takiego gwałtu nie pozdzierały.
Patrzę za moją strzałą i aż mi serce radośnie zabiło.
Ugodziłem dobrze Tatara; jak mierzyłem w łeb, tak też
nie chybiłem, tylko że strzała nie utkwiła w samej głowie,
ale przeszyła mu twarz pod okiem. Chwycił się Tatarzyn
za oczy oburącz, jakby ogłuszony, a towarzysz jego podniósł
się na koniu i patrzy, skąd ten łuk i strzelanie. Nie dałem mu
długo patrzeć, strzeliłem znowu, a strzała przeszyła mu
snadź samą rękę, bo tylko strząsnął łapę i położył się na
szyi konia, unikając nowej strzały. Ja teraz chwytam za
trzecią, ale Tatarowie obaj już uskoczyli i uciekają w pole,
że się jeno migają między zbożem, a żaden się nawet nie
oglądnie poza siebie.
Podźwignął się tymczasem pan Heliasz, oglądnął się,
ręce podniósł ku niebu i uklęknął; widoczna rzecz, że za
cud sobie miał to wyratowanie. Powstawszy wreszcie zaczął
się piąć w górę do lasu, a kolana się pod nim gięły od przebytego strachu i umęczenia, i jeno ciągle pot sobie z łysiny
obcierał. Urbanek i ja zbiegliśmy ku niemu, a tak wziąwszy
go między siebie, zawiedli aż na polankę w lesie.
Nic, biedak, nie mówił, jeno stękał a sapał jako miech
kowalski, a usiadłszy na ziemię błędnymi od strachu oczyma
na nas patrzył, jakby się połapać chciał, gdzie jest i co się
z nim dzieje. Przyskoczył do niego Urbanek, cały jeszcze
łzami ociekły, i począł go całować w obie ręce jakby miłego
pana ojca, a głaskać po twarzy, a łysinę mu z potu ocierać,
a śmiać się i płakać z radości, że aż się rzewno robiło
w sercu na taką poczciwość a wdzięczny umysł tego chłopca.
--- Panie Heliaszu! --- woła Urbanek --- żebyście też wiedzieli, komu za zdrowie i życie dziękować macie po Panu
Jezusie i Pannie Świętej --- to temu oto pacholikowi! ---
i wskazuje na mnie. --- A jam się z jego łuku naśmiewał!
To mówiąc poskoczył Urbanek do mnie i w oba policzki
mnie pocałował, a mnie się słodko w duszy zrobiło, że choć
jestem jako pies bez pana na świecie, taki biedny i opuszczony,
przecież ludzkości doznaję.
--- A pan Grygier gdzie? --- pyta złotniczek oglądając się
dokoła.
--- Widziałem tylko, jak w las zapadł --- mówię --- chodźmyż
go szukać.
Weszliśmy w las i poczęliśmy nań wołać i szukać, i między
chaszcze zaglądać, i długo było tego szukania, aż nareszcie
wylazł pan Grygier spod gęstej leszczyny i patrzy na nas
okrągłymi od strachu oczyma. Nadbiegł i Urbanek i mówi:
--- Panie Grygier, wielka wiktoria! Odpędziliśmy Tatarów, wyrwaliśmy im z rąk pana Heliasza, a już prawie był
w łykach!
Na tę wieść pan Grygier od razu stał się srogim rycerzem, zacznie oczyma przewracać i szabli dobywa.
--- A czemuż mnie nie wołaliście, chrrry! --- woła. ---
Ukażcie mi ich zaraz, chrrry!
--- A jak było wołać, kiedyście uciekli schować się w leszczynę --- mówi Urbanek.
--- Jam nie uciekał ani się chował! Zdrzemało mi się
trochę, a szkoda, boby byli nie uciekli!
--- Pewno, żeby byli przed wami nie uciekli! --- rzecze
Urbanek --- ale dajmy temu pokój; chodźcież z nami i otwórzcie to wasze duże torbisko, co z wami było na chocimskiej,
jeść nam się chce!
Jakoż z dobrą chęcią zdjął pan Grygier torbisko, a była
w nim cała spiżarnia: gorzałka i chleb, i ser, i jaja warzone.
Tedy jedli wszyscy i mnie dali, a czas był, bom z głodu
ledwo na nogach się trzymał.
--- Widzisz, Hanuszu --- mówi do mnie na boku Urbanek,
a już wiedział, jak się nazywam --- ten Grygier Niewczas
to bardzo dobra dusza, ludzki i poczciwy, jeno mu się na
jednym punkcie coś w głowie popsowało, a to od dwóch
lat dopiero. Kiedy królewicz Władysław pod Chocim z wojskiem ciągnął, potrzeba mu było krawców do obozu, a ten
Grygier z kilku lwowskimi krawcami ujednał się także.
Tam pod Chocimiem w wielkich bywał trwogach i coś mu się
w głowie przewróciło. Zajęcze ma serce i przed myszką
mizerną by uciekał, ale mu się wżdy zdaje, że na wojnach
bywał i Turków gromił. A tak z tym pewnie umrze, bo nikt
mu tego już nie wyperswaduje.
Tymczasem noc zapadała i nocować trzeba było w lesie,
bo tak najbezpieczniej było. Pan Heliasz już dawno usnął,
a tylko postękiwał od czasu do czasu, bo pewnie Tatarzy
mu się śnili, pan Grygier jeno się kiwał siedzący i nam się
też spać bardzo chciało. Ale że, jak to mówią, strzeżonego
Pan Bóg strzeże, tedy my, za tą mądrą regułą idąc, straże
nocne między sobą poznaczyliśmy i zawsze jeden z nas pięciu
młodych miał przez jedną godzinę czuwać.
Zasłyszał to Grygier, jako się o to umawialiśmy i ani go
odwieść od tego, aby i on do warty należał, a wyciągnąwszy
szablę, począł dużymi krokami sam i tam chodzić po polanie,
ale nam spać nie dał, zawsze coś mając do zapytania, bo się
bał bardzo, aż wreszcie złotniczek go zluzował i już spokój
mieliśmy.
VI. Mendyczek
Ledwie się niebo zarumieniło od zorzy porannej, kiedy
się zbudziłem, podczas gdy wszyscy jeszcze spali. Zmówiłem
pacierz nabożnie i z wdzięcznym sercem dla Opatrzności
Bożej, że mnie, opuszczonego pachołka, przygoda nie zawiodła
ani między złych ludzi, których wszędy uwijało się dużo
w tych niespokojnych czasach, ani wydała w tatarskie ręce,
o co, jako teraz widziałem, łacno było dnia wczorajszego,
gdybym był tej dobrej kompanii nie spotkał --- i wyszedłem
z lasu, aby się rozpatrzeć, czy na świecie bezpieczno.
Nikogo nie było widać, jak tylko oko zasięgnąć mogło.
Po dalekiej drożynie, która się bieliła między zielonymi
polami, nikt nie szedł ani jechał, ale i Tatarów nie było
śladu, snadź te ostatki ich wczorajsze już się pomknęły
z okolicy. Wróciłem na leśną polankę, dobyłem z kieszeni
onej książeczki z Godzinkami do Anioła Stróża i modlić
się z niej zacząłem.
Pierwszy obudził się Urbanek, a widząc mnie z książeczką w ręku, rzecze zdziwiony:
--- A ty umiesz czytać! No, patrzcież, ja znam takich,
co w aksamicie chodzą i w bławatach, a czytać nie umieją,
a ten pachołek wiejski czyta! A co ty więcej umiesz?
--- Nic --- mówię na to. --- Ja chłopski syn jestem, a do
tego sierota, o nauce mi nie myśleć; chleba i dachu nie mam.
--- ,,A, B, C, chleba chce" --- rzecze wesoło Urbanek ---
ale ja taki, jako i ty, ani dachu, ani chleba własnego nie mam,
a przecież się uczę. Pan Heliasz mi pomaga i inni dobrzy
ludzie we Lwowie, bom ja mendyczek.
--- A co to znaczy: mendyczek? --- pytam.
--- Żebraczek. Mendyczek a żebraczek to jedna rzecz
jest. Mendico znaczy po łacinie: żebrzę, i dlatego biednych żaków szkolnych we Lwowie zwą mendyczkami, tak jak
w Krakowie pauprami, a także z łaciny, bo pauper to tyle,
co ubogi.
--- Dobrzy tam ludzie u was być muszą --- mówię ---
między takimi ludźmi to i słonko cieplejsze.
--- Wszędy są dobrzy ludzie --- rzecze mendyczek ---
wszędzie słonko ciepłe. Albo gdzie nie?
--- U nas! --- odpowiem. --- U nas, gdybym ja chciał
być taki mendyczek albo żebraczek, toby mnie psi zagryźli!
Widać ja łaski boskiej nie godzien, a za łaską ludzką taki
ubogi pachołek, jako ja, niedaleko zajdzie.
--- A ja jej także pewno nie godzien, a przecież w daleką
drogę się wybieram i nie tracę nadziei, że tam zajdę, gdzie idę.
--- A dokąd idziesz? --- pytam.
--- Do Krakowa, a potem do Padwy.
--- Do Krakowa to już daleko --- mówię na to --- ale do
Padwy to pewnie jeszcze dużo dalej, może tak daleko, jak
ojciec towary ormiańskie powiózł.
Roześmiał się głośno mendyczek i powiada:
--- Bo ty myślisz, że ja tytko tak wędrować chcę i tu
zaraz z lasu do Padwy się wybieram! Jak skończę szkoły
we Lwowie, to pójdę na akademię do Krakowa, a z Krakowa
pojadę do Włoch, do Padwy, i tam znowu w akademii
uczyć się będę.
Zawstydziłem się trochę, żem taki prostaczek i nigdy
nic o akademii żadnej nie słyszałem, i patrząc na jego łatany
giermaczek, mówię:
--- A potem będziesz pan.
--- Stary król nieboszczykstary król nieboszczyk --- Zygmunt III Waza., powiadają, że mawiał: Disce,
puer, faciam te Mości Panie! To znaczy po polsku: Ucz się,
chłopcze, a zrobię ciebie Mości Panem! Ja tam panem nie
będę, bo u nas w Polsce trzeba się już urodzić panem, a i nie
dbam tak o to, ale będę uczonym człowiekiem. Doctor
Clarissimus!
--- Doktór Klarissimus! --- powtarzam, a po cichu myślę
sobie, że to pewno między uczonymi ludźmi tyle znaczy,
co między furmanami auriga regius, ale nie mówię nic, aby
mendyczek nie śmiał się ze mnie. A potem bardzo smutno
mi się zrobiło, i bardzo ciężko na duszy, że owo insi, tacy
biedni, jako i ja, i tacy młodzi jako ja, a już wiedzą, kędy
idą i gdzie zajdą, i jakie jutro ich czeka za wolą Bożą, a ja
nie wiem, gdzie mam nogą stąpić, gdzie głowę skłonić, czego
szukać i czego czekać, i jestem jako marny liść przez wiatr
pędzony, niepewny, kędy los mnie niesie i gdzie mnie rzuci,
i jako zginę. Nie mogłem też pohamować żałości i począłem
płakać zakrywając twarz rękami.
--- Czemuż ty płaczesz, Hanusz --- rzecze do mnie mendyczek i widać, że mi się z szczerego serca lituje, i siada
koło mnie, i obejmuje mi ramieniem szyję. --- Posłuchaj,
nauczę ciebie ładnej pieśni na zabicie smutku, takiej skutecznej, że jeno chyba modlitwa nad nią skuteczniejsza. Posłuchaj:
Nie porzucaj nadzieje,/
Jakoć się kolwiek dzieje,/
Bo nie już słońce ostatnie zachodzi,/
A po złej chwili piękny dzień przychodzi.../
Nic wiecznego na świecie,/
Radość się z troską plecie:/
A kiedy jedna weźmie moc największą,/
Wtenczas masz ujrzeć odmianę najprędszą./
Ale człowiek hardzieje./
Gdy mu się dobrze dzieje./
Więc też, kiedy go fortuna omyli,/
Wnet głowę zwiesi i powagę zmyli,/
Lecz na szczęście wszelakie/
Serce ma być jednakie,/
Bo z nas fortuna w żywe oczy szydzi,/
To da, co weźmie, jako się jej widzi./
Ty nie miej za stracone,/
Co może być wrócone:/
Siła Bóg może wywrócić w godzinie./
A kto mu kolwiek ufa, nie zaginie!Nie porzucaj nadzieje (...) nie zaginie --- fragment Pieśni IX z Ksiąg wtórych Jana Kochanowskiego.
Słuchałem tej ślicznej pieśni, a za każdym słowem mendyczka spływała mi pociecha do serca. Powtórzył mi ją raz
jeszcze, bom go o to prosił, a potem rzekł:
--- To jest pieśń, którą ułożył wierszopis pewien sławny,
Jan Kochanowski. Już on nieżyw, ale jego pieśni żywe i pewno
nas obu przeżyją i tych wszystkich, co po nas będą na świecie.
Jako widzę, umiesz czytać, tedy jak będziesz we Lwowie,
pożyczę ci książeczkipożyczę ci książeczki --- w XVII w. książki były rzadkie i bardzo drogie. z tymi pieśniami, a i innych co książek
dam, a będzie ci świat jaśniejszy, bo jak ksiądz rektor naszej
szkoły mówi, komu w duszy jasno, temu i świat jasny.
Zadumałem się nad tym wszystkim, co mi Urbanek powiadał, a było nad czym, bo wszystko było dla mnie nowe
i dziwne, a jakoby z obcej, bardzo dalekiej krainy, o której
dotąd nigdy nie słyszałem, żeby być mogła kędyś na świecie.
Obraz świata, Kondycja ludzka, Los, NaukaTak mi było, jak żeby mnie kto spod ziemi od razu na
światło wywiódł, lub zamkniętemu w ciemnej komorze okno na
świat wyrąbał. Już mi tak raz wyrąbano okno na świat daleki,
a to wtedy było, kiedy mi Semen opowiadał o Siczy, o Kozakach, o Czarnym Morzu, o swoim ojcu Opanasie --- teraz
owo wyrąbał mi drugie okno ten mendyczek Urbanek, ale to
już był świat cale inszy, który mi się w nim ukazywał. SemenówSemenów --- daw. forma M. lp rm przymiotnika, dziś: Semenowy, należący do Semena. świat dziki był i gwałtów, i przygód pełny, same
rogate dusze i zuchwałe serca --- Urbanka świat leżał
przede mną jakoby równe zielone pole, pełne skowronków,
co w niebo biją, a niebo to zewsząd czyste i modre, zewsząd
otwarte, a pod nim w słońcu sami dobrzy i pokorni ludzie
chodzą i wszystkie ścieżyny pod ich stopami gładkie, i wszystkie wiodą to w ciche gaje, to pod domowe strzechy, a każda
strzecha ci rada. A między tymi ścieżynami jedna szeroka
jak gościniec, prosta jak strzelił, bardzo długa, a przecież
już jej koniec bezpiecznie masz w oku, a wiedzie do akademii między mądre księgi, do ratusza między Pany RadyPany Rady --- rajcy, radni, zarząd miasta.,
do kościoła na stopnie ołtarza i na rzezane formyrzezane formy --- rzeźbione stalle, rzędy krzeseł dla duchownych i zakonników przy ołtarzu w kościele., gdzie
kanoniki siedzą.
Czułem ja dobrze, że żaden z tych dwóch światów nie
będzie mój, że nie pójdę ja ani Semenową, ani Urbankową
drogą --- ale jakąś trzecią, moją własną, a jaka będzie i gdzie
nią zajdę, jak wiedzieć, kiedym na nią jeszcze nie wstąpił?
Tak rozmyślałem, kiedy naraz Urbanek zawołał:
--- Owo już słońce dobrze na niebie, trzeba zbudzić
pana Heliasza i radzić o sobie, jako się do Lwowa dostać!
Stanął sobie tedy ten mendyczek na środku polany i zaczął głośno śpiewać:
Hejnał świta, już dzień biały,/
Każdy człowiek, wierze stały,/
Budzi się do Pańskiej chwały!
Hejnał świta, już i z morza/
Rumiana powstaje zorza,/
Jutrzenka w swojej jasności/
Rozgania nocne ciemności.
Wstań, oraczu, hejnał świta,/
Ciebie na polu sowita/
Praca czeka; wstawaj i ty,/
Rzemieślniku pracowity!
Na odgłos pieśni pobudzili się wszyscy, a pan Heliasz
i pan Grygier, i złotniczek Lorenc zaraz także chórem
śpiewać zaczęli, tylkom ja z mularczykami słuchał milczący,
bośmy pieśni tej nabożnej nie znali. Jeden z tych mularczyków prostaczek był jako i ja, ale drugi hardo się trzymał,
a był z włoskiej ziemi i po polsku mało co umiał, bo dopiero
od niedawna do Polski przybył z jednym majstrem, co go
sobie panowie do budowania zamków i kościołów aż z Rzymu
ujednali.
Kiedy śpiewać skończono, przystąpił do mnie pan Heliasz,
mało już nie starzec, z siwiejącą brodą, postawy bardzo
zacnej, z twarzą czerwoną i jakoby surową, że się na niego
jak na pana ojca tylko z wielkim respektem patrzeć trzeba
było, lubo z siwych oczu wyglądała mu dobrotliwa poczciwość --- przystąpił do mnie i kładąc obie ręce na moje
ramiona, mówi:
--- Jam ci jeszcze nie dziękował, synaczku, ale już ciebie
mam w wdzięcznym sercu i tam na zawsze zostaniesz, a to
po staremu większa rzecz jest niżeli samo dziękowanie. Ja
nie wiem, ktoś ty i jakiś ty, cnotliwy albo nie, ale to wiem,
że Bóg cię zesłał, wierę, na ocalenie moje, a tak chyba nie
byłbym ja wdzięczen Bogu, gdybym nie był wdzięczen tobie.
I tak mówiąc pocałował mnie w głowę, a jam go pokornie
w rękę.
--- Jam nie pan żaden i nie bogacz --- mówił dalej pan
Heliasz --- ja sługa jestem i bardzo miernego staniczkastaniczek --- tu: zdr. od wyrazu stan.,
choć dobremu panu służę. Złotem ciebie nie zapłacę, bo go
nie mam, a co bym dla syna mego zrobił, gdybym go miał,
to i dla ciebie rad uczynię, jeżeli twoja wola za moją wolą
pójdzie. Bo, widzisz, odwaga nie zawsze z cnotą w parze
chodzi. Strzelać umiesz, to wiem, ale czy pracować umiesz,
tego nie wiem. Mówi Urbanek, żeś ty sierota i szukasz
chleba. Powiadajże, jakbyś chciał, aby ci dopomożono?
--- Weźcie mnie do Lwowa, panie Heliaszu --- odpowiem
i znowu w rękę go pocałuję.
--- A co tam będziesz robił?
--- Szukał chleba.
--- Znajdziesz go u nas, przy mnie i przy panu Spytku,
jeśli go wart będziesz. W imię Boże, jedź ze mną do Lwowa!
Taka mnie radość ogarnęła na te słowa, żem zapomniał
o wszystkim moim nieszczęściu, o przebytej nędzy, o trwodze,
co mi jeszcze przed chwilą suszyła serce, o Kajdaszu, któregom zostawił we krwi na majdanie, o tym czarnym olsterku,
w którym siedziało przekleństwo na klucz zamknięte, o wszystkim, jeno o matce nie, która mi zaraz stanęła w oczach,
tak jakżeby bardzo rada patrzyła teraz na mnie i na to moje
pocieszenie.
Siła by opowiadać, jak my nareszcie znaleźli się na wozie
w drodze ku Lwowowi; tyle chyba powiem, żeśmy brzegiem
lasu ostrożnie, a ciągle ten las mając w odwodzie jako bezpieczną ucieczkę, zeszli do wsi Hoszan, gdzie nas uspokojono, że to ostatni Tatarzy, których wczoraj widzieliśmy,
i że wszędy ku Lwowowi dziś już bezpieczno, bo i szlachta
z dworskimi tam jest, i żołnierzy znaczniejsza siła, i pan
chorążyc wieluński z Rudek z hajduki i chłopy swoimi nadbieżał, chociaż jako zawsze przedtem, tak i teraz za późno
i kiedy już po wszystkiemu. Dostaliśmy podwód i szczęśliwie
jechali do Lwowa, litując się po drodze zniszczeniu ludzkiemu po tym tatarskim zagonie, z żałością mijając Lubień
cały w pustkowie i zgliszcze obrócony, że tylko z rzadka
wychylał się z lasu na Garbach jaki człek wynędzniały,
co z gołym życiem uszedł, a teraz ze łzami jałmużny błagał.
Jeszcze dobry dzień był, kiedy stanęliśmy we Lwowie.
Nie widziałem dotąd dużego miasta; w Samborzem tylko kilka
razy z matką był, a wydał mi się bardzo wspaniały i myślałem, że piękniejszego kościoła nad farę i wyższej wieży nad
ratuszową, z takim złoconym jeleniem na szczycie, chyba już
w życiu nie obaczę, a może i nigdzie nie ma. Tedy oczy
rozwarłem szeroko, kiedy naraz, zjeżdżając z góry ku miastu,
ujrzałem tyle murów, tyle baszt i tyle wieżyc, że się zdało,
iż tam w tych warownych murach nie ma domów, tylko
same kościoły i same zamki. A to wszystko dokoła okopane
fosą i wałem, a zawarte wielkimi bronami na żelazne
wrzeciądze, grube jakoby drągi, tak że kiedy to wszystko
na noc zamkną, tedy Lwów cały jakoby w kowanej zamczystej komorze siedzi, że chyba się ptak do miasta dostanie.
Wjechaliśmy w rynek po kamiennym bruku, a jam się
zdziwił, że taki pusty, i oglądałem się za tymi ludźmi, co
mieszkają w tych wysokich kamienicach na dwa i trzy piętra,
bo ledwie tu i ówdzie jakiś człowiek się przewinął, ale
wnet przypomniałem sobie, że to było po morowym powietrzu,
które dopiero co było ustało, a i to jeszcze nie całkiem. Jeszcze mało kto powrócił był do miasta z tych, co uciekli przed
zarazą, a z tych, co uciec gdzie nie mieli, mało kto żyw pozostał, a i z tych przy życiu pozostałych każdy nosił trwogę
w oczach, że poznać po nim było, iż bezustannie na śmierć
patrzał i sam śmierci czekał przez ten cały czas boskiego
pokarania. Tedy i mnie zrobiło się i smutno, i duszno, i zdało
mi się tak, jakżeby mnie żywcem chciano zamurować
i jakżebym już teraz nie miał czym oddychać.
Stanęliśmy przed domem wysokim bardzo, a wąskim,
bo tylko po trzy okna miał na każdym piętrze, z ciosanego
kamienia zbudowanym, z bramą taką szeroką na dole,
że już tylko na jedno okno z boku miejsca zostało. Brama
była zamknięta, a dom cały wyglądał jakby pusty i cale
wymarły, bo wszystkie okna miały zawarte okiennice, a na
turkot wozu po bruku nikt nie wyszedł ani wyglądnął.
Wyskoczył pierwszy z wozu mendyczek i chwyciwszy
za żelazną kołatkę, co była w bramę wpuszczona, począł
mocno kołatać, a z sieni mu jeno głuchy huk odpowiadał
jakoby z ogromnego bębna. Jam się tymczasem zapatrzył
w dom, a osobliwie w bramę, bo nad nią były trzy głowy
ludzkie rzezane z kamienia, a każda z nich zdała się patrzeć
na mnie to śmiesznie, to groźnie, żem i we śnie takich
maszkar nie widział nigdy, bo jedna z nich była z rogami
i paszczę srogą na mnie rozwarła, jakżeby mnie pożreć chciała, druga, kudłata, wykrzywiła do mnie szeroką gębę, trzecia
miała duże martwe oczyska, a spomiędzy okrutnych wąsów
wisiał jej szpetny język. Strach by zbierał wejść do tej
bramy, gdyby nad nią wyżej nie była Najświętsza Panna
z Dzieciątkiem, także z kamienia wyrzezana, cała w płomienistych promieniach i z wieńcem złotych gwiazd nad koroną.
Otworzył nam wreszcie setny chłop --- wysoki i szeroki
jak onon (tu daw.) --- ten, ów. Waligóra z bajki, a był to stróż domowy --- a wraz
i parobek do ciężkich robót koło domu i handlu, czyli hamał, jak takie sługi we Lwowie z turecka nazywać zwyczajni.
W długich, bardzo szerokich i sklepistych sieniach ogarnęło
mnie powietrze jakoweś ciężkie a takie ostre i zapaszyste,
że owo aż w oczy i w nos biło i gryzło, a jak mi już potem
powiadano, było to dla odpędzenia morowej zarazy, bo bezustannie pod nieobecność pana Spytki i Heliasza hamał ów,
który został był sam jeden dla pilnowania domu, kadził
palonym octem, kamforą, siarką i rozmaitymi ziołami,
a także kwieciem polkowym i różą.
Pan Heliasz porozmawiał chwilę z Worobą, bo tak się
nazywał ten hamał, i poszedł do górnych komnat, a Woroba
zaprowadził mnie do małego ciemnego alkierzyka w podwórzu,
wskazał mi posłanie i słówka nie rzekłszy, zostawił mnie
samego. Już i zmierzch był wieczorny, a w alkierzyku cale
już było ciemno, tedy nie myśląc o niczym, bo i myśli zebrać nie mogłem, nie tyle dla zmęczenia, co dla tej różności
zmian i przygód, i dla tej nowości ludzi i rzeczy, której
w jednej dobie zaznałem, położyłem się zaraz i zasnąłem.
Ale to spanie moje było jako sen człowieka palonego
gorączką, żem owo rzucał się na posłaniu i co chwila budził
z okrutnym strachem, nie wiedząc, gdzie jestem i co się ze
mną dzieje, i czym nie żywcem zakopany w podziemnej
ciemności.
Z pułapu z zakratowanego okienka, przez które biło
trochę światła od księżyca, z podłogi, z każdego kąta, coś
na mnie strasznie patrzyło: to hajduk Kajdasz z okrwawioną głową, to podstarości z czekanem, to Kozak Semen, jak
ściska gardło Czarnego Mordacha, a żydowskie oczy jak dwie
ogniste gałki wyskakują w powietrze aż pod pułap, a do tych
dwóch ognistych gałek nadlatuje owa żelazna puszka przeze
mnie wykopana i lata po całej izbie, a one ogniste gałki
gonią ją i dogonić nie mogą, a na to wszystko patrzą z okrutną
ciekawością owe trzy kamienne głowy znad bramy i wywracają
oczyska, jakby się nadziwować nie mogły temu, co się
dzieje --- aż nareszcie podchodzi do mnie jakiś dziad straszny
i uderza mnie czarną, szeroką jak łopata dłonią po lewym
ramieniu i mówi srogim a ochrypłym głosem:
Oko Proroka,/
Synopa Archioka!
Zrywam się tedy z posłania i krzyczę z wielkim strachem:
--- Musztułuk!
A tu już dzień jasny patrzy przez okienko alkierza, a miastomiasto (tu daw.) --- zamiast.
owego srogiego dziada stoi przede mną hamał Woroba,
potrząsa mnie za ramię i mówi:
--- Wstawaj! Pan Heliasz cię woła.
VII.
Na służbie
Pan Jarosz Spytek, u którego pan Heliasz służył za
starszego sprawcę i wiernika, był aromatariuszem, tj. kupcem
korzennym i aptekarskim, ale przy tym i inne wszelkie
handle miał, bo nie tylko w sklepie u niego na małą wagę
się sprzedawało, ale inni kupcy lwowscy i pozalwowscy
brali z jego składu towar, a osobliwie korzenie i wina
z dalekich krajów. W podwórzowej tylnej części jego domu
albo w indermachu
indermach --- oficyna, budynki w podwórzu kamienicy., jako to we Lwowie nazywają, były dwie
wielkie izby sklepiste z żelaznymi drzwiami i kowanymi
kratami u okien, a pod tymi izbicami dwie głębokie piwnice, a tak izby jako i piwnice pełne były zamorskiego
towaru.
W piwnicach stały kufy wina, które najpierw morzem,
a potem lądem przystawiano z dalekich wysp greckich,
a było tych win siła gatunków, jeden przedniejszy nad drugi,
a wszystkie bardzo drogie, jako to: małmazja, muszkatel,
alikant, latyka, kocyfał --- w izbach nad piwnicami były
aromata, korzenie, zioła lekarskie, co wszystko po łacinie
nazywało się materia medica, a dalej przeróżny towar, sam
przedni, osobliwy i prawie na wagę złota płatny, który prawie aż z samego końca świata, bo z zamorskich pogańskich
krajów, kędy czarne Murzyny tylko żyją pod gorącym słońcem, sprowadzać trzeba było okrętami przez morza, to na
garbatych wielbłądach przez nieskończone pustynie, na których nic nie rośnie w piasku, a od żaru słonecznego piasek
ten taki gorący, że ano jaje w nim bez ognia upiec możesz.
Jak się weszło do tych izb, to trzeba było co rychlej
okienka rozwierać i powietrze wpuszczać, bo woń wprawdzie
przyjemna, jakby z kadzidła, ale taka mocna była, że się aż
głowa zawracała jakby od gorącego trunku. Tedy były tu
obok ałunuałun --- ,,kamyk po goleniu", minerał używany dawniej do tamowania krwawienia ze skaleczeń po goleniu., kamfory, merkuriuszumerkuriusz (z łac.) --- rtęć., bursztynu rozmaite wonne
żywice, jak ambraambra --- wydzielina znajdowana w jelitach zabijanych wielorybów, najczęściej kaszalotów, stosowana dawniej jako utrwalacz zapachów; wg daw. wierzeń miała też być lekiem o czarodziejskich właściwościach. Dziś na wieloryby już się nie poluje, a w przemyśle perfumeryjnym ambrę zastąpiły substancje roślinne lub syntetyczne., bryłeczka nawlekana niby pacierz albo
różaniec, benzoebenzoe, benzoin a. styraks (łac. styrax, benzoë, benzoinum) --- żywica balsamiczna styrakowców, drzew podzwrotnikowych z rodzaju Styrax,
główny składnik kadzideł używanych w kościele prawosławnym., który pan Spytek z Indii od portugalskich
kupców sprowadzał, manna sycyliskamanna sycyliska --- słodka substancja pozyskiwana z pni jesionów mannowych, rosnących często na Sycylii, ale hodowanych w całej Europie., mastyksmastyks --- aromatyczna żywica z drzewa Pistacia lentiscus o właściwościach bakteriobójczych, stosowana też w cukiernictwie i jako kadzidło. grecki, traganttragant a. tragakanta (łac. Gummi Tragacantha) --- guma będąca wydzieliną z pnia traganka gumodajnego, rosnącego w zach. części Azji, używana do produkcji tabletek.
z wyspy Morei, co gorączkę u chorych chłodzi; dalej, bardzo
osobliwe pachnące trzaski, jak aloes arabski, brazyliabrazylia a. brezylia --- barwnik, używany do farbowania tkanin oraz do produkcji czerwonego atramentu i lakieru, pozyskiwany z podzwrotnikowych drzew z rodzaju brezylka., sandał
czerwony i żółtysandał czerwony i żółty --- sandałowiec czerwony (łac. Pterocarpus santalinus) i sandałowiec biały (łac. Santalum album) to drzewa rosnące
w Indiach, cenione ze względu na wonne drewno i używane do wyrobu kadzideł i olejków eterycznych., indygoindygo --- niebieski barwnik, uzyskiwany z południowoazjatyckiej rośliny indygowca. z Bagdadu, a wreszcie i korzenie
na leki i na przyprawy dla pańskich kuchmistrzów, jak
goździki molluckie, bobkibobki --- tu: liście laurowe., kmin turecki, imbierimbier --- dziś: imbir (łac. Zingiber officinale). albo zinziberum indyjskie, kardemonykardemon --- dziś: kardamon., muszkatowemuszkatowy --- dziś: muszkatołowy. kwiaty i gałki,
tatarskie ziele, pieprze rozmaite, a najprzedniejszy z nich
malabarski, egipska kassiaegipska kassia a. senes (Senna alexandrina) --- podzwrotnikowy półkrzew, którego liście i strąki używane są lek i przyprawa. w strągach, szafrany, włoski
i hiszpański, cynamony, cukier biały i lodowaty bagdadzki,
i hiszpański w plackach, stożkach i mącecukier w mące --- dziś: cukier puder., owoce zamorskie,
jak limonie, migdały, figi, daktyle, rozynyrozyny --- dziś: rodzynki. i inne jeszcze
specjały, które swego czasu prawie że wszystkie wymienić
umiałem, kiedy jeszcze pamięć była młoda, a których teraz
już i w części nie pomnę.
Wszystko to leżało jeszcze tak, jak przyszło karawaną
do Lwowa, w węzełkach, pakach, belach, pudłach, beczułkach, miechach albo łykowych kozubachkozub --- rodzaj torby ze świeżo zdartej kory., na których czarną
farbą wypisane były rozmaite znaki i litery, a najczęściej
widzieć było można napis, któregom ja odczytać nie mógł,
a który taki był:
КАТАКАЛЛО
Nie widziałem nigdy takich liter, choć i niemieckie,
i ruskie od polskich odróżnić już umiałem, a taka mnie
zawsze zbierała ciekawość, co by napis ten znaczył, jak
kiedyby od tego coś bardzo ważnego dla mnie zależało,
a pan Dominik, który był młodszym sprawcą u pana Spytka
i miał klucze od tych składów, czytać tego także nie umiał.
Nareszcie mendyczek, który codziennie przychodził do nas po
szkole i dostawał obiad u pana Heliasza, nauczył mnie,
że to są litery greckie i że to słowo czyta się: Katakallo
ale co by znaczyło Katakallo: miasto, osobę czy rzecz jaką,
tego i on nie wiedział.
Tak było w indermachu, zaś w dwóch izbach przy bramie,
z których jedna miała okno z widokiem na rynek, był kantor
i sklep pana Spytka.
U wnijścia samego do sklepu wisiał obraz Matki Boskiej,
i pod nim bezustawnie dniem i nocą paliła się lampa oliwna,
a niżej nad ocapem drzwi były wykute w kamieniu wielkimi
literami słowa:
BOGA SIĘ BÓJ,/
CNOTY SIĘ DZIERŻ,/
FORTUNIE NIE UFAJ.
W sklepie tym wszystkie ściany aż po samo sklepienie
zastawione były szafami i półkami z jasionowegojasionowy --- dziś: jesionowy. drzewa,
a na wszystkich półkach stały słoje z gdańskiej gliny polewanej, wszystkie jednakowe, a każda pięknie malowana i na
każdej napis łaciński, zaś w szafach same szufladki i almaryjkialmaryjka (z łac. armarium) --- szafka., niektóre zawsze otwarte, inne znowu zawsze na klucz
pilnie zamykane, a wszędy znowu napisy po łacinie. W tych
słojach i almaryjkach było tego wszystkiego po trosze, co
w indermachu było w całych pudłach i pakach, bo tu się
sprzedawało na małą wagę, a tam na wielką, ale były tu
także takie osobliwsze rzeczy, jakich tam nie było, co najdroższe i najprzedniejsze, pod kluczem bezustawnie trzymane,
a nie wolno było ani sprzedawać, ani ruszyć ich nikomu, jeno
samemu panu Spytkowi i Heliaszowi.
Były tu rzeczy i dla zdrowia, i dla rozkoszy, leki przeróżne, a także łakocie, jak konfekta, kandyzy, marcypany,
soki i wódki drogie o rozmaitych przedziwnych smakach
i zapachach. Ale z leków i przypraw sekretnych najdroższe
i jakoby skarb strzeżone były w sklepie balsam i driakiew.
Opowiadał pan Heliasz, że balsam ciecze z osobliwych
drzewek, które na całym świecie tylko w jednym jedynym
miejscu rosną, a to jest w Afryce, między czarnymi ludźmi,
w kraju Egipcie, na tym samym kawałku ziemi, na którym
spoczywała ongi Najświętsza Panna z Najświętszym Dzieciątkiem Jezus i św. Józefem, kiedy do Egiptu uciekać
musiała --- a rośnie tych drzewek wszystkiego 400. Płynie
ten balsam z onych drzewek, jako oskoła z naszej brzozy,
kiedy się ją natnie, a ma przedziwnie piękny zapach i potrzebny jest do Św. Krzyżma, na ostatnie pomazanie, i do
ran, które cudownie goi.
Driakiew była także zawsze pod kluczem i sprzedawała się bardzo drogo. Jam już o niej od dzieciństwa słyszał,
bo ojciec miał jej zawsze małą odrobinę od Ormian lwowskich,
których towary woził, ale teraz dopiero jasno mi było,
dlaczego ją sobie jakoby za złoto a skarb ludzie mają, bo
driakiew robić umieją tylko w jednej Wenecji, a robią ją
najmędrsi medykowie, co mają na to swoje sekreta, a trzeba
do niej 64 rozmaitych najrzadszych i najdroższych leków,
a zaś najgłówniejszy i najcudowniejszy z tych leków, które
trzeba mieszać do tej driakwi, jest mięso z pewnego węża,
którego znaleźć i pojmać jest rzecz okrutnie trudna, a ma
ten wąż dlatego taką zbawczą moc w swoim ciele, bo żyje
w Ziemi Świętej, i tam tylko na jednym miejscu, w Jerycho,
a jest z tych samych wężów, z których jednego Żydzi uwiesili na krzyżu świętym obok Zbawiciela naszego Jezusa
Chrystusa.
W tyle za tym sklepem była komnata z oknem na podwórze,
mocno zakratowanym, a w tej komnacie były dwa pultynkipultynek (daw.) --- pulpit, biurko z ukośnym blatem.
szerokie, stół z księgami i duża skrzynia, cała żelazna ze
sztucznymsztuczny (tu daw.) --- kunsztowny, skomplikowany. ingrytowymingrytowy a. ingrychtowy zamek (z niem.) --- zamek ślusarski z wewnętrzną
wkładką. zamkiem na dwa klucze, i w niej były
pieniądze i ważne papiery. Tu zawsze siedział pan Heliasz
przy jednym pultynku, bo drugi był dla pana Spytka do
pisania, a na tym pultynku leżała ogromna księga, że zaledwie ją udźwigniesz, cała w białą oślą skórę i mosiądz
oprawna, której nikomu ruszyć nie było wolno, jakoby to
jaka świętość była.
KsiążkaJa raz tylko, kiedy mi proch ścierać w tej izbie kazano,
księgę tę otworzyłem i samą pierwszą kartkę albo tytuł
z niej przeczytałem, i zaraz od samego pana Spytka, który mnie
na tym zeszedł, dobrze dostałem po uszach, żem ją potem
z daleka obchodził jakoby złego psa, co milczkiem kąsa.
Ale pamiętam, że na tej pierwszej karcie wypisano było:
Księga główna kredytorów i debitorówdebitor (łac.) --- dłużnik. dla spraw mojego, Jarosza
Spytkowego, handlu, którym sprawom niech Bóg dać raczy dobry początek,
szczęśliwy środek i najdoskonalsze skończenie na chwałę Jego Święta,
ku uczciwości ciała i dusznego zbawienia. Amen.
W tej książce zapisywał pan Heliasz wszystko, co się
kupiło i co się sprzedało, kto co panu Spytkowi i co komu
pan Spytek był winien, i jakie handle z jakimi kupcy zawarto,
i ile jakiego towaru ma być na składzie, żeś wszystko na
łut i na grosz miał wyrachowane.
Niedaleko pultynka, przy którym siadywał pan Heliasz,
przybita była na ścianie taka skarbonka ze szparą do wrzucania pieniędzy, jakie bywają po kruchtach kościelnych, a na
skarbonce było wypisane:
URBANKOWI/
DO PADWY
i tu rzucali nie tylko pan Heliasz i pan Spytek, ale za ich
namową także i kupcy, i mieszczanie, i panowie, co do sklepu przychodzili, od czasu do czasu to orcikorcik, właśc. ort --- daw. drobna moneta srebrna, ćwierć talara., to złoty, to
grosz, a jak się szczęśliwie zdarzyło i kiedy się trafił jaki
wielki pan, co płacił rachunki swoje w sklepie, albo kontent
był z interesu, to i czerwony złoty zapadł tam między miedź
i srebro.
Nie tak mi to łatwo poszło obeznać się ze wszystkim,
co mi wiedzieć trzeba było, aby nie jeść daremnie chleba
pana Jaroszowego. Z początku tom tylko sklep i kantor zamiatał, naczynia aptekarskie, tygle, kotły, alembikialembik --- daw. przyrząd do destylacji. czyścił,
potem kazano mi do składu w indermachu chodzić, przy
ładowaniu towaru pomagać i inne podlejsze rzeczy odprawiać, a dopiero kiedy się przyuczyłem więcej, co Bogu dziękować coraz snadniej mi przychodziło, kiedym już wagę
rozumiał i dobrze się poznał, co jest waga gdańska, co wrocławska, co norymberskaco jest waga gdańska, co wrocławska, co norymberska --- ujednolicony system miar i wag tworzył się w Europie dopiero w XIX w., przedtem np. funt mógł wynosić od 0,3 do 0,5 dzisiejszego kilograma, w zależności od regionu. Dlatego kupcy ustalali zawsze na początku transakcji, według której miary będą odmierzać towar i pieniądze., co jest łasztłaszt --- daw. jednostka objętości, licząca od 3 do prawie 4 tysięcy litrów, czyli 3-4 metry sześcienne., co kamieńkamień --- daw. jednostka masy, około 12 kg., co kwintal,
co bezmianbezmian --- daw. jednostka masy (także: przyrząd do ważenia, tzw. waga rzymska)., co oka tureckaoka turecka --- daw. jednostka masy, nieco ponad 1 kg., co szyffuntszyffunt a. funt morski --- daw. jednostka masy, niecałe 170 kg., co grzywnagrzywna --- daw. jednostka masy, ok. 200g.,
a wszystko te różne wagi są w handlach lwowskich używane,
bo tu i Niemiec, i Włoch, i Anglik, i Turek handluje, a każdy
po swojemu waży i po swojemu płaci: ten czerwonymi
węgierskimiczerwony węgierski --- złoty dukat węgierski., ten weneckimi cekinamicekin --- daw. złota moneta włoska., ten asprami, ten piastrami, ten złotymi, ten lewkami i tak dalej, bez końca, że ci
się, człecze, głową dobrze nakiwać trzeba, nim to na równą
monetę przerachujesz. Potem jużem i w sklepie pomagał,
i cenę towarów połapał, jak się który płaci; sam też co sprzedać
i jako trzeba zapisać umiałem, do czego mi nie tyle pan
Heliasz, bo nigdy czasu po temu nie miał, co mendyczek
Urbanek pomógł, bo ten bywało, w alkierzyku do późnej
nocy ze mną siedzi, a sprawniej pisać i rachować mnie uczy.
Pan Heliasz wszystko wiedział o mnie, bom mu się
ze wszystkiego wyspowiadać musiał, tylko o Semenie, o Żydzie
Kara-Mordachu i o owym żelaznym olsterku zamilczałem,
bom się zawsze pod przysięgą być uważałbom się zawsze pod przysięgą być uważał --- bo nadal uważałem, że jestem związany przysięgą (zachowania tajemnicy).. Znał też pan
Heliasz żałosną historię mego ojca, o którym ja ani chwili
zapomnieć nie mogłem, zawsze się jeszcze spodziewając,
że powróci, albo że żyjącego gdzie w pogańskiej niewoli
odnajdę i wykupię. Chodził nawet ze mną mendyczek kilka
razy do pana Krzysztofa Serebkowicza, aby się wywiedzieć,
co się stało z ową karawaną, z którą mój ojciec do Turek
pojechał, ale pana Krzysztofa nie było we Lwowie, bo jako
królewski posłaniec właśnie do Stambułu był pojechał i nieprędko miał wrócić, a jego sprawca tylko żałości mi dodał,
,,bo --- mówi --- jakoż twego ojca odszukać, kiedy tę karawanę w górach rodopskich, czyli jak tameczni Bułgarowie
mówią, na Despotowej Planinie, zbójcy zahamowali, towar
zabrali, a kto nie uciekł, tego na galery tureckie sprzedali".
A jam przecież nadziei nie tracił i tegom sobie z głowy
wybić nie dał, że sam do Turek pojadę i ojca odszukam.
We Lwowie tylem się nasłuchał o ludziach, co połowę żywota
swego stracili w jasyrze u pogan, a przecie wrócili, a nawet
mi takich żywych pokazywano; tylem ja tu widział kupców,
co poza morza i poza góry za handlem jeździli, a zdrowo
ich Pan Bóg do dom przywodził, tyle Turków towarami
swoimi tu na samym rynku lwowskim kupczyło, że co mi się
jeszcze niedawno zdało rzeczą niepodobną a prawie że
cudowną, tego teraz śmiałym sercem byłbym się podjął,
aby tylko Bóg zdarzył jaką taką okazję i abym tylko
jakiegoś grosza się dorobił.
Kto jeno bywał w Turczech, a jam go znał, tom go
o ludzi, o drogi i obyczaje tamtejsze wypytywał, z barysznikamibarysznik --- pośrednik handlowy na daw. Kresach, ułatwiający transakcje i służący za tłumacza; we Lwowie zajmowali się tym specjalni urzędnicy miejscy. i tłumaczami miejskimi aby mówił, pana Heliasza
błagałem, bo oni o każdym wiedzieli, co z tureckich krajów
do Lwowa przyjechał albo tam się wybierał; jakem tylko
miał wolną chwilę, tom między Ormiany biegał i pytał, i nasłuchiwał, czy jaka karawana nie przyszła i czy jaka nie
odchodzi, że mnie już we Lwowie znano z tego, a niejeden
to albo wyśmiał, albo ofuknął.
Pan Heliasz o tym nieraz z panem Jaroszem mówił,
i luboć obaj te zamysły moje uważali za porywczość młodego serca, przecie tak mi się zdało, jakoby w duszy chwalili, że się tak rwę do tego, w czym poczciwość synowska
była, a nie jeno ciekawość dalekiego świata. Ale owo jednego dnia, kiedyśmy w indermachu towary przebierali, pan
Dominik cale niespodzianie rzeczy do mnie:
--- Hanusz, dopieroż ty mi zazdrościć będziesz, jak
się dowiesz! Podsłuchałem, że mnie wysłać chce pan po
towar do Turek, nie wiem tylko, czy jeszcze tego roku, czy
na przyszłą wiosnę.
Ja aż skoczę do niego, całuję go w rękę i wołam:
--- Panie Dominiku, macie brać czeladnika jakiego, weźcież
mnie z sobą!
--- Ja bym cię rad wziął zamiast innego czeladnika ---
mówi pan Dominik --- bo bez czeladnika pan Jarosz pewnie mnie nie wyprawi, ale to nie na mnie zależy, a nawet
i mówić mi się tobie o tym nie godziło. Myśl ty o sobie,
ale żem ci ja co powiedział, ani słówkiem tego nie okaż,
bobym pana rozgniewał. Alem ja słyszał także, że pan
Zachnowicz wybiera się niebawem do Turek, ale tylko do
Dobrucza po konie, a pewno w tej karawanie pojedzie,
co ją pan Harbarasz ma prowadzić.
Jużem i roboty dobrze dokonać nie mógł, tak mi te słowa
pana Dominika w głowie wszystko przewróciły, żem się
ciągle w towarze mylił i jak ślepy między pudłami i miechami
rękami macał. Kiedyśmy skończyli, przywołał mnie pan Heliasz
do kantoru, gdzie i sam pan Jarosz był, a kiedym wszedł,
wziął mnie za rękę, podprowadził do pultynka i na ścianę
ukazał. Patrzę, a tu koło tej skarbonki Urbankowej przybita
jest druga, taka sama, a na niej czytam napis:
HANUSZOWI/
DO TUREK
Mnie się aż łzy puściły z oczu z wielkiej wdzięczności,
przypadłem też najpierw do pana Spytka, a potem do pana
Heliasza i ręce obudwom ucałowałem, a ciężko mi przenieść na sobie było, aby im zaraz także do nóg nie upaść
i nie prosić, żeby mnie z panem Dominikiem jechać pozwolili, i byłbym tak pewno był zrobił, gdybym był panu
Dominikowi nie obiecał, że mu sekretu dochowam. Kiedy
tak dziękuję, pan Spytek rzecze:
--- Trzeba tobie sprawić odzienie przystojniejsze, bo
chodzisz tyle co nie obdarty. Panie Heliaszu, poszlijcie
go z Urbankiem do pana Niewczasa, niechaj mu taką barwębarwa --- tu daw.: strój, mundur.
zrobi, jako innym naszym czeladnikom.
Jak się tylko pojawił Urbanek, poszliśmy pod Halickie
Przedmieście do pana Grygiera Niewczasa, tego samego,
który z nami w lesie był, kiedyśmy mieli ową przygodę
z Tatarami. Pan Grygier miał własną kamieniczkę, która
się Kłopotowska nazywała, a lepiej się też nazywać nie
mogła, bo miał z nią pan Grygier ciężkich kłopotów co
niemiara, jako iż ją z wielkimi długami, czyli wyderkafami,
odziedziczył i ciągle z wierzycielami się gryźć musiał, tak
że częściej siedział na ratuszu aniżeli u siebie w warsztacie.
Przecie go zastaliśmy w domu, a Urbanek, jako zawsze był
żartowniczek, mówi do niego:
--- Panie Grygier, zabierajcie się co tchu, a biegnijcie
do pana Dziurdziego Boima po falendyszfalendysz (z niderl. vijn londisch: doskonały londyński) --- tkanina wysokiej jakości (początkowo nazywano tak tylko wełniane sukno angielskie). co najprzedniejszy,
taki, jaki pan wojewoda Bonifacy Mniszech nosi, a potem
wstąpcie do pana Duczego, niechaj co żywo za wami z atłasami,
z tabinami, z aksamity, z złotogłowiem spieszy, a po inderlandzkie forbotyforboty (daw.) --- koronki, koronkowe kołnierzyki. szlijcie do Wilczka, a po złote knafleknafle (daw.) --- duże guziki do zapinania na pętelki.
z rubinami do pana Kudlicza złotnika, a nie żałujcie niczego, bo oto ten pan kasztelanic, Jegomość Hanusz Bystry,
ubranie sobie u was zamówić raczy, a ma być takie jako
senatorskiemu paniątku przystoi!
Pan Grygier śmiać się począł, ale na mnie poczciwym
okiem spojrzał, zaraz mnie poznawszy, i już do miary się
zabierał, kiedy mendyczek prawi dalej:
--- A może zostało wam co jeszcze z chocimskiej wojny,
chrrry! z tych łupów, coście je na Turkach mieczem zdobyli,
chrrry! to przeróbcie nań złotolity kaftan wezyrski albo
przykrójcie mu co z tej sułtańskiej sobolowej szuby...
--- Albo skrójcie dobrze kurtkę Urbankowi! --- zawoła
nagle za nami jakiś głos miły jako dzwonek ze srebra, chociaż gniewny --- albo każcie mu porządnie wyłatać skórę
w warsztacie, albo mu łokciem plecy wymierzajcie, albo cało
już przenicujcieprzenicować --- wywrócić na lewą stronę i przeszyć, aby odświeżyć zużyte ubranie. tego mendyczka, bo może na wywrót będzie
lepszy!
Obracam się i widzę: w samych drzwiach drugiej izby
stoi dzieweczka, rok jej może trzynasty, hoża jak jagoda,
z oczkami błyszczącymi jak iskry i z twarzyczką rumianą
od zagniewania.
--- Panna Marianeczka! --- zawoła mendyczek, jakby przestraszony. --- Jam się ani spodziewał!
--- I jam się ani spodziewała, żeby Urbanek z mojego
ojczyka takie żarty sobie stroił! Urbanek się nie spodziewał,
że ja słyszę, a to jest brzydka wymówka! Czego Urbanek
nie śmie ojcu przy mnie mówić, tego niechaj nie śmie mówić
beze mnie! Ja zabraniam, słyszy Urbanek, zabraniam!
Urbanek zapomniał języka w gębie, a po raz pierwszy
widzieć mi się to u niego trafiło, bo miał zawsze koncept
gotów na wszystko i nikt mu z nas nigdy na język nie
sprostał. Pokręcił się trochę na miejscu, jakby coś rzec chciał,
ale dał za wygraną, ukłonił się --- grzecznie i milczkiem wyniósł
z izby.
Pan Grygier przez ten czas patrzył na dzieweczkę swoją
jakoby na obraz święty, cały rozradowany jej widokiem,
aż mu twarz dziwnie wyjaśniała, że wyglądał jako inny
człowiek. Marianeczka przybiegła do niego, objęła go ramionami za szyję i patrząc mu z wielkim umiłowaniem w oczy
mówiła:
--- Po co ty, ojczulku, opowiadasz obcym ludziom o wojnie chocimskiej? Każdy wie, żeś tam był w obozie i żeś
uczciwie to robił, do czegoś się ujednał, i żeś nawet jeszcze
zapłaty nie wziął. Czy to nie masz mnie na to, Marianeczki, abym słuchała twojej powieści? Czy Marianeczka
nie ciekawa, nie cierpliwa i czy może nie wierzy, kiedy jej
opowiadasz?
Pan Grygier nachylił się ku Marianeczce i jeno powieki
mu mrugały, i wąsy się trzęsły, a potem padło mu z oczów
kilka łez, dużych jak groch, prosto na włosy Marianeczki.
--- Urbanek dobry chłopiec i ja go bardzo lubię --- mówi
do Marianeczki --- on tylko ze swawoli tak mówi, ot, po
staremu, jako to mendyczkowie zwykli.
Ja tymczasem stałem, nie wiedząc, czy mam jeszcze zostać, czy też pójść, kiedy Marianeczka obraca się ku mnie
i pyta:
--- A ty po coś tu przyszedł?
--- Przysłał mnie tu pan Jarosz Spytek, u którego służę,
aby mi pan Grygier takie ubranie zrobił, jako inszym jego
czaladnikom.
--- A ty spod Sambora? --- pyta Marianeczka.
--- Spod Sambora --- mówię --- a jak panna Marianeczka
poznała?
--- A bo taką masz obłoczystą sukmankę z czerwonymi
obłożkami, jak pod Samborem na wsiach noszą.
Jam się trochę zawstydził, bo to była sukmana bardzo
stara i podarta, a miałem już ubranie inne, letnie, z lazurowego wrocławskiego sukna, a sukmanę tylko do roboty
przy kufach i towarach brałem.
--- Kiedyś spod Sambora --- mówi dalej Marianeczka ---
toś pewnie słyszał o kupcu panu Zybulcie?
Tego kupca moja matka dobrze znała i jak to swego
czasu napomniałem, uprosiła go była, że listy pisał do
lwowskich Ormian, jeżeli czego o moim ojcu nic słyszeli.
Tak też powiadam Marianeczce, a ona na to:
--- To wujko mój jest; rodzony brat mojej nieboszczki
matki.
--- Żebyś ty wiedziała, Marianeczko --- odezwie się teraz
pan Niewczas i od razu jakby go znowu odmienił --- że to ten
sam chłopiec, o którym ci mówiłem, że pana Heliasza od
Tatarów obronił! A jak on z łuku strzela!... chrry... Kiedyśmy
na tych Tatarów natarli, a było ich w kilkadziesiąt koni...
chrrry... kiedy ich gonić zaczniemy... chrrry...
--- Kiedy ze strachu nie wleziemy w krzaki, chrrry...
chrrry... --- odzywa się naraz ktoś we drzwiach, podrwiwając panu Grygierowi i naśladując jego głos i chrapanie.
Był to ów mularczyk włoski, który onego dnia także
był z nami w lesie; Banti się nazywał, jak mi to później
powiadano we Lwowie. Wszedł do izby tak jakoś niepostrzeżenie, żeśmy go ani słyszeli, a miał w ręku delijkę, z którą
go snadź mistrz jego posłał do pana Niewczasa. Stanął sobie naprzeciw pana Grygiera i z wielką zuchwałością, po
grubemu i nieprzystojnie, że aż sprośna rzecz była patrzeć
na to, wykrzywiał się krawcowi. Marianeczka pobladła,
a potem zaraz pokraśniała cała, jakby wszystka krew z wątłego
ciała dzieweczki w twarz samą jedną się przelała, poskoczyła
do mularczyka i odpychając go, zawołała:
--- Porwaneś ty hańbie, niegodziwy ladaco! Precz z izby
zaraz!
Mularczyk, zamiast ustąpić dzieweczce, odepchnął Marianeczkę ze złością, że się aż zatoczyła i mało co nie upadła.
Porwał mnie na to taki gniew okrutny, żem się już powstrzymać nie mógł; skoczę do tego otrokaotrok (daw.) --- chłopiec, chłopak., chwycę go za gardło,
że się aż zakrztusił, i tak całą mocą zeprę go ku drzwiom,
że się z trzaskiem rozwarły, a Banti wyleciał i upadł na ulicy.
Pan Grygier, choć takiej bojaźliwej był duszy, kiedy ujrzał,
jak mularczyk jego Marianeczkę potrącił, nagle naprawdę
jako lew skoczył, cały strasznym gniewem zapalony, żem go
już nigdy potem takiego nie widział, i byłby pewnie w tej
zapalczywości swojej na armaty ogniem ziejące szedł, a swojej dzieweczki koniecznie pomścił. Gdybyśmy go byli z Marianeczką nie powstrzymali, czepiając się jego rąk i nóg
nawet, byłby na pewno zabił mularczyka.
Tak oto zarobiłem sobie na jednego wroga, bom go odtąd miał w Bantim, ale zarobiłem sobie także na sprzyjanie
dobrych ludzi, bo do takich pan Niewczas duszą i ciałem
należał, a między mną a Marianeczką już odtąd wielka
i stateczna przyjaźń była. Napisałem list do matki, a Marianeczka wysłała go do swego wuja, pana Zybulta w Samborze, a tak pewność miałem, że dojdzie. W liście pisałem
matce, jako mi Bóg łaskawie pomóc raczył, żem dobrych
i cnotliwych ludzi znalazł, że już sam na chleb własny
pracować się uczę, i że mi ciągle coś do serca mówi, że
ojciec żyw jeszcze i do nas powróci, i że tu we Lwowie
inny świat, i nie ma tu takich szarpaczy, jako podstarości
i hajduk, a wszyscy, z którymi tu przestaję, grzeczni i łaskawi
są dla mnie. I tak to prawda wtedy była, bo i pan Spytek,
i pan Heliasz, i pan Dominik, i Urbanek, i wszyscy domownicy, jako miarkowałem, życzliwość mi świadczyli, a nawet
Woroba, zawsze chmurny i mruczny, jakoby wszelkiemu
Bożemu stworzeniu krzyw był, czasem na mnie weselej
spojrzał i nieraz ciężar za mnie rad podźwignął, nie dając
się mnie samemu umęczyć. Ale ta pogoda niedługo trwała:
zasuwała się już ciężka chmura nad moją głową, chociem
jej jeszcze nie widział i nie przeczuwał.
VIII Fok! Fok! Fok!
Przez ten cały czas służby u pana Jarosza Spytka najdłużej bywałem zawsze z panem Dominikiem, młodszym
sprawcą jego handlu, bo pan Heliasz zawsze albo nad tą
dużą księgą siedział, albo listy pisał, albo z samym panem
rozmaite kwity, rekognicjerekognicja (z łac. recognitio: rozpoznanie) --- kwit, potwierdzenie. i intercyzy handlowe przeglądał
i układał, zaś mendyczek Urbanek w szkole cały dzień
trawił, a tylko na obiad i co drugi albo trzeci dzień wieczorem przychodził, tak że jeno w niedziele i święta dłużej
zabawić się z nim mogłem, podczas gdy z panem Dominikiem
prawie od rana do wieczora bywaliśmy razem, to w indermachu na składzie między towarami, to w piwnicach przy
winie małmazji, którą się bezustannie to innym kupcom, to
do gospod miejskich, w całych kufach albo garncami wyprawiało. Hamał Woroba zatrudniał się także z nami, ale po
staremu milczał i jeno od czasu do czasu jakby niedźwiedź
mruknął, kiedy mu się kufa lub jaka ciężka paka towaru
z rąk umknęła lub co innego w ład nie szło.
Nadchodził właśnie czas jarmarków i było bardzo dużo
roboty, bo na jarmarki ważniejsze wysyłał pan Jarosz zawsze
kogoś z towarami; na znaczne jeździł p. Dominik, a na jarosławski, który był najgłówniejszy, nawet sam pan Heliasz;
na mniejsze wyprawiano kogoś z młodszych czeladników.
Gotowaliśmy tedy jednego dnia towary według regestrówregestr (daw.) --- rejestr, spis.,
które nam wypisał pan Heliasz, kiedy pan Dominik nie
mógł jakoś jednego regestru dobrze wyrozumieć i kazał mi
z nim iść do kantoru do pana Heliasza i jego, albo samego
pana zapytać.
W kantorze pana Heliasza nie było, tylko sam pan Jarosz
i jakiś drugi pan, który mi się bardzo znaczny wydał, bo
ubrany był bogato, szpadę miał pozłocistą przy boku i cudne
pierścienie na palcach, a pan Jarosz rozmawiał z nim po
włosku, snadź w bardzo ważnej rzeczy, bo ledwiem się na
progu pojawił i jeszczem się nie był opowiedział, a już mi
pan Jarosz ręka machnął i precz mi iść kazał. Wracam do
indermachu i mówię, dlaczegom się nie sprawił.
--- A to już wiem --- rzecze pan Dominik --- to jest
kupiec bardzo znaczny, wenecki, który wczoraj wieczorem
do Lwowa przyjechał; w ważnej sprawie on z panem Jaroszem rozmawia; nie dziw, że ci za drzwi kazano.
--- Pewnie sztych wielki jakiś z panem Jaroszem robi ---
mówię, bo pan Jarosz handle zamorskie prowadził i towar
towarem płacił, tak że na przykład za zamorskie korzenie
dawał wosk, sobole albo bursztyn, bo i to miewał niekiedy
na składzie, a taka zamiana ,,sztychem" się nazywa.
--- To nie o żaden sztych idzie --- odpowiada pan Dominik --- ten Wenecjanin to jest brat tego doktora Kurcjusza,
co tu zeszłego roku we Lwowie bez śladu przepadł.
--- Jak to przepadł? --- pytam ciekawie. --- Przecież to
musiał być znaczny człowiek, a o takich zawsze się wie i słyszy. Jakżeby na przykład przepaść mógł bez śladu pan
Jarosz albo pan Heliasz? Przecież tu we Lwowie Tatarów
nie ma?
--- Tatarów nie ma, ale bywają ludzie gorsi od Tatarów.
--- To go przecież nie zamordowali?
--- A co wiedzieć, jeżeli nie? Że przyjechał do Lwowa,
to wiedziano, ale aby wyjechał, nikt nie widział. Przepadł
tak kamień w studni!
--- A jakoż go nie szukano, kiedy był człek znaczny?
--- Szukanoć go, to prawda, ale, wierę, nie tam, gdzie by
się mógł naleźć.
Woroba, który siedział w kącie i słuchał, wyrżnął nagle
swoją grubą pięścią o dużą pakę, że jej mało w drzazgi nie
rozbił i zawołał:
--- Pod ziemią!
--- To go chyba zabito i zagrzebano --- powiadam ---
a czemuż go nie szukano pod ziemią? Panie Dominiku, raczcież mi powiedzieć, jako to było?
--- Fok! --- odezwał się znowu z kąta Woroba, ale tym
razem już ciszej, jakby sam do siebie mruczał.
--- To jest skryta rzecz i może już na zawsze tajemnicą
zostanie, choć ludzie dużo o niej gadali i na nowo gadać
o niej będą, skoro teraz umyślnie przyjechał tu ów kupiec
wenecki, aby dociekać, co się z tym jego bratem doktorem
stać mogło. Palec boży odkryje pewno zbrodnię, jeżeli to
zbrodnia naprawdę była, a wszystko mi jakoś mówi, że, wierę.
była.
--- Fok! --- ozwał się znowu z kąta Woroba, ale już
głośniej.
Wiedziałem ja, że Woroba, kiedy około małmazji chodził,
a osobliwie kiedy się wino z wielkich kuf do półkufek
przelewało, często gęsto łyknął sobie po drodze tak sprawnie,
że nikt tego nie widział, i zawsze potem do siebie mruczał,
a nawet pokrzykiwał, myślę tedy, że i teraz nie inaczej było,
i nie zważam na to.
--- Ten doktor Kurcjusz --- opowiada pan Dominik ---
pochodził z Wenecji, a był sławnym lekarzem w Krakowie
i często go stamtąd wielcy panowie do siebie, bywało, sto
mil i więcej poza Kraków wzywali. On się nie tylko lekarską
sztuką bawił, ale i handlem, a zwłaszcza srebra, złote łańcuchy i klejnoty wojewodom i kasztelanom woził, a także
pieniądze kupcom i panom ze szlachty pożyczał, bo ich dużo
miał i dużo swoją nauką zarabiał. Otóż rok temu właśnie
będzie, kazał mu jechać do siebie książę Ostrogski aż do
ziemi wołyńskiej, i doktor Kurcjusz wybrał się z Krakowa,
a jako zawsze zwykł był, wiózł z sobą dużą skrzynię, pełną
najprzedniejszego towaru, bo jak o tym dawał tu znać pan
Montelupi z Krakowa, przyjaciel i podobno krewny jego,
było w tej skrzyni mnogo srebra i złota, było dość pierścieni
i kanaków sadzonych samymi brylantami, rubinami i perłami, kilka złocistych kobierców i sporo innych przednich
osobliwości, a także driakwi funtów dwadzieścia. Ale co pewno
jeszcze więcej ważyło, miał z sobą pan doktor Kurcjusz
zapisy i kwity na wielkie sumy, które szlachta i kupcy dłużni
byli, a bratu jego, który z Wenecji do Lwowa umyślnie
przyjechał, już nie chodzi tyle o to złoto i klejnoty, co o te
papiery, bo w nich ogromny majątek leży i bez nich onych
długów dochodzić nie można.
--- A i to wszystko przepadło? --- pytam pana Dominika.
--- Fok! --- odzywa się znowu spoza pudeł i miechów
Woroba, ale teraz to już wcale z krzykiem.
--- Tak samo przepadło, jako i doktor --- odpowiada
pan Dominik i patrzy na Worobę, ale tak, jakby go dobrze
zrozumiał.
--- A jakżeż nie szukano, kto go wiózł, z kim jechał
i u kogo we Lwowie stanął? --- pytam znowu.
--- Jechał z nim od Jarosławia pan Jost Fok i u tego
Foka stanął w Fatrowskiej kamienicy, co jest narożna
w rynku na południowej połaci.
--- I tam przepadł? --- wołam i dopiero teraz widnieje
mi w głowie, czemu Woroba ciągle tak: --- Fok! Fok! --- z kąta
woła. --- Ale skoro ten doktor Kurcjusz z panem Fokiem
przyjechał i u pana Foka stanął, to pan Fok wiedzieć powinien, gdzie się podział.
--- Może i wie, ale nie powie.
--- A czy go pytano na ratuszu?
--- Pytano długo, bo i z Krakowa, i od księcia Ostrogskiego, i od pana starosty sandeckiego Lubomirskiego listy
do panów radziec i do pana wójta przyszły, aby się w to
surowo wdali, i sam wenecki senat przez pana Massarego
o to się upominał. Turbowano o to pana Foka w urzędzie, nawet go do więzienia pod Aniołem na kilka dni
zamknięto, ale on się odprzysiągł na ratuszu przed krucyfiksem i panami ławnikami, jako doktor Kurcjusz rzeczy
swoje przed sobą wysłał, cale ich z woza nie zdejmując,
a sam tylko u niego przenocował, a nazajutrz zaraz po
odemknięciu bram miejskich na drugim wozie odjechał.
Wrotni miejscy z początku mówili, że nikt taki żadną bramą
nie wyjechał, ale potem jakoś zaczęli mówić inaczej, że może
być, że im się tak zdaje, że nie pamiętają; a powiadano
sobie w mieście, że im ktoś za to dobrze zapłacił.
--- A wy, panie Dominiku --- pytam --- co o tym myślicie?
--- Ja to samo myślę, co nasz Woroba, ale mówić o tym
nie będę, bo to nie bardzo bezpiecznie.
--- Fok! --- krzyknie znowu Woroba gdzieś spoza miechów i kuf, jakby spod ziemi.
--- Panie Dominiku, a co za człowiek jest ten Fok!
--- Pan Jost Fok --- mówi pan Dominik --- jest niemieckiego pochodzenia, ale nie z takich cnotliwych Niemców,
z jakich pan Melchior Szolc albo pan Jan Alembek idzie,
bo mówią jedni, że ojciec jego był katem w Głogowie na
Śląsku, inni, że jest synem Żyda, co się pod szubienicą
wychrzcił dla uratowania życia, a znowu inni, że się on
Fok nie nazywa, tylko się tak sam przyznał, bo tych prawdziwych Foków rodzina jest i znaczna, i uczciwa. Ale dzisiaj
ma już prawo miejskie i posiadłość znaczną, i w łaskach jest
u pana rajcy Haydera, który go za swego faktora przy
handlach rozmaitych wziął, bo też ma to być człek bardzo
sprytny i przebiegły. I jeno co nie widać, że go do Czterdziestu MężówCzterdziestu Mężów --- organ doradczy przy zarządzie miasta w daw. Lwowie, składający się z przedstawicieli kupców i rzemieślników. wybiorą, a może i ławnikiem wrychle zostanie.
Ale pal go tam kat. Fok czy nie Fok, a ty mi idź znowu do
pana Heliasza z tym regestrem, jako go rozumieć mam.
Tego samego dnia pod wieczór przed zamknięciem handlu
kazano mi w sklepie samym pomagać przy obmiataniu szaf
i słojów z kurzu, co się u nas raz na tydzień, w sobotę,
bardzo pilnie odprawiało, i w ten dzień zawsze sklep wcześniej zamykano. Pilnował zawsze tej roboty pan Heliasz.
Kiedy tak, stojąc na drabince, spoglądnę przez otwarte
okno na rynek, widzę, idzie popod nasz sklep człowiek wysoki,
rudy, w kabacie z łosiowej skóry i z krótkim mieczykiem
przy boku, z bardzo przenikliwym a szpetnym wzrokiem,
którym to na prawo, to na lewo wodzi. Popatrzę nań raz
jeszcze i widzę teraz, że to ten sam Niemiec, który był
z podstarościm na leśnej polanie w owej chwili, kiedy mnie
kopiącego Kajdasz był przychwycił, i który tak ostro i tak
bacznie spojrzał wtedy na mnie, jak gdyby mnie sobie dobrze
chciał zapamiętać na zawsze.
Odwróciłem się szybko od okna, aby mnie nie zobaczył,
i serce mi zapukało od trwogi, a było się czego nastraszyć, bo ten Niemiec był przecie świadkiem, jak hajduk
Kajdasz padł krwią zalany od mojej ręki. Mało brakło,
a byłbym spadł z drabinki, tak mnie widok tego Niemca
przeraził. Udałem, żem bardzo zajęty robotą, i całą głowę
ukryłem poza duży słój, który podniosłem jedną ręką, drugą
niby kurz ocierając, choć mi ta ręka tam i sam biegała,
że owo cud był, żem niczego nic stłukł --- ale dobrze się tak
stało, bo Niemiec ten pod same okno podstąpił i pana Heliasza pozdrowił. Pan Heliasz podziękował, ale w rozmowę
się nie wdał, tak że Niemiec poszedł dalej. Poczekałem
chwilę, aż się dobrze oddali, i złażąc potem z drabinki,
pytam:
--- Panie Heliaszu, kto jest ten człowiek, który was pozdrowił?
--- A tobie na co wiedzieć? --- odpowiedział pan Heliasz,
bo bardzo nie lubił, aby przy robocie gadano, a osobliwie,
kiedy go kto z prostej ciekawości pytał.
--- Bom tego Niemca widział na wsi w Podborzu, kiedy
popioły u nas wypalać zaczęto.
--- To jest pan Jost Fok --- rzecze krótko pan Heliasz ---
faktor pana rajcy Haydera.
Zaczęło mi teraz serce naprawdę kołatać, zdało mi się,
że mi ono pod piersią ciągle tylko: Fok, Fok, Fok... --- woła.
Nie wiem już, jako dokonałem tej roboty, bom się po omacku
ruszał, z otwartymi oczyma, a przecież ślepy, i tak mi było,
jak gdyby to tylko mój cień był w sklepie, a ja sam gdzieś
daleko na innym świecie, bo taka już zawsze była moja
natura, że w pierwszej chwili, kiedy mnie co trafiło, na
pierwszy strzał, jako się to mawia, odbiegały mnie myśli
i samegom siebie gdzieś gubił, że się ani znaleźć można
było, ale po tej pierwszej chwili wrychle mi przychodziło
opamiętanie i sercam znowu nabierał, tak że radzić o sobie
już mogłem.
Tak też i teraz było. Pobiegłem do mego alkierzyka,
choć iść spać jeszcze za wcześnie, alem chciał być samotny,
aby nie pokazywać po sobie, że jestem w niepokoju i serdecznej trwodze. Tajemnica, Sumienie, CnotaMyślałem sobie, jaka to zła i niebezpieczna rzecz jest, mieć coś skrytego w duszy i sumieniu,
i musieć to osłaniać przed ludźmi, i strzec się, i pilnować
własnych słów, i kłamać milcząco! Cnotliwy człowiek skrytości i tajemnic nie ma, a ja takie zatajenie w sobie
noszę i nigdy do samego dna szczerym być nie mogę z dobrymi ludźmi, bo na dnie zawsze zostanie Semen i jego
przeklęty sekret, i ta żelazna puszka, która uczepiła się do
nóg moich jakby nieznośnie ciężka ołowiana kula!
I gorzko się o tym przeświadczyć teraz mogłem, jako
każdy postępek i każdy czyn taki, którego ci się spełnić
nie godziło, chodzi za tobą jakby cień i kiedy ci się zdaje,
żeś go zostawił daleko za sobą, to on ci na plecach siedzi,
i że to, co się źle stało, nigdy końca nie ma, ale wraca
do ciebie i poprzek drogi ci staje.
--- Fok, Fok! --- powtarzałem sobie w myśli, tak jak
Woroba za miechami w indermachu. --- Jeżeli mnie ten Fok
pozna, żem ja ten sam, co na polanie leśnej coś tajnego
wykopał, żem ja ten sam, co Kajdasza zabił, tedy diabeł
mnie już żywcem ma, bo będę w ręku złego człowieka, okrutnika, zbrodniarza, co doktora Kurcjusza zamordował, a co ze
mną będzie?
Niespokojną noc miałem, ale przecie tej jednej wielkiej
pociechy mi nie brakło, że Bóg lepiej zna moje serce i sumienie niż ludzie, i że mi potężnym świadkiem i obrońcą
być raczy, jeśli na mnie jakie ciężkie utrapienie spadnie.
IX. W pułapce
Kondycja ludzka, Los, MłodośćObudzi się rano ptaszek na zielonej gałęzi, świat mu
piękny, słonko ciepłe, na niebie pogoda. Strzępie rosę z piórek, zaśpiewa wesoło i wyleci z krzaka na wolność, na rozkosz, na zielone pola, na pszeniczne kłosy. Wtem pada
strzała z łuku myśliwca albo kamyk z procy pastuszka i owo
już na ziemi biedaczek ze złamanym skrzydłem. Tak i mnie
było. Młodość dlatego taka szczęśliwa, że wielką rzecz ma
sobie za małą, a małą za wielką. Smutek dla niej jakoby za
górami, a radość zawsze blisko; byle co, a już się cieszy.
Bo kiedyś młody, to poza siebie się nie oglądasz, a przed
siebie nie patrzysz; co się stało, to jakoby nigdy nie było,
a co się stanie, o to nie dbasz, zawsześ sobie rad i temu, co
dzisiaj ci przypadło.
Kiedy się nazajutrz obudziłem, a była to niedziela, nic
już z tego w głowie nie było, co mi wczoraj zasnąć nie dawało,
a to jedno głupstwo, że mi pan Niewczas zrobił już nowe
miejskie ubranie, i że je dzisiaj po raz pierwszy oblokę, tak
mnie radowało, że mi się życie wydało miłe, a świat piękny
jako nigdy. Kiedym się już ubrał, taki strojny wydałem się
sam sobie i tak cale inszy od wczorajszego, żem owo pomyślał: Już nie ma biednego Hanusika, jest teraz tylko pan
Hanusz!
Zaraz też wybrałem się na miasto, a najpierw chciałem
iść do katedry na ranną mszę. I owo tak mi się zaraz stało,
jako onemu ptaszkowi, albowiem ledwie w bramie byłem, kiedy
widzę i oczom nic wierzę: o kilkanaście kroków ode mnie idzie
hajduk Kajdasz, a koło niego ów Żyd turecki Kara-Mordach,
a obydwu prowadzi Lorenc złotniczck, ten sam, którego
poznałem w owej przygodzie z Tatarami!
Skoczyłem w tył i schowałem się w bramę, aby mnie
hajduk Kajdasz nie poznał, a już nie wiem, czego w onej
chwili więcej zażyłem: strachu czy radości? Byłem dotąd
pewien, żem Kajdasza zabił, i ciągle mi był w oczach jako
trup leżący we krwi na polanie, a tu go widzę, jak idzie żyw
i zdrów, i jeszcze bardziej oparzystyoparzysty (daw.) --- nabrzmiały, opuchnięty. na twarzy i z większym
jeszcze brzuchem, aniżelim go zostawił!
Spadł mi wielki ciężar z duszy i sumienia, żem nie zabójca, za jakiegom się miał, i prawie bym był rad ucałował
hajduka z samej wdzięczności za to, że jeszcze żyć raczy,
chociaż to pewno na moją biedę wyjdzie. O czarnym Żydzie
już w Podborzu wiedziałem, że go Semen na śmierć nie zabił,
jeno ciężko ranił, ale mówiono także, jako mu żaden balwierz
nie pomoże i że umierać będzie musiał --- tedy i temu bardzo
rad byłem, że Semen tak samo, jako i ja, nie jest mężobójcą, bo choć Kozak pewnie o to nie dbał, tom ja przecież
dbać musiał, skoro już przyjaźń i wspólność tajemną z nim
miałem.
Ale po tej pierwszej radości przyszły zaraz myśli markotne. Po co Kajdasz przyjechał do Lwowa i dlaczego jest
z nim Kara-Mordach? Nie o co innego im chodzi, jeno o Semena, a jeżeli im chodzi o Semena, to i o mnie, a nawet o mnie
więcej niż o Semena, bo o Semenie nikt nie wie, gdzie przepadł, a o mnie dowiedzieć się łacno było, gdziem jest, bom
przez Marianeczkę do matki pisał, a matka pewnie z samej
uciechy innym powiadała, żem we Lwowie na dobrej służbie,
u cnotliwych ludzi.
Tak myśląc, stoję ukryty w bramie i patrzę za nimi, dokąd idą, a w głowę zachodzę, co z nimi ma za kompanię
złotniczek Lorenc i gdzie ich prowadzi? Przeszli na poprzek
rynek od połaci południowej ku zachodniej. Lorenc podprowadził ich pod kamienicę jedną, wskazał im bramę i wrócił,
a oni obaj weszli do sieni. Wiedziałem, że to była kamienica
p. rajcy Uberowicza, który właśnie natenczas był obrany
wójtem miejskim i z panami ławnikami sądy sprawował;
nieraz mnie pan Heliasz albo sam pan Spytek do niego
posyła. Lorenc, wróciwszy, szedł ku kościołowi oo. Dominikan, ja też widząc, że tamci zostali w kamienicy pana wójta,
biegnę co tchu za Lorencem, a dopadłszy go, witam grzecznie i mówię:
--- Panic Lorenc, coście wy tego tureckiego Żula i tego
drugiego brzuchacza przez rynek gdzieś wiedli?
--- Pan Siedmiradzki mnie z nimi posłał, abym im ukazał,
gdzie mieszka pan Uberowicz, bo z nim, jako z wójtem,
mają ważną sprawę --- rzecze Lorenc.
--- A co to za ludzie i skąd? --- pytam udając, że ich nic znam.
--- Ten jeden, w tej długiej czarnej żupicy, to jest kupiec
turecki; mówi, że nawet sułtański, a ten drugi, to hajduk z Samborskiego zamku. Przyjechali za niemałą rzeczą: gdybyśmy to
mieli, czego oni szukają, hej! hej! pytaliby, co Lwów kosztuje!
--- To chyba całej fury złota i srebra szukają, ano i kilka
fur może --- rzekę na to.
--- Gdyby to były fury złota albo srebra, snadniej by im
znaleźć przyszło, ale to, co temu Żydowi wzięto, to ja
w garści zamknę, a przecież ono za połowę rynku stoi!
--- A cóż by to za cudowna rzecz była! --- wołam i mówię
dalej, aby złotniczka za język pociągnąć. --- Żartujecie zdrowi,
panie Lorenc, ze mnie, prostaczka.
--- To nie są żarty, ale sama prawda. Bo to jest brylant czyli diament najprawdziwszy, wielkości niepomiernej,
a najczystszej wody, a za taki brylant to i setki tysięcy
dukatów się płaci! Gdybyś ty miał brylant jeno laki, jak ziarnko
grochu, to już zań parę wołów kupisz, cóż dopiero, kiedy
taki, jak gołębie jajo! Owo taki duży brylant wzięto temu
tureckiemu Żydowi.
--- We Lwowie mu wzięto? --- pytam Lorenca.
--- Nie we Lwowie, ale gdzieś niedaleko Sambora;
napadł go tam w drodze Kozak jeden, czeladnik pana
Koniecpolskiego, zrąbał go srodze, w polu za nieżywego
zostawił, a z brylantem uciekł.
Zaparł się we mnie oddech na tę powieść Lorenca
i tak mi się duszno zrobiło, że i słowa jednego przez
chwilę wyrzec nie mogłem. Ale całą mocą się jakoś trzymałem, aby niczego po sobie nie dać znać i ochłonąwszy
jako tako, pytam złotniczka:
--- A co za sprawę ma z tym Żydem i z tym brylantem
pan Siedmiradzki?
--- Co za sprawę ma? Pan Siedmiradzki, jako jest złotnik
na całą Polskę sławny, a i poza Polską także, bo go i w Turczech, i w Moskwie, i w Niemczech dobrze znają, przecie
od tylu lat sam drogimi kamieniami handluje, i czy to on
jeden taki brylant naszemu Królowi Jegomości albo rozmaitym innym monarchom i książętom sprzedał? Carski skarb
w Moskwie to mu jeszcze całe krocie tysięcy winien za drogie
kamienie, diamenty, szafiry, rubiny, szmaragdy... ale co to
mówić, kiedy ty na to głupi.
--- Tom dlatego ciekawszy, panie Lorenc, i wdzięczniejszy
wam za to będę --- rzekę pokornie, aby złotniczka zachęcić
do gadania.
--- Owóż masz wiedzieć, że mój pan mistrz o ten zrabowany brylant już dawno odebrał listy, bo mu miał być
przesłany od księcia ziemi siedmiogrodzkiej, Betlen GaboraBethlen Gábor (Gabriel Betlen, 1580--1629) --- książę Siedmiogrodu w latach 1613--1629, król Węgier w latach 1620--1621.,
który kamień ten już był sobie u tego turskiego Żyda ujednał,
i jeno o to szło, aby mój pan go widział i wartość jego otaksował, i aby go potem do Amsterdamu, do Inderlandów
wyprawił --- gdzie brylant miał być oszlifowany, bo to jeszcze surowy kamień jest, taki jak z ziemi wyszedł. Opowiadał
nam pan Siedmiradzki, że o tym kamieniu już dawno słyszał
i że cudowne wieści o nim chodzą, jakby w bajce. Miał go
jeden bardzo znaczny Turek, basza sułtański, i temu go Kozacy
w Synopie nad Czarnym Morzem zrabowali, potem odbił
Kozakom basza ten kamień, ale w jakiś czas znowu sam
z brylantem w ręce kozackie się dostał, a od Kozaków
kupił go ten Żyd turecki. Ma ten brylant swoje nazwisko,
bo bardzo duże brylanty, że ich bardzo mało na świecie
jest, mają swoje własne nazwiska jak ludzie, i tak jest jeden
ogromny, co się nazywa Kohinor, drugi, co się nazywa
Nadyr-Szach, inny Moguł, znów inny Florent. A ten, co
temu Żydowi jakiś Kozak wziął, to jak powiadał nam pan
Siedmiradzki, nazywa się Oko Proroka.
Więcej mi wiedzieć nie było potrzeba! Oko Proroka!
A więc w tym małym żelaznym olsterku mieści się skarb,
za który kupić można Lwów cały, a przynajmniej połowę
rynku! A ja, mizerny pachołek, ja, podły czeladniczek w handlu pana Spytka, ja, chłopskie dziecko bez dachu i chleba,
jestem wiernikiem i stróżem tego skarbu, o który się krew
rozlewała i o który książęta listy rozpisują! A ten kamyk,
taki cudowny, taki drogi, że go całą furą złota nie zapłacisz,
leży w alkierzyku, w mojej skrzynce ubogiej, w której nic
nie ma, jeno kilka podartych koszulin, stara podborska
sukmanka, para buciąt podartych i owa książeczka: Officium,
czyli Godzinki do Anioła Stróża!
Pierwsza myśl moja była, biec zaraz do domu i zobaczyć,
czy żelazne olsterko jeszcze jest w tej skrzynce biednej,
która nie miała nawet zamka, bo ostatnimi czasy cale zapomniałem o nim i nie widziałem go już dość dawno.
Idę tedy do domu, ale nie od rynku, bom się bał natknąć
na Kajdasza, jeno od ulicy, co z tyłu niedaleko muru miejskiego była, bo kamienica pana Spytka dwa wchody miała.
Zastaję tylną bramę zamkniętą, bo ją w niedzielę zawsze
na cały dzień zamykano, o czym ja w pośpiechu moim
zapomniałem. Chcę wracać do rynku, kiedy czuję, że mnie
ktoś z tyłu silnie za ramię ułapił. Oglądnę się żywo i jakbym
upiora zobaczył, stanę nieruchomy i jakby skamieniały
z nagłego strachu!
Nade mną stał pan Jost Fok i wlepił we mnie swoje
oczy, zielonkawe i świecące jak u kota, a na ustach miał
uśmiech, z którym jeszcze mi się straszniejszy wydał. Nie
rzekł ani słowa, jeno ściskając moje ramię jeszcze mocniej,
powiódł mnie z sobą. Szedłem chwilę bez woli, jakoby bezduszne bydlę, ale gdym tak kilkanaście kroków uszedł,
szarpnąłem się z całej mocy, chcąc się wyrwać, ale Fok jeszcze silniej ścisnął mnie swoją dłonią i pociągnął dalej za sobą.
--- Panie Fok --- mówię --- puśćcie mnie, co mnie szarpiecie?
--- To ty mnie znasz? --- odpowiada i wiedzie mnie dalej.
--- A wy mnie znacie? Com wam zawinił i czego chcecie
ode mnie?
--- Ty jesteś Hanusz Bystry z Podborza --- rzecze Fok
głosem spokojnym, a przecie takim surowym, że się aż zimno
robiło. --- Ty jesteś Hanusz Bystry i jeżeli nie pójdziesz ze
mną cicho, spokojnie, pokornie, jako przyjaciel z przyjacielem, to pamiętaj, że tylko palcem ruszę, a jakby się ziemia
otworzyła przed tobą, zaraz tu będzie pan Kajdasz i pan wójt,
a pachołki miejskie za nimi.
I przyłożywszy palec do ust, nakazując mi milczenie, i znowu
tak na mnie groźnie popatrzył, że mi dreszcz przebiegł po
plecach. Nie było co namyślać się długo; gdybym się bronił i krzyczał, mogłoby być gorzej ze mną. Powiedziałem
sobie tedy, że lepiej iść na wolę bożą z tym strasznym człowiekiem aniżeli od razu na ratusz do więzienia, w straszniejsze może jeszcze ręce Kajdasza, pana wójta, cepakówcepak --- pachołek miejski, którego zadaniem było łapanie przestępców i sprowadzanie ich do więzienia.
miejskich, a co wiedzieć, czy i nie kata?
Tak weszliśmy w Ruską ulicę, a z Ruskiej na róg rynku
i do Fatrowskiej kamienicy, gdzie było mieszkanie pana
Foka. Weszliśmy na pierwsze piętro. Fok zapukał głośno
do drzwi, a po dłuższej chwili otworzyła nam stara szpetna
baba, z głową owiniętą w żółtą chustę, spod której wyłaziły
rozczochrane kosmyki siwych włosów, z dużymi okrągłymi
okularamistara szpetna
baba (...) z dużymi okrągłymi
okularami --- od średniowiecza po XVIII w. używano okularów mocowanych z pomocą sprężynki ściskającej nasadę nosa lub takich, które podtrzymywało się ręką, noszono je więc raczej do czytania niż przez cały czas. Okulary były też wówczas drogie. na garbatym nosie, że wyglądała jak sowa.
Nic widziałem nigdy czarownicy, ale kiedym przybył
do Lwowa, to mi opowiadał p. Dominik, że jakoś rok temu
spalono starą kuśnierkę Szurzykową, jako przekonanąprzekonany (tu daw.) --- oskarżony i skazany. w urzędzie o praktyki z nieczystą siłą; tedy sobie pomyślałem, że
Szurzykowa musiała pewno tak wyglądać, jak ta straszna
baba. Na moją pociechę Fok dał znak tej babie, a była to jego
matka, aby sobie poszła, bom się tej wiedźmy może bardziej
bał niż jego samego.
Kiedyśmy już byli sami w izbie, pan Fok puścił moje
ramię, bo dotąd ciągle mnie mocno trzymał, zamknął drzwi
na klucz i siadając na zydlu, patrzył na mnie, milczący, jak
kot na mysz złowioną. Ja tymczasem już nieco przyszedłem
do siebie i serca mi trochę przybyło, i zacząłem myśleć o sobie,
co by robić i jak by się z tej matni wydobyć! Byłem już wyrostek duży, szesnastoletni, na wiek mój cale silny, mógłbym
był już niejednemu chłopu stawić się na rękę: spojrzałem
tedy na Foka bacznie, jakbym go okiem chciał zmierzyć i zważyć, czy mu się dam, czy nie dam, i czy też siłą mocą nie wydrę
się z rąk tego złego człowieka. Ale Fok snadź zaraz odgadł,
co mam w myśli i oku, bo popatrzył na mnie przenikliwie,
wydobył z pochwy swój mieczyk, pomacał palcem ostrza
i znowu schował, a potem tak spojrzał na mnie, jakoby rzec
chciał samemi oczyma: Nie tędy, braciszku, droga.
--- Teraz możem pogadać z sobą --- ozwał się Fok po
chwili, a mówił już dość sprawnie po polsku, bo lat kilkanaście temu, jak był przywędrował do Lwowa.
--- Ja z wami, panie Fok, nie mam żadnej sprawy --- rzekę ---
i nic do gadania.
--- Ale ja mam z tobą --- mówi Fok na to. --- Mam ciebie
pozdrowić od Pana Kajdasza; zdrów jest, niedobrześ go
trafił rydlem, trzeba było lepiej.
--- Widziałem dziś sam Kajdasza i rad jestem, że żyje,
bom go zabić nie chciał.
--- Tedy i Żyda Mordacha widzieć musiałeś, a może już
i wiesz, po co tu przyjechał?
--- Nie wiem i nie dbam o to --- rzekę śmielej, bom
czul, że mi się pokora z tym człowiekiem na nic nie przyda.
--- Dlatego nie dbasz, że nie wiesz, ale jak się dowiesz,
inaczej będzie. Mordach przyjechał do Lwowa, imać kogoś
takiego, o którego ty bardzo dbasz, i oddać go na ratusz.
A tym ktosiem to ty jesteś.
--- A za cóż mnie imać mają? --- pytam.
--- Za co? Za to, żeś zbójca i złodziej.
--- To nieprawda!
--- Ja też tego nie mówię; to oni mówią. Ale ja bym nie
chciał w twojej skórze być i bardzo mnie ciebie żal.
--- Kiedy wam mnie żal, panie Fok --- mówię na to ---
czemuż mnie siłą pod kluczem trzymacie i z mieczem nade mną
stoicie jak nad złoczyńcą?
--- Bo ciebie ratować chcę, Hanusz.
--- Ratował mnie będzie Pan Bóg, a wy mnie puśćcie.
--- Dziękuj już teraz Panu Bogu, że tu siedzisz; masz ty
za co. Kiedybyś ty wiedział, co ciebie czeka, tobyś mnie na
klęczkach błagał, abym cię stąd nie puścił, i na próg byś się
kładł, a wynijść nie chciał.
Popatrzyłem na niego z niewiarą i z gniewem, że mnie
krzywdzi, niecnota, i jeszcze sobie ze mnie szydzi, co też
Niemiec zaraz zmiarkował i tak rzecze:
--- Właśnie teraz, kiedyś ty u mnie, cepaki ratuszowe,
których pan wójt wysłał, szukają ciebie u pana Spytka.
Gdybym cię był nie spotkał i nie ukrył u siebie, już by cię
wzięli na ratusz, już byś, niebożę, siedział teraz w Dorotce.
--- A za cóż by mnie brać miano do Dorotki? --- pytam
na pozór śmiele, ale w duszy nie bardzo mężny, bo Dorotka
to była nazwa ciemnicy więziennej, do której sadzano najgorszych złoczyńców we Lwowie.
--- Nie będziesz ty łgał przede mną, nie obełżesz mnie:
wiem ja dosyć, a ty wiesz więcej.
--- A cóż wy wiecie przeciw mnie?
--- Kto miał przyjaźń z tym Kozakiem, Semenem Bedryszką? Kto z nim napadł na gościńcu Żyda Mordacha?
Kto to zrabował, co Żyd miał przy sobie? Kto zakopał i wykopał?
--- To jest sprawa Kozaka, a nie moja; jam nikogo nie
napadł i nie zrabował. Szukajcie sobie Semena, kiedy wam
go trzeba.
--- A coś ty w lesie wykopał? --- zapytał nagle Fok i położywszy obie dłonie na moje plecy, tak ostro utkwił we
mnie oczy, jakby mnie aż do duszy chciał przeniknąć.
Wytrzymałem jego spojrzenie, anim mrugnął, i mówię:
--- Nic.
--- A jam to ,,nic" widział --- zawołał Fok już bardzo
niecierpliwy --- na własne oczy widział, bom cię przecie
zaszedł na tym w lesie! Co to za rzecz była w tym skórzanym mieszku?
Sunąłem niemy jak słup, kiedy mi to powiedział, bom
dotąd pewien był, że ani on, ani postarości, ani Kajdasz
nie widzieli, żem ów mieszek chował w zanadrze.
--- Co to było? --- woła teraz surowo Fok, pewny, że mnie
już ma.
--- Nie wiem, o niczym nie wiem.
--- Gdzieś to podział?
--- O niczym nie wiem --- znowu rzekę, i tak sobie już
postanowiłem, to jedno tylko powiadać, choćby mnie sto
razy pytał.
--- O niczym nie wiesz? --- rzecze na to Fok. --- A o tym,
czy także nie wiesz, jako pytają na ratuszu? Nie powiadano
ci jeszcze? Tam każdy złoczyńca najpierw tak mówi, jako i ty:
o niczym nic wiem. Tedy go po dobremu proszą: powiadaj,
nie daj się psować! A jak nie powie, tak jako ty powiedzieć
mi nie chcesz, tedy dają go katu, a kat bierze go na śrubę.
A wiesz, co to śruba? Jak kat pokręci, raz, drugi raz...
trzeci... wyciągnie ciebie jako strunę na skrzypcach, powykręca ci stawy i członki, powywraca łopatki, wszystkie
kości zaczną trzeszczeć, żebra się rozsadzać będą. I żebyś
jaki twardy był, śpiewać, niebożę, będziesz!
Przeszło po mnie mrowie od stóp do głowy i czułem,
że mi się włosy jeżą, bom ja słyszał o tym dużo jeszcze na
wsi, a i pan Dominik opowiadał mi, jako to złoczyńców
biorą we Lwowie na męki, jako im kat boki przypala świecą,
szarpie ciało rozpalonymi kleszczami i inne okrutne zadaje
udręczenia, aż póki się nie przyznają do zbrodni i nie wydadzą swoich wspólników, i jako zdarza się często, że najniewinniejszy człek, który dostał się w podejrzenie zbrodni,
na tych mękach sam siebie i drugich oskarża, sam powiada
na siebie to, czego nie zrobił, byle się z tych mąk wydobyć, a potem już bez żalu na szubienicę albo pod miecz
idzie, bo z popsowanym ciałem i tak by żyć długo nie mógł!
Pan Fok nie spuszczał mnie z oka, jakby miarkował
dobrze, co się we mnie dzieje.
--- Obacz się teraz, chłopie, jako stoisz --- rzekł po dobrej
chwili milczenia. --- Jeżeli mnie odpowiadać nie będziesz, to
odpowiesz katu. Co tedy wolisz? Katu wyśpiewasz wszystko,
a po takiej spowiedzi przyjdzie sroga pokuta: miecz albo
szubienica, bo tu o rozbój, o ciężkie poranienie i o kradzież sprawa. A komu z tego zysk? Tylko temu Żydowi
Mordachowi, a nie Kozakowi i nie tobie.
--- Ani wam --- rzekę już śmielej, bom znowu nieco
odwagi nabrał.
--- Ani mnie --- mówi na to Fok --- ale to twoja wielka
szkoda i twojego ojca, który jak mi powiadano, podobno
w pogańskiej niewoli żyje.
Zaświtało mi w głowie, kiedy to powiedział. Tędy tobie
droga, panie Fok --- pomyślałem sobie --- chodzi tobie o własny zysk; nie dla żadnej sprawiedliwości mnie tu trzymasz
i nie dla onego Żyda, ale dla siebie, abym tobie to wydał,
co mi Kozak Semen powierzył. Mówię mu tedy:
--- Panie Fok, a jak to umyśliliście? Sobie wam się chce?
--- Sobie i tobie --- odpowie --- bo ty sam tego ani sprzedasz, ani zjesz, ani się tym od szubienicy wykupisz. Pokaż
to jeno komu, a pewnie ci głowę zdejmą. A jak się mnie zwierzysz, będziesz bogaty, ojca z niewoli wykupisz i panem z chłopa
zostaniesz. W moim ręku --- to złoto, a w twoim --- to śmierć.
Masz wóz i przewóz; wybieraj, ale zaraz, w tej chwili, bo będzie za późno.
Na pokuszenie mnie powiódł ten niecnotliwy Niemiec, ale
zaraz pomyślałem sobie: Nie będziesz mu po woli, to zgubisz ciało; będziesz, to zgubisz i ciało, i duszę. Teraz mam
czyste sumienie i niczego się w sercu moim sromać nie potrzebuję, a jeżeli obrócę, przez chciwość będę zdrajcą i złodziejem. Niechajże się ze mną stanie, jako chce, ale wierności dochowam i przysięgi mojej nie złamię. Chcę tedy
Fokowi zaraz tak odpowiedzieć, kiedy naraz odzywa się silne
pukanie do drzwi. Fok powstał szybko z zydla, popatrzył
na mnie, a potem dokoła izby, jakoby szukał, gdzieby mnie
schować.
--- Kto tam? --- zapytał, a mnie dał znak, abym milczał.
--- Otwórzcie, proszę, panie Fok, to my obadwaj, ja i pan
Mordach --- odezwał się głos za drzwiami.
Poznałem zaraz --- był to głos hajduka Kajdasza! Struchlałem, pewien już tego, żem stracony! We dwa ogniem się
dostał, między dwie paszcze smocze! Na lewo wróg, na prawo
wróg, a ja bezradny pośrodku; jeno czekać, który będzie
pierwszy, co mnie we szpony chwyci! Zdało mi się tak, jakbym
w przepaść leciał, a na dnie śmierć widział!
Ale inaczej się stało. Nie tyłkom ja nastraszył się tych
gości; pan Fok także bardzo im był nierad. Rozglądnął się
szybko po izbie, potem nagle chwycił mnie za rękę i powiódł
do jakichś niskich drzwiczek, o których ja myślałem, że to
jest ścienna aimaryjka do chowania sukien, otworzył je, pchnął
mnie jakby w jakąś czeluść ciemną i te drzwiczki na klucz
za mną zamknął. Zleciałem gdzieś, jakby na jakieś schody
wąziutkie i strome, ledwiem się na nich zatrzymał, a dokoła
mnie była ciemność jak w piwnicy.
X. Ucieczka
Macając kolo siebie poznałem, że jestem na wąskich
schodkach, które w dół prowadzą, ale co tam na dole, w ciemności widzieć się nie dało. W górze nad sobą widzę tylko
światełko z izby, co się przedzierało przez szczelinki tych
drzwiczek, którymi mnie Fok wyprawił tak nagle. Podlazłem
tedy wyżej pod same drzwi i słucham, co mówią w izbie.
--- A to źle jest --- słyszę głos Foka --- kiedy tego chłopca nie macie jeszcze.
--- Z ratusza zaraz posłano pachołków do pana Spytka ---
imówi Kajdasz --- ale go tam nie było. Wyszedł rano i jeszcze
nie wrócił.
--- To i nie wróci --- powiada Fok.
--- Kiedy on tylko do kościoła miał pójść; wezmą go
pewnie, a może już i wzięli. Przyszliśmy po was, panie
Fok, abyście z nami szli na ratusz jako świadek, żeście
widzieli, co się stało onego dnia w lesie, i jako tego chłopaka
na kopaniu zeszliśmy. Pan wójt was prosić kazał.
--- Pan wójt nie pomoże i moje świadectwo nie pomoże,
kiedy chłopca nie ma.
--- Ale będzie --- odzywa się głos trzeci po rusku, a to był
pewnie glos Żyda Mordacha, który tylko po turecku i trochę
po rusku mówić umiał. --- Już na niego u tego kupca czekają
i po mieście go szukają także.
--- Szukają, ale nie znajdą --- rzecze krótko pan Fok.
--- Czemużby nie? --- pyta hajduk.
--- Bo uciekł.
--- Uciekł! --- zawołali razem hajduk i Żyd.
--- A uciekł --- mówi Fok --- i głupi by był, gdyby nie
był uciekł, skoroście łazili w jasny dzień po rynku, że was
każdy widział! Trzeba było mnie słuchać. Mówiłem wam:
nic jedźcie, zostawcie to mnie, a jeżeli już koniecznie
chcecie, ukryjcie się gdzie w gospodzie.
Mordach coś po turecku z gniewu zawołał, jakby klął,
i znowu po rusku się ozwał:
--- Gdzie on mógł uciec! Trzeba go zaraz łapać! A jak wy
wiecie, że uciekł?
--- Bo wiem, gdzie uciekł.
--- Wiecie, gdzie uciekł, panie Fok, i nie mówicie tego
zaraz, a my czas tracimy! Gdzież on uciekł? On nie mógł
daleko uciec; w którą stronę on uciekł?
--- We Lwowie jest cztery wyjścia, dwie bramy i dwie
furty, pewnie przez jedną z nich uciekł.
--- Panie Fok --- mówią razem i Kajdasz, i Żyd, bo prawie
zawsze razem mówili, pomagając sobie wzajem --- wy z nas
żartujecie, a nam się pod nogami pali!
--- A mnie się nie pali --- mówi pan Fok spokojnym
głosem --- bo ja tego chłopca jakbym w kieszeni miał.
--- To go nam dawajcie, na ratusz go dawajcie! --- woła
Żyd, a głos mu się trzęsie ze złości.
--- Dawajcie, dawajcie --- powtarza pan Fok tym samym
spokojnym głosem. --- Panie Mordach, i wy kupiec, i ja kupiec:
wy wiecie tak samo dobrze, jako i ja, że dawać, a nie brać,
to rzecz głupia jest.
Jakiś czas cicho było w izbie; przynajmniej jam nic słyszeć nie mógł, choć miałem ucho do drzwiczek przytknięte.
--- Panie Fok, czemu wy nie zaczęli od tego? --- ozwał się
nareszcie głos Żyda.
--- Bo to wasza rzecz była zaczynać, a zaczęliście beze
mnie --- odpowiedział Fok.
--- Co mam dać? --- pyta Żyd.
--- Co wam ten chłopiec wart? --- pyta Fok.
--- A co was ten chłopiec kosztuje? --- pyta Żyd.
--- To, co wam wart --- mówi Fok.
--- Jak przy nim tego nie ma, co mi Kozak wziął, to on
mi nic niewart --- powiada Żyd.
--- A jak przy nim to jest?
--- Sto dukatów --- rzecze Żyd.
--- To bardzo mało.
--- Dwieście dukatów.
--- To jeszcze mało.
--- Trzysta!
--- Jeszcze mało.
Mordach znowu zaklął z turska i prawie już nie krzyknął,
ale zacharczał, jako wtedy, kiedy Kozak Semen gardło mu
dławił:
--- Pięćset!
--- Panie Mordach --- rzecze teraz Fok --- jeżeli wam
chłopca dam, a u chłopca będzie to, czego szukacie, dacie
mi tysiąc dukatów. Ani grosza mniej! Spiszemy z sobą na to
intercyzę, złożycie pieniądze za rękę, a do jutra rana przystawię wam chłopca, gdzie chcecie: na ratusz, do gospody,
do kata, choćby prosto pod szubienicę. To moje ostatnie
słowo, jakem Fok!
Zaczęło się teraz frymarczenie i targowanie długie, to
głośne, to takie ciche, żem chwilami niczego dosłyszeć nie
mógł, ale to wyrozumiałem, że Żyd tyle pieniędzy nie miał,
aby je złożyć za rękę i zapis dawał, a pan Fok zapisu gołego
nie chciał, jeno żądał bezpiecznej poręki, a Mordach poręki
żadnej we Lwowie dać nie mógł, jako iż był nieznany nikomu,
tylko do jednego złotnika, pana Siedmiradzkiego, listy miał,
a ten był takiej znacznej poręki pewno mu nie dał. Stanęło owo
tym, że Fok zaraz z Mordachem do Żółkwi pojadą, gdzie był
pewien Żyd bogaty bardzo, co Mordacha jeszcze z Turek
znał i handle z nim miewał, i ten to Żyd miał dać porękę na
ów umówiony zapis. Skończyło się targowanie w izbie, słyszałem, jak ktoś, a była to oczywista rzecz, że sam Fok,
spróbował, czy drzwi z izby, przez które mnie wypchnął
w to moje więzienie, dobrze są zamnięte, i klucz z zamku
wyciągnął, a potem wszyscy wyszli i zostałem sam w ciszy
i ciemności.
Strach, NiebezpieczeństwoKiedyby baran znał i rozumiał ludzką mowę, a był przy
tym, jako go okiem ważą i czy tłusty rozważają, i o cenę
się jego targują, i nad tym radzą, jako z niego mięso przyprawić, czy upiec, czy uwarzyć, i jaki z niego kożuszek się
okroi --- pewno by mu tak było, jako mnie teraz, kiedym
tego wszystkiego wysłuchał. Utargowali mnie żywcem, tylko
czekać, jako mnie oprawią: czy stryczkiem czy mieczem.
Czegom się z ostatnich słów Foka tylko domyślał, to
mi teraz już całkiem jasne i pewne było: chciał się ten niecnota na obie strony ubezpieczyć; czy tak, czy owak, zawsze
jemu zysk. Albo mnie strachem weźmie i wydam mu owo przeklęte wykopane olsterko, które mnie na taką zgubę i ostatnie nieszczęście przywiodło, a wtedy, jeżeli tam ów duży
brylant jest, o którym mi mówił złotniczek Lorenc, weźmie
go sobie, a Żydowi będzie piskorz; albo ja mu niczego nie
zwierzę i nie wydam, tedy Żydowi mnie odstawi, jako obiecał,
i tysiąc dukatów weźmie. A czy owo pierwsze się stanie,
czy drugie, dla mnie to jedno; jam zawsze przepadł, bo choćbym stał się powolnym Fokowi, już ja z jego rąk żyw nie
wyjdę; nie będzie on chciał mieć we mnie świadka, znajdzie
na mnie sposób i to mnie czeka, co tego weneckiego doktora
Kurcjusza, o którym opowiadał mi pan Dominik.
Pomyślawszy tak nad tym wszystkim, zacząłem się rozglądać dokoła, gdzie jestem i czy jakiego ratunku nie znajdę.
Jak już rzekłem, byłem na jakichś stromych i wąskich schodkach i z początku zdało mi się, że w grubej ciemności, kiedy
jednak oczy się trochę opatrzyły, mogłem rozeznać, że jest to
mała izbuszka i że naprzeciw mnie, ale w samej górze,
przebija światło małymi szparami ze dworu, tak jakby tam
okienko było, ale przywarte żelazną albo drewnianą okiennicą. Schodzę ostrożnie po schodkach na dół, a było ich
niewiele, jestem na podłodze cegłami wykładanej. Oczy coraz
bardziej do ciemności mi nawykają, już rozeznać mogę, że
izbuszka nie całkiem pusta i są w niej jakieś sprzęty i rupiecie, snadź skład niepotrzebnych rzeczy. Podchodzę do onego
światełka i jakom się domyślał był, widzę, że jest okno, jeno
przysłonięte, ale wysoko i ręką go nie dostać.
Pocznę tedy szukać po ćmiepo ćmie (daw.) --- po ciemku, w ciemności., czy nie znajdę czego, na
czym bym mógł stanąć, aby dostać rękoma do okna i oderwać
okienniczkę, a tym sposobem światło mieć, bo wiedziałem, że
bez światła nie wydobędę się z mego więzienia. Kładę się
tedy na podłogę i tak na raczkachna raczkach (daw.) --- na czworakach (por. raczkować)., macając rękami, łażę po
ciemnicy, ale nic takiego nie natyka mi się po drodze, chyba
niekiedy szczura jakiego spłoszę, a o co zawadzę, to albo
próżna bania, albo flaszka, albo inne jakieś rupiecie, cale
dla mnie niezdatne. Trafiam nareszcie na jakieś puzdro drewniane, płaskie i nieszerokie, a zda się próżne, bo lekkie,
chociaż zamknięte. Biorę je tedy, ustawiam pod oknem, stawam na nie i jeszcze się na palce wspiąć muszę, aby dosięgnąć
okienka, ale już go teraz dosięgam ręką, choć mi trudno.
Chwytam za to, co mi się zdało być okiennicą, i dobrze
szarpnę, aby ją rozeprzeć, jeżeli zaszczepiona, albo i wyrwać
z zawiasów. Nagle usłyszę trzask pod sobą i padam na ziemię,
obalając się jak długi na podłogę, a tu już światło wpada
do komórki.
Wstaję i patrzę, co się stało? Okienko okrągłe nie miało
okiennicy, tylko je zastawiono deszczułką, snadź dnem z jakiejś kufy, i kiedym denko to uchwycił, i silnie szarpnął,
a ono zaraz puściło, to przewaliłem się moim własnym zamachem w tył i na ziemię. Ucieszyłem się bardzo, żem tak
ślepym, a szczęśliwym trafem wpuścił dzień Boży do tego
mego więzienia, a choć go dużo nie miałem, bo okienko
małe, a błony w nim takim odwiecznym kurzem i pajęczyną
pokryte, że ledwie się światło przedrzeć mogło, to przecież
już teraz dobrze rozeznać mogłem, gdzie jestem i co mam koło
siebie.
Była to mała sklepiona komórka, jakie bywają po lwowskich kamienicach, a w nich albo łaźnię mają, albo ich też
jako rodzaj skarbca używają, osobliwie tacy, co się zastawami trudnią. Zdaje się, że ta komora więcej onej strasznej
babie w żółtej chuście aniżeli samemu Fokowi należała, bo
więcej tu białogłowskich rzeczy było niż męskich; stały pod
ścianami statki gliniane i drewniane, fasy z masła i banie,
jakich przy syceniu miodów używają, kilka półsetek płótna
domowego, takiego jak je zawadowscy i zaszkowieccy tkacze
robią, ale leżało na podłodze także sporo ksiąg rozmaitych, od wieku pewnie nie ruszanych, bo grubo prochem
nasiadłych, a ze sprzętów innych był w kącie stół mały,
połamany, o dwóch tylko nogach i stała przy jednej ścianie
duża, mocno kowana skrzynia, taka ciężka, że ją ruszyć
trudno było z miejsca, i ta pewnie do samego Foka należała.
Siadłem sobie na tej skrzyni, dumając, co dalej pocznę,
a wszystkie myśli moje z jednej rzeczy bieżą i ku jednej
wracają, jak rój pszczół z ula i do ula, a to: jakby stąd
uciec.
Mam przed sobą dużo czasu, jeżeli wszystko tak się
stanie, jako w izbie uradzono. Będzie teraz jeszcze ze dwie
albo i trzy godziny do południa, tedy Fok jeśli pojechał
zaraz z Mordachem do Żółkwi, nie stanie tam prędzej jak dobrze
z południa. Będą się tam jeszcze pewno swarzyć i targować
z sobą, nim ową porękę spiszą, upłynie im choćby dwie
godziny, gdyby tego najspieszniej im było, dobrze pod wieczór dopiero wrócą. Jeżeli mi się uda uciec, to tylko przez
ono okno; innego sposobu nie ma. Okno okrągłe i ciasne: jam
wprawdzie nie gruby, a raczej wiotki, ale tak na oko trudno
zgadnąć, czy się przewlokę. A jeżeli się przewlokę, jak się
na dół spuszczę? A jeżeli się spuszczę, kędy tam na dole
się znajdę, bo ani wiem, gdzie to okienko wychodzi?
Tak rozmyślając ciągle, patrzę w ono okienko okrągłe
jakoby w zbawienie moje, jakoby w oko dobrego przyjaciela, co na mnie opuszczonego litośnie patrzy i mruga
tajemnie, abym się co rychło ratował, i tak mi się w tej
biedzie okienko to wydało jako słoneczko w onych wierszykach, które Urbanek na pamięć umiał: śliczne oko, dnia
oko pięknegośliczne oko, dnia oko pięknego --- cytat o słońcu z sielanki Żeńcy
Szymona Szymonowica (1551--1629).. Kiedy mu się tak przyglądam i mierzę okiem
jego szerokość i jego odległość od podłogi, dopiero obaczę,
że owo drewniane puzdro, na które stanąłem, kiedym chciał
okna dosięgnąć, i z któregom się obalił na ziemię, połamało
się pode mną i że to stąd był ów trzask, który padając słyszałem. Puzdro podstawiłem był sobie nie dnem ale bokiem,
bo było za płaskie, tak że kiedy się zapadło pode mną, zameczek się rozsadził, wieczko się popękało, a ze środka
wysypało się wszystko, co tam było. Nie było tego wiele:
kilka maluczkich bardzo flaszeczek, jakie bywają u doktorów
na bardzo ostre i drogie leki, długi tulich, a raczej sztylet
włoski i trochę papierów.
Wpadł mi w oko najpierwszy sztylet, bo mi mógł być
wielce użyteczny w mojej potrzebie. Wziąłem go do ręki
i wydobyłem z skórzanej pochwy: trochę był rdzą nadjedzony,
ale jeszcze ostry i jako broń mógł dobrze służyć. Zgarnąłem
potem papiery i chcę je nazad wrzucić do puzdra wraz z onymi
flaszeczkami, kiedy na jednym z nich wpada mi w oko napis
większymi literami:
Andreas Curtius --- Doctor Medicinae
Skwapliwie się teraz rzuciłem na te papiery, a dziękowałem w myśli mendyczkowi, że mnie w czytaniu przećwiczył, bom przedtem ledwie z drukowanego czytać umiał, a pisanego ani w ząb, zwłaszcza kiedy było drobne i choćby
troszkę tylko posuwiste i pokrętne. Było tych papierów kilkanaście sztuk, i po łacinie, i po polsku pisanych, a chociaż
wszystkiego nie tylko rozumieć, ale nawet odczytać nie mogłem,
przecie to mi jasna rzecz była, że wszystkie się odnoszą do
onego doktora weneckiego, Kurcjusza, który stanąwszy u pana
Foka we Lwowie, w taki tajemny sposób zginął bez śladu
i wieści. Były tam cyrografy i zapisy z pieczęciami i podpisami, jako np. pana Stanisława Lubomirskiego, starosty
sandeckiego, jakiegoś kupca augustiańskiego Natana, kupca
krakowskiego Waleriana Montelupi, który z moim panem
miewał handle, i innych, a wszystko to na same tysiące,
że ani jednej liczby nie widziałem, co by nie miała czterech
cyfr.
Zrobiło mi się zimno; struchlałem. Zdało mi się, że z tych
papierów krew ciecze, i że jak dobrze zacznę zaglądać po
kątach między one graty i rupiecie, znajdę tam trupa. Dzwoniło mi w uszach, co Woroba powtarzał w indermachu: ,,Fok,
Fok, Fok!", i już z tych papierów ostatnią pewność miałem, że Fok zamordował doktora Kurcjusza, i że mnie tak samo
zamorduje. Teraz jasna rzecz była dla mnie, że mam tylko
dwoje przed sobą: uciec albo umrzeć, a nic trzeciego nie
masz. Byłem jako skazaniec, co jeno słucha, kiedy kat do
drzwi zapuka. Poleciłem się Bogu i przygotowałem się na
wszystko, takie robiąc postanowienie, że jeżeli mi się nie
powiedzie uciec jakim sposobem, będę czekał z sztyletem
w ręku na Foka i rzucę się na niego pierwszy, i będę z nim
walczył na śmierć i życie, a jak już przyjdzie ginąć, to i on
ze mną zginie.
Zabrałem wszystkie papiery po doktorze Kurcjuszu, zrobiłem z nich jeden zwitek i schowałem dobrze w kieszeni.
Wiedziałem teraz, że jeżeli żyw stąd ujdę, będzie to sroga broń
na Foka, daleko straszniejsza aniżeli ów sztylet, który miałem
pogotowiu, i że wtedy on lepiej jeszcze będzie w moich
rękach, aniżeli ja dzisiaj w jego.
Ale jako uciec? Jako się rzekło, jedyna droga była przez
okienko, ale aby tędy się wymknąć, trzeba było dostać się
do okna, tak aby się móc przewlec przezeń leżąc na brzuchu,
nogami do podwórza, głową do komórki, było albowiem
nazbyt ciasne, aby w inszy sposób zrobić to była rzecz
podobna. Żeby zaś tym jedynym sposobem wydostać się
przez okno, trzeby było znowu ustawić sobie rusztowanie,
takie wysokie, aby równało się z framugą okienną. To była
rzecz główna i do niej się zaraz zabrałem.
Trzeba było najpierw przysunąć ową dużą i wysoką skrzynię do samej ściany pod okno, a była to robota niełatwa,
bo skrzynia była bardzo ciężka, a podłoga z cegieł bardzo
nierówna, tak że posuwać po niej ciężar było nazbyt trudno.
Nie tracąc czasu wziąłem się do tego. Co się przyprę do
skrzyni z całej siły, że mi aż żebra trzeszczą, to ledwie ją na
cal poruszę. Pot mi się już leje z czoła, ręce już opadają z wysiłku, krzyże nieznośnie bolą, a skrzynisko owo przeklęte
ledwie na pół łokcia polazło, jak ślimak po piasku. Ale że
tu o życie lub śmierć chodzi, tedy co upadnę na sile, to się
znów wzmagam, ostatniego tchu dobywam, a nie ustaję. Co
chwila przerwać muszę to przeklęte posuwanie, bo choć
skrzynia okrutnie ciężka, przecie nie musi być pełna, bo
co raźniej posunę po cegle, to zaraz zadudni i zadzwoni,
jakby w niej same łańcuchy się tłukły.
Dużo czasu stracił ja na posuwaniu tego skrzyniska
i już dobrze było z południa, kiedy nareszcie przywlokłem
je pod samo okno. Teraz wziąłem ów stół o dwóch nogach,
ale cóż z nim uczynię, kiedy na skrzyni stać nie będzie?
Oglądam się za czymś, czym by go podeprzeć można, aby
stał; nie ma nigdzie ani kawałka drewna, ani patyka. Nie
wiem już, jako uczynię, kiedy wpadną mi w oczy one stare,
zakurzone księgi na podłodze. Układam je pod stół zamiast
nóg brakujących i widzę z wielką radością, że teraz stół
mocno stoi, a od niego do framugi okna już tylko mało nie
dostaje.
Trzeba było teraz obaczyć, co jest za oknem. Wyłażę
tedy na to moje rusztowanie, ostrożnie, aby się książki nie
wysunęły i wszystko się nie obaliło pode mną. Widzę teraz,
że okienko ma dwa skrzydła, a w nich same małe szybeczki,
na ołów wpuszczone. Otwieram i obaczę, że jedno skrzydło jest na zawiaskach i da się łatwo wyjąć, ale drugie jest
nieruchome, w samym murze umocowane. Trzeba je siłą
wyłupić, próbuję rękami, nie pójdzie to. Złażę tedy na dół
i omal co nie przewracam sobą wszystkiego, ale jakoś przecie się ostało. Biorę z ziemi ów sztylet po doktorze i wszedłszy
znowu na górę, zacznę nim łupać ramy od okna. Szczęściem,
że choć były dębowe, przecie od czasu i niepogody bardzo
nadpróchniałe, inaczej kto wie, czy byłbym w czas dokonał
roboty, bo sztylet bardzo był do niej nieskładny, że tylko
dziobać i dziobać, a skutku nie widać.
Nareszcie wyjąłem całe okno i wsuwam się w otwór, a widzę
z wielką uciechą, że jest dość duży, aby się przesunąć plecyma. Rozglądam się teraz, leżąc w oknie na murze, który
był szeroki, i wychylając głowę, co tam na dole. Widzę
ciasne bardzo podwórko, dokoła murami wysokimi zamknięte, a wszystkie mury ślepe, żadnego w nich nie masz okna.
Jeden z tych murów, lewy, to był widocznie od Zarwanicy,
drugi, co był naprzeciw mnie, od ulicy Szkockiej, trzeci,
po prawej, od kamienicy pani rajczyni Korzeniowskiej.
Patrzę na sam dół pod siebie i tu widzę z pociechą moją
wielką drzwi, które nie mogą prowadzić gdzie indziej, jeno
w sień tej kamienicy, w której siedzę zamknięty, tak że kiedy
mi się powiedzie spuścić na ziemię, to będę miał kędy wyjść
na rynek, a już się bałem był, że z tego całkiem zamurowanego podwórka nie masz wyjścia i że znowu jak w klatce
się znajdę.
Teraz chodzi o to, jak się na dół spuścić? Wracam na
to moje rusztowanie, złażę na podłogę i prędko się obaczę,
że to kłopot mniejszy, bo mam przecież płótna aż nazbyt.
Popsułem go więcej, niż było potrzeba, nie dbając o to, że
się pani Fokowa gniewać będzie, bom go nadarł w pasy i nawiązał tyle, że owo nie z jednego piętra, ale mało co nie
z wieży ratuszowej byłbym się mógł spuścić na nim. Nie
miałem gdzie tej liny uwiązać u samego okna, tedy uwiązałem ją silnie do dwóch kolców żelaznych, które miała po obu
bokach owa skrzynia kowana, przewlokłem poza stół, a stamtąd miała pójść przez okno, alem jej nie puszczał jeszcze,
dopóki nie będzie pora ku temu, a zdało mi się, że dopiero
kiedy wieczór zapadnie, najlepszy będzie czas do ucieczki.
Zrobiwszy to wszystko, położyłem się na podłogę, bo mnie już
wszystkie kości bolały od umęczenia i sam nie wiedząc,
jako i kiedy, zasnąłem sobie w najlepsze.
Strach mnie zdjął niemały, kiedym się obudził, bo już
zmrok się robił. Gniewałem się sam na siebie, żem taki
niebaczny i żem się od snu nie bronił, bo łatwa rzecz była
zaspać aż do powrotu Foka, a wtedy już by dla mnie nie
było ratunku. Porwałem się, jakby kto mieczem we mnie
godził, poleciłem się Panu Bogu i Najświętszej Panience
i zabrałem się do ucieczki. Żeby się móc tyłem na brzuchu
przesunąć przez okno, trzeba było jeszcze podwyższyć
rusztowanie. Pomogły mi do tego dwie próżne fasy drewniane, które ustawiłem na samym wierzchu dnami do góry, jak
można było najbezpieczniej. Pomyślałem też o tym, że przesuwając się przez okno, będę musiał wziąć łokcie i ręce
z liną pod siebie, a kiedy tyłem przepychać się będę, pozdzieram sobie dłonie na murze framugi okiennej, tedy, jak się dało,
płótnem obwinąłem ręce.
Wylazłem na wierzch mego rusztowania, ująłem mocno
linę zrobioną z płótna, przysiadłem w raczki, a potem
nogi wsunąłem w okno i w tył zacząłem się sunąć. Nie taka
to łatwa sprawa była, jako mi się przedtem na oko zdawało;
nie miałem się o co zaprzeć, bo całe to moje rusztowanie
obalić się mogło lada czego; jakoż jak wąż musiałem się
pchać samym sobą, a potem jak szczupak w tył sobą miotać, aby się wysadzić z okna. Kiedym nareszcie połową większą
już się wysunął i rzucił się całą siłą w tył, tak się okrutnie
otłukłem w ręce i w głowę, żem omal przytomności nie stracił i ledwiem co liny z rąk nie wypuścił, a tak byłbym
pewno spadł na skręcenie karku. Na szczęście przetrzymałem to jakoś, ale kiedym się tak wymknął całym ciężarem
ciała poza okno, usłyszę trzask wielki; całe rusztowanie
obaliło się w tej komorze, bo lina jak nagle szarpnęła, tak
wszystko, co było na skrzyni: faski, książki, kulawy stół,
runęło tam na ziemię --- ale ja szczęśliwie stanąłem na dole.
Skoczyłem do onych jednych drzwi, które były na podwórzu, przebiegłem długi ciemny chodnik i wpadłem w sień
kamienicy, z sieni w bramę, z bramy na rynek. Nie myślałem nad tym poprzednio, kędy mam się chronić, jak już będę
wolny, tedy na chybił trafił biorę się ku ulicy Ruskiej. Ledwiem kilkanaście kroków ubiegł, słyszę, że pędzi ktoś za
mną i woła, aby mnie trzymano, i poznaję ze strachem, że
to Fok. Co mam tylko tchu w piersiach i siły w nogach,
pędzę jak strzała, kiedy nagle wpada mi w drogę ów mularczyk,
Włoch Banti, porywa mnie za gardło i woła:
--- Aspetta, ladro! Czekaj, złodzieju!
Chcę go gwałtem odeprzeć i byłbym go odparł, ale
w tej chwili chwyta mnie Fok za barki. Wyrywam się jak
mogę, kopię nogami, szamocę się, szarpię, kąsać próbuję ---
wszystko daremnie, trzymają mnie twardo obaj, a Fok do kamienicy swojej całą mocą mnie ciągnie. Kiedy tak myślę,
żem już zgubiony, bo nawet sztyletu wydostać nie mogę,
aby się bronić, tak mnie ciasno trzymali, jeden za gardło,
drugi za oba ramiona, nagle jakieś dwie ogromne łapy przewiną się koło mnie w zmroku, jedna chwyta za kark Foka.
druga Bantiego, i nim ja się sam szarpnę dalej, buch! obaj
leżą na ziemi. W lejże chwili ktoś mnie ułapił za ramię i mówi
do ucha:
--- Uciekaj za mną!
Był to Woroba. Nim się tamci dwaj podźwignęli z ziemi,
on już odsądził się daleko ku Bosackiej furcie, a ja za nim.
XI. Karawana do Turek
Biegłem za Worobą, nie wiedząc dokąd; najpierw ku
Bosackiej furcie, od furty wzdłuż miejskiego muru aż do
Ormian, od Ormian znowu popod dom pana Stancla Szolca
nazad ku ulicy Bożego Ciała, aż nareszcie widzę, żeśmy zrobili jakoby koło i dobiegamy do tylnej bramy kamienicy
pana Spytka. Tu się hamał zatrzymał, wyjął z kieszeni
klucz, otworzył bramę, pchnął mnie w sień i zaraz zamknął.
Stanąłem zadyszany, a skorom tylko trochę tchu złapał, pytam;
--- Woroba, a mnie tu szukano z ratusza?
--- Szukano --- rzecze Woroba i ciągnie mnie za sobą do
indermachu.
Byłem bez czapki, bo została u Foka; mówię mu tedy, że
muszę wziąć sobie starą czapkę z mojego alkierzyka. Puścił
mnie, ale w ślad poszedł za mną. Już było całkiem ciemno;
idę po omacku do kąta, gdzie moja skrzynka stała, a miałem na myśli nie czapkę, ale ową żelazną puszkę Semenową, czy też jest jeszcze. Szukam, skrzynki mojej nie ma.
--- Woroba, a moja skrzynka? --- mówię przestraszony ---
czy mi ją wzięli?
--- Może by byli wzięli --- rzecze Woroba --- alem ją
zawczasu schował. Jest w indermachu za belami z bawełną. Idź
ty tam zaraz, schowaj się poza bele, a z Fokiem się
nie wdawaj!
_ Woroba, Bóg wam za to zapłać, żeście mnie żywcem
temu Niemcowi wydarli! W sam czas było, bo gdyby nie
ten traf szczęśliwy, już by i po mnie było.
--- To żaden traf --- mruknął hamał jak niedźwiedź zaspany, bo tak zawsze wyglądało to u niego, kiedy co
mówił --- ja ciebie rano z daleka widział, jak ty z Fokiem
za pan brat szedł. Ja miał ciągle dom Foka na oku, a kiedy
ciebie nie było i pan Heliasz rozpytywał, a mendyczek
i pan Niewczas przychodził, ja im dobrze mówił: ,,Fok!" Oni się śmiali ze mnie, a prawda moja była: Fok!
Zawiódł mnie do sklepu między towary, gdzie moja
skrzynka już była. Niby szukając czapki, chwyciłem za sukmanę, macam, żelazne olsterko jest! Wyjąłem je i ukradkiem
schowałem do kieszeni, choć i tak Woroba byłby nie
mógł widzieć, bo w indermachu ciemniutka noc była.
--- Woroba --- mówię teraz --- nim się dzień zrobi, mnie tu
już nie będzie. Tak Bóg dał, że choć nic złegom nie zrobił,
przed złymi ludźmi uchodzić muszę. Ale pana Heliasza muszę
widzieć, koniecznie muszę. Mam bardzo pilną sprawę do
niego. Czy pan Heliasz w domu?
--- Pan Heliasz jest na górze, u pana na wieczerzy z tym
kupcem, co przyjechał.
--- Idźcież do niego, na Boga was proszę, idźcie i wywołajcie go do mnie; powiedzcie: wielką sprawę do niego mam.
Nie moją sprawę, cudzą, ale ważną, nieomieszkanąnieomieszkany (daw.) --- pilny.. Idźcie,
proszę, ja wam tylko jedno powiadam: Fok!
Woroba namyślał się trochę, ale poszedł, a pewno go to
najbardziej skłoniło, żem Foka mianował. Za chwilę wrócił i
z latarnią, a z nim przyszedł pan Heliasz. Nic do mnie nie
rzekł, jeno popatrzył mi w oczy, a zdało mi się, że nie
z gniewem, ale jakoby z żalem i smutkiem.
--- Panie Heliaszu, nie o sobie wam chcę powiadać,
nie czas mi teraz. Ale weźcie te papiery i nieście je zaraz
do pana Spytka i do tego kupca z Wenecji, brata doktora
Kurcjusza! --- mówię i wyciągnąwszy z kieszeni papiery
znalezione w komorze u Foka, daję mu je do rąk.
--- Co to za papiery i skąd je masz? --- pyta pan Heliasz.
--- Fokowi je zabrałem, a co w nich jest, obaczcie.
Pan Heliasz wziął papiery i poszedł, a hamał Woroba
zamknął żelazne drzwi od indermachu i także mnie opuścił.
Minęła dobra godzina, kiedym zasłyszał znowu klucz w zamku
i wszedł Woroba.
--- Pan Heliasz każe ci do siebie --- mówi i z latarką
idzie naprzód.
Poszedłem za nim na drugie piętro, gdzie pan Heliasz miał
swoją izbę; zastałem go samego. Znowu popatrzył na mnie tak
samo, jak przedtem, z żalem i smutkiem, a mnie to markotniej
było, niż gdyby mnie z gniewem wielkim ofuknął.
--- Powiadaj, jakoś tych papierów dostał? --- pyta.
W krótkości mu mówię, że mnie rankiem pan Fok gwałtem do swego mieszkania zawiódł, że mnie tam w ciemnej
komorze zamknął, żem te papiery tam znalazł i żem przez
okno uciekł --- ale o co rzecz szła między nami, o tym ani
słówka nie rzeknę. Mówi pan Heliasz na to:
--- Co tobie za sprawa z panem Fokiem?
Milczę chwilę, nie wiedząc, co by rzecz, a nareszcie
mówię:
--- Pan Fok chce mieć ode mnie to, czego ja mu dać
nie mogę i chce wiedzieć to, czego ja mu nie powiem.
--- Ani mnie?
--- Panie Heliaszu --- wołam ja i całuję jego rękę --- na
Boga żywego, nie myślcie źle o mnie! Do czasu ufajcie, żem
ja nie złoczyńca i na sumieniu żadnej winy nie mam! Nie
pokaże się na mnie nic, choć ja dzisiaj sam obronić się nie
mogę, jakobym tego chciał.
--- Nie powiadajże mi --- rzecze pan Heliasz --- jeżeli nie
chcesz albo nie możesz --- nierad ja nawet wiedzieć; wolę
już tak. Ale to masz wiedzieć, że u pana Spytka zostać nie
możesz, a i we Lwowie także. Szukał ciebie pan wójt, chciał
ciebie na ratusz. Pan Spytek powiedział, że ciebie nie ma
w domu, ale gdybyś wrócił, obiecał cię zaraz w urzędzie
stawić. A tego tobie mówić nie trzeba, że pan Spytek słowa
dotrzyma.
--- Mamże zaraz iść? --- pytam.
--- Przez noc tu zostaniesz i jutro przez cały dzień, ale
aby cię oko ludzkie nie widziało. Jeden tylko Woroba wiedzieć o tobie będzie. Trzydzieści lat służę panu Jaroszowi,
a przez ten czas nie skłamałem mu ani razu; jutro mu skłamię po raz pierwszy, bo jak mnie zapyta, powiem, że cię nie ma.
Ocaliłeś mnie od nieszczęścia, może od śmierci; ja też ciebie
chcę ocalić od nieszczęścia, a może także od śmierci. Ale
już kwita będzie między nami, nic ja już więcej uczynić nie mogę.
Żal mi wielki ścisnął serce, że tracę i poczciwą sławę,
i dobrodzieja, że ci wszyscy cnotliwi ludzie, których mi
Bóg był dał, sierocie, za złoczyńcę mieć mnie teraz będą, i że
znowu tułać się muszę po świecie jako pies bez pana. Zacząłem płakać i od tego płaczu słowa wyrzec nie mogłem.
Pan Heliasz patrzył na mnie przez chwilę milczący, a potem
tak mówił dalej:
--- Widzę ja twoje łzy, ale serca twego nie widzę; nie
wiem, czy one z czystej duszy płyną. Jeżeliś żadnego złoczyństwa nie winien, Bóg cię nie opuści, owszem ścieli ci
się teraz droga, na której wielkiej pociechy dostąpić możesz,
jeżeliś wart. Czegoś tak bardzo chciał, teraz to masz: pojedziesz do Turek!
--- Do Turek! --- zawołałem, uszom własnym nie wierząc.
--- Palec to boży sprawił. Papiery, któreś uniósł z domu
pana Foka, oddałem bratu doktora Kurcjusza, panu Curti
z Wenecji. Są to cyrografy i zapisy na wielkie sumy, które
się nieboszczykowi bratu jego należą; bez tych papierów,
co wiedzieć, czyby je był kiedy odebrał, a w nich wielka
majętność leży. Tedy pan Curti, wdzięczen za to, dziesięć
cekinów dla ciebie przeznaczył. W skarbonce twojej także
się mały grosik uzbierał, razem to na sumkę się złoży:
możesz o tym ojca szukać. Droga cię nie będzie kosztować
ani tam, ani nazad, jeśli Bóg da szczęśliwie.
Upadłem do nóg panu Heliaszowi, chciałem ucałować
stopy jego, ale pan Heliasz nie dopuścił tego i mówił dalej:
--- Tak się na twoje szczęście trafiło, że pojutrze wyjeżdża pan Harbarasz z karawaną do Turek. Uproszę go,
aby cię wziął z sobą, jako czeladnik jego pojedziesz. Masz
mu pilnie i wiernie służyć w drodze, posłusznym być i poczciwym w każdej okazji, złej czy dobrej. Nie dlatego jeno, abyś
mnie wstydu nie zrobił, ale dlatego, żebyś na siebie szkody
i biedy ciężkiej nie sprowadził, bo to ci powiadam, że jak
co przewinisz, jak się tej służby godzien nie pokażesz,
z wozu ciebie pan Harbarasz zrzuci i samego zostawi, choćby
to na pustyni albo między ludożercy było.
--- Choćby mnie na to jeno wziął --- rzekę --- abym najpodlejsze rzeczy robił, choćby na to, abym w nocy jako
pies koło wozów biegał i jako pies na złodzieja szczekał,
to za takiego psa wiernie mu będę służył, panie Heliaszu!
--- Dam ci także list do Jędropola --- mówi dalej pan
Heliasz --- do księdza karmelity, Benignusa, który tam
teraz jest i o wielu więźniach chrześcijańskich wie; może
co o ojcu twoim zasłyszał, to ci pomoże. I pieniądze, i list
podam ci jutro wieczór przez Worobę, a jak pana Harbarasza
znaleźć, także się od Woroby dowiesz. A przez jutrzejszy
dzień siedź w ukryciu, aby cię, broń tego Panie Boże, nikt
nie obaczył, bo o gardło twoje chodzi.
Rzekłszy to, pan Heliasz szybko odszedł, nie zostawiając
mi czasu, abym mu podziękował, a Woroba na klucz mnie
zamknął. Ległem na próżnych miechach, ale cale nie spałem
aż do świtu. Następny dzień okrutnie był mi długi i tak mi
się zdało, iż mu już nigdy końca nie będzie, jako iż ciągle
byłem sam i nikt do mnie nie zaglądnął prócz Woroby, który
jeść mi przyniósł, ale nic gadać nie chciał i tylko po staremu jak niedźwiedź pomrukiwał. Miałem dużo czasu do myślenia w tej samotności: rozpamiętywałem sobie, co się ze
mną przez tych kilka miesięcy działo i jakie przygody mnie
bezustawnie spotykają, że mną los jakby piłką rzuca, nie
dbając o to, gdzie padnę: na zieloną ruń czy na ostry kamień lub w ciernie i pokrzywy --- ale wszystko te moje żałosne myśli wybijała mi z głowy radość, że jadę do Turek, jakom
tego z całej duszy chciał, nigdy nie tracąc nadziei, że mi Bóg
dozwoli powrócić z ojcem.
Ale jeden ciężki kłopot siedział mi przecie na głowie
i ustąpić nie chciał, a to owa Semenowa tajemnica, owa
żelazna sekretna puszka, która już tyle biedy na mnie sprowadziła, a pewno jeszcze i sprowadzi, a nie wiem, co z tym
począć, bo nosić się z tym gorzej niż z kamieniem u szyi,
a pozbyć się tego nie mogę. Gdyby nie to, iż Kozak wyraźnie
mi mówił, że na tej tajemnicy wszystko zależy, aby wyswobodził swego ojca z niewoli pogańskiej, nie wiem, czybym
mu był tak statecznie i z narażeniem własnego zdrowia i życia
dochowywał przysięgi. Ale pamiętałem zawsze o tym, że owo
obaj z Semenem na jednym wózku siedzimy, obaj w sercu
jedno nosimy, bom przecie i ja także ślubował ojca mojego
doszukać się koniecznie. Tylko co teraz zrobić? Wziąć tego
przeklętego olsterka z sobą chyba nie mogę do Turek, bo kto
wie, jakie mnie tam nowe przygody czekają, a zostawić? Gdzie?
Komu? A gdybym to gdzie i zakopać chciał, już nie mogę,
skoro do samego wyjazdu z panem Harbaraszem siedzieć
muszę zamknięty.
Doczekałem się nareszcie wieczora. Gdy się już dobrze
ściemniło, słyszę klucz w zamku, otwierają się drzwi i wchodzi Woroba. Widzę, że nie taki jako zwykle: czegoś kontent.
Przyniósł mi wieczerzę, a kiedym jeść począł, on nagle machnie
ręką, jakby już czemuś koniec był, jakby coś już zapadło,
i mówi:
--- Fok!
Popatrzę na niego i śmiać mi się chce, a on także gębę
wykrzywił, jakby coś bardzo kwaśnego albo gorzkiego właśnie
co połknął, a to u niego śmiech znaczyło, i rzecze:
--- Fok! Uciekł Fok!
I opowiada mi, ale takimi urywanymi słowy, jako to jego
zwyczaj był, że trzeba je było po jednemu łapać i zbierać,
jak rozsypane paciorki, a potem jedno przy drugim nizać,
nim się to wszystko w zrozumiałą powieść ułożyło, opowiada
mi, że Fok uciekł ze Lwowa, pewnie dlatego, żem mu papiery
zabrał, z których wynika, iż to on doktora Kurcjusza potajemnie ze świata zgładził, że zaraz nazajutrz po mojej
ucieczce pan wójt z przysięgłymi i z pachołkami do niego
się wybrał, aby dom cały przeszukać; że rzeczy jakieś po
tym weneckim doktorze poznachodzili, ale samego Foka nie
dostali, bo znikł bez śladu, zwietrzywszy, co się święci,
i że w końcu jutro dalej szukać będą i kopać w piwnicach,
czy trupa gdzie nie znajdą. Kiedy Woroba skończył swoją
powieść, a raczej kiedym ją z niego słówko po słówku prawie
że nie wygrzebał, tak to ciężko szło, zabiera się do wyjścia
i mówi:
--- O północy przyjdę. Pójdziemy do pana Harbarasza.
--- Woroba --- rzekę --- wielką mam do was prośbę, siła
mi na jednej rzeczy zależy. Chciałbym koniecznie widzieć
jeszcze pana Grygiera Niewczasa, nim pojadę. Muszę przekazać matce, co się ze mną dzieje i że w daleki świat idę,
a tego inaczej zrobić nic mogę, jeno przez pana Niewczasa,
który ma szwagra w Samborze.
Nie chciał zrazu, ale tak go bardzo o to prosiłem, że
w końcu zezwolił. Otworzył mi tylną bramę od kamienicy,
ale samego puścić mnie nie chciał, jeno za mną szedł. Kamienica Kłopotowska, w której pan Niewczas mieszkał i która
była jego własna, znajdowała się, jakom już dawniej wspominał, tuż koło muru miejskiego, niedaleko rynku. Przesunęliśmy się w ciemności, nikt nas nie poznał, a mało i kto
spotkał. Woroba czekał na mnie pod domem, a ja wszedłem do
środka, bo jeszcze było otwarte. Czeladzi już w warsztacie nie było, siedział tylko pan Grygier z Marianeczką przy
wieczerzy. Kiedy mnie obaczyli, oboje żywo powstali od
stołu, tak na mnie patrząc, jakbym owo z tamtego świata
wrócił. Pozdrowiłem ich grzecznie i mówię:
--- Panie Grygier, przychodzę się z wami pożegnać, i z panną
Marianeczką, i szczerym sercem podziękować, żeście łaskawi
na mnie bywali. A proszę was, panie Grygier, i pannę
Marianeczkę proszę, abyście nie dali wiary, kiedy źle o mnie
mówić będą. Bo ja się do niczego złego nie znam i Bóg to wie,
żem w sumieniu moim nie winowajca.
Pan Grygier łyżką po misie dzwonił ze spuszczonymi w dół
oczyma, snadź w kłopocie był, co ma rzec na to, a Marianeczka także nic nie mówiła, ale patrzyła mi prosto w oczy,
bystro i przenikliwie, jakoby mi wyczytać chciała z oczu
i oblicza, jeżeli prawdę mówię. Nie spuściłem oczu, bom się
nie miał czego wstydzić w duszy, a Marianeczka pyta:
--- A dokąd Bóg prowadzi?
--- Do Turek z karawaną jadę zaraz o świcie.
Zaczęli mnie teraz pytać, a jam co mógł, to powiedział,
a serce mnie bolało, że tym dobrym ludziom wszystkiego
powiadać nie mogę i kryć się przed nimi muszę z własną
prawdą, jakby to nie była rzecz godziwa i moja, ale kradziona. Przyrzekła mi Marianeczka, jakom ją o to prosił,
że przez swego wuja, pana Zybulta, da znać matce do Strzałkowic, co się ze mną stało, i że ją pozdrawiam, i proszę, aby
się zbytnio nie troskała o mnie, bo mnie Bóg raczy powrócić
z tej drogi, a może i nie samego. Jużem chciał iść, kiedy
Marianeczka czekać mi kazała chwilę, a sama wybiegła do
drugiej izby. Pan Grygier zaraz też przystąpił do mnie, wziął
mnie za obie ręce, nasrożył wąsa, namarszczył czoła i po staremu woła:
--- Jedziesz do Turek; nic się nie bój, chrrry! Jam pod
Chocimem 100 000 Turków widział, chrrry! 1000 armat tam
biło, a nie bałem się nic a nic...
I byłby pewno dalej tak po rycersku mówił, jako już
taka to jego słabość była, ale Marianeczka wróciła, a on
teraz zaraz przestał. Wyniosła coś Marianeczka z drugiej
izby i podając mi, mówi:
--- Niech to Hanuszek zawsze na piersiach nosi, a Panna
Święta niech go chroni i wraz z ojcem niech go zdrowo
do domu przywiedzie.
Był to medalik mosiężny z wizerunkiem Najświętszej
Panny Marii na jedwabnym sznureczku; wziąłem go wdzięcznym do głębi sercem, a do dziękowania nawet jednego
słówka znaleźć nie mogłem od rzewności i radości zarazem,
bo mi się tak jedna z drugą zespoliła w duszy, żem jakoby
między śmiechem a płaczem wisiał. Nosiłem ten medalik
odtąd zawsze, nigdym się z nim nie rozstawał, z nim też umrę
i z nim mnie pochowacie... Z ciężkim sercem wróciłem do
kamienicy pana Spytka i do mojego schowania, a kiedy
Woroba już chciał odejść i znowu aż do północy na klucz
mnie zamknąć, przychodzi mi nagle myśl do głowy powierzyć się jemu. Mówię tedy:
--- Woroba!
Hamał, zamruczawszy po swojemu, zatrzymał się u wyjścia.
--- Woroba! Razu jednego był Kozak...
Woroba otworzył na mnie szeroko oczy i mówi:
--- A co to, bajka będzie?
--- Bajka będzie, ale prawdziwa --- rzekę --- o Kozaku
bajka, o prawdziwym, o takim Kozaku, co za Dnieprem,
za porohami żyje, z Turkami i Tatarami wojuje, na Czarne
Morze się wyprawia, pogańskie grody i zamki pali...
Woroba, który przed chwilą patrzył był na mnie jak na
babę przy kądzieli, co dzieciom bajki opowiada, i ciągle
przy otwartych drzwiach stał, aby wyjść, zawarł teraz drzwi
i z ciekawości przystąpił do mnie bliżej, a nawet latarkę
i klucz, które trzymał ciągle w pogotowiu, na pakę dużą
położył; widocznie, że rad wiedzieć, co to za powieść będzie.
A to już tak jest, że ludzie greckiej religii, chłopi ruscy,
a osobliwie, którzy pode Lwowem żyją, wielce się w kozactwie kochają: nie mają oni nic za większą szczęśliwość
na świecie nad kozackie życie i nad swawolę mołojców, których jako najprzedniejszych rycerzy i bohaterów sobie cenią.
Jakoż w dwadzieścia kilka lat potem, kiedy nastały okrutne
bunty i wojny kozackie pod onym zaporoskim hetmanem
Chmielnickim, co przeciw Królowi naszemu Jegomości i przeciw Rzeczypospolitej miecz podniósł i z czernią swoją przy
pomocy Turków Lwów oblegał, szturmem go chcąc dobyć,
a wszystko w pień wyciąć, tedy ci ruscy ludzie jawnie z nim
trzymali, do Kozaków się przedawali, za szpiegi i wywiady
im służyli, króla i naszych zdradzając.
Woroba był chłop poczciwy i pracowity, u pana Spytka
długie lata już służył, ale i on z ruskichruski (tu daw.) --- ukraiński. wolanwolanie --- mieszkańcy nowo zakładanych wsi, nazywanych ,,wola", zwolnieni z części podatków i obowiązków pańszczyźnianych. przedmiejskich pochodząc, za kozactwem przepadał. Widzę, że uważnie
bardzo słucha i mówię dalej:
--- Ten Kozak to był Kozak z Kozaków, z dziada pradziada mołojec. Ojciec jego był starszym Kozakiem, jak to
oni zowią: assawułą, a taki był straszny Turkom, że sam
sułtan wiedział o nim, a baszowie truchleli na jego wspomnienie. Tego assawułę jeden Żyd turecki zdradą pojmał
i Turkom sprzedał, teraz go oni mają w swoich rękach i jęczy
on u nich w okrutnej niewoli, tak jako i mój ojciec, o którym
wiecie. Słuchacie mnie dobrze, Woroba?
Hamał potrząsł głową kilka razy na znak, że ciekaw
i że uważnie słucha, co będzie dalej.
--- Owoż ten Kozak chce pomścić się na Turkach i na
onym Żydzie, i chce odbić ojca swojego z niewoli. I wy by
tak pewno chcieli?
Woroba ścisnął swoją dłoń, co była szeroka jak łopata,
w pięść taką potężną, że jeno mury nią tłuc jakby młotem,
i uderzył z wielką pasją w dużą pakę z towarami, co najbliżej była, że mało jej nie rozłupał.
--- Aby tego dokazać --- ciągnę ja dalej powieść moją ---
ten Kozak ma tylko jeden sposób, a ten sposób mnie powierzył, bo sam uciekać musiał, a ja ten sposób znowu komuś
powierzyć muszę, bo ja sam w pogańskie kraje jadę i z sobą
tego zabrać nie mogę. Tedy ja wam to zwierzę, bo za uczciwą
i wierną duszę was znam, Woroba. Ale musiał ja temu Kozakowi
przysiąc, musicie i wy mnie. PrzysięgaCzy przysięgniecie, Woroba?
--- Przysięgnę --- rzekł Woroba i rękę do góry podniósł.
--- Przysięgnijcie, że nikt o tym wiedzieć i nikt tego
widzieć nie będzie, tylko ten, kto do was ze znakiem przyjdzie --- rzekę i dobywam owego medalika z Najśw. Panną
który dostałem od Marianeczki, a ukazując go Worobie
mówię dalej: --- Na tę Pannę Świętą, Bogarodzicę --- i na
zbawienie duszy waszej, tak mi przysięgajcie, jak ja onemu
Kozakowi przysięgał, a jak przysięgę złamiecie, będziecie pod
wielką klątwą i będziecie od Trójcy Św. odłączeni i na
miejsce Judasza powołani!
Woroba przysiągł, a ja mu dalej tak samo, jak ongi
Kozak Semen mnie, nakazuję, aby nikomu tego nic oddał
jeno albo mnie samemu, albo takiemu, co przyjdzie do niego
i po lewym ramieniu go uderzy i powie:
Oko Proroka/
Synopa Archioka
Nauczyłem go tak wszystkiego, jak mnie Semen nauczył
a siła mnie to pracy kosztowało, nim sobie zapamiętał.
Kiedy już pewny byłem, że Woroba dobrze zrozumiał, wyciągam ów mieszek i daję mu go do ręki. Bardzo był zdziwiony, że to rzecz taka mała i nieznaczna; patrzy na mnie
i pyta:
--- A to jest już wszystek ten ,,sposób"?
--- Wszystek, Woroba, a ja sam nie wiem, co tam jest
i wam wiedzieć się nie godzi i pod przysięgą nie wolno.
Chowajcie to najbezpieczniej i najtajemniej, jako tylko możecie, a tego pewni bądźcie, że jakby kto wiedział, że to
macie, na życie wam nastawać będą, a i o tym pamiętajcie,
że kiedybyście mnie i tych Kozaków zdradzili, śmierć pewna
was czeka, a po śmierci wieczne potępienie!
--- Nie pokaże się to na mnie --- rzecze Woroba i jak
chwycił ów mieszek z żelaznym olsterkiem, tak mu cały
w garści zniknął, jakby to orzech był.
--- A jak ja odjadę --- mówię dalej --- pójdziecie do Marianeczki Grygierównej i przekażecie jej ode mnie, aby
matce napisała, że kiedyby jaki obcy człowiek, a osobliwie
Kozak, o mnie się pytał, tedy rzec mu ma, żeby do was szedł
i że wy świadom. Niechaj tylko matka wskaże, gdzie was
szukać, że u pana Spytka we Lwowie, i niech tylko powie te
słowa: ,,Woroba świadom".
--- Woroba świadom! --- powtórzył hamał, a zdało mi się,
jakoby kontent był i za honor sobie miał, że wiernikiem
został ważnej a tajemnej rzeczy.
--- A jak wy to ukryjecie? --- pytam jeszcze.
--- Co? ten ,,sposób"? --- rzecze Woroba spozierając
na mieszek w garści. --- Ten ,,sposób" taki maluczki, a ja
bym go schować nie umiał! Diabeł go nie znajdzie!
Lekko mi się zrobiło, kiedym już nie miał przy sobie
mieszka z olsterkiem. Chwilę myślałem nad tym, jeżelim nie
lekko sobie począł, żem tak Worobie zawierzył, ale poznałem
dobrze tego uczciwego człeka przez tych parę miesięcy
i mógłbym był śmiele przysiąc, że w sercu jego nie siedzi
zdrada i że po ślepemu będzie wierny jako pies, a tak bezpieczniej to u niego będzie, niż gdybym był sam głęboko w ziemi
zakopał.
Tymczasem północ wybiła na ratuszu. Woroba poszedł,
a za małą chwilę wrócił. Dał mi mieszek dość ciężki z pieniędzmi i list do księdza Benignusa w Jędropolu, a potem
dobył z zanadrza pistolet i worek z prochem i z kulami,
i mówi:
--- Mieszek tu masz z pieniędzmi i list od pana Heliasza,
a pistolet weź ode mnie; przydaćprzydać się --- tu: przyda ci się. się, bo między pogany
jedziesz. A teraz chodź!
Wziął mój węzełek, który już był gotów, i poprowadził mnie
na Ormiańską ulicę. Stanęliśmy przed jednym domem z bardzo szeroką bramą. Woroba zakołatał, a kiedy nam otworzono, weszliśmy na wielkie podwórze, na którym stały
duże wozy statkowewóz statkowy --- wóz do przewożenia towarów. z wysokimi płóciennymi poklatamipoklat --- okrycie wozu rozpięte na wysokich pałąkach., takie
same, jako wóz mojego ojca był. Przy wozach był jakiś
człowiek; powiedział mu coś Woroba, a on kazał mi wleźć do
woza pod poklat i tam siedzieć, a nie wychylać głowy, aż
kiedy za miasto wyjedziemy. Pożegnałem serdecznie, ze
łzami w oczach Worobę, dobrego przyjaciela i obrońcę
mego:
--- Pomagaj wam Bóg, Woroba, pomagaj wam Bóg,
dobry człowieku!
--- Bóg ciebie prowadź, a wracaj zdrów! --- mruknął
Woroba i zniknął w nocnej ciemności.
XII. Jeniec turecki
Ledwie świtało na niebie, kiedy wozy ruszyły, tak że
Halicka brama była jeszcze zamknięta i dopiero nam ją
otworzono. Niedaleko za bramą, kiedy minęliśmy nowy kościół
bernardyński i wjechali na gościniec gliniański, wylazłem
spod poklatupoklat --- okrycie wozu rozpięte na wysokich pałąkach. i usiadłem sobie koło furmana, a świat wydał
mi się wesoły jak nigdy, bom na wolność i z dobrą nadzieją
wyjeżdżał. To było jakoś w połowie sierpnia, słoneczko wytaczało się na pogodne niebo, świat wyglądał jakoby cały
złoty i różowy, a było wesoło, aż człowiekowi w duszy
robiło się ciepło i jasno.
W Krzywczycach zatrzymały się wozy przed gospodą,
co była tuż przy drodze, i dopiero teraz zobaczyłem, że
nas z miasta odprowadzali krewni i przyjaciele pana Harbarasza i tych, co z nim razem do Turek jechali, ale nie widziałem nikogo między nimi, co by mnie znał. Odbyło się
żegnanie, pito jeszcze na szczęśliwą drogę, śpiewano, hukano
sobie na wiwat, wyprawiano ,,dobre myśli", jako to we Lwowie zwyczaj, aż nareszcie po jakich dobrych dwóch godzinach
rozstano się z wołaniem i machaniem czapek, i wozy ruszyły dalej.
Trzy wozy jechały dalej ze Lwowa, ale jeno ten jeden,
w którym ja siedziałem, był bardzo ładowny, w dwóch zaś,
w których był tylko lekki i bardzo kosztowny towar, jechali
sami panowie Ormianie, a było ich czterech, sam pan Harbarasz i trzej kupcy, panowie: Rabiczka, Goryczka i Zachnowicz. Panowie Rabiczka i Goryczka jechali po kobierce
i jedwabie, a pan Zachnowicz, o którym mi już był pan
Dominik mówił, po dobrzeckie konie co najprzedniejsze, bo
nimi handel prowadził, hetmanom, wojewodom, a nawet samemu królowi je sprzedając. Miał przy sobie pan Zachnowicz niejakiego Bonarka, zawołanego roztrucharzaroztrucharz (z niem. Rosstäuscher)--- znawca koni, handlarz końmi., co się
na koniach dziwnie znał i koło nich jako nikt chodzić umiał,
człeka małego, już starego, z ogromnymi siwymi wąsiskami,
który jeszcze u pana Sebastiana Zielińskiego służył, co także
ongi sławnie na całą Polskę końmi handlował, ale już umarł
był.
Mój wóz wyładowany był czapkami, które wyrabiano we
Lwowie i sprzedawano w Wołoszy, suknami wschowskimi,
gorlickimi i falendyszami, płótnem koleńskim, nożami norymberskimi i popielicami; zaś na wozie samego p. Harbarasza były skrzynie z sobolami, z bursztynem, ze srebrami
lwowskimi, krakowskimi i augsburskimi, a wszystko to
wieziono na ,,sztych" do Turek, to jest, miano to mieniać
za towar tamtejszy, jako kobierce, złotogłowia, drogie
kamienie, korale, korzenie i inne zamorskie rzeczy.
Dziwno mi było, że jeno trzy wozy jadą, bom zawsze
słyszał, jeszcze od ojca, że karawany lwowskie w kilkadziesiąt koni i ludzi wyprawiać się do Turek zwykły, ale mi powiadano, że po drodze wszędy przyłączać się mają do nas wozy
kupieckie: w Złoczowie, Trembowli, a osobliwie w Kamieńcu
Podolskim, w którym to znacznym mieście jest bardzo dużo
Ormian, co handle wielkie prowadzą, i tyleż ich tam, co
we Lwowie, a może i więcej. Nad tymi wszystkimi, co z nami
jechali lub jechać mieli, jako i nad całą karawaną starszym,
czyli --- jak to zowią --- karawan-baszą, był pan Harbarasz
i wszyscy posłuszeństwo mu winni byli, osobliwie kiedy już
karawana wyjedzie z granic polskich.
Pan Harbarasz więcej życia swego spędził w karawanach
aniżeli w domu we Lwowie, bo ciągle jeno tam i nazad
jeździł z Carogrodu, czyli Stambułu, do Lwowa, a ze Lwowa
do Carogrodu, a niekiedy także w kraje perskie się wyprawiał; wszystkie drogi, miasta, zwyczaje, sposoby turskie
znał, sześciu rozmaitymi językami, a to po polsku, po niemiecku, po włosku, po ormiańsku, po turecku i po mołdawsku
mówić umiał, tedy zawsze karawan-baszą go obierano,
a on taki w tym rozum i sprawność swoją miał osobliwą,
że zawsze bez szwanku i bez szkodliwej przygody towar
i ludzi przeprowadzał. Jeździł nadto pan Harbarasz do
Turek zawsze za emirem, to jest za osobliwym pozwoleniem tureckim, a i tym razem miał taki emir, który mu wyjednał był książę ZbaraskiKrzysztof Zbaraski (zm. 1627) --- w latach 1622--1624 wykazał się wielkimi zdolnościami dyplomatycznymi jako poseł króla polskiego do sułtana tureckiego. Między innymi doprowadził do uwolnienia hetmana Stanisława Koniecpolskiego., kiedy do sułtana w poselstwie
od króla Jegomości zeszłego roku jeździłksiążę Zbaraski, kiedy do sułtana w poselstwie
od króla Jegomości zeszłego roku jeździł --- gdzie dzięki jego dyplomatycznemu talentowi Polska
uzyskała zatwierdzenie układów chocimskich.. A tak tedy bezpieczną drogę sobie obiecywali z nim wszyscy.
Dopiero na pierwszym popasie w Glinianach przemówił
do mnie pan Harbarasz, bo dotąd nie zważał na mnie, tak
jakby mnie cale nie było. Pan Harbarasz niepodobny był do
tych Ormian, jakich się we Lwowie napatrzyłem, jako że ci
bywają zażywni, kędzierzawi, z wypukłymi, czarnymi jak węgiel
oczami, a każdy ma setny nos garbaty, zaś nasz karawan-basza
był człek słuszny, bardzo chudy i bardzo czarny, a oczy miał
takie ciemnosine, jak żelazo na kosie, kiedy nowa, wąsy
zaś i włosy jak mleko bielutkie, choć powiadano, że jeszcze nie był stary. Słyszałem także, że niegdyś po żołniersku
królowi służył, i znać to też było, bo kiedy mówił, to zawsze
krótko i rozkazująco, że jeno zrób, coćcoć (daw.) --- co ci. każe, a nie pytaj
ani gadaj co swojego.
Pan Harbarasz zaczął od tego, że mam być wdzięczny
panu Heliaszowi, bo tylko dlań to czynił, że mnie, nieznanego sobie, za pacholika do tej drogi turskiej wziął, i abym
panu Heliaszowi wstydu, a sobie większej sromoty i szkody
nie zrobił, ale uczciwie i posłusznie się sprawował, ,,bo ---
rzecze --- i ze skórą będzie źle, i na zgubę cię między rozbójniki gdzie porzucę". Miałem jemu samemu tylko służyć, towaru
doglądać, koło broni jego chodzić, a miał jej z sobą sztuk
kilkanaście: rusznic, pistoletów i szabel, tak aby w razie przygody każdego furmana i kupca uzbroić; miałem namiociki
i kuchnię podróżną w pieczy mieć, przy odprawianiu myt
pomagać, obroki pod liczbą trzymać i we wszystkim, co się
zdarzy i czego potrzeba będzie, na jego rozkazanie być
w pogotowiu.
Jechaliśmy dalej na Złoczów, Skałę, Trembowlę, z bardzo
krótkimi popasami, a najczęściej i nocą dla wielkiego gorąca,
które wtedy było, aż do Kamieńca Podolskiego, gdzieśmy się
dwie całe doby zatrzymali. W Złoczowie przyłączył się do nas
wóz jeden, który wyprawiali tamtejsi Ormianie, w Trembowli
także jeden, a z Kamieńca wyjechaliśmy już długim żurawiemdługim żurawiem --- tu: jak długi klucz żurawi. , bo nam znowu trzy wozy przybyło.
Zebrała się tak duża kompania; było nas razem kilkunastu.
Wszyscy byli kupcy od rozmaitych handlów, ale najwięcej
Ormian było, a między Ormianami, okrom samego pana
Harbarasza, najlepiej mam w pamięci panów Rabiczkę i Goryczkę, bo ci bardzo ucieszni byli i dobrze się z nich, bywało,
wszyscy naśmieją. Spółkę mieli z sobą w handlu, a podczas
całej drogi razem się trzymali, to swarząc się okrutnie,
to znowu godząc się i całując. Obaj mieli głowy kędzierzawe
i nosy bardzo duże i garbate, obaj przez nos mówili i obaj
mieli okrągłe brzuchy na cieniutkich nogach. Gdzie jaki
popas był, a nawet i na wozie w drodze, brali tabliczki czarne
na kolana i każdy z nich kredą na swojej coś pisał i rachował,
a z tego rachunku zawsze wielka kłótnia powstawała. Rzucali na siebie tabliczkami, zrywali się na równe nogi, zakasywali rękawy i jeden do drugiego z pięściami przyskakiwał,
ale co jeden przyskoczył, to drugi zaraz odskoczył, i tak skakali do siebie, aż im tchu zabrakło, ale jeden drugiego
nigdy nie uderzył. Gdy się tak srodze zmachali, tedy pan Rabiczka sapiąc głowę w tył wyginał i panu Goryczce gołe
gardło ukazywał, wołając:
--- Weź ty noża i rżnij, rżnij, wolę, abyś mnie zarzezał od
razu, kiedy mojej zguby żądasz!
Wtedy pan Goryczka jął także okrutnie sapać i gwałtem
się rozbierać; pas rozwiązał, skórnieskórnie a. skórznie (daw.) --- skórzane buty. wyzuł, żupan o ziemię
rzucił i wołał:
--- Bierz sobie, bierz, wszystko bierz, i koszulę weź, kiedyś
się uwziął do gołego mnie obedrzeć!
Ale wołając tak, żupana z oka nie spuszczał i ledwie go
rzucił, zaraz się podnieść kwapił i kieszenie macał, czy co
nie wypadło. Po czym obaj rzewliwie płakać, a potem znowu
rachować, a w końcu przepraszać się wzajem i całować
zaczynali.
Świat był dla mnie cale nowy, bom go mało jeszcze znał,
a ciekawy byłem bardzo już z urodzenia, tedy oczyma jakbym
go ciągle jadł, dziwowałem się wszystkiemu, com jeno nie
widzianego, a nie słychanego przedtem --- teraz i widział,
i słyszał. A ku największemu podziwieniu mi było, kiedy
dojeżdżałem do Kamieńca, bo jest co widzieć i czemu się
dziwować w tym znacznym mieście, takim warownym, że go
siła ludzka nie dobędzieKamieniec Podolski (...) taki warowny, że go
siła ludzka nie dobędzie --- w 1672 r. twierdzę zdobył sułtan turecki Mehmed IV dowodzący ponad stutysięczną armią, co zostało opisane przez Henryka Sienkiewicza w Panu Wołodyjowskim. Podczas 27-letniej okupacji Turcy dobudowali do katedry kamienieckiej minaret, który stoi tam do dziś.. Z daleka je widać, jako na ostrej
skale zamek ku niebu sterczy, a dokoła zabrzeżyste skały
miasta pilnują, a pod tymi skałami rzeka Smotrycz szumi,
tak że chyba ptak się tam dostanie, a Tatar i Turek ani się
pokusi, aby miasto takie szturmować. Powiadał pan Harbarasz,
że temu dwa lata, kiedy nasi z Turkami pod Chocimem
staczali boje, tedy sam sułtan, czyli cesarz turecki, OsmanOsman II --- sułtan turecki w latach 1618--1622; w 1620 r. oblegał Chocim.,
z wojski wielkimi pod Kamieniec poszedł, aby go dobywać,
a kiedy obaczył tę warownię, rzekł: ,,Bóg sam ten zamek
zbudował, niechże go Bóg sam dobywa" --- a tak odszedł,
nic nie wskórawszy.
Powiadają, że w tym Kamieńcu jest loch podziemny,
który pod całe miasto z zamku idzie, a z miasta popod Dniestr,
aż do drugiego zamku w Chocimiu, który już nie w polskiej,
ale w wołoskiej ziemi leży. Prowadziła nas droga na ten
Chocim; przeprawiliśmy się przez Dniestr z brzegu polskiego
na wołoski --- i tak rozstaliśmy się z miłą ojczyzną, bo tu się
zaczynały już cudze kraje, wprawdzie jeszcze chrześcijańskie
greckiej religii, ale już pod władzą cesarza tureckiego, któremu książęta tej ziemi, co ich hospodarami zowią, haracz
roczny płacić muszą i na każdy rozkaz jego z wojskiem
się stawić, i za jego podłe sługi się uważać, a on, jak mu się
taki hospodar nie spodoba, to go wypędzi, a czasem jedwabnym
stryczkiem przez swoje posłańce udusić go każe.
Zamek chocimski na skale zbudowany, pamiętny będzie
po wieki sercu polskiemu, a jam tak nań patrzył, jakoby
dziecko patrzało, kiedyby mu się nagle pokazało to na jawie,
co mu niańka opowiadała. Albowiem nasłuchałem się jeszcze
w Podborzu o chocimskiej wojnie, kiedy to z niej żołnierze
wracali, jako już na swoim miejscu mówiłem, potem we
Lwowie od pana Heliasza i od pana Dominika, i od mendyczka, a w końcu też i od biednego pana Grygiera Niewczasa,
który tam od trwogi na umyśle poszwankował; nasłuchałem
się takich dziwów, że aż się bajką zdały, chociaż to sama
szczera prawda była, Odwaga, Cnotabo ano czy to nie dziw i nie cudowna
moc chrześcijańskiej cnoty i męstwa polskiego, że na tych tu
polach chocimskich, które teraz Bóg własnymi oczyma widzieć
mi dał, jeden Polak na siedmiu Turków odważnie szedł,
z siedmioma sam jeden wojował i siedmiom sam jeden się nie
dał, ano, co większa, do syta się jeszcze ich nabił. Bo owo
tak było, że sam sułtan Osman na tę wyprawę z okrutnymi
wojskami ruszył; 400 000 wojska pod sobą miał i armat mało
co nie 300, i 10 000 wielbłądów z żywnością, z prochami
i kulami, a naszych razem tylko 60 000 było, a przecież
dwa miesiące się z Turkami bito i z placu nie ustąpiono,
aż cesarz turecki pokój zawrzeć musiał i nic nie sprawiwszy,
jak niepyszny, do swoich państw się powrócił.
Śmierć, WojnaOglądaliśmy pola, na których się te srogie boje staczały,
a groza i żałość zbierały patrzeć na one ślady gęste po nich,
że prawie deptałeś, człeku, po kościach żołnierskich, co je
krucy i wilki poobżerali. Wszędy szańce i okopy, tak, jak
je nasi usypali, były, aby się Turkom bronić, rozorane kulami,
a teraz bujną trawą porosłe; kości z koni, strzały tatarskie,
połamane spisy, wszystko to rozsypane było pomiędzy gęste
burzany i wikliny; kędy spojrzysz, zaraz widzisz, że tu śmierć
sobie tańcowała.
Przeprawiliśmy się niedaleko za Chocimem przez rzekę
Prut i jechaliśmy już dalej wołoską krainą, a za miastem
Suczawą, pod Urekiem, znowu pan Harbarasz pokazywał
one przepaściste debry i lasy, gdzie lat temu sto kilkadziesiąt zdradziecka Wołosza wycięła w pień rycerstwo polskie
pod królem Olbrachtem, tak że i w przysłowie to poszło:
,,Za króla Olbrachta wyginęła szlachta" --- a jam pomyślał
sobie w duszy, że, mój ty miły Boże, chyba ta droga nasza
samymi śladami polskiej krwi wiedzie, skoro pan Harbarasz
wraz zapowiedział, że i przez ową żałośną Cecorę jechać
będziemy, gdzie sławnej pamięci pan hetman Stanisław Żółkiewski poległ za ojczyznę od tureckiej szabli.
Jakoż pod Jassami, które to miasto jest stolicą księcia,
czyli hospodara wołoskiego, kazał pan Harbarasz stanąć
wozom i pozsiadaliśmy wszyscy, bośmy właśnie dojechali
do pól cecorskich. Pan Harbarasz zdjął czapkę i my wszyscy
za jego przykładem odkryliśmy głowy, a on nam wskazywał
miejsce, gdzie pan hetman trzy lata temu poległ, i opowiadał,
jako mu janczarowie głowę ucięli i na spisie po obozie tureckim obnaszali, a potem sułtanowi do Carogrodu na znak
zwycięstwa odesłali. Jam tę żałośną historię dobrze znał,
bo o niej we Lwowie siła mówiono, żałując się bardzo śmierci
sławnego hetmana, jako iż we Lwowie każde dziecko go
znało i dobrym sąsiadem miastu był, mieszkając w Żółkwi,
a lwowscy ojcowie jezuici, u których Urbanek się uczył,
wydrukowali byli żałosne wiersze, co się Płacz grobowy
nazywały. Mendyczek te drukowane wiersze do czytania mi
przyniósł i wiele z tej książeczki na pamięć umiałem, jakoż
i teraz jeszcze pamiętam, że tam tak stało:
Ojczyzno, czemu płaczesz, czemuś tak struchlała?/
Bołeść serceć ścisnęła i w mowieś ustała!
Lata prędkimi skrzydłami/
Między polskimi miastami/
Wieść w rańtuch czarny przybrana./
Łzami krwawymi zalana!
Nie będę opisywał tej drogi mojej po wszystkim szczególe, bo pisać by o tym nazbyt dużo i nierychło bym skończył
moją opowieść, a Podróż, Naukapowiem tylko, że nie masz takiej książki,
z której byś się, człeku, tyle nauczył, ile się z podróży nauczysz, bowiem książka albo powieść ludzka --- to zawsze
tylko cień jest i marne podobieństwo rzeczy, a podróż ---
to rzecz sama jest, i uczysz się na niej rozumu w jednym
dniu więcej niż doma przez rok, bo ci tu rozumu na każdym
kroku potrzeba, a jak go z przyrodzenia nie masz albo go
nie nabierzesz z przykładu i z przygody cudzej, i własnej,
tedy doma siedź za piecem. W podróży uczysz się wszystkim,
czym cię Pan Bóg obdarzył do poznawania ludzi i świata:
i głową, i językiem, i okiem, i uchem, a nie trza na ciebie
rózgi ani batoga, abyś był pilny i baczny, i o sobie pamiętał,
bo kiedyś ospały albo nieopatrzny, to cię pokuta szkolna nie
minie: zapłacisz szkodą własną, straconym czasem, zdrowiem,
workiem, a niekiedy to i życiem.
Jechaliśmy przez kraje wołoskie, przez rzekę Seret do
Fokszan, dalej na Tekuczę do Rymnika, a tu pan Zachnowicz
i pan Bonarek rozłączyli się z nami i wzięli się na bok inną
drogą ku Braile, a stamtąd w dół do tureckiego kraju Dobruczy jechać mieli. Żegnaliśmy z żalem pana Zachnowicza
i Bonarka, za którym mi bardzo tęskno było, bo był bardzo
wesoły i ludzki dla mnie, a opowiadać umiał takie dziwne
i ciekawe historie, że, bywało, jeść i spać człek by nie chciał,
jeno słuchać a słuchać.
Miał także pan Bonarek przy sobie fujarę bardzo długą
czyli fletnię, na której grywał: jeno że kiedy opowiadał,
to zawsze co nowego i nad podziw zabawnego, a zaś kiedy
grał, to zawsze a zawsze jedno i to samo, bo to jedno tylko
umiał, a nic już więcej. Tedy siadał po turecku na skrzyżowanych nogach, dobywał tej okrutnej fletni, rozdymał policzki, że bywało aż posiniał, i grał przegrywkę na nutę zawsze jednej i tej samej pieśni:
Słońce jut padło, ciemno noc zachodzi,/
Nie wiem, co za głos uszu mych dochodzi,/
Postoję mało, a dowiem się pewnie,/
Dlaczego płacze ta pani tak rzewnie.
Ale nad te cztery wiersze nic więcej nie umiał, zawsze
je powtarzając, a i nutę do nich jedną i tę samą na swojej
fletni wygrywał.
Rozstawszy się tak z obydwoma, jechaliśmy na Bożów,
Giergice --- do znacznego grodu multańskiegomultański --- związany z Multanami (Muntenią), południową częścią Wołoszy (Wołoszczyzny); dziś płd. Rumunia. Bukaresztu,
a stamtąd ruszywszy, w niedługim czasie wjechaliśmy w kraj
turecki, Bułgarią zwany, a mieszkają w nim chrześcijanie
greckiej religii, których srogi Turek pod jarzmem swoim
i jakoby w kajdanach niewoli trzyma.
Tu mi się tak zdało, jakobym do domu wrócił i między
swoimi się znalazł, bo do tego czasu jakoby niemy i głuchy
jechałem, nie rozumiejąc mowy wołoskiej, a teraz już od biedy
rozmówić się mogłem, bo ci Bułgarowie --- to naród jest
słowiański, do naszego podobny i jednego z nami, Polaki,
plemienia, a mowa ich --- to jakoby między polską a ruską, jakoż i te same mają słowa, lubo przeinaczone, ale przecież
naszym cale podobne, a co się zapytasz, jak się jaka wieś
nazywa, to ci odpowiedzą całkiem jakby to w polskim kraju
było: że Szumowce, Mogiła, Śliwnica, Lipnik, Gnojnica,
Bukowa.
Przyjechaliśmy nareszcie nad Dunaj, rzekę ogromną, szeroko
rozlaną, że i drugiego brzegu nie widzisz, a po niej już duże
statki pływają. Kraj to jakoby raj ziemski: wszędy drzewa
orzechowe, kasztanowe i morwowe, owoców i winogradu
w bród, róże stulistne na polach, jako u nas chwasty, same
się rodzą, a na rzece zielone ostrowy cudnymi krzewy i bluszczami zarosłe, melony między nimi jakby złote banie w słońcu
połyskują, a wszędy moc ptactwa przeróżnego, łabędzie szumne
po wodzie szybują, a w głębinach ryb obfitość, że jeno
rybitwa sięgnie, aliści i na łokieć dużą na brzeg wywlecze ---
a jak na tę żywność a obfitość bożych darów patrzysz,
tedy choć się z początku rozradujesz, potem zaraz cię serce zaboli, że to wszystko niecnotliwy Turek poganin posiadł,
a naród chrześcijański pożywać tego w pokoju nie może
i w nędzy tu żyje.
Po brzegach Dunaju są dwa miasta i dwa zamki tureckie;
jeden zamek na drugi patrzy, a oba bardzo warowne. To
miasto, co leży po lewym brzegu, nazywa się Dziurdżewo,
a to, co po prawym, Ruszczuk. Pan Harbarasz zapowiedział
był już w drodze, że w tym Ruszczuku zatrzymamy się parę
dni, jako że to jest znaczne miasto handlowe i panowie kupcy,
którzy z nami jechali, sztychy na rozmaity towar mają robić,
a co ujednają u tutejszych Turków i Greków, to ma być
pogotowiu, tak że wracając, towar już przyładowany z sobą
zabiorą.
Miało się tu zakupywać kobierce i kilimy bułgarskie,
które w tym kraju wszędy białogłowy po domach dziwnie
wzorzyste i piękne wyplatać z wełny owczej umieją, a także
i glinę turecką, która to glina nie tylko do nas, do Polski
całej, ale i w kraje niemieckie idzie, bo są w Ruszczuku garncarze, co lepią cudne dzbany, misy i kusze, jakie i na stole
senatorskim stawiać można, nie tylko pięknie malowane i polewane, ale także złotem i srebrem bardzo sztucznie a misternie pisane. Są tu także bogate hafty złote, jakimi wielcy
panowie komnaty swoich zamków zdobią, a wyrabiają je sermadże, czyli kafciarze, sprawniejsi do tego od naszych lwowskich, a w końcu i ów sławny na cały świat olej woniejący
bywa w Ruszczuku na składzie, który Bułgarowie z kwiecia
różanego wyciskają, jakoby nasz olej ze lnu, bo w tej krainie są całe okolice, które z tych pól różanych żyją, jako
my z łanów zbożowych.
Ale gdyby nas nawet handle nie były zatrzymały, to
i tak dalej jechać byśmy zaraz nie mogli, bo kilka koni nam
ochromiałoochromieć (daw.) --- okuleć., a co większa, najlepszy nasz furman, który
samego pana karawan-baszę wiózł i nad innymi furmany
nadzór miał, na gorączkę bardzo zachorzał. Stanęliśmy tedy
w gospodzie jednej dużej, czyli w hanie, bo tak w Turczech
gospody zowią, a pan Harbarasz już z dawna znany był
gospodnikowi, bo do niego przedtem zajeżdżał.
ObcyChadzaliśmy sobie do miasta i razem, i z osobna; nikt
nam nie bronił i nic nam Turcy nie powiadali; czasem
tylko jaki okrutny brodacz w takim dużym zawoju na łbie,
jakby mendel zboża, z ukosa groźnie spojrzał i coś gniewnie mruknął, ale nie kazał nam zważać na to pan Harbarasz,
,,bo --- powiada --- w każdym Turku diabeł siedzi, to rzecz
pewna jest, ale ten diabeł z częsta drzemie i dopóki go nie
zbudzisz, to ci nic nie zrobi, a naród turecki z natury gnuśny
jest i dla tej tylko gnuśności często nieszkodliwy, bo kiedyby cię Turek zabić mógł, z łoża nie wstając, pewno by cię
zabił, ale po staremu wstać mu się nie chce".
Chadzałem sobie wtedy za pozwoleniem pana karawan-baszy po mieście, jakby po Lwowie, dziwując się wszystkiemu, aż raz zaszedłem pod sam zamek. Stały tu na wale
szerokim ogromne armaty, snadź świeżo skądeś przywiezione,
bo od niektórych dopiero bawoły odprzęgano, a nieco z dala
pokładli się na ziemię puszkarze, czyli topczowie, bo tak
ich po turecku mianują, to drzemiąc, to w niebo patrząc,
a takie odpoczywanie to się u nich kef zowie.
Kiedy się tak przypatruję, obaczę naraz, że koło jednej
armaty stoi człowiek jakiś bardzo nędzny, grubym łańcuchem do niej za jedną nogę przykuty. Chłop setny, nie wysoki, a za to barczysty, ale bardzo znędzniały, z dużą czarną,
ale już siwiejącą brodą, z twarzą wychudzoną i z zapadłymi
oczyma, z których głód i smutek żałośnie wyglądały. Prawie
że nagi był, bo miał na sobie ubranie z zgrzebnego płótna,
całe w szmatach i dziurach, że wszędy ciało wyglądało.
Z litością w sercu spoglądnę na niego, a on obejrzawszy
się dokoła, a osobliwie w stronę, gdzie owi topczowie w trawie się rozłożyli, zaczyna się żegnać krzyżem świętym po
trzykroć, jak to ludzie greckiej wiary i u nas zwykli. Snadź
chciał biedaczek dać mi znak, że chrześcijanin, ja też bliżej
postąpię, a on siadłszy na ziemię, bo dotychczas stał był, odwrócił się niby ode mnie w przeciwną stronę i mówi powoli,
głosem przytłumionym, ale wyraźnie po rusku:
--- Duszo chrześcijańska, litościwy człeku, czy ty mnie
słyszysz i rozumiesz?
--- Słyszę i rozumię --- rzekę na to z cicha, ale tak, aby
mnie mógł zasłyszeć.
--- Sława Bogu, żeś ty nie Niemiec, bom ciebie za takiego
miał --- mówi ów więzień na łańcuchu, bo snadź tak mu się po
moim ubraniu zdawało. --- Nie patrz w moją stronę, ale ku
miastu, na meczet patrz.
A był niedaleko meczet, to jest bożnica turecka z wieżą
i półksiężycem złocistym na szczycie. Tedy ja na ten półksiężyc niby patrzę, a uszu pilnie nadstawiam.
--- Duszo chrześcijańska, użal się mnie, duszy chrześcijańskiej! Na światoho Spasa i Bohorodyciu proszę ciebie,
podaj mi pilnik; w chlebie mi go podaj; tam, widzisz, niedaleko piekarz, kup dwa bochenki chleba, jeden niby dla siebie,
a drugi dla mnie. Rozkrój ten chleb jeden, ukryj w nim pilnik i podaj mi, a nie bój się, bo nam jałmużnę wolno dawać,
byle nie w pieniądzach, bo je te psy zaraz odbiorą.
Gdybym nawet nie miał był ojca straconego gdzieś między
Turkami, byłbym temu jeńcowi nieszczęsnemu uczynił, o co
prosił, choćby to nie całkiem bezpieczno być miało, a cóż
dopiero, kiedym pomyślał, że co wiedzieć, czy i mój biedny
ojciec nie w takiej samej nędzy teraz żywot trawi, a do Boga
o wyzwolenie żałośnie wzdycha? Idę tedy na bezestan,
czyli bazar, to jest na ono miejsce, gdzie same kramy są
z rozmaitymi towarami, i zaraz obaczę Cygana kowala,
co siedzi na ziemi, a przed nim na sprzedaż młotki, obcęgi,
piłki, pilniki, gwoździe i inny towar kowalski. Wybrałem
pilnik, jaki mi się wydał najlepszy, nie targując się cale,
bo o rzecz ważniejszą szło aniżeli o jeden lub dwa aspry,o które mnie Cygan oszukał: kupiłem dwa bochenki chleba,
a wstąpiwszy w zatyłek jednego domu, gdzie nikt na mnie
nic patrzał, rozkroiłem jeden chleb na dwoje, ukryłem w nim
pilnik, a nadto jeszcze i jeden złoty cekin, co tyle jak dobry
dukat znaczy.
Te dwa chleby wziąwszy, sam zaczynam mój bochenek
łamać i niby smaczno jeść, i tak jedząc podchodzę znowu
pod armaty, a ów jeniec niby mnie po raz pierwszy obaczywszy, zrywa się z ziemi i choć topczowie w naszą stronę
patrzą, pocznie jak żebrak rękę wyciągać, a głowę trząść
i do chleba mego się modlić. Tedy ja niby chwilkę się waham,
a potem ów drugi chleb z pilnikiem i dukatem mu podaję,
a on chwyta go chciwie i zaraz jak pies zgłodniały kąsać
go pocznie, dobrze dzierżąc obu rękami, aby się nie rozpadł.
Widzieli to topczowie i jeden na mnie coś krzyknął i ręką
machnął, abym precz sobie poszedł, ale chleb temu więźniowi
zostawiono.
Kilka dni bawiliśmy w tym Ruszczuku, i już panowie kupcy
pokończyli swoje sprawy i jechać dalej czas było, a tymczasem furman pana Harbarasza nie tylko nie wyzdrowiał, ale
jeszcze ciężej zachorował i tak mu się źle zrobiło, że błagać
począł, aby mu koniecznie księdza katolickiego sprowadzić,
bo czuje, że umierać będzie. Kłopot był o to niemały, bo
gdzie tu znaleźć w Ruszczuku księdza katolika; same tu tylko
popy, a raczej mnichy schizmatykischizmatyk (gr.) --- odstępca, odrzucający władzę papieża., których tu kaługerami
zowią; sprośne chłopy brodate, prostaki nieuczone, że ich
i własny naród niejako w pogardzie ma. Ale powiada nasz
handżi, to jest gospodnik, który Grek był, jako słyszał,
że u jednego Włocha, co był zarazem i kupcem, i baszyńskim lekarzem, stanął ksiądz, jakiś katolik, który z Jędropola do Polski jedzie. Posłał mnie tedy pan Harbarasz
z jednym miejscowym Bułarzynem do onego Włocha, abym się
dowiedział, czy prawda, a jeśli tak, żebym onego księdza
do chorego uprosił.
Pokazano mi tego księdza, patrzę, a to jakiś brodacz na pół z turecka, na pół z bułgarska ubrany, z marafetem, to jest zawojem na głowie, człek, jako mi się zdało,
cale świecki i do księdza ani podobny. Bułgarzyn, co ze mną
przyszedł, mówi do niego, a on po bułgarsku także odpowiada i zaraz nam skórzaną sakwę podaje, aby nieść za nim do
gospody. Tam przyszedł, dobył z sakwy komeżki i stuły i zaraz
do chorego poszedł. Jam się mocno dziwował wyglądaniu
tego księdza, aż pan Harbarasz powiedział, że nasi księża,
kiedy do Turek jadą, brody jako najdłuższe zapuszczać muszą
i stroju kapłańskiego zaniechać, bo inaczej by żaden z nich
niczego nie sprawił, ano i zdrów się nie ostał nie tylko dla
onej złości pogańskiej, ale i dla nieżyczliwości samych popów
i kaługerów tutejszych, którzy nasz święty Kościół katolicki
w nienawiści sobie mają.
Kiedy ów ksiądz wrócił od chorego, pocznie z nami
po polsku rozmawiać i powiada, że do Lwowa z Jędropola
powraca. Tedy ja całuję mu rękę i pytam, czyli w Jędropolu
nie zna księdza karmelity Benignusa i czyby mi wskazać
nie raczył, jako tam odszukać go będzie można?
--- A tom ja jest ksiądz Benignus --- rzecze na to --- a co za
sprawę masz do mnie?
Ucieszyłem się bardzo tym szczęśliwym spotkaniem i daję
mu list od pana Heliasza. On list przeczyta uważnie i pyta:
--- A jakże się twój ojciec nazywa, który ma być w niewoli tureckiej, jako tu w liście stoi?
--- Marek Bystry.
--- Bystry, Bystry... --- powtarza ksiądz Benignus --- coś mi
to nazwisko jakby już słyszane. Poczekaj, mam ja tu długi
spis naszych, co tu więźniami u Turków są, i panów, i chłopów, i niewiast, i dzieci nieszczęśliwych, co ich Tatarowie
pobrali, owo poszukać muszę.
Wydobył książkę całą nazwiskami zapisaną i począł przepatrywać, a trzeba wiedzieć, że ten ksiądz Benignus żywot
swój i zdrowie temu poświęcił, aby polskich jeńców z jasyru
ratować, i posyłali go panowie z pieniądzmi na okup, a on
pewniejszy był niż Ormianie, bo luboć także wiele ludzi
z niewoli dobywali, tedy przecież nie z samej cnoty chrześcijańskiej to czynili, częściej zysku i zapłaty znacznej za
swoje starania wymagając. Kiedy on tak w onej książce
czytał, jam jakby na węglach żarzących stał, bom nadzieję
całą w nim położył.
--- Bystry --- ozwał się nareszcie ksiądz Benignus --- jest
Bystry, Marek Bystry!
--- Żyw tedy, żyw mój ojciec! --- zawołałem z radością, ale
zaraz wielkim płaczem wybuchnąłem.
--- Żyw był przed pół rokiem, kiedy go widziałem ---
rzecze ksiądz Benignus --- ale czy jeszcze żyje, Bóg wiedzieć raczy.
--- A gdzie go widzieliście, ojcze dobrodzieju, i co robił?
--- Widziałem go w Warnie na sułtańskiej galerze; do
wiosła go sprzedali. Prosił mnie, aby żonie jego dać znać
o nim w Podborzu, w ekonomii samborskiej --- mówi ksiądz
Benignus, czytając z tej książki --- i aby jej zlecić, żeby przeze mnie albo przez Ormiany lwowskie wykupiła go
z niewoli. Ma na to sołtystwo sprzedać. Pięćset twardych
talarów żąda za niego ten agaaga (tur.: pan, naczelnik) --- oficer, zwierzchnik., pod którym wiosłuje. Kiedym
go widział, galera, na której był, miała na Czarne Morze
płynąć. Należy do tych galer wojennych, co pod Mezembrią
przystań mają, kiedy z morza wrócą, i tam się o niego
pytać trzeba.
XIII. Wyprawa po ojca
Po tym, com usłyszał od księdza Benignusa, pierwsza
rzecz była: policzyć, ile mam w mieszku, bowiem dotąd nie
myślałem nawet o pieniądzach moich, mając wszystko, czego
mi było potrzeba do życia, od pana Harbarasza jako myto
za moją służbę. Od owego weneckiego kupca, pana Kurcjusza,
dostałem był, jakom już mówił, dziesięć podwójnych cekinów;
w skarbonce mojej, co ją w kantorze pana Spytkowym zawiesił był pan Heliasz, nazbierało się dziesięć dukatów ---
i zdało mi się tedy, żem bogacz wielki i że Bóg wie czego
takim skarbem dokażę. Kiedym się teraz dowiedział, że
okupu za ojca żądają 500 twardych talarów, obaczyłem
z żałością, jako zaledwie cząstkę tej sumy mógłbym zapłacić. Szło trzy złote na talar, tedy potrzeba by mi było
1500 złotych, zaś cały mój majątek wynosił trzydzieści
dukatów, a to znaczyło ledwo 500 złotych, a i to niespełna.
Pocieszałem się przecież myślą, że mam dość grosza,
by dotrzeć do mego ojca i próbować, czy mi go z niewoli
wydostać mniejszą sumą się nie uda; że może do ucieczki mu
pomogę, a w najgorszym razie dolę mu jako osłodzę. Teraz
więc szło mi tylko o to, aby się jak najprędzej dostać do
onej Mezembrii, bo z tego, co powiadał ksiądz Benignus,
było, że choćbym tam ojca nie zastał, to przecie wieści
o nim najpewniejszej zasięgnę, skoro galera, na której przy
wiosłach go trzymają, przystań swoją ma w Mezembrii.
Wiedziałem, że karawana nasza nie będzie szła na Mezembrię,
ale że zawsze największą część drogi z nią razem będę
mógł odbyć, bo czy do Jędropola się jedzie, czy do onej
Mezembrii, którą Bułgarowie Nesembrem zowią, droga zawsze
prowadzi przez góry bałkańskie.
Chory furman nie obiecywał wrócić do zdrowia, a pan
Harbarasz dłużej już w Ruszczuku zostać nie mógł; trzeba
go tedy było zostawić, a innego człeka do koni szukać, co
rzecz trudna była bardzo w obcym mieście, i to jeszcze
między Turkami. Bułgarzyna jakiego nierad był pan Harbarasz
brać, jako iż nie miał do Bułgarów ufności, że to naród dość
niepewny i w tej ciężkiej niewoli pogańskiej już wiele z przyrodzonej cnoty ludzkiej postradał; Turka uczciwego choćby
chciano, tedyby Turek znowu nie chciał, a obejść się cale
bez nowego człowieka także niełacno, bo droga przez wielkie góry i dzikie parowy nas czekała. Kiedy tak mówimy o tym
wszyscy, przychodzi nasz handżi, czyli gospodnik, i rzecze,
że jakiś człek mówić chce z panem karawan-baszą. Wchodzi
Bułgarzyn jakiś, chłop tęgi, jeno zmizerniały nieco, jakby
po chorobie był, i mówi do pana Harbarasza:
--- Szukacie, panie, arabadżyka?
A trzeba wiedzieć, że tak tu z turska furmanów zowią.
--- Szukam.
--- Weźcie mnie, jeśli wola.
Snadź się panu Harbaraszowi człowiek ten podobał
z samego wejrzenia, bo go nie odprawił tak zaraz z miejsca,
jako innych, którzy się byli zgłaszali, ale odstąpił z nim
nieco na stronę i rozpytywać go zaczął. Mnie tymczasem tak
się zdaje, jakobym tego człowieka kiedyś znał albo przynajmniej kiedyś widział, jeno w żaden sposób przypomnieć
sobie nie mogę, gdzie to było. Kiedy tak ciągle nań patrzę
i w pamięci szukam, on też na mnie z ukosa spojrzy i nieznacznie mrugnie okiem, jak gdyby mi rzec chciał: Nie powiadaj,
że mnie znasz! Dopiero wtedy poznałem go od razu, a nie
był to kto inny, jeno ten więzień przykuty do armaty, któremu
ja w chlebie pilnik i jeden dukat podał.
Gdyby był nie spojrzał tak na mnie i nie dał tego znaku
oczyma, byłbym go nigdy nie poznał i w pamięci daremnie
szukał, bo tak się odmienił, że rodzony brat byłby go się
wyparł na pierwsze spojrzenie. Ogolił brodę, podstrzygł
i podkręcił wąsa, a ubrany był ubogo, ale ochędożnie, jako
się Bułgarowie ubierać zwykli; miał dużą baranią czubarę
na głowie, kaftan z ciemnej chaby, szarawary takież, szerokie, fałdziste, na nogach opończe i przepasany był czerwonym pasem z wełny.
Nie słyszałem, co panu Harbaraszowi na jego pytania
odpowiadał, ale zmiarkować mogłem, że pan Harbarasz nie
wszystkiemu jakoś rad był i nie wszystkiemu wierzył, co
słyszał; na Bułgarzyna jakby z podejrzeniem spoglądał, namyślał się i wahał, ale w końcu przecież go ujednał, wyraźnie
pokazując po sobie, że to od biedy i z konieczności czyni.
Zaraz też nowy furman do wozów poszedł i już tego dnia ani
się wychylił ze stajen.
Nazajutrz równo ze świtem mieliśmy wyjechać w dalszą
drogę, a ja widząc, że ubranie moje lwowskie nazbyt jest
znaczne i że w nim między Turkami niedobrze będzie się
przewijać, zwłaszcza kiedy już sam i bez opieki będę, kupiłem sobie przy pomocy gospodnika naszego w bezestanie
ubogie odzienie bułgarskie i zaraz je oblokłem, co mi pan
(Harbarasz pochwalił, mówiąc, że sam to chciał mi kazać, ale
był zapomniał.
Ruszyliśmy w dalszą drogę i wjechaliśmy w góry one
straszne bałkańskie. Opisywać ja tej drogi nie będę, bobym
nieprędko skończył, a byłoby co opowiadać. Siedm dni i siedm nocy strawiliśmy na tej przeprawie przez okrutne skały i góry, przez urwiska i wąwozy, przez ostre grzbiety
i ponad głębokie przepaście, bo ano takich gór, jak one
bałkańskie, chyba już nie ma na bożym świecie. Głowa się
człowiekowi zawracała i bywało, lęk zbierał od samego
patrzenia, to na dół w głębie czeluści i rozpadlin, to
w górę na strome, a tak wysokie skały, że się prawie obłoków
sięgać zdawały i orłom tylko, a nie ludziom tędy by bywać.
A każdą z tych największych gór i z tych przepaści bezdennych pan Harbarasz znał, i ciągle nam powiadał, że to
jest Pisana Czuka, a to Golona Głowa, a to Czarna Głowa,
a to Babin Nos, a to znowu Iwanowa Liwada, i tak dalej
bez końca, i bardzo to miałem w podziwieniu, że pan Harbarasz tak dobrze o każdej wiedział i każdą zaraz mianował.
Kiedy w dzień słońce pali, to skały te i góry jakby gorzały, a kiedy słońce się chować zacznie, to ci się zda, że
całe krwią oblane; bo są gołe i całe z czerwonego kamienia, nocą zaś jeszcze straszniejsze, bo ano ci się zdaje, że
to nie góry i nie skały, tylko jakieś gmachy i potwory
z bajki albo ze snu w gorączce, bo ano widzisz wieżyce pod
niebo strzelające, słupy, kościoły, domy, jakoby miasto jakieś
zbudowane ręką nieludzką i na wieki w kamień zaklęte; ta
góra wygląda nocą jak smok z otwartą szeroko paszczą,
ta druga jak okręt z żaglami, ta znowuż jak bestia jakaś
bajeczna, ta jak głowa człowieka i tak bez końca. Ludzi spotkaliśmy mało po drodze, a i tym albo źle z oczu patrzyło,
albo się z nimi dogadać nie było sposobu; kiedy Turek,
to ci na zapytanie mruknie: Kim bilir? --- to jest: kto tam
wie? a kiedy Bułgarzyn, to odpowie: Koje znaje? --- albo: Ako
gospod da --- jak Bóg da.
Gospód po drodze prawie że cale nie masz, a jak się
przydarzy taki han, to ani w nim jeść, ani pić nie dostaniesz za najdroższe pieniądze, chyba obrzydliwą gorzałę
ci podadzą, którą oni tu rakki zowią, szczęście też nasze,
że pan Harbarasz i kupcy żywność z sobą wieźli, a czasem
i zwierzynę który z nas z rusznicy ubił, w czym ja najwięcej
miałem szczęścia, bo do samopału i do łuku równie sprawny
byłem. Najwięcej pod gołym niebem nocowaliśmy, namiocik
rozbiwszy, a wtedy nieraz bardzo wesoło bywało: rozłożyliśmy ogień, warzyliśmy wieczerzę, pili śliweńskie czarne
wino, któreśmy z sobą w skórzanym miechu mieli, panowie
Ormianie śpiewali, a pan Goryczka z panem Rabiczką koło
ognia śmiesznie tańcowali, klaszcząc w dłonie i pokrzykując: ,,Ej, ej! Dziś, dziś, dziś!"
Jam bardzo żałował, żem kobzy Semenowej nie miał,
alem pieśni kozackie śpiewał, których mnie Semen nauczył.
Kiedym tak raz zanucił jedną, ów furman, czyli arabadżyk,
cośmy go w Ruszczuku przyjęli, porwie się od ognia, jakby
go wąż ugryzł, ale zaraz siada, głowę na rękach wesprze
i słucha, słucha, a widać, że się bardzo o to gniewa, kiedy
ktoś zagada i śpiewanie przerwie, jeno okazać tego nie śmie.
Ten człowiek dopiero w drodze do mnie przemówił; przed
wyjazdem i na wyjeździe ani na mnie zważał, żem aż markotny był, iż mi tak cale żadnej wdzięczności nie okazuje,
chociaż mu do szczęśliwej ucieczki dopomogłem. Ale kilka
mil za Ruszczukiem, kiedym koło jego wozu szedł, a pan
Harbarasz nas nie widział, rzecze on do mnie:
--- Bóg ciebie nadniósł, detynodetyna (ukr. детина) --- dziecko.; zmiłowanie swoje okazał
nade mną przez ciebie. Śmierć mnie już pewna czekała, bo
mieli mnie nazajutrz do Dziurdżewa dostawić, a basza
tamtejszy mnie zna; byłyby mnie dziś już na szubienicy
sępy jadły. Kilka razy ja uciec próbowałem; zdawało się, że
wszystko mi służy, bo mi przyjaciele pomagali, a zawsze
daremno. A teraz ot co, głupstwo: pilniczek za parę groszy,
i udało się. Bóg tak dał!
--- A co wy zacz jesteście --- pytam --- i jak się nazywacie,
boście nie Bułgarzyn przecie, jeno z naszych ruskich ludzi.
--- I z waszych, i nie z waszych --- odpowie --- a tobie
wiedzieć na co? Ja Pańko jestem; tak mnie ochrzczono;
Pańko mnie wołaj.
--- A jak wy, Pańku, nie uciekali zaraz daleko, jeno
w Ruszczuku zostali? Nie strach wam było?
--- Gdybym ja był dalej uciekał, już by mnie Turcy mieli
byli w swym ręku. W tym rozum cały, strachu nie znać i na
miejscu zostać, bo cię właśnie tu nie szukają. Topczowie
za mną daleko dokoła w rozgony poszli; jeszcze mnie gonią.
Ale kiedyby nie twój dukat, może bym ja i był przepadł.
Oddam ci go, Bóg to da, dziesięćkrotnie, stokrotnie może!
--- A łatwie wam uciec było?
--- Tom ci już rzekł, że nad moje spodziewanie. Kiedy
w nocy topczowie spali, jam odpiłował łańcuch i do monasteru Świętej Trójcy pobiegł, bo wiedziałem, że tam jest
czerniec jeden, który mnie dobrze znał, kiedy w Kijowie
w Ławrze przebywał, ale on mnie przechować nie mógł, bo
kaługery byliby mnie ze samego strachu Turkom wydali,
tak się boją. Chciał mi dać ten znajomy kaługer mnisze
ubranie, abym się przebrał, alem nie chciał, bo kaługery
z brodami chodzą i z długimi włosy, a gdybym się nie był
ostrzygł i ogolił, Turcy by mnie byli snadno poznali. Ale
ty, skąd ty się taki wziął, hołubczykuhołubczyk (ukr. голубчик) --- gołąbek., że tak śpiewać umiesz?
--- Jeden Kozak mnie nauczył --- rzekę.
--- Kozak, Kozak cię nauczył --- powtórzył Pańko, jakby
do siebie mówił. --- Wart i ty być Kozakiem, wart: łepski
by był mołojec z ciebie!
Ja bym się był rad z nim szeroko rozgadał, ale on skąpy
był w słowach; ani rusz pociągnąć go za język. Pan Harbarasz zrazu na niego krzywym okiem patrzył, jakby mu nie
bardzo wierzył, aż im dłużej z nim jechał, tym mniej był
nieufny, aż w końcu i chwalić go zaczął, osobliwie kiedy
zapuściliśmy się w najdziksze góry i między odludne i przepaściste skały, o których pan Harbarasz dobrze wiedział,
że się w nich zbóje na podróżnych zasadzają, a już najbardziej na karawany kupieckie, bo się na nich dobrze obłowić
można.
Taki był jeden kawałek drogi, który zgrozą najśmielszego
przejmował, bo się ciągle natykało na kości końskie, a nawet
i ludzkie, jeszcze świeże, około których sępy krążyły, albo
na szczątki skrzyń rozbitych, jakby na ślady zabójstwa i rabunku, a szlak ten nazywał się ,,hajducki", bo trzeba wiedzieć, że tam zbójców nazywają hajdukami, com ja rad bardzo
słyszał, jako że i nasz podborski hajduk, Kajdasz, jako
prawdziwy zbójca sobie z nami poczynał, a tak owa nazwa
cale mu się godziła.
Jechaliśmy przez te hajduckie wąwozy w pogotowiu jakby
wojennym: co było broni, to pan Harbarasz porozdawał,
tak że każdy kupiec i każdy furman miał nabity samopał,
a Pańko najlepiej w tym szedł na rękę, osobliwie w nocy,
kiedy się pod gołym niebem dnia czekało. Wtedy Pańko wozy
nasze dziwnie w tabor ustawiał, konie wyprzęgnąwszy,
że się z tego jakby mała forteca robiła, w której się i całej
kupie opryszków bronić i odstrzeliwać można było: czaty
rozstawiał, sam boczne skały obchodził, czy zasadzki nie
odkryje, a tak zawsze urządzić nam nocleg umiał, że tył
i boki mieliśmy skałami zakryte i bezpieczne, a kiedyby
napad jaki na nas był, to tylko od jednej strony i z przodu.
Jednej nocy stał się nawet popłoch i kto wie, czyby
nas byli owi hajducy nie opadli. Stał wtedy Pańko na czatach, bo jego kolej była: obaczył, jak spoza wysokiej skały
wychylił się na chwilę zbójca, jak rozglądnął się i umknąwszy
na skałę, świsnął, jakby znak dawał towarzyszom. Pańko dał
ognia z rusznicy, a na odgłos strzału porwiemy się wszyscy
na równe nogi i jak nas było kilkunastu, wypalimy wszyscy
razem z rusznic, że aż skały na milę jakby jednym grzmotem zahuczały --- acz żaden z nas nie wiedział, po co strzelił i do kogo.
Rozgniewał się o to srodze pan Harbarasz, który sam
jeden nie strzelił, przypadł do nas i bardzo złajał, ,,bo ---
mówi --- jaki to wiwat był, czy to księżyc wam zawadza,
chcieliście go z nieba ustrzelić; a tak gdyby teraz ci hajducy
na nas z góry spadli, hanczarami by nas jak barany porzezali, bo żaden z was kuli w rusznicy nie ma". I kazawszy
nam prędko rusznice nabić, mówi do Pańka:
--- Myśmy tu tylko dwaj żołnierze: ty, żeś strzelał, ja, żem
nie strzelał. Nie może być inaczej, jeno żeś kiedyś żołnierzem bywał?
--- Może i bywał --- odrzekł Pańko i na tym przestał.
Szóstego dnia rankiem wjechaliśmy na miejsce, którędy
droga wiedzie wśród najwyższych garbów tych gór bałkańskich, a pan Harbarasz zawiódł nas ku jednej skale i kazał
nam wdrapać się na sam jej wierzch, co mozolna rzecz była,
i sam na nią wszedł, a kiedyśmy stanęli już na samym szczycie, ukazał nam góry, przez które przeprawiliśmy się byli,
a wyglądało to jakoby ogromne zwalisko skał i kamieni,
a potem rzekł:
--- A teraz patrzcie dobrze na lewo i na prawo, daleko,
daleko, a obaczycie dwa morza; po lewej Czarne, po prawej
Egejskie. A ta wieża na lewo, co widnieje tam wśród sinej
mgły, to jest Warna, ta sama Warna, pod którą dwa wieki
temu znalazł śmierć w bitwie z Turkami, sławnej w całym
Chrześcijaństwie pamięci, król polski WładysławWładysław Warneńczyk --- syn Władysława Jagiełły, król
polski od 1434 r. i węgierski od 1440 r.; w węgierskiej wojnie
z Turkami w 1444 r. przegrał bitwę pod Warną i zaginął bez śladu..
Jam to wszystko, co pan Harbarasz mówił i pokazywał,
oczami pił, a uszyma łykał --- i całego żywota mego nie
zapomnę tej drogi i tego wszystkiego, com na niej widział
i słyszał ku ciekawości mojej i wielkiemu podziwieniu, a dziś
jeszcze, po tylu latach, kiedy do czego innego głowy nie
mam, albo gdy w nocy się obudzę, przechodzę myślą przez
te same góry i skały, wędruję pamięcią, kędym za młodo
wędrował nogami, i tak wszystko jasno widzę, jakby to
wczoraj dopiero było, i rzecz każdą dobrze pamiętam, choć
jej nazwy zapomniałem.
Zaczęliśmy się teraz spuszczać ku dołowi i podróż nam
już raźno szła i bezpiecznie, ale dla mnie już nie była taka
wesoła, bo mi się niebawem rozstać trzeba było i samemu,
bez cudzej rady, i własną tylko głową myśleć o sobie i o tym,
co sprawić mam, jakom sobie ślubował. W Kaloferze, nieznacznym bardzo miasteczku, uścisnąłem kolana pana Harbarasza i prosiłem, aby mnie tu już ze służby swojej odpuścił,
bo stąd do Mezembrii pójdę. Pan Harbarasz wiedział już
o moich zamysłach, bom w drodze nieraz o nich wspominał,
ale po staremu w ich stateczność nie wierzył i raczej je za
fantazję miał --- jakoż bardzo nierad był temu i wszelkimi
sposoby odwieść mnie chciał od wyprawy, ,,bo --- mówi --- drogi nie znasz, ludzi nie znasz, języka nie znasz, sposobów nie
wiesz, pieniędzy nie masz, jak ślepa ćma w ogień lecisz na
zniszczenie własne; ojca nie obaczysz, a siebie zgubisz, i coś
miał ojca oswobodzić, sam się w niewolę podasz".
Ale kiedy się obaczył, że te wszystkie mądre słowa i przestrogi jakby na wodzie pisał, i że mnie od zamysłu nie odwiedzie, już mi tylko rozmaite dobre rady dawał i sposoby
wskazywał, jak sobie poczynać, a bardzo żałował, że w onym
mieście Mezembrii żadnych znajomych kupców Ormian albo
Greków nie ma, aby mnie listami opatrzeć. Żałośnie ze mną
się rozstawał, bo mnie w drodze cale był polubił, jako iżem
zawsze pilny i posłuszny mu był i chętny, i skory do każdej
rzeczy, która do służby mojej należała. Dał mi też pięć dukatów zasługi, choć mi tego nie obiecywał był nigdy i z łaski
mnie tylko w tę drogę z sobą brał, wielkim prośbom pana
Heliasza folgując. Kiedym się z wszystkimi pożegnał i już
odejść miał, wziął mnie Pańko na bok i rzecze:
--- Bóg cię prowadź, dobra detyno, gdybym ja tak mógł,
nie puściłbym ciebie samego. Poszedłbym ja z tobą, a może
co i sprawił. Ale jam się z tym kupcem do Jędropola ujednał
i słowa mu dochować muszę, a choćby i na to sposób był, to
ja w innej stronie bardzo pilne sprawy mam. Ja tę Mezembrię znam, bywał ja i tam, bom ja na wszystkim brzegu
czarnomorskim jakby u siebie w domu; ciężko ci tam co
zdziałać przyjdzie, ciężko, bo tam same Greki poturczone,
a to naród sobaczy, od rzetelnych Turków gorszy. Miej się
ty dobrze na baczności. A jeżeli ta galera tam w przystani
będzie, na której twój ojciec ma być przy wiosłach, tedy
trudnoć będzie dostać się na nią własnym dowcipem. Ale jest
tam jeden Pomak, to jest Bułgarzyn poturczony, ale ni pies,
ni kot, bo on i w Mahometa wierzy, i przed Matką Boską
świeczkę pali, jak mu trzeba. Łacno go przydybiesz; on
zawsze koło przystani i między łodzie i statki się kręci; Jowan
się nazywa. Jak zobaczysz człeka małego z taką obrośniętą
twarzą, że nic z niej nie obaczysz, jeno nos bardzo duży i krzywy, jako dziób u sępa --- to to Jowan będzie. Za cekin on
ciebie na galerę zaprowadzi, bo to turecki brat i służka,
a tak z ojcem się zobaczysz; ale w żadną sprawę z tym Jowanem nie wchodź, nic mu nie wierz, bo ciebie zdradzi. Znam
ja go, psiego syna. On za pieniądze wszystko sprzeda; własną
duszę by dał. Kozaka sprzeda Turkom, Turka Kozakom,
a Turka i Kozaka diabłu, kiedyby płacić chciał. Bóg ci
pomagaj!
XIV. Poturmak Jowan
Dostał ja się za bożą pomocą szczęśliwie do Mezembrii,
czyli Nesembra, całą prawie drogę przebywszy pieszo, bo
przysiąść się już przez to samo trudno było, że samych
konnych spotykałem, a kiedy wóz, to bawołami zaprzężony
i tak pomału jadący, że nie warto siadać, choćby mi i pozwolono. Nałożyłem niemało drogi, bom nie szedł najkrótszą,
jako iż ta przez górskie przesmyki wiedzie, a ja bez przewodnika nie byłbym trafił; szedłem tedy na Karnabad, a choć
stąd do Mezembrii tylko dziesięć mil liczy, trzy doby wędrowałem, bo i droga bardzo kamienista i stroma była, i spieka
taka straszliwa, żem z sił opadał. Mezembria jest dosyć nikczemne miasto, choć jak mi powiadano, niegdyś bardzo
wspaniałe i bogate być miało, i ośmdziesiąt kościołów w nim
było, ale pod Turkiem zniszczało.
Niedaleko od miasta są duże dąbrowy, a same miasto
całe bielutkie i na białej skalistej wyspie, która w morzu
siedzi, a kiedym już do niego dochodził, tak było oblane
gorącym słonkiem, że patrzeć nie można było na mury, bo
oczy od tego białego blasku jakby ślepły. Jest to miasto
dokoła morzem oblane i gdyby nie tama, miejscami ledwie
na dobre strzelenie łuku szeroka, która je z lądem łączy,
toby do niego tylko czółnem lub statkiem dostać się można.
Nie myślałem, gdzie gospodą stanę, jeno spieszyłem do
przystani, a tam przyszedłszy, usiadłem na samym brzegu,
rozglądając się dokoła, czy onych wojennych galer tureckich
nie obaczę.
Była moc statków i łodzi koło brzegu, ale same małe,
rybackie, co jeno wzdłuż brzegów morskich żeglują, a na
wielkie morze się nie puszczają. Kupiłem sobie chleba, sera, winogradu i innych owoców, które tam są nad podziw
smaczne i tanie, a podjadłszy, zacząłem się oglądać, czy
onego Jowana gdzie nie poznam, ale że to było samo południe,
tedy ludzi prawie że nie było, bo kto mógł, przed tym
upałem nieznośnym pod dach się chronił. Znalazłszy trochę
cienia, ległem dla odpoczynku, głową sparłszy się na mój
węzełek, w którym nie miałem nic prócz lwowskiego ubrania,
ubogiej bielizny i owego pistoletu, który mi Woroba dał na
drogę.
Po południu wyszedłem znowu na sam brzeg w przystani
i Morze, Kondycja ludzkapatrzyłem na dalekie morze, wielkie, straszne, nieskończone, żem przy tej niezmierzonej wielkości sam w sobie gdzieś
zaniknął i samego siebie nie czuł, robaczek mały, jakby mnie
już nie było na świecie pod tym gorejącym od słońca niebem, co gdzieś na sinym końcu, jakby na samym brzegu
wszelakiego bożego stworzenia, zapadało w wodę, i jakobym
się cały rozprysnął w szumie i w pianie wód, i przepadł
gdzieś w tym huku zielonych bałwanów, co wyglądały, jakoby
ta wszystka woda kipiała i jakoby jakieś szklane góry tańcowały, aż w końcu tak mi było, jakby tylko sama dusza
ze mnie została i żeglowała smutna po morzu.
Na morzu były tylko same małe statki i łodzie, jakby
kto na wodę garść łupinek orzechowych rzucił, a każda
z nich jakby się już, już topiła, to się zapadała całkiem we
wodzie, to się na wierzch znowu podbijała, że zdało się, iż
woda tak nią poigra chwilę, a zaraz połknie: w dalekości,
wśród smug ciemniejszych, bielały żagle, takie małe, jak listki
lipowe, a nieruchome, jakby na miejscu stały w spokoju
i cichości, a morze pod nimi z martwego szkła było. Ale
powoli żagielki te rosły pod okiem, choć zawsze niby stały
na miejscu, a i to, co się małą łodzią zdało, zaczęło się
zwiększać, zwiększać, żeś nie wiedział, jak i kiedy, aż nareszcie poznałeś, że to płyną ku przystani okręty, duże, jakby
wysokie domy albo kościoły z wieżami.
Były dwa takie ogromne okręty, a domyśliłem się zaraz,
że to sułtańskie galery. Kiedy się już tak zbliżyły, że można
było lepiej je widzieć, wyglądały, jakby nie płynęły, tylko
nad samą wodą w powietrzu na dużych skrzydłach się unosiły, a skrzydła te zdały się być zrobione z okrutnie długich
piór i to się podnosiły nad morze, to spadały i maczały się
w wodzie, a za każdym takim machnięciem tych potężnych
skrzydlisk biała pienista skiba zostawała na morzu, jakbyś
je pługiem orał.
Jak się już dobrze zbliżyły do przystani, widzę, że to są
okrutne gmachy z trzema masztami i z żaglami na nich z białego płótna, dwa maszty niskie, a trzeci, środkowy, nad
podziw ludzki wysoki, że ani wiedzieć, gdzie takie gonne
drzewo rosnąć może, aby z niego taki maszt zrobić --- jakoż
powiadano mi później, że to tak z dwóch drzew jest zesztukowane. Na przodzie okrętu widać armaty, jak wylotami
patrzą niby dużymi czarnymi oczyma, a na pokładzie ruszają się ludzie, a wyglądają jak chrabąszcze.
Zawinęły te dwie galery do przystani, ale zapuściły kotwice tak daleko od brzegu, żem się im samym wprawdzie dobrze
mógł przyglądać, ale twarzy ludzkich dojrzeć było trudno.
Owo to, co mi się skrzydłami z daleka zdawało, to były
wiosła wielce długie, poza boki okrętu sterczące, a było ich
po 27 z każdej strony, a każde takie wiosło miało trzech
wioślarzy, którzy nim poruszali, każda trójka w jednym
rzędzie, a wszystkie dziewięć, jedna za drugą, wzdłuż okrętu.
Długości miały te galery pewnie jakich dwadzieścia sążni,
ale wąskie były, bo zaledwie na cztery sążni mogły mieć
całej szerokości.
Nie mogłem oderwać oczu od tych galer, a serce mi
mocno bić jęło, jak gdyby mi powiadało, że na jednej z nich
jest i mój ojciec. Ale daremnie wytężałem oczy; twarzy rozpoznać nie było można; widziałem tylko, jak się tam zaczęło
roić, i słyszałem tylko krzyki i nawoływania, bo spuszczano
z tej galery małe czółna. Kusiło mnie do wody skoczyć i podpłynąć, bom się już nie posiadał z niecierpliwości i jakbym
od gorączki cały płonął, ale tyle pomiarkowania przecież
mi zostało, aby pomyśleć, iżby to szalona rzecz była. Przypomniałem sobie nagle tego Pomaka Jowana, o którym mi
Pańko mówił, bom w tym ściśnieniu serca zapomniał był
wcale o nim, i począłem rozglądać się dokoła, czy między
ludźmi, których się teraz sporo nad przystanią zgromadziło,
nie obaczę człowieka, co by tak wyglądał, jak mi Pańko
powiadał.
Niedługo szukać go trzeba było; zaraz go poznałem.
Pańko jakby mi go był odmalował, bo widzę człowieka
niskiego, chudego, pół z turecka, pół z bułgarska odzianego,
z twarzą całą taką zarośniętą i kudłatą, że spod siwiejącej
brody i wąsów, i ogromnych kosmatych brwi, które się z włosami na głowie cale spływały, nic nie było widać, jeno nos
jak dziób krzywy, długi i ostry, i dwoje oczów małych, łyskających, tak że człek ten jak wierutny jastrząb wyglądał.
Chwilki na miejscu nie postał, jeno ciągle się kręcił i to z tym,
to z owym coś rozmawiał; z każdym sprawę miał, jako nasz
Żydek na jarmarku. Idę ku niemu, a on mnie już dostrzegł
jako cudzego w tej stronie, bo ciekawie łypnął na mnie
oczyma i byłby pewno sam mnie zaczepił, gdybym był pierwszy
doń nie przemówił.
--- Skażcie mi, panie --- rzekę do niego z ruska, bo Bułgarowie tak łacniej rozumią aniżeli po polsku --- czy te duże
statki to galery są?
--- Galery, cesarskie galery; a wy tu skąd?
--- Z daleka --- odpowiem --- z bardzo daleka...
--- A po co wam tu było, kiedy z daleka?
--- Szukam tu kogoś... --- mówię, ale nie wiem, jak dalej
ciągnąć.
--- Szukacie kogoś? A kogo szukacie? Jowan wszystkich
tu zna i Jowana wszyscy znają. Czy to kupiec jest? czy
żeglarz, korabnik? Grek może, Włoch może? Jeden z naszych,
czy z Franków? Do urzędu chcecie może; do którego urzędnika? do kajmakana, do mudira, do muktara, do czorbaszego?
Tak mnie zasypał pytaniami, a tak szybko mówił, że
słowa jeno leciały, jakby groch z góry sypał, anim się
połapać mógł, co do mnie gada, jako że i bułgarskich słów
wiele nie znałem.
--- Na galery bym te chciał --- rzekę nareszcie i na morze
wskazuję.
--- Na galery! A po co wam na galery? Allach kerimAllach Kerim --- Bóg jest miłosierny.! Na
galery! Nie wolno nikomu na galery, bo to sułtańskie,
cesarskie statki są, wojenne statki! Nie wolno!
--- A ja bym przecie chciał, panie Jowan --- mówię na to
pokornie --- i zapłaciłbym za to.
--- A kogo tam chcecie widzieć; może jakiego hadama?
Nie rozumiałem tego słowa, a Jowan zaraz to poznał,
bo mówi:
--- Niewolnika może, takiego, co przy wiośle? --- i zaczął
rękami machać naśladując, jak się wiosłem robi, a to żebym
go łacniej mógł zrozumieć.
Powiadam mu tedy, że ojca szukam, który jest w niewoli
i na jednej z tych galer ma być przy wiośle, które w Mezembrii przystań mają, kiedy z dalekiego morza wracają.
--- Allach kerim! Allach kerimf --- woła Jowan, wysłuchawszy mojej powieści, bo Turczyni Boga Allachem wołają
i zawsze go mają na ustach, kiedy trzeba i nie trzeba. ---
Chociażeś ty niewierny giaur, ja ciebie już kocham, jakby
własnego syna ciebie kocham! Jako takiego młodzieńca nie
kochać, co z drugiego końca świata bieży ojca ratować!
Allach sam raduje się tobą. Widzisz, ja hadżihadżi (z arab. hadżdżi) --- muzułmanin, który odbył pielgrzymkę do Mekki. jestem ---
mówił dalej, wskazując na zielony turban, którym miał
głowę owiniętą --- i żadnemu giaurowi bym nie pomógł,
ale tobie pomogę!
I począł mi obie ręce ściskać, i po twarzy głaskać,
i łzy sobie z oczu ocierać, żem już był gotów uwierzyć,
że to poczciwa dusza, choć tureckiej wiary, i że Pańko
niesprawiedliwie za zdrajcę go miał.
--- Ja nic od ciebie nie chcę --- mówił dalej Jowan ---
ja bym tobie jeszcze dał, gdybym miał! Ale trzeba
starszemu nad tymi galerami dać bakczyszbakczysz a. bakszysz --- łapówka a. napiwek., a taki agaaga (tur.: pan, naczelnik) --- oficer, zwierzchnik.,
to wielki pan, on czego bądź nie weźmie, na srebro on
nawet nie popatrzy!
Wydobyłem z mieszka jeden cekin i chcę mu go dać,
a on na to:
--- To mało, trzeba mu dwa --- i łakomym okiem na mieszek spojrzał.
Musiałem dać mu i drugi, a on zaraz z wielką skwapliwością pobiegł ku miejscu, gdzie były małe łodzie, które
oni kaikami zowią, coś z wioślarzem pogadał po turecku i na mnie kiwa, abym szedł. Podjechała łódź do brzegu,
wsiedliśmy do niej i popłynęli ku galerom. Zaraz przy
pierwszej Jowan zaczął wołać, a na to wołanie jego
wyszedł jakiś setny Turek z srogim wejrzeniem, czarny jak Murzyn, z nożami i pistoletami za pasem i przy
szerokiej krzywej szabli.
Gadali z sobą, czegom ja nie rozumiał, a tymczasem patrzyłem na galerę i na tych nieszczęsnych niewolników, co przy wiosłach byli. Każdy z nich po biodra
był goły i każdy łańcuchem do okrętu przykuty, a siedzieli, biedaczkowie, milczący i każdy z spuszczoną głową przed siebie patrzył, owo jak bydlę umęczone, kiedy mu odetchnąć po pracy pozwolą i bat nad nim nie
świszczy. Jedni z nich mieli głowy cale ogolone, a to
byli złoczyńcy, co ich za zbrodnie na galery do wiosła
skazano na całe życie, inni tylko ostrzyżone, a to byli
jeńcy chrześcijańscy. Ojca mojego między nimi nie było,
alem ja widział jeden tylko bok galery, a po drugim
boku było drugież tyle wioślarzy, których z tej strony
widać nie było.
Pozwolił nam nareszcie ten starszy Turek wejść na
galerę i podpłynęliśmy tak blisko, że się nasze czółno
aż o ścianę okrętu oparło, a wtedy spuszczono nam drabinkę, aby się po niej dostać na sam pokład. Kiedy tak
lezę po tej drabince i patrzę do góry przed siebie,
obaczę na środku wysoki pomost, a na tym pomoście
jakiś człowiek z dużą brodą, w nędznej, podartej odzieży, z siekierą ciesielską coś przyciosuje i naprawia. Kiedym
już był na ostatnim szczeblu drabiny, człowiek ten, któregom dotąd tylko z boku mógł widzieć, obrócił się naraz
całą twarzą do mnie. Jenom krzyknął i omal z drabiny
do morza nie spadłem!
Mocny Boże, to był mój ojciec!
Skoczyłem z drabinki na pokład okrętu, a chociaż
czułem, że Jowan, który ze mną z tyłu szedł, pochwycił mnie za kabat i zatrzymać chciał, rzuciłem się jak
strzała na pomost ku ojcu, a chwytając go za kolana
począłem wołać z płaczem:
--- Ojcze! ojcze!
Ojciec mój jeno drgnął i siekiera mu z rąk wypadła,
a potem stanął niemy i jakby skamieniały. Wpatrzył się
we mnie dużymi oczyma, które od nagłego zdumienia
były jakoby martwe i szklane, ustami ruszał, jakoby
coś powiedzieć chciał, a nie mógł; powietrze jeno łykał
i ciężko oddychał. Ja mu pocznę ręce całować i wołam:
--- To ja, Hanusz, to ja, ojcze! Czy ty mnie poznał?
Ojcu łzy się puściły z oczu, a te łzy snadź zbudziły
go z tego osłupienia, bo mnie ujął oburącz za głowę
i szepnął:
--- Panno Święta, cudowna! Panno Święta, cudowna!
Tyżeś to, Hanusik! Tyżeś to, tutaj... tutaj!...
I naraz z wielkim strachem w oczach dodał:
--- Dziecko nieszczęsne, to i ciebie wzięto!
--- Nie wzięto mnie, ojcze --- wołam --- ja tu sam
przyszedł! Ja wolny jestem; do ciebie przychodzę i po
ciebie!
Ale ledwie tych słów domówić mogłem, kiedy mnie
ów starszy Turek chwycił za barki i z wielką złością coś
krzyknąwszy, na pokład mnie zrzucił. Jowan też zaraz za
ramię mnie wziął i za sobą pociągnął.
--- Chodź, ustępuj, zaraz ustępuj --- mówił do mnie ---
na drugiej galerze jest sam basza, zaraz on i tu będzie;
tedy niech Allach broni, żeby nas tu zeszedł!
I nim coś rzec mogłem, już mnie na drabinkę popchnął,
a ów srogi aga turecki prawie że z mieczem w ręku
nastawał, abyśmy uciekali z okrętu, pókiśmy żywi i cali.
Wskoczyliśmy do naszej łodzi i szybko dopłynęli do
brzegu. Tu ledwiem do siebie wrócił, rzekę raczej do
siebie niż do Jowana, który został przy mnie:
--- Boguż chwała, że mój ojciec nie jest z tych potępieńców, co wiosłami robią, jeno ciesielkę odprawuje!
--- To właśnie jest nieszczęście --- odzywa się Jowan --- wielkie nieszczęście! Bo gdyby przy wiośle był,
tedyby go za małą sumę uwolnić można było, ale że
ciesielskie rzemiosło umie, toby już moc złota za niego
żądano, a może by okupu cale nie wzięto, bo takich cieśli
okrętowych, to sobie nasi bardzo cenią.
Przypomniało mi się, co ojciec przez księdza Benignusa przekazywał, że 500 twardych talarów okupu żądają,
i mówię:
--- Boże miłosierny, więc ma mój ojciec śmierci czekać, aż go ona wykupi z tej męki doczesnej!
--- Allach jest wielki --- odpowiada Jowan --- ojca
wykupić nie można, ale dobrych ludzi przekupić można.
Niechaj twój ojciec uciecze.
--- A jakoś uciecze, kiedy to jest pływająca forteca!
Jowan, co mam, to oddam, ale na miłość Bożą, radźcie,
co by czynić!
--- A cóż ty masz i co dać możesz?
--- Dam dwadzieścia dukatów temu adze, co straż
trzyma nad więźniami, a pięć dukatów wam za tę łaskę,
co mi wyświadczycie!
Jowan niby się namyślał czas jakiś, ale mi się zdało,
że tylko udawał, jakoby się namyślał, a potem rzekł:
--- To ciężko, bardzo ciężko będzie! Z kim innym
nawet bym mówić o tym nie chciał, bo to rzecz niebezpieczna i gardłem grozi, ale dla takiego cnotliwego syna,
jako ty jesteś, to ja rad zrobię, co w mojej mocy i rozumie będzie. Dawajże te pieniądze.
--- Jowan --- rzekę --- pieniądze są jakby u was w kieszeni, alem ja u jednego mądrego kupca w nauce był,
a ten kupiec gotowy pieniądz tylko za gotowy towar
dawał.
--- Młodyś, a mądry; niechaj ci Allach pomaga --- odpowiada Jowan, bystro spozierając na mnie spod brwi,
które jak dwa krzaki wyrastały mu nad oczyma. ---
Nie masz tu gdzie mieszkać, tedy ja ciebie do mego
ubogiego domku zawiodę; siedź tam i czekaj, a nie pokazuj się ani w mieście, ani w przystani, jakoby ciebie już
tu nie było, i nikomu nie powiadaj, że z Jowanem masz
jakąś sprawę, że Jowana znasz, żeś go kiedy w swoim
życiu na żywe oczy widział; nikomu, nikomu, bo zgubisz i mnie, i ojca twojego, i siebie. Ja tymczasem chodzić koło tej rzeczy będę.
Nic miałem wiary w tego poturmaka, nie tylko dlatego,
że mnie Pańko kazał z nim być bardzo ostrożnym, ale
że i sam już zacząłem odgadywać jego chciwość i skrytość, jednakoż ten człek w swojej mocy mnie już miał,
a kiedy mi raz ojca pokazał i kiedym się przekonał,
że na galerę przystęp ma, to już nie było dla mnie innego
sposobu, jak tylko dalej się go trzymać, a na baczności
się mieć.
Poszedłem za nim do jego domu w ciasną uliczkę
na końcu miasta, gdzie tylko sami Turcy mieszkali,
a on mnie zawiódł do małej izdebki i tu mi czekać kazał,
sam zaś zaraz do przystani pobiegł. Nie było go długo,
dopiero pod sam wieczór wrócił i zaraz na progu woła:
--- Allach jest wielki! On się nad twoim ojcem zlitował! Wszystkom sprawił, jako pragniesz. Dzisiaj aga
zapomni włożyć ojcu twemu na noc kajdany, jako to
zwykle się czyni, a straży nocnej będzie się bardzo
chciało spać, a ten rybak, co nas dzisiaj na swojej
łodzi przewoził, będzie przypadkiem ryby łowić pod samą
galerą, a ojciec twój do tej łodzi skoczy, a łódź podpłynie z nim na pewne oznaczone miejsce, gdzie niedaleko jest wielka dąbrowa, a tam w tej dąbrowie będziesz
ty i Jowan z tobą. Allach dobry, Allach wszystko tak
zrobi, jako ci teraz mówię!
Chociaż ten Jowan bardzo mało wiary u mnie miał
i ciągle się jego zdrady lękałem, przecież tak się uradowałem tą wieścią, żem poskoczył ku niemu i ręce mu
z wdzięcznością wielką ucałował, bo owo taka już natura ludzka, że temu łacno uwierzy, czego pragnie. A co
mi przyjdzie jakie wątpienie do głowy i co zacznę myśleć
nad tym, czy też mnie Jowan nie zdradzi haniebnym
jakim sposobem, to zaraz staje mi przed oczyma ojciec
nieszczęśliwy, wynędzniały, skatowany, śmierci jako wybawienia czekający, i tak mi sobą zasłania cały świat i przed
duszą, i przed rozumem, że na ślepo bym szedł i w przepaść bym skakał, byle tam na jej dnie było troszeczkę nadziei, że ojca wybawię.
Oglądaliśmy z Jowanem całą rzecz, jako się ma odbyć.
Powiadał mi, że wszystko już przygotowane, aga stargowany, rybak ujednany, miejsce na wybrzeżu oznaczone --- i abym już spokojny był, i gotów do drogi
czekał, a pieniądze miał odliczone, a on w nocy po mnie
przyjdzie, i kiedy już ojca przy sobie będę miał, tedy mam
mu zapłacić, a on za to przez las mnie przewiedzie drogą
bezpieczną i potem nas zostawi, a jako już dalej radzić sobie
będziemy w ucieczce, to on Panu Bogu i naszej głowie
porucza, bo więcej uczynić nie może. Ja też po nim więcej
nic żądałem, ufając miłosierdziu Bożemu, że kiedy z ojcem
będę już w czystym polu, skryć się jakoś na razie, a potem
w góry ujść zdołamy.
Jowan znowu poszedł, a jam także wybiegł o zmierzchu
na miasto, choć mi tego surowo był bronił, i kupiłem bukłak
wina, suszonej ryby, chleba i nieco owoców, aby mieć pożywienie, bo kto wie, kędy nas droga poprowadzi i kiedy
dobrych ludzi spotkamy, co by nam pomóc chcieli. Kiedym
wrócił i odliczył owych ugodzonych 25 dukatów, okazało
się, że mi zostanie ledwie trzy i to bez czegoś i że o tym
w tak daleką drogę puścić się będzie trzeba. Ale wiedziałem, że bez Boga i wór złota od przygód mnie nie uchroni,
a z Bogiem to i o kiju żebraczym zdrowo i bezpiecznie
do Polski wrócimy.
Noc już zapadała i ciemno się zrobiło, ale Jowan zostawił
mi był zapalony kaganiec oliwny w izbie, dobyłem tedy owo
Officium, czyli Godzinki do Anioła Stróża, którem zawsze
przy sobie miał od onego czasu, kiedym z Podborza w świat
wywędrował, i z pobożnym sercem czytałem modlitwy.
Przyszedł mi potem w pamięć ów medalik z Najśw. Panną
Domagaliczowską, która we Lwowie cudami słynie, darowany mi przez Marianeczkę Niewczasównę; zdjąłem go z szyi
i całując go, z pokorą westchnąłem do Panny Świętej o Jej
pomoc miłościwą w tak ciężkiej chwili, od której i życie
mego ojca, i moje własne zależało. Kiedy się tak całą duszą
oddaję świętej opiece, zda mi się, jakoby się drzwi od izdebki
uchyliły i ktoś cichutko do niej wchodził.
Oglądnąłem się i widzę kobietę, ubraną tak, jak się
bułgarskie białogłowy ubierają, ale z twarzą tak osłoniętą,
że tylko czoło i oczy widać było, a po tym poznać mogłem,
że nie była chrześcijanka, jeno tureckiej wiary. Podeszła do
mnie bliżej i całą twarz odsłoniła, a wtedy ujrzałem, że to
była kobieta podeszłego wieku, starsza od mojej matki,
a bardzo stroskana i smutna. Popatrzyła na mnie uważnie
i palec do ust przyłożyła, nakazując mi milczenie, jam też
nic nie mówił czekając, aż sama się odezwie, a ona weźmie
mi z rąk ów medalik z wizerunkiem Matki Boskiej i uklęknąwszy, pocznie go z wielkim skruszeniem całować, a żałośnie
wzdychać.
--- Masz taki drugi? --- pyta mnie szeptem.
--- Nie mam.
--- A tego nie dasz?
--- Nie dam, bom ślubował, że się z nim póki żywota
mego nie rozłączę.
Kobieta pocałowała raz jeszcze medalik, westchnęła ciężko,
powstała i oddała mi go do rąk.
--- Dobrze czynisz, dziecko --- rzecze --- niech cię Najśw.
Bogarodzica ochrania!
--- A wy chrześcijanka? --- pytam.
--- Jam w sercu moim chrześcijanka i katoliczka, bo ja
z Beliny jestem, a tam nie greckiej religii ludzie, ale katolicy
zawsze mieszkali. Ja ze sławnej bogumilskiejbogumilski a. bogomilski --- odnoszący się do ruchu religijnego zwanego bogomili lub bogomolcy, którego uczestnicy nie wierzyli w Stary Testament i głosili, że Szatan jest synem Boga, starszym bratem Jezusa. Sekta powstała w X w. w Bułgarii; z czasem większość wyznawców przeszła na islam lub katolicyzm. rodziny pochodzę,
ale mój dziad już był katolik i ja się na katoliczkę wychowała.
Gwałtem mnie Turczynką zrobili; mój ojciec zabity od Turków;
wolał on umrzeć, niż wiary się wyrzec, ale ze mną, małą
sierotą, uczynili jako chcieli... Ale o tym dużo by mówić,
a jam nie po to przyszła.
I oglądnąwszy się ostrożnie dokoła, tak mówi dalej:
--- Jam jest żona Jowana, a raczej byłam jego żoną,
a teraz jako ostatnia podła sługa w domu jego jestem, bo
już pewno wiesz, choć z obcej ziemi jesteś, że Turczyni tyle
żon brać sobie mogą, ile chcą, a Jowan dwie sobie jeszcze
trzyma. Jowan jest moslim, to jest: wiarę Mahometa wyznaje,
ale on żadnej wiary w sercu nie ma. Zły to człek, poturmak
niegodny, nie wierzaj mu; po tom ja przyszła, aby ci to powiedzieć, bo mi żal ciebie, chłopczyno.
--- Czy Jowan zdradę mi gotuje? --- pytam.
--- Tak jest, biedny synaczku, gotuje ci zdradę, tobie
i ojcu twemu. Ja wiem wszystko; nie z tobą pierwszym on
tak robi i nie ty będziesz ostatni, jeśli go Bóg w czas nie pokarze. On ma wspólnictwo z tym agą na galerze; on ci ojca
pewno na miejsce przyprowadzi, a potem do lasu z wami
pójdzie, niby bezpieczną drogę wam wskazać. A kiedy już
w lesie będziecie, to wam powie: ,,Teraz idźcie dalej w tę
a w tę stronę, bezpiecznie na pole wyjdziecie. Bogu wam
zostawiam". Sam się wróci, a ty ledwie z ojcem kilkaset
kroków ubieżysz, aż tu z zasadzki wypadną Turczyni i pojmą
was, i znowu ojca na galerę wezmą, ale już i ciebie nie puszczą, jeno do śmierci w ciężkiej niewoli trzymać będą...
Ledwie tych słów domówiła, kiedy jakiś szelest ją przestraszył; z lękiem spojrzała ku oknu i cofnęła się do drzwi,
nasłuchując.
--- Nie zdradź mnie; milcz o tym, com ci rzekła! Jowan
zabiłby mnie, gdyby się dowiedział... --- rzekła z cicha i znikła
za drzwiami.
Co pocznę teraz? --- spytałem sam siebie. --- Klamka
zapadła; cofnąć się już nie mogę. Ojca sprowadzą i tak na
oznaczone miejsce, skoro już Jowan i aga tak się umówili;
jeśli ja się nie stawię i pieniędzy tym łotrom nie dam, co
ojca czeka? i czy go z zemsty do wioseł nie wezmą, jak onych
ogolonych potępieńców, co piekło za życia przebywają?
Co nas czeka, kiedy pójdę, Bóg wiedzieć raczy, ale że
pójść muszę, to mi pewna rzecz była. Nie mam już co rozmyślać, nic ja nie wymyślę.
Wydobyłem z węzełka pistolet i ów sztylet, który wziąłem
z sobą, uciekając od Foka; opatrzyłem pilnie pistolet, czy
nabity, czy podsypany, czy krzoskakrzoska --- rodzaj zamka w daw. broni palnej, krzemień krzeszący iskrę. ostra i dobrze nakręcona.
Pistolet był bardzo duży; dziękowałem sobie, żem miał
odzież bułgarską, bo w fałdzistych i szerokich szarawarach dobrze go ukryć mogłem.
Ledwiem się tak uzbroił, kiedy Jowan wszedł do izby
i kazał mi iść za sobą. Noc była jasna, ale niezadługo księżyc miał zejść z nieba. Wyszliśmy z miasta ku stałemu lądowi ową tamą, o której już mówiłem, a kiedyśmy ją minęli,
Jowan skręcił na prawo ku brzegom morza i prowadził mnie
tak samym brzegiem dobre pół godziny, aż nareszcie stanął
i z cicha świsnął. Usłyszeliśmy, jak ktoś takim samym świstem odpowiedział, i w tym kierunku podbiegliśmy może na
jedno Zdrowaś Maria. Usłyszeliśmy plusk wiosła i do brzegu przybiła mała łódź rybacka, a z niej wysiadł mój ojciec
i jeszcze jakiś człowiek.
Chwyciłem ojca za ramię, jakbym się bał, że to mara, nie
ciało, i że się w ciemnościach rozpłynie, a ów człowiek z turecka ubrany odkrył latarkę, którą miał z sobą przysłoniętą, i robi znak, abym płacił. Miałem już przygotowane cekiny
i kładłem mu jeden po drugim na dłoń, a on każdy z nich
przy świetle latarki bardzo pilnie oglądał, czy nie obrzezanycekiny
i kładłem mu jeden po drugim na dłoń, a on każdy z nich
przy świetle latarki bardzo pilnie oglądał, czy nie obrzezany --- dawniej fałszowano monety, obcinając z nich nieco złota po brzegach.. Kiedy Turkowi wyliczyłem wszystkie pieniądze, przyszła kolej na Jowana, który chciwie porwał swoich pięć
dukatów. Turczyn coś jeszcze szepnął Jowanowi, który na
to odpowiedział: peki, peki --- to znaczy: dobrze, dobrze, ---
potem wrócił do łodzi i odpływając zawołał:
--- Joł hair olsun!
--- Co on mówi? --- pytam Jowana.
--- Dobrej drogi nam życzy --- odpowie Jowan --- ale
teraz bieżmy! Za mną idźcie ciągle, za mną.
I ruszył w pole, a z pola do lasu, który był niedaleko
morza. My biegli za nim, a ja co chwila chwytałem ojca
za ramię i czułem, że biedny trzęsie się na całym ciele. Wyjąłem z zanadrza sztylet i podałem go ojcu, ale mówić mu się
bałem, co mam na myśli, aby Jowan przypadkiem nie usłyszał i nie zrozumiał. Mój ojciec milcząc wziął sztylet i jeno
dłoń mi przy tym uścisnął; jakby mi znak dać chciał, że
rozumie i że gotów będzie na wszystko.
XV. Katakallo! Katakallo
Wiedziałem jedno tylko i pewna to dla mnie rzecz była,
że jeśli damy się wieść Jowanowi, kędy on zechce, wpadniemy w zdradziecką zasadzkę, bo już nie było żadnego
wątpienia, że ten niecnota tak się z Turkami z galery umówił,
jako mi poczciwa żona jego powiadała. Tedy cała sztuka
w tym była, aby za jego przewodem nie iść, a właśnie w przeciwną stronę się obrócić, i kiedy on zechce na prawo, to brać
się na lewo, kiedy zaś on na lewo każe, to my na prawo się
weźmiemy.
Umyśliwszy tak, puściłem Jowana naprzód, aby przewodził, a sam wydobyłem pistolet i w pogotowiu go trzymałem. Dałem mu tak iść kilka Zdrowaś Maria w głąb lasu,
a kiedy trafiliśmy na parów duży, który nam drogę przecinał, Jowan bierze się na lewo.
--- Tędy teraz --- rzecze, obracając się ku nam --- na
lewo pójdziemy.
--- Jowan --- rzekę ja teraz i dotykam się jego ramienia --- na prawo nam droga.
--- Na lewo, na lewo --- odpowiada Jowan, a widać, że
go moje słowa zdziwiły --- czy ty mnie tu będziesz drogi
uczył?
--- A ja przecież na prawo chcę i na prawo pójdę.
--- Na skręcenie karku pójdziesz! Czyś ty zwariował?
--- Hanusz --- rzecze ojciec do mnie --- ten dobry człowiek lepiej drogę zna; idźmy, kędy on każe; jakże ty możesz lepiej od niego wiedzieć?
Ścisnąłem ojca za ramię na znak, aby nic nie mówił i nie
przeszkadzał, a sam podchodząc do Jowana, który był
przystanął, pistolet mu do piersi kieruję i rzekę:
--- Jeżeli już karki kręcić mamy, to wolę na prawo, a nie
wiem jeszcze, czy skręcę lub nie skręcę, ale to wiem, że jak
tylko piśniesz, zdrajco, łeb tobie kulą roztrzaskam!
Jowan stał chwilę cały nieruchomy, jakby go kto w głaz
przemienił, aż nareszcie mówi:
--- To taka wdzięczność twoja! To na życie mi godzisz
za to, żem ci ojca uratował, zdrowia, a nawet gardła mojego
narażając! Idźcież wy sobie kędy chcecie, do samego czarta
sobie idźcie, a ja z wami już żadnej nie mam sprawy!
I tak rzekłszy, chciał odskoczyć od nas i w las biec, ale
jam tego oczekiwał, i zaraz z pistoletem ku niemu, wołając, że strzelę, jeśli się tylko ruszy, a mój ojciec w tej chwili
ułapił go za kark i sztylet mu pokazał.
--- Jowan, pójdziecie z nami --- rzekę teraz --- a przez
drogę udawajcie niemego, bo jak zawołacie na kogo, to już
to będzie wasz krzyk ostatni w życiu, pewno śmiertelny!
Jowan nic nie odpowiedział, i jako mu kazałem biec
przed nami na prawo, biegł żwawo, od czasu do czasu oglądając się tylko, czy ma pistolet mój przy karku. Ubiegliśmy
tak dobrą chwilę, a tymczasem księżyc zaszedł i zrobiło
się bardzo ciemno. Musieliśmy iść powoli, bo las był gęsty,
ale zawsze wzdłuż tego parowu, który dąbrowę przerzynał.
Jam prawie na nogi Jowanowi następował, kiedy on nagle
jakby pod ziemię się zapadł, tak zniknął sprzede mnie od
razu!
Usłyszałem tylko trzask i szelest, jak gdyby ktoś na dół
spadał, a krzaków się po drodze chwyta. Nachylam się ku
ziemi i poznaję, żeśmy przy samym brzegu parowu, który
w tym miejscu był dość głęboki i urwisty, a krzaki go
zakrywały, i rzecz widoczna była, że Jowan po ciemku w parów
zleciał albo, zdrajca, umyślnie się zsunął, aby nam uciec.
Nasłuchiwałem chwilę, ale zataił się, bojąc się pewnie
ruszyć, abym tam nie strzelił, skąd chrobotanie krzaków
usłyszę. Nie było dalej co robić, jak tylko po omacku lasem
się przedzierać, na chybił trafił, na ślepe szczęście, nic nie
wiedząc, gdzie zajdziemy, ale to trudna rzecz była: po tej
ciemnicy co stąpisz, to nogą, a i głową zawadzisz. Trzeba
nam było przecież iść koniecznie, aby się jakby można najdalej od tego miejsca odsądzić, gdzie nam Jowan uszedł,
gdyż w trwodze byliśmy niemałej, że owo zdrajca poganin
tym parowem do zasadzonych w tym lesie Turczynów się
dostanie, a potem miejsce wskaże, gdzie nas zostawił. Ale
wrychle my się uspokoli, bo po nocy w lesie ledwie by nas
znaleźć można, tedy zaszywszy się w krzaki, legliśmy, aby
odpocząć, bo i mnie, i ojcu trzeba tego było. Pokrzepił się
ojciec winem i jadłem, com je wziął z sobą i rzecze:
--- Do świtu tu siedzieć musimy, ale skoro świt, trzeba
nam radzić o sobie.
Jam już mój rozum do dna wyczerpał; com zrobił, tom
zrobił, a co dalej robić mamy, nie wiedziałem i strach mnie
wielki zebrał. Nic też ojcu nie odpowiedziałem na jego
słowa, ojciec też milczał i tak siedzieliśmy w nocnej cichości.
Nagle usłyszymy huk wielki, krótki, ale mocny jakby
grzmot, aż las cały koło nas odezwał się także, jak gdyby
odpowiadał na wołanie. Ojciec mój porwał się na równe
nogi i rzecze:
--- To na galerze z dużej armaty strzelono! A wiesz
ty czemu? Już tam odkryto, żem uszedł, i to znak jest dla
wszystkich, że kto jeno żyje, ścigać mnie ma, a kto by mnie
ukrył, na gardle mieczem karany będzie! A ja wolę śmierć,
niż być pojmany!
--- I ja wolę --- rzekę na to, i Bogu siebie i ojca polecam,
gotów na wszystko.
Zaczęliśmy dalej iść lasem, jak się dało, a już i świtać
zaczęło. Lżej nam teraz było, a kiedy niebo nad nami już
dniem pojaśniało, a przez gęste liście dąbrowy padały deszczem
światełka jakby koralowe od porannej zorzy, bo słońce
bardzo czerwono wschodziło, przybyło nam trochę serca
i raźno przebieraliśmy się dalej, ciągle w jedną stronę, ku
wschodowi. Naraz dąbrowa porzedniała, światło spoza drzew
zaczęło się przebijać jak przez zielone rzeszoto; byliśmy już
na brzegu lasu i słyszym, jako coś ryczy i huczy, i grzmiący
łoskot czyni.
--- To morze gada --- rzecze ojciec --- nad morzem znowu
jesteśmy.
Wyglądniemy ostrożnie z lasu; ojciec rozpatrzył się
i mówi:
--- Nie widać jeszcze ludzi; trzeba nam biec polami ku
górom. Niedaleko my uszli tym lasem, przystań tuż za nami;
kołem się zawróciliśmy, ledwie co na to samo miejsce, skądeśmy wyszli.
Bardzo mnie to przeraziło, ale ojciec, który znał dobrze
całą okolicę nadbrzeżną, bo na nią ciągle z tej galery patrzył, a tak każde sioło i każdą skałę znał, nie tracił ducha,
ale jeszcze i mnie dodawał, a jak przedtem zdał się był cale na
mnie, kiedy go w łódce przystawiono, tak teraz jam się zdać
musiał na niego, bom sam jako ślepiec był w tych stronach.
Ruszył ojciec ku górom, którymi ja do Mezembrii szedłem, ale niedługośmy szli, bo naraz widzimy, że w dali
gromadki ludzi pieszych i jezdnych stoją, jakby w czaty
rozstawione. Wróciliśmy się zaraz w przeciwną stronę, ku
morzu, bieżąc co sił starczyło, aby się jak najdalej odsadzić,
nim nas spostrzegą. Biegliśmy tak całym pędem z pół godziny
i dobiegli do samego morza, pod jedno sioło, które się
Ajanowa Skola zowie. Już nam dech uszedł i nogi pode mną
łamać się zaczęły w kolanach, że ani biec, ani stać, ani
mówić, jeno powietrze łykać, jak ryba na suchym brzegu.
Wtem zasłyszeliśmy krzyki za sobą, z początku dalekie, polem
coraz to bliższe, aż w końcu już słyszę wyraźnie, że ciągle:
Dur! dur! --- to jest: Stój! stój! --- wołają.
Ojciec na to wołanie ostatku siły dobył i ku morzu skoczył,
a ja za nim, ale w duszy miałem i siebie, i ojca za straconych.
U brzegu, ale już w wodzie, były pale duże, a do tych pali
przywiązanych było kilka małych łodzi rybackich. Ojciec
rzucił się na jedną z nich i począł odwiązywać, nie oglądając się nawet, czy kto nie widzi; jam mu też chciał być pomocny, ale ojciec tak mnie odtrącił, żem się omal nie wywrócił, bo zamiast pomóc, jenom mu zawadzał, a ojciec
już w tych rzeczach na tureckiej galerze wielkiej sprawności
był nabył. Rychło łódź była odwiązana; skoczyliśmy do niej,
ojciec porwał za wiosło, które leżało na dnie i odbił od
brzegu. Chwyciły łódź fale, a morze było tego dnia bardzo
niespokojne, prawie aż naprawdę czarne, jako jest nazwa
jego, i tylko od czerwonego wschodu słońca jakby się miejscami krwawiło.
Kiedy zacznie ta łódka maluczka to skakać do góry jak
piłka, to zapadać jakoby w przepaść, a dokoła morze huczeć i grzmieć, i ryczeć, a bałwany z okrutnym rykiem i szumem przewalać się na nas, że w jednej chwili woda się z nas
lała --- tedy groza i trwoga śmiertelna mnie zdjęła i truchlejący, zamknąłem oczy, trzęsąc się jak listek osikowy, bom
nigdy na morzu jeszcze nie bywał, i kiedy na lądzie nie miałem bojaźliwej duszy, teraz ze strachu prawie że omdlewałem. Ale to jeno pierwsze chwile takie były i wrychle się
orzeźwiłem, widząc jako ojciec śmiało i spokojnie wiosłem
robi, w czym się dobrze był wyćwiczył, dwie leciedwie lecie (daw.) --- dwa lata. przebywając na morzu z Turkami.
Jakoż nie morze nam straszne było, ale ludzie, bo ledwie
na pełniejszą wodę wypłynęliśmy, widzę, jak z brzegu
Turcy na nas wołają, rękami ukazując i znaki jakieś ku przystani robiąc, a od przystani i od owych dwóch galer gotują
się łodzie, aby nas ścigać. Ojcu pot strumieniem leje się z czoła,
kark mu okrutnie poczerwieniał od krwi nabiegłej, stęka tylko,
a wiosłem tak robi, że jeno słuchać, czy mu żebra nie trzeszczą,
a kiedy za siebie spojrzy, mówi:
--- Zginęliśmy, Hanusz, puścili na nas szybkie łodzie na
sześć wioseł, ani trzech pacierzy nie zmówisz, a złapią nas!
Już mu i ręce opadać zaczęły z umęczenia i z rozpaczy,
że się to na nic nie zdało, kiedy widzimy przed sobą, na jedno
może strzelenie z łuku, statek cale duży, kupiecki, dwumasztowy, z rozpiętymi żaglami, który nam poprzek nadpływa.
Z trwogą wlepiłem weń oczy, myśląc, że tak umyślnie
przecina nam drogę, aby nas zatrzymać, aż pogoń nas dosięże, i widzę, że na samym statku i na jednym żaglu wypisano
jest ogromnymi literami:
КАТАКАЛЛО
--- Katakallo! --- zawołałem, bo poznałem, że to ten sam
napis greckimi litery, który na belach i pudłach, w składzie
towarowym p. Jarosza Spytka we Lwowie widziałem, a który
mnie mendyczek czytać nauczył.
Zrywam się tedy na równe nogi w łodzi i z całego gardła,
jak tylko najgłośniej mogę, pocznę krzyczeć:
--- Katakallo! Katakallo!
Na pokładzie okrętu stało kilku ludzi, a jeden z nich
musiał być starszy, bo był tak ubrany, jak tylko bogaci
Grecy ubierać się zwykli, a ci, co z nim byli, z dala się trzymali jakby z uszanowania.
--- Katakallo! Katakallo! --- krzyczę ja jak opętaniec,
i ręce ku onym ludziom błagalnie wyciągam.
Tymczasem łódka nasza prościutko do okrętu pędziła
i ojciec z całej siły wiosłem tak robić zaczął, aby się umknąć,
bo się bał, aby nas ten duży statek nie przejechał, boby nas
był niechybnie zatopił. Naraz widzę, że ten Grek jakiś rozkaz swoim ludziom daje i ręką na nas wskazuje, a jeden
z nich gruby sznur, jakby w obręcz zwinięty, chwyta i ku nam
z taką mocą i tak sprawnie ciska, że ta lina, bo to okrętowa
lina była, rozwinąwszy się w powietrzu, końcem do łodzi
naszej wleciała.
Ojciec uchwycił linę, kazał mi jąć się jej całą mocą i sam
się jął, a potem wraz ze mną buch! do wody. Skąpaliśmy
się wyżej czuba, aż nam się dobrze w uszy nalało, a morze
nakrywało nas co chwila swoimi bałwanami, ale ci ludzie
z okrętu poczęli nas zaraz ciągnąć ku sobie i windować
na pokład, aż nas tak wywindowali na sam okręt, a czas
był wielki, bom już dodzierżyć nie mógł liny w ręku i byłbym
się za jaką małą chwileczkę puścił i w morzu niechybnie
utonął. Ledwiem ociekł i tchu złapał, bom się wody gorżkiej
dobrze nałykał, a już jak opętaniec znowu krzyczę:
--- Katakallo! Katakallo!
Mój ojciec, choć ani wiedzieć, ani domyślać się nawet
nie mógł, co by to słowo znaczyło, ale jakoby w cudowną
moc jego uwierzywszy, wrzeszczy za mną także: ,,Katakallo!
Katakallo!", bardzo głośno i bezustannie, że jak to sobie
dzisiaj wspomnę, to mnie śmiech zbiera z tego wołania,
ale wonczas cale mi do śmiechu nie było.
Tymczasem okręt, na który nas z wody wywleczono,
płynął szybko dalej, a ów starszy na pokładzie mówi coś
do nas, czego my nie rozumiemy, tak że ja nic odpowiedzieć nie mogę, jeno znowu mówię: ,,Katakallo!", a ojciec za
mną tak samo: ,,Katakallo!" Tedy ludzie na okręcie śmiać
się z nas poczną, a jeden z nich za każdym razem, co tylko
ja powiem: ,,Katakałlo!" , pokazuje palcem na onego Greka,
którego ja za starszego na statku uważałem. Wziąłem to za
znak, że do niego mówić mam, i proszę go na pół po polsku,
na pół po rusku, a słowa bułgarskie też przemieszając, aby
miłosierdzie nad nami miał. Zrozumiał mnie ów Grek i mówi
do mnie z bułgarska po polsku:
--- Jam jest Katakallo, którego wołacie. Wyście pewno
i Polski?
Powiadam, że z Polski i ze Lwowa. On odpowiada, że
bywał we Lwowie i że tam handle z kupcami ma, a ja na to
wołam:
--- Z panem Jaroszem Spytkiem! --- i zaraz dodaję, żem
sługa pana Jaroszowy, żem z p. Harbaraszem karawaną
tu przybył, ojca szukać i z niewoli wykupić, i że ten tu człowiek, to właśnie mój ojciec jest.
Znał ten Grek, a był to bardzo znaczny kupiec z wyspy
Chios, także i pana Harbarasza i począł mnie teraz wypytywać o swoich znajomych Greków, co byli z jego ojczyzny,
i we Lwowie handlem się trudnili, o pana Korniakta, o pana
Langisza, o pana Gargę, o pana Mazepetę, o pana Teofila
Jani, a jam odpowiadał, bom ich wszystkich, w handlu pana
Spytka będąc, albo z nazwiska tylko, albo i z widzenia znał
i dobrze wiedział, który z nich czym handlował. Słuchał
mnie tedy pan Katakallo już jakoby z większą ufnością
i bardzo ciekawie, a kiedy mu rozpowiedziałem, jak mój ojciec
z galery uszedł i jak zdrady Jowana uniknąć Bóg sam pozwolił,
on tak rzecze:
--- Nie możecie tu zostać na moim okręcie, bo ja tam
płynę, kędy wam nie potrzeba, ale podpłyniemy pod Świętego Nikołę (tak się jedna mała przystań rybacka na wybrzeżu nazywa), tam was na taki mały statek dam, co samymi brzegami właśnie w stronę Dobruczy popłynie, i niech
was Bóg dalej prowadzi.
Jakoż tak z nami uczyniono. Pod Św. Nikołą przewieziono nas czółnem na ów mały statek rybacki, a pan Katakallo temu, co był na nim jako starszy, coś po grecku powiedział, snadź nas dobrze jemu zalecając, a przedtem
jeszcze, nim okręt jego opuściliśmy, ojcu mojemu dwa dukaty
dał.
WiedzaTak nas ten kupiec cnotliwy od pewnej zguby ocalił
i jeszcze na dalszą podróż zaratował, za co niechaj mu
Bóg w życiu i po śmierci hojnie płaci; jam zaś samego
siebie za moją ciekawość w duszy chwalił, i każdemu to
przekazuję i radzę, aby się zawsze uczyć i wywiadywać
starał, i o wszystko ciekawie ludzi pytał, bo owo nie ma
takiej dalekiej a drobnej rzeczy, której by wiedzieć nie przydało się kiedyś człowiekowi; jakoż i ja, kiedybym był nie
pytał mendyczka, co znaczy on napis grecki na miechach
i belach towarowych, nie byłbym mógł wołać skutecznie
na okręt pana Katakalli i byłby okręt ten popłynął mimo
nas, na śmierć lub pewną zemstę turecką nas zostawiając.
Płynęliśmy tym rybackim statkiem bardzo powoli i tygodnie nam na nim mijały, bo brzegu się prawie ciągle trzymał, a rzadko kiedy i tylko przy spokojnym morzu dalej się
puszczał, i bywało, pół dnia płynie, a pół dnia na brzegu
przy jakimś siole stoi, nocą zaś to prawie zawsze darmujemy,
że mi się aż ckliwo robiło i myślałem, że temu nigdy nie
będzie końca i lepiej by nam było pieszo brzegiem iść.
Ale ojcu memu to się cale nie przykrzyło, bo się z niego
na galerach tureckich doskonały cieśla okrętowy i prawdziwy morzak zrobił, że chleba darmo nie jadł, w sterowaniu
pomagał, na maszt łaził, co było popsowanego w onym
bardzo już starym i kruchym statku, ponaprawiał i połatał,
owo zgoła taki z niego pożytek był, że się nim wszyscy
dość naradować nie mogli.
A miał ten statek do Bałczyku nas zawieźć, a dalej już
płynąć nie miał. Przed Bałczykiem zatrzymał się pod Warną,
i tu w przystani cztery dni strawiliśmy, ale ojciec do miasta
wyprawić się bał i cały ten czas na statku przesiedział; ja
tylko sam dla ciekawości wielkiej, żem o tej nieszczęsnej
Warnie tyle się nasłuchał, raz jeden do miasta łodzią się
wybrałem, aby je przecież oglądać.
Kiedy ruszyliśmy nareszcie z Warny, wypłynęliśmy na
dalekie morze, bo było spokojne, a droga nam była dużo
krótsza na przełaj do Bałczyka, aniżeli kiedyby się brzegów
trzymać. Tak daleko na morze wypłynął okręt, że brzegi nam
cale zniknęły z oczu i nic nie było widać dokoła, jeno niezmierną wodę i niebo nad nią niezmierne, a to przez całą
tę naszą podróż bardzo rzadko nam się trafiało. Cały też
czas stałem na pokładzie, dziwiąc się tej wielkości morza
i truchlejąc z pokorą przed wielkością Boga, w której te
wszystkie cuda świeckie początek i koniec mają, kiedy naraz
przepędza nas statek jakiś dziwny, a bardzo chyży, oczeretem po bokach jakby skrzydłami opleciony, z jednym tylko
żaglem z szarego płótna, a w nim duża gromada ludzi, z których większa połowa wiosłuje, a wszyscy śpiewają chórem,
pieśń razem z nimi po morzu płynie, aż miło słuchać.
Poznaję zaraz, że to jedna z tych pieśni kozackich, które
Semen śpiewał, a ci ludzie, co w czajce siedzą, bom odgadł,
że to czajka być musi, tak samo ubrani, jako i Semen się
nosił. Mijała nas ta czajka szybko, a tak bliziutko, tuż, tuż,
pod nasz okręt się mignęła, żeśmy już myśleli, iż zawadzi,
i wtedy widzę, że ktoś stoi w pośrodku na podwyższeniu,
taki podobny do Pańka, lubo inaczej ubrany, żem aż krzyknął z całej siły:
--- Pańko!
A ten człowiek w tej samej chwili, jakby mnie spostrzegł
i także poznał, zerwał czapkę z głowy, do góry nią wyrzucił
i zawołał: ,,U---ra! U---ra!" A wszyscy, co byli w czajce,
było ich ze trzydziestu, jakby na dany znak rzucą także
czapki swoje do góry i hukną razem, aż zagrzmiało po morzu:
,,U---ra! U---ra!"
I jeno tylem ich widział i słyszał: czajka pomknęła chyżo
po morzu, jak jaskółka w powietrzu, i nikła mi w oczach,
aż niebawem czerniało się tylko coś drobnego, jakby kaczka
na stawie.
Dobiliśmy w końcu pod Bałczyk i tu na ląd nas wysadzono, a właściciel statku nic od nas za przewóz wziąć nie
chciał, powiadając, że kiedyby do czynienia liczby przyjść
miało, tedy nie ojciec jemu, ale raczej on ojcu dopłacić
by musiał. W Bałczyku ojciec już tak, jako i ja, z bułgarska
był przyodziany, bo sobie już na onym statku od jednego
flisa ubogiego ubranie kupił, a tak cale nie bawiąc i nie
odpoczywając w mieście, bośmy się na statku aż do ckliwości nastali i nasiedzieli, raźno powędrowaliśmy krainą,
która się zwie Dobrucza, a w której i Wołosza, i Bułgarowie,
i Turcy mieszkają, tak nam zaś droga wypadała, żeśmy
właśnie stronami szli, kędy tylko sami Turcy byli, czym
ja się niemało trwożył, bom się złej przygody i napaści bał.
A to może właśnie dobrze tak było, bo Turcy wszędzie,
jako iż tylko swój własny język dobrze znają, nas, mówiących
po rusku i po polsku, za Bułgarzynów albo za Serbów,
tedy więc za rajasów, czyli poddanych cesarza tureckiego
mieli, zaś mój ojciec tyle się na galerze po turecku nauczył,
że chleba kupić i nocleg znaleźć, i o drogę wypytać się umiał,
a i sprzedać by się, jak to mówią, nie dał.
Bardzo my biedowali w tej drodze i nie zawsze wiedzieli,
kędy najkróciej iść, tedy niemało mil sobie przyczyniliśmy,
a i pieniądze nam już wychodziły, że na chlebie i wodzie
poprzestać było trzeba, a do końca ciągle daleko, daleko.
Tak przyszliśmy do miasta Bazarczyku, ledwie trochę nędznych miedzianych groszy mając, że i na suchy chleb dalej
by brakło. W utrapieniu tedy byliśmy wielkim, chociaż
sobie nawzajem dodawaliśmy serca, ufając, że kiedy Bóg
wywiódł nas z gorszej przygody, to i z głodu nam po drodze
zginąć nie da.
Z żalem niemałym przyszło mi się rozstać z pistoletem,
który mi Woroba był dał, a i to zamiast pieniędzy mało
się biedy nie napytał, bo w tureckich krajach rajasom,
czyli poddanym chrześcijańskim, pod gardłem broni mieć
nie wolno, a nas, jako rzekłem, za rajasów uważano. Na
szczęście Turek uczciwy się znalazł, co bacząc na naszą
biedę, z miłosierdzia pistolet kupił, ale choć to była broń
przednia i bardzo dobrego majstra lwowskiego, przecie ledwie
kilka złotych za nią wziąłem. Już nawet nie chcieliśmy nocować w tym Bazarczyku, ale ruszyliśmy w dalszą drogę,
obiecując sobie odpocząć i pożywić się w najbliższej wsi
Kozłudży, bo tam, mniemaliśmy, i taniej, i bezpieczniej
nam będzie.
Wychodząc tak z miasta, mijamy duży i bardzo przystojny
karawanseraj, tj. turecki zajazd wraz z gospodą, gdzie
snadź tylko bardzo znaczni i bogaci kupcy stawali. Kiedy
tak koło tego karawanseraju przechodzimy, słyszę ja naraz głos
fletni, a taki mi znany, żem stanął w niepewności, czy też
mi się tylko nie przesłyszało. Podbiegam bliżej do okna,
z którego mnie to granie doleciało, ale właśnie w tej chwili
umilkło. Czekam przecież jeszcze chwilę, choć mnie ojciec
za poły ciągnie, abym już szedł, bo zmierzch zapada, a do
Kozłudży dobry kawał drogi, i oto znowu słyszę to samo
granie, a już teraz pewność mam, że mnie uszy nie zwodzą,
bo poznaję nutę do pieśni:
Słońce już padło, ciemna noc zachodzi,/
Nie wiem, co za głos uszu mych dochodzi,/
Postoję mało, a dowiem się pewnie,/
Dlaczego płacze ta pani tak rzewnie.
Nigdy mi się ani przedtem, ani potem żadna muzyka
taka słodka i cudna nie zdała, jako ta teraz, bo nam ona
ratunek zwiastowała.
--- Pan Bonarek! --- zawołałem z wielką radością i poskoczyłem do gospody, zostawiając zdziwionego ojca na drodze.
Jakoż tak było, jakem się domyślał. W izbie gospodniej siedział na kobiercu pan Bonarek, po turecku, z podłożonymi pod siebie nogami, i grał na owej długiej fletni, aż
mu twarz poczerwieniała jak koral, a policzki jak pęcherz
się rozdęły.
XVI. Oko proroka
Zdumiał się pan Bonarek, kiedy mnie obaczył, aż mu
fletnia z rąk wypadła, ale ucieszył się mną bardzo i z wielką
ludzkością mnie powitał, a po pana Zachnowicza zaraz
pobiegł. Zaczęli mnie wypytywać, skąd się tu wziąłem i co
zacz ten człowiek, co ze mną idzie, a kiedym rozpowiedział
im wszystko, dziwili się tak szczęśliwemu zdarzeniu, chwalili
mnie i ojcu memu wszelką poczciwość świadczyli, żałując
się niedoli, którą przebył, i winszując szczęśliwej odmiany.
Kiedy im rzekłem, że skoro ich obu widzę, to mi się zdaje,
żem już w domu, a nie na obczyźnie między poganami,
mówi pan Zachnowicz:
--- Dobrze powiadasz, bo, wierę, jakbyś doma był. Powracać będziecie obadwaj, ty i ojciec twój, ze mną razem do
Polski.
Ja mu na to z wdzięcznością rękę całuję, mówiąc, że
mi słowa nie starczy, aby mu za tę łaskę, jakoby trzeba,
podziękować, ale odsługiwać mu ją będę jako najwierniejszy
a ostatni pachołek jego, a on rzecze:
--- Jam może tak samo rad z tego spotkania, jako i wy,
bo mi ludzi brak do koni i oto właśnie mieliśmy ujednać
jutro jakiegoś Turczyna z sobą aż do Polski, a tak ojca
weźmiemy i ciebie, bo tak mnie lepiej i wam dobrze będzie.
Miał pan Zachnowicz sześć koni dobrzeckich, które w tym
kraju był kupił, dwa drygantydrygant (daw.) --- ogier. i cztery klacze, wszystkie
warunkowe i bardzo cudne, że przedniejszych i droższych
chyba już nie znaleźć, i z tymi to końmi odbywając drogę,
mieliśmy roboty, a i kłopotu niemało, bo konie jakoby
panięta trzymane były, a nad ich zdrowiem pan Zachnowicz aż się trząsł, bo w każdym z nich cały majątek był,
i każdemu człowiekowi bym życzył, aby mu tak dobrze
było, jako tym niemym bydlętom czasu tej całej drogi.
Szczęśliwie, chociaż nie bez przygód i różnych utrapień wyszliśmy nareszcie z krajów tureckich, przeprawili
się przez kawał Wołoszy i dostali się na granicę polską do
Dniestru, a już późna jesień była. Dźwięk, OjczyznaKiedyśmy się przez Dniestr
przeprawiali, zaleciał mnie głos dzwonów kościelnych --- i nigdy
nie zapomnę, jako się we mnie uradowała dusza, kiedym
je posłyszał; jakby to powitanie dla nas, biedaczków, było
na progu miłej ojczyzny, a od długiego czasu tu po raz pierwszy
usłyszałem dzwony, bo w tureckich krajach chrześcijanom
ani wież na kościołach budować, ani dzwonić nie wolno ---
tedy to dalekie dzwonienie, co z Dniestrem płynęło ku nam,
zdało mi się taką słodką muzyką, jak kiedyby Aniołowie
niebiescy śpiewali.
Ale te dzwony nie samą chwałę Bożą głosiły; niosły one
do niebios żal ludzki i płacz, i narzekanie, bo całe Podole
jeszcze się jakby krwawiło po srogich rozbojach tatarskich;
jeszcze tam węgle nie wygasły, kędy popalili pohańcy sioła,
dwory i miasta; wszędy zgliszcza i zniszczenie, wszędy
stratowane kopytami tatarskich koni pola, że i trawa róść
nie chciała.
Miły Boże, jakież to straszliwe są dopuszczenia Twoje
na tę polską ziemię, a już najsroższe chyba na tę podolską
krainę, taką żyźną i miodem, i mlekiem płynącą, jako to
mówią, kiedyby nie ci Tatarowie okrutni! My pod górami
węgierskimi mało zaznaliśmy Tatarów, a we Lwowie, że to
jest mocna forteca, nie bali się ich panowie mieszczanie, ale
tu, na podolskiej ziemi, dopieroś widział, bracie, co to
Tatarzyn znaczy!
Jechaliśmy popod wielkie nasypiska z ziemi, które tu
robią gęsto, aby z nich daleko widzieć, czy Tatarowie nie
idą; popod szańce, kopane na prędkości, w których się
biedny naród, jako mógł, prawie że gołymi pięściami bronił;
popod beczki półzgorzałe, w których smołę palono, aby dawać
znać ludziom, że Tatarzy idą --- a co wszędy zniszczenia dobytku i pracy ludzkiej, tego ja już dla samej żałości rozpowiadać tu nie mogę. A ku Żwańcowi jadąc, jakby w samą
paszczę tatarską wpadliśmy, choć już Tatarów dawno nie było,
bo wszędy spotykaliśmy obozowiska, a w nich żołnierzy
i zbrojnych chłopów, a po polach koczowali jeszcze tu i owdzie
gromadkami ludzie, co ich Tatarom po drodze odbito:
mężczyźni, kobiety, dzieci, co prowadzeni już byli na tatarskich łykach w jasyr, jak bydło, a teraz uratowani do
domu wracali, a przecież nie byli weseli, bo udręczeni,
głodni, chorzy.
A byli to biedaczkowie, których pan Stefan ChmieleckiStefan Chmielecki (zm. 1630) --- wojewoda kijowski.
odbił Tatarom, zaszedłszy im drogę, kiedy już na Budziak
wracali z łupami i z zabranym w niewolę chrześcijańskim
ludem --- ten sam pan Chmielecki, rycerz sławny na całą
Koronę Polską, o którym ludzie śpiewają i pewno wieki
całe po naszej śmierci śpiewać będą:
Cny Chmielecki, mężu sławny,/
Jakiego czas nie miał dawny,/
Nie jeden wiek, nie dwa minie,/
A twa sława nie zaginie!
Umarł ten pan Stefan Chmielecki jakoś w sześć czy
siedm lat potem, a był już wtedy wojewodą kijowskim, ale
na parę lat przed śmiercią swoją, kiedy Tatarowie pod wodzą
swojego sułtana Nuradyna znowu polskie ziemie najechali,
uderzył na nich pod Białą Cerkwią i tak ich straszliwie poraził, że powiadają, iż ich 11 000 trupem padło!
Zemsta, Wróg, ObcyGdyby to więcej takich wojowników było w Polsce,
jako on albo pan hetman Koniecpolski, nie tylko noga
tatarska nie postałaby w naszej Polsce, ale ano i własne
ich kraje byśmy zawojowali, własne ich gniazda zbójeckie
roznieśli, i tak byśmy Tatarów sprzedawali tanio na bydlęcych targowicach, jako oni, psy obmierzłe i plugawe, naszych chrześcijan, pożal się Boże, rokrocznie w Turczech
sprzedają!
Pod Kamieńcem spotykaliśmy ciągle rozmaitego żołnierza,
który szedł już za zimowe leże: pancernych, dragonię, piechotę, ale najwięcej Kozaków zaporoskich, którzy z panem
Koniecpolskim i z panem Chmieleckim wojowali byli, a teraz
do swoich siedzib na Dniepr wracać się gotowali --- i napatrzyłem się dosyć mołojców, z których każdy tak przypominał Semena, że i on sam nieraz mi się przywidział, choć
go między nimi nie było. W Kamieńcu mieliśmy kilka dni
zabawić, a w drugim dniu naszego tam pobytu pan Zachnowicz wieczorem, zanim się spać położył, dał mi list i rzecze:
--- Jutro rano, skoro się tylko dzień zrobi, masz pismo
to zanieść do Kniażpola, do dworu, i oddać go panu Janowi
Awakowi, który, jako słyszę, z Bałty tam powrócił, a pilną
sprawę ze mną ma.
Ten pan Awak był tak samo Ormianin, jako pan Zachnowicz, ale już nie handlem, ale wojaczką się trudnił
i królowi rycersko służył, a wieś Kniażpol od Kamieńca
o dwie mile leży. Wybrałem się tedy nazajutrz w drogę
bardzo wcześnie, przed świtem jeszcze, bo dzień już był krótki,
a szedłem pieszo. Pana Awaka nie było jednak w domu
i wrócić miał dopiero nazajutrz, a że mi pan Zachnowicz
odpowiedzi czekać nie kazał, oddałem list wyrostkowi,
a nie bawiąc, puściłem się z powrotem do Kamieńca.
Droga prowadziła popod dużą gospodę, i już z daleka
widziałem, że w niej musi być pełno Kozaków i żołnierzy,
bo kilkanaście koni stało na dziedzińcu, a z izby gospodniej
zalatywały mnie wesołe krzyki, jako to zwykle bywało,
kiedy sobie gdzie ochotę wyprawiają.
Prawdę mówiąc, i mnie tam trochę wabiło, aby przynajmniej przypatrzeć się wesołej kompanii; jakoż chwilę
się zatrzymałem na drodze, wahając się, czy nie wstąpić,
ale że w mieszku kuso u mnie było i że pomyślałem sobie,
jako to nie bardzo jest rzecz bezpieczna do cudzej ochoty
nieznanemu się mieszać, poszedłem dalej swoją drogą. Ledwie kawałek uszedłem, słyszę, że ktoś śpiesznie za mną
idzie, a kiedy się właśnie chcę oglądnąć, czuję, jak jakaś
twarda ręka uderza mnie po lewym ramieniu.
Obracam się i widzę przed sobą okrutnego chłopa w kozackim ubiorze, przy szabli, z przerąbaną twarzą, bo długa,
sina, snadź niedawno zagojona blizna szła mu od oka przez
nos aż ku brodzie, z rudym wąsem, z bardzo dzikim i surowym spojrzeniem. Chłop ten srogi patrzy mi w oczy i mówi
groźnym głosem:
Oko Proroka/
Synopa Archioka
--- Musztułuk! --- zaraz zawołam, a słowo to wyleciało
mi z ust jakby swoją własną wolą bez mojego pomyślenia;
tak mi je Semen w pamięć wbił, że i przez sen bym był tak
odpowiedział.
--- Bedryszko ci się kłania! --- rzecze na to Kozak, ale
nie czekając ani chwilki, co mu na to powiem, skoczy ku
mnie, porwie mnie całą mocą za gardło, obali mnie na ziemię,
i przygniótłszy mi kolanem piersi, tak mnie zdławi, że
krzsknąć i nawet odetchnąć nie mogę.
W tejże chwili widzę, jak przypada dwóch innych Kozaków,
i nim jakie słówko wyrzec mogłem, już mi ręce powrozem
skrępowano i w pole powleczono. Tu czekały już konie,
które przyprowadził spod gospody wyrostek jakiś: Kozacy
powsiadali, a jeden z nich, ów straszny, przerąbany, co do
mnie w Semenowe słowa był przemówił i na ziemię mnie
zaraz potem powalił, przytroczył mnie teraz do swego
konia.
Dotychczas nie wiedziałem, co się ze mną dzieje, tak to
wszystko nagle, jakoby w jednym okamgnieniu się stało,
a w oczach mi jeszcze to iskry, to czarne kropki skakały,
tak mnie niecnota zdławił, ale teraz ochłonąłem po tym zaskoczeniu i widzę, że jeden z Kozaków to nie kto inny, jeno
ów nasz Kozak z Podborza, Semen Bedryszko!
--- Semen! --- zawołałem --- Semen!
Semen tylko popatrzył na mnie jakby z wielkim gniewem
i żałością zarazem, ale nic nie odpowiedział, jeno zaraz
głowę w przeciwną stronę odwrócił.
Kozacy ruszyli przez pola dobrym kłusem, a jam musiał
biec co tchu i kroku koniom dotrzymywać, i już byłem
bliski omdlenia, kiedy Semen coś przekładać zaczął temu,
co mnie miał na troku, i w chwilę potem zwolniono, i stępa
jechać zaczęto. Zadyszany bardzo, nie mogłem zrazu nawet
przemówić, aż wysapawszy się trochę, rzekę:
--- Semen! Za co mnie, jak Tatary, tak w łykach wleczecie?
--- Ty wiesz, za co --- odpowiada krótko Semen.
--- Ani ja wiem, ani ty wiesz, boś mnie jeszcze nie pytał.
--- Nie bój się --- rzecze Semen --- wiem ja dobrze. Byłem
w Podborzu i tam mi powiadano...
--- Co ci powiadano?
--- Żeś wykopał i uciekł.
--- To ci źle powiadano.
--- Albożeś nie wykopał? --- pyta Semen.
--- Wykopał --- odrzekę, ale już śmiało i z gniewem,
bom się nigdy po Semenie tego nie spodziewał, aby mnie
nie wysłuchawszy, tak zdradziecko i jakby ostatniego złoczyńcę pojmać i związać kazał.
Jechaliśmy dalej, a jam milczał ciągle, aż Semen znowu
zaczął:
--- Czemuż ty dalej nie mówisz?
--- A czemużeś ty mnie sam nie pytał? Czemuż ty nastawiłeś na mnie tego człowieka, aby mnie jako zbójca napadł,
nie czekając, aż przemówię? Przecież tyś mnie pierwszy
widzieć i poznać musiał, skoroś mnie drugim wskazał, co
mnie nie znali!
--- Bo tak trzeba było --- rzecze Semen, ale w pole, a nie
na mnie patrzy, jak gdyby się wstydził, że tak uczynił. --- Tak
trzeba było, aby mi dali wiarę, bo ja sam przed tymi ludźmi
także jako winowajca jestem. A tak przekonali się, żem prawdę
mówił. Nas jest czterech do tego, com ja zakopał, a tyś
zabrał: mój ojciec nieszczęsny, o którym nie wiem, czy żyje
jeszcze w tureckich rękach, ja i ci dwaj starsi mołojcy, Midopak i Ryngasz. Czemuś wykopał?
--- Boby inni byli wykopali! Jeżeliś był w Podborzu,
jako powiadasz, toś przecie widział, co na polanie w lesie
robią.
--- Widziałem, ale tyś przedtem jeszcze wykopał... tak
mi mówili... A zresztą, widzisz, to nie moja tylko rzecz;
czterech nas do tego należy...
Kiedy tak z Semenem rozmawiałem, ów, co mnie miał
u swego konin, a był to Midopak, bardzo pilnie słuchał,
a z niedowierzeniem to na mnie, to na Semena spoglądał,
czy się też nie zmawiamy z sobą.
--- A gdzieś to podział, coś wykopał? --- pyta Semen.
--- Tam, gdzie mi się bezpieczno zdało --- odpowiem.
--- U siebie masz?
--- Nie u siebie; we Lwowie mam.
--- Gdzie?
--- W pewnych rękach to jest --- rzekę.
--- Daj tobie Bóg --- mówi na to Semen --- aby to w pewnych
rękach było, bo inaczej żyw od nas nie wyjdziesz, i lepiej
by było, żeby ciebie matka na świat nie rodziła!
Wierność--- Daj i tobie Bóg --- odpowiem --- aby ci każdy tak
wiary dotrzymał, jako ja, Semenie! Kto tobie kazał mnie,
pacholęciu jeszcze, twoje tajemne sprawy zawierzać, kto tobie
kazał kamień ciężki do nóg mi wiązać, miecz mi nad głową
zawieszać, bo to miecz dla mnie był, miecz na moje gardło!
Jam matkę puścił, jam w świat uciekać, jakby złodziej się
taić, dobrym ludziom kłamać, w trwodze bezustannej żyć
musiał, aby tobie wiary dochować, jakożem i dochował.
A jeżeli tej twojej przeklętej rzeczy nie będzie już we
Lwowie, to ją pewnie diabeł wziął, bo to jego było, a i ciebie weźmie, bo tego wart będziesz, jeśli pomsty na niewinnym szukać zechcesz!
Nic na to Semen nie odpowiedział, ale widać było, że
mu na taką mowę moją bardzo markotno się zrobiło. Jechaliśmy tak w milczeniu dość długo ku Paniowcom, a zamek
tameczny ciągle nam widniał nad Smotryczem. Niedaleko
Paniowiec widzę obóz, ale nieduży, jakich dwadzieścia namiotów i tyleż wozów, a koło wozów kilkadziesiąt osiodłanych koni kozackich.
Zbliżając się do obozu, słyszymy krzyki jakoby radosne
i strzelanie z samopałów i pistoletów jakoby na wiwat.
Semen i obaj Kozacy popatrzyli na siebie z zadziwieniem,
snadź im to zagadką było, a że to nie bójka była, ale jakieś
wielkie radowanie się kozackie, to już z okrzyków miarkować było można. Widzimy dwóch Kozaków, co wyskoczyli
na koniach z obozu i pędzą naprzeciwko nas, i czapkami
w powietrzu wywijają, i krzyczą, że dobrą nowinę niosą.
--- Opanas jest! Bedryszko stary jest! --- wołają z całego
gardła.
--- Ojciec jest! --- krzyknął Semen tak radośnie, że się
aż we mnie serce także odezwało na jego uciechę, i kopnął się
z kopyta do obozu, co tylko koń jego mógł wyskoczyć.
Midopak puścił swojego konia także kłusem, tak że znowu
dobrze musiałem wydzierać nogi, ale już bardzo blisko
było i nie bardzom się zmęczył, a nawet rad byłem, że
prędzej zobaczę, co się tam w obozie kozackim dzieje.
Midopak wjechał w obóz, a ciągle mnie dobrze na troku
trzymał, bojąc się, abym w tym zamieszaniu nie urwał się
i nie umknął. Ale ja, gdybym był nawet mógł uciekać,
pewnie byłbym nie uciekł, bo to, com zobaczył, tak mi dodało
serca, żem się już cale czuł bezpieczny.
SpotkanieOwo gromada Kozaków z wielkimi wiwatami podniosła
na rękach w górę Opanasa, a Opanas stał na ich ramionach,
chwiał się w powietrzu, przechylał się to na lewo, to na prawo,
aby wagi nie stracić, ale śmiał się wesoło do mołojców
i czapką im potrząsał. Tylkom spojrzał na Opanasa, Semenowego ojca, tak naraz i ja z radością krzyknąłem:
--- Pańko!
Bo to nie kto inny był, jeno ów Pańko, więzień turecki,
któremu w Ruszczuku tak szczęśliwie do ucieczki pomogłem
i z którym całą drogę przez bałkańskie góry w karawanie
odbywałem.
Tymczasem Semen, nie mogąc się przecisnąć do ojca,
zawołał na Kozaków, aby go puścili, i stary Bedryszko nagle
jakby utonął między mołojcami, a potem, wydostawszy się
z tego zgiełku, z synem się witać zaczął. Wszyscy razem
mówili do niego, wszyscy razem pytali, tak że żadnego zrozumieć nie mógł, on też nikomu nie odpowiadał, tylko ręce
im ściskał po kolei, żadnego nie pomijając. Kiedy się zbliżył także do Midopaka, który mnie jak charta trzymał na
smyczy, zawołałem znowu:
--- Pańko!
Opanas dopiero teraz mnie spostrzegł i małą chwilę
zdumiony stał, jakby oczom własnym nie wierzył, aż nagle
krzyknął:
--- Hanusz! Jej Bohu! Hanusz! Tyś tu? na troku? związany?
Midopak! A to co?
I nim jeszcze Midopak miał czas odpowiedzieć, poskoczył ku mnie, rozwiązał mi ręce, porwał mnie w swoje ramiona,
podniósł do góry, ukazał mnie Kozakom i zawołał:
--- Mołojcy! Temu chłopcu po Bogu ja mam dziękować, żem
do was zdrowo powrócił się! On mnie z turskich kajdan
wydobył, on mnie od śmierci na palu uratował; gdyby nie
on, już by sępy i kruki dawno były obgryzły kości Bedryszkowe!
Porwali mnie na to Kozacy z wielkim hukiem, podnieśli mnie w górę, jak przedtem Opanasa, i strzelając na
wiwat, dokoła obozu mnie obnosili. Kiedy mnie nareszcie
na ziemię spuszczono, Semen podbiegł do mnie, w ramiona
mnie swoje wziął i jak rodzonego brata ściskać i całować,
i dziękować, i przepraszać począł:
--- Nie myśl ty o mnie źle, daruj, zapomnij, co się stało!
Ja tobie zawsze brat i przyjaciel byłem i będę. Widzisz,
ja pewny byłem, żeś ty mnie zdradził. Powiadano mi w Podborzu, żeś wykopał, com ci zawierzył, widziano ciebie, jakoś
wykopał i uciekł. Mnie o to wielkie nieszczęście czekało, bo
Midopak i Ryngasz mnie samego za zdrajcę i złodzieja mieli,
nie wierzył mi nikt, jako to było między nami. Kiedym cię
nagle z okna gospody na drodze zobaczył, chciałem z tobą
najpierw sam mówić, ale gdyby mnie ten Midopak widział
był z tobą, a to zły jest człowiek, zajadły jak głodny
wilk na stepie, byłby mnie o zdradę posądził. Dlatego ja
jego z tym słowem i znakiem za tobą wysłałem. O ojca
mego mi chodziło, nie o siebie, bo Midopak i Ryngasz pieniędzy dać mi mieli na wykup, a bez tego i grosza bym był
od nich nie wydostał. Ale teraz wszystko dobrze, i bądź ty
mi brat i druh, jako dawniej, i Bóg tobie zapłać za wszystko!
Wziął mnie potem Opanas do osobnego namiotu, do
którego przywołał Midopaka, Ryngasza i Semena, i tu dopiero jam wszystko opowiedział, jako było, i żem ten mieszek
z żelaznym olsterkiem powierzyć musiał w ręce Woroby, bom
je w ten sposób bezpiecznie uchować chciał, wybierając się
w turecką drogę, a innej rady dla mnie nie było, bom się
przecież sam ucieczką ratować musiał ze Lwowa.
Chwalili mnie wszyscy, żem uczynił, jako trzeba było,
i wiernie przysięgi dotrzymał, i to przyznali, żem więcej
o dochowanie wiary dbał niż o własny chleb i o własne
zdrowie, jeden tylko Midopak chmurnie patrzył przed siebie,
jakoby nie wierzył, a potem odgrażać się i kląć niepoczciwie zaczął, aż Opanas i Ryngasz wsiedli na niego ostro i gromić go słowy, a nawet szablami trzaskać zaczęli. Semen
porwał się z siedzenia, uderzył po szabli, poczerwieniał
cały, a z oczu jakby mu żywe iskry się sypały.
--- Midopak, biesi synu, sobacza duszo, hadiugohadiuga (ukr. гадюка) --- gadzina. --- zawołał
z okrutnym gniewem --- a ty co warczysz i szczekasz, i kąsać chcesz, podła duszo! A kto tobie powiedział o wszystkim,
czy nie ja? A kto Mordachowi odebrał? Czy nie ja? A czyje
to było szczęście? Moje czy twoje? A gdybym ja był Mordacha
nie spotkał, gdzie by twoja część była? A gdybym ja był zataił, żem Żydowi odebrał, i gdybym sobie to był zatrzymał,
skąd byś ty wiedział o tym, ty durna głowo, ty! Żem ja był
wierny, to ty za Judaszów nas masz; żem ja był głupi, to ty
chcesz być mądry i lepszy od nas! Stul ty gębę twoją przerąbaną, bo ci ją raz jeszcze przerąbię, na poprzek przerąbię, w krzyż, abyś był znakowany jako szelma!
I już Semen do szabli się brał w zapalczywości swojej,
i kto wie, na czym by się była ta kłótnia skończyła, ale
wdał się w to Opanas i rozjął ich, mówiąc:
--- Będzie, jako Bóg da, a mnie Bóg dał już teraz więcej,
niż to warte, o co tego chłopca turbujecie, bom srogiej
męczarni i śmierci uszedł. Czy się ta nasza zdobycz znajdzie, czy nie znajdzie, ty, Midopak, bądź spokojny, my tobie
część twoją zapłacimy. Jeszcze stary Bedryszko coś wart
i jego słowo także coś warte. Dostanę ja listów od pana
hetmana Koniecpolskiego i od innych panów, co mnie dobrze
znają, i sam królewicz Władysław za mną pisać będzie,
pojedziemy śmiało za tym chłopcem do Lwowa; znajdzie
się, sława Bogu, podzielimy się rzetelnie; nie znajdzie się,
także sława Bogu; na woli to Jego stoi.
Uradzono tedy, że Opanas z Semenem i Midopakiem, bo
Ryngasz cale na Opanasa się zdał, do Lwowa ze mną pojadą,
a jam podczas całej tej narady o Worobie tylko myślał, czy
też mi wiary i przysięgi dotrzymał, i co będzie, jeżeli zdradził. Czy mi wtedy uwierzą, żem prawdę mówił, i czy się
nareszcie skończy to całe utrapienie moje, i czy ja przed tymi
cnotliwymi ludźmi we Lwowie, którzy mnie pewnie dziś za złoczyńcę mają, stanę raz przecie śmiele z prawdą całkowitą
i bez żadnej skrytości w sercu --- jako człowiek niewinny
i sprzyjania ich godny?
Ale kiedy mi stanął w oczach Woroba, taki, jakim go
dobrze znałem i jakim ukazał się dla mnie w złej przygodzie, chłop chmurny i mrukliwy, ale poczciwy i wierny,
przestałem się niepokoić i pewien tego byłem, że się na nim
nie zawiodę.
Chcieli mnie po tej naradzie koniecznie zatrzymać przez
noc w obozie, abym na ich hulance był, alem się bardzo
prosił, bo wiedziałem, że tam, w Kamieńcu, pewnie pan Zachnowicz już się gniewa, a ojciec bardzo trapi, że tak długo
nie wracam. Dano mi konia, a Semen wsiadł na drugiego
i odprowadził mnie aż do Kamieńca. Po drodze opowiadaliśmy sobie wzajem nasze przygody wszystkie od czasu,
kiedy on z Podborza uchodzić musiał. Kiedy mu opowiedziałem, jako hajduk z tureckim Żydem Kara-Mordachem
szukał mnie we Lwowie i jako mnie pojmać i na męki do ratusza brać chciano, i kiedy wspomniałem o tym, co mi złotniczek Lorenc opowiadał, że Kara-Mordach ma listy od możnych panów i od samego księcia siedmiogrodzkiego, i że
może dalej ścigać nas będzie, Semen zawołał:
--- Kara-Mordach? Już on nikogo nie ukąsi, pies zdradziecki! Zginął, jako zasłużył, jeno mi bardzo żal, że nie
z mojej i nie z kozackiej ręki! Dostał się w ręce wołoskiego
hospodarza Tomży, z którym miał sprawki swoje i którego
także na swój sposób oszukał i zdradził; kazano mu głowę
uciąć. Głowa jego na wysokim palu dwa tygodnie sterczała
na polu pod Jassami, a ciało psy głodne pożarły.
XVII. Jak się spisał Matysek
Zatrzymać się miał pan Zachnowicz kilka dni jeszcze
w Kamieńcu, a droga do Lwowa miała być długa, bośmy
bardzo powoli jechali i częste odbywali popasy i noclegi
dla onych koni, które pan Zachnowicz przywieść chciał do
domu gładkie i zdrowe, aby ognia i formy nie utraciły, tedy
że kamienieccy Ormianie swoją pocztę mieli, napisałem dwa
listy, jeden do pana Niewczasa, drugi do matki, prosząc,
aby jej to pismo moje panna Marianeczka przez pana Zybulta wysłała. Radowałem się bardzo pisząc te listy, bom
w duszy widział, jak matka się ucieszy, kiedy się dowie, żem
ojca z pogańskich rąk tak szczęśliwie wydobył i sam z nim
razem do niej powracam.
Za to mój ojciec, czym do dom było bliżej, tym był
smutniejszy, bom mu ukryć tego nie mógł, że podstarości
i Kajdasz wójtostwo mu odebrali i matkę z jej dziedzictwa
tak niegodziwie wygnali, a tak nas wszystkich w dziady
obrócili. Gryzł się i lamentował coraz bardziej, że aż żałość
brała patrzeć na to zmartwienie; to znowu wpadał w gniew
okrutny, srodze się przegrażając podstarościemu i hajdukowi,
jako im obom siekierą głowy na trzaski porąbie, choć mu za
to wisieć przyjdzie, i na Króla Jegomości też popłakiwał,
że ano łaskaw nań był, a nie uczynił według obiecania swego.
Pocieszałem go, ile mogłem, za przykład mu stawiając,
jako Bóg nie opuścił go w niewoli i mnie, ubogiego wyrostka,
za narzędzie sobie wziął, aby mu łaskę swoją pokazać, a jam,
bez grosza, bez nauki, bez doświadczenia, przecie do niego
na dalekie morze trafił i do ojczyzny go przywiódł.
--- Bodajbym był marnie zginął między poganami --- narzekał mój ojciec --- aniżelim na to miał trafić, co na mnie
tu między swoimi, w kraju chrześcijańskim, teraz przypadło, bo tam nie gorsi ludzie są aniżeli tu, i wolę ja niewiernego Turczyna aniżeli takiego podstarościego albo hajduka, bo Turcy chrześcijan za bydło mają, to prawda jest,
ale sobie samym sprawiedliwość czynią i krzywdy takiej
Turczyn Turczynowi nie zrobi, jako mnie zrobiono. Ale
żebym ja głowę miał dać pod miecz katowski, to przecie
bez pomsty tego nie puszczę; wolę ja to, aniżeli o żebranym chlebie po wsiach chodzić albo pod farą samborską
rękę do ludzi wyciągać?
Przez całą drogę ojciec mój tak trapił się i narzekał,
żem w końcu i ja, com się po takich ciężkich przygodach
tylko radować był powinien, markotny się zrobił i świat mi
już nie był taki wesoły, jako mi się jeszcze wczoraj zdawał.
W Złoczowie przypadł nam popas, całą dobę tu zostać
mieliśmy. Jakom zawsze był ciekaw, zaraz po robocie około
koni wybiegłem do miasta, gapiąc się na wszystko, co było
do widzenia, choć tego krom samego zamku pana Sobieskiego
niewiele było. Kiedy minąłem zamek i już do gospody wracam, słyszę, że mnie ktoś po imieniu woła, a kiedy się obrócę,
obaczę młodego pacholika, ubranego w czerwony kontusz z złocistymi guzami, pasem jedwabnym przepasanego, z magierkąmagierka --- czapka węgierska.
futrzaną na głowie, chromego na jedną nogę. Biegł za mną,
utykając, a kiedy już się całkiem zbliżył, woła:
--- Hanusik, to ty mnie nie poznajesz?
--- Matysek? --- krzyknę i dopiero teraz widzę, że to
kulawy Matysek z Podborza, plebański sługa, co go rybałtem we wsi zwano.
Powitałem go z wielką radością, jakobym rodzonego
brata spotkał po długim niewidzeniu, i mówię:
--- Jakoż cię poznać, kiedyś taki strojny, że w tym czerwonym kontuszu wyglądasz jak starosta!
--- Hankam ci ja, Matiaszu, Hanka, a tyś myślał, żem
wojewodzianka! --- odpowiada on zaraz gadką, jako zawsze
zwykł był czynić. --- Kontusz jest i guzy się na nim świecą,
ale pod kontuszem niecała koszula. Bo to barwa jest, co
ją mam na sobie; kat to wie, kto ją wczoraj miał na grzbiecie i kto ją jutro mieć będzie.
--- A czyjże ty teraz sługa? --- pytam.
--- Ja jestem w kapeli pana podczaszego koronnego Sieniawskiego w Brzeżanach; na skrzypcach gram w muzyce nadwornej, a to jest barwa nas, grajków. Żeni się we Lwowie
jeden dworzanin pana wojewody, to nasza kapela jedzie na
jego wesele. Ale ty, Hanusik, skąd ty się tu wziąłeś? Z deszczem wczorajszym tu spadłeś?
--- Jeżeli deszcz turecki tu padał, to z deszczem spadłem,
bo z Turek wracam, i to nie sam. Ojciec jest ze mną!
Matysek rozwarł i oczy, i gębę szeroko od wielkiego
zdziwienia, a potem skoczył wysoko na zdrowej nodze,
a krzywą jakby w tańcu wywinął, magierkę jak na wiwat
w górę podrzucił i zawołał radośnie:
--- Ojciec jest, ojciec twój wrócił! Niechże Pan Bóg będzie
pochwalony! Matko Święta! Marek wrócił z niewoli! A gdzież
on, prowadźże mnie do niego, bo nie uwierzę, aż go obaczę.
Zaraz poszliśmy do gospody i do stajni, i zastajemy
ojca, jak siedzi w ciemnym kącie z głową podpartą na dłoniach i rozmyśla, i smuci się, że go trzeba było aż potrącić,
aby się ocknął z tego frasunku i podniósł na nas oczy. Matysek począł nań wołać z radością, jakby własnego ojca witał,
i ręce jego całował, a ojciec także zrazu ucieszył się bardzo,
ale wrychle znowu wzdychać zaczął i łzy znowu obcierać,
bo mu Matysek jakoby bardziej nawiódł to na myśl, że go
w żebraka obrócono i że nie ma po co wracać do Podborza,
gdzie jego dziadowie i ojcowie w uczciwości i dostatku żyli
i pomarli.
--- Marku, a co wam to? --- woła Matysek. --- Chorzyście
to? Jam się spodziewał zastać wesołego jako ptaszka w pierwszym słońcu na wiosnę, a wy jakby z pogrzebu!
--- Bom też jest pogrzebion, żywcem pogrzebion, Matysku --- rzecze mój ojciec --- alboż nie wiesz, żem bez dachu
i chleba pozostał; w nędzę ostatnią idę.
Matyskowi zaświeciły się jakoś dziwnie oczy, zamiast
się użalić także, zaśmiał się cale wesoło, pomacał się po
swoim czerwonym kontuszu, jakby się chciał upewnić, czy
czegoś ważnego bardzo nie zgubił, i mówi:
--- A ja tę nędzę zaraz wypędzę!
I wydobył spod kontusza coś bardzo bezpiecznie owiniętego w szmaty, i zacznie to rozwijać bardzo ostrożnie
i powoli, i jedną szmatę po drugiej odrzuca, a było tych
szmat może aż pięć, że się zdało, iż temu już chyba końca
nie będzie, a przez cały czas spoziera to na mnie, to na ojca
tak wesoło, że mu aż oczy skaczą, aż nareszcie wydostał
jakiś papier złożony w kilkoro, rozłożył go, jak był szeroki
i długi, i woła:
--- A to co jest?
--- A to co jest? --- powtarzam ja także wraz z ojcem.
--- Dekret królewski jest! --- woła Matysek. --- Konfirmacja na sołtystwo przyszła.
--- Dekret jest! Konfirmacja przyszła! --- wołamy. ---
Kiedy przyszła? Kto ci ją dał? Skąd to masz? Dawajże tu,
pokaż!
--- Cicho, Żydy, niechaj sam rabin szczeka --- mówi
Matys, a umyka przed nami z papierem i jeno palcem pokazuje na pieczęć, która na nim była. --- Jak będziecie tak
razem pytać i krzyczeć, to się niczego nie dowiecie. Przyszedł dla was dekret, Marku, i kwita? Pomału bestia lazła,
ale przecie wylazła, ale nie sama, tylkom ja jej trochę dopomóc musiał.
Dał nam nareszcie ten papier; ojciec mój chwycił go oburącz, a ręce mu się trzęsły przy tym okrutnie; na opak pismo
wziął, bo czytać dobrze umiał tylko z drukowanego, do
nosa je przytknął, do oczu, do gęby, jakby chciał pokosztować i powąchać, co tam jest, aż w końcu mnie je podał.
Było to pismo podłużne, pięknie pisane, z wielką pieczęcią na opłatku, a z samego wierzchu stało dużymi literami:
ZYGMUNT III, Z BOŻEJ ŁASKI KRÓL POLSKI, WIELKI KSIĄŻĘ
LITEWSKI, RUSKI, PRUSKI, MAZOWIECKI, ŻMUDZKI, INFLANCKI etc. I SZWEDZKI, GOTSKI, WANDALSKI DZIEDZICZNY KRÓL.
Pisane było całe po polsku, ale było w nim wiele słów
łacińskich, których ja nie rozumiałem, to jednak jasno i wyraźnie tam stało, że
uczciwego Marka Bystrego na sołtystwie w Podborzu w starostwie naszym
samborskim utrzymujemy i zatwierdzamy, dekreta pobożnej pamięci przodków naszych konfirmujemy i aby jako possessor privilegiatus tegoż sołtystwa w spokojnym posiadaniu był zostawiony, rozkazujemy i mieć chcemy.
Przeczytałem raz; kazał ojciec czytać drugi raz, przeczytałem znowu; kazał trzeci raz, a zawsze składał przy tym ręce
jak do modlitwy i słuchał jak świętej Ewangelii, że prawie
temu końca nie było. Jużem cały dekret prawie na pamięć
umiał, aż ojcu nareszcie dosyć było samego dekretu, tylko
kazał sobie powtarzać jeszcze słowa łacińskie: possessor
privilegiatus, ażby je zapamiętał.
--- Possessor privilegiatus! Possessor privilegiatus!possessor privilegiatus (łac.) --- uprzywilejowany posiadacz. --- powtarzał ciągle i pytał: --- Co to znaczy?
--- Trzeba się zapytać pana Zachnowicza --- mówię --- ale
jako się domyślam, to pewnie coś takiego, jak auriga regius,
którym was Król Jegomość mianował swego czasu w Janowie.
--- Tak to pewnie będzie! --- rzecze ojciec, a oczy mu
łyskają od wielkiej uciechy. --- Auriga regius! Possessor
privilegiatus!
I powtarzając ciągle te łacińskie słowa, pobiegł z pismem
do pana Zachnowicza, aby się jeszcze lepiej upewnić, czy
to naprawdę jest dekret na sołtystwo. Powrócił rozradowany, machając dekretem jak mieczem i ciągle tylko wołając:
--- Possessor privilegiatus!
--- Nie widziała sowa słońca, zagorzała od miesiąca ---
rzecze Matysek trochę markotny. --- Już wy teraz, Marku,
nic nie widzicie i nic nie słyszycie z hardości wielkiej, a jako
to Matysek sprawił, że dekret jest, tego to nikt nie ciekaw
ani wdzięczen! Polazła wdzięczność do nieba i drabinę z sobą
zabrała.
--- Głupiś ty, Matys, niedobrze ciebie rybałtem nazwano ---
rzekł ojciec już niedobry. --- Albożeś to ty dekret podpisał,
że najpierw tobie wdzięczen być mam, a potem królowi!
Tom ja w radości mojej jeszcze Panu Bogu nie podziękował!
Ale chodźże, Matysku, nie bądź mi markotny; Bóg widzi,
jakom ci w sercu moim wdzięczen, żeś mi w sam czas taką
pociechę sprawił, bom już od tego frasunku i jeść, i spać
przestał.
--- A ja spał, tylkom nie jadł jeszcze --- mówi Matysek,
kiedy go mój ojciec ściska i w głowę jak syna całuje.
--- Chodźźe jeść i miód pić --- rzecze ojciec --- a przy
modzie rozpowiadaj, jak to wszystko było.
Zaprowadził nas ojciec do gospodniej izby i kazał chleba
i mięsa dać, i miodu postawić, a kiedyśmy zjedli, Matysek
pociągnął dobrze miodu, pogłaskał się po piersiach i po brzuchu, klasnął językiem, oblizał się szeroko i mówić tak począł:
--- Onego czasu... Owo nie; źle zacząłem... Roku sucho-mokrego, na końcu miesiąca, gdy ząb zęba nie doszedł
z wielkiego gorąca, wtenczas następowały gwałtowne powodzie, a żaden nie utonął, co się wisieć godzi...
--- A i ty nie utoniesz, bo się tobie wisieć godzi --- przerwał mu ojciec --- i pewnie jeszcze wisieć będziesz, kiedy się
tego rybałckiego swawolnictwa nie oduczysz! Opowiadaj
po ludzku!
--- Niechajże będzie i po ludzku --- mówi Matysek ---
choć lepiej by przystało po wilczemu, bo zacząć muszę
od wilka, bestii niedobrej, bo od samego podstarościego.
Owoż, kiedy Markowa wywędrowała z Podborza, a Hanusz
w świat także poszedł, został ja sam, sierota, bez chleba,
bez butów i bez dobrego słówka, bo nikt go nie miał dla
mnie, a z plebanii na pół mnie wygnano, a na pół sam uciekłem, bo nastała nowa gospodyni, taki herod-baba, że i głodny
diabeł uciekać by przed nią musiał. Nie miałem nic, tylko
ciało, duszę i skrzypki, wziąłem to wszystko troje w kupę
i tak się też jakiś czas trzymało to w kupie, bom chadzał
po weselach, po jarmarkach, po odpustach i ruskich prażnikachprażnik (daw., z ukr. праздник) --- święto prawosławne, odpust., grywałem ludkom i z tego żyłem. Jak nie było komu
grać, wracałem do Podborza, do starej Szymonowej, która
mi u siebie mieszkać pozwoliła, a ja babinie za to od czasu
do czasu jaki grosz dałem. Kiedym raz tak wrócił, przysłał
po mnie podstarości, zabrał mi skrzypki i mówi:
,,Ty powsinogo, szelmo jedna, wagusie; na pańskie nie
chodzisz, pogłównegopogłówne --- podatek od osoby (od głowy). nie płacisz, po jarmarkach się jeno
włóczysz; darmujesz sobie, ladaczniku; owo będziesz mi
służył!"
Kazał mi sobie izby zamiatać, koło krów chodzić, drwa
rąbać, na parobka mnie swego obrócił, a skrzypki na klucz
zamknął, bo, niecnota, rozbójnik, dobrze wiedział, że bez
skrzypek mu nie ucieknę. Jak mi tak skrzypki moje wziął,
to mi wszystko wziął: chleb mi wziął, rozum mi wziął,
duszę mi wziął, już mnie całego miał, bo ano ciało przy
chlebie, a dusza przy ciele zostać musiała, zaś cały rozum
w skrzypkach siedział. Ale jako to mówią: złe samo siebie
kąsa --- prawił dalej Matysek --- nie ma złego, co by na dobre
się nie przydało. Musiał ja być w tej niewoli, ale teraz pewno podstarości i hajduk żałują tego, żem musiał, a i wam,
Marku, i mnie także na dobre się to obróciło. Jednego razu
przyjechał podstarości z zamku z Sambora i zaraz mi po Kajdasza iść kazał. Kiedym go przywiódł, poszli razem do izby,
zawarli się i słyszę, jako do siebie naraz krzyczeć nazwajem
poczną. Aha, myślę sobie, znalazł diabeł zgrzebło! pożarły
się z sobą wilki! Pocznę podsłuchiwać pode drzwiami i oto
czego się dowiedziałem: Przyszła dla was konfirmacja królewska na sołtystwo i wydano ją w zamku podstarościemu,
aby ją wam lub waszej żonie oddał. Podstarości tedy mówi
Kajdaszowi:
,,Albo ty mi, bratku, dobrze zapłacisz, tedy ja tę konfirmację tak schowam, żeby jej oko ludzkie nie widziało, albo
nie zapłacisz, tedy ja ciebie z sołtystwa tak samo wyrzucę,
jakośmy Marków wyrzucili".
Kajdasz w płacz, w prośby, groźby; na nic to wszystko;
przyszła chwilka i na wilka; tedy targować się zaczną jako
dwa Żydy.
,,Dasz mi 200 złotych!"
,,Dam pięćdziesiąt!"
,,Dasz dwieście!"
,,Kat ciebie bierz; dam sto!"
Nie mogli się zgodzić, od złych matek sobie nałajali,
mało się nie pobili. Potem Kajdasz rzecze:
,,Jak będzie, tak będzie, a jakoś to przecie będzie; pogodzimy się pewno. Przyjdźcie dziś do mnie na wieczerzę;
mam miód stary i wina mi trochę z Węgier przyszło; łacniej
do końca rzecz poprowadzim".
,,Albo ja chrzan, żebym ja z miodem dobry był; dobry
ja i bez miodu --- mówi podstarości. --- Jak dacie, co żądam,
to i bez miodu się obejdzie."
Ale w końcu stanęło na tym, że przyjdzie i że mnie,
i skrzypki weźmie z sobą, aby im wesoło było.
Tu Matysek pociągnął dobrze miodu, mówiąc: ,,Grzej się,
Ewka, póki płoną drzewka", a potem tak dalej rzecz swoją
prowadził, a ja i ojciec słuchaliśmy go z wielką ciekawością:
--- Wieczorem jedli, pili, tańcowali, śpiewali, dobre myśli sobie czynili, a jam grać musiał i ślinkę połykać, a jenom
Boga prosił, żeby się który z nich zadławił albo go paraliż
ruszył, i tylkom się pocieszał, że dłużej skrzypicy niźli
tanecznicy. Podstarości pił za czterech, a hajduk Kajdasz,
jako uważałem, bardzo sobie wstrzemięźliwie poczynał; snadź
chciał, niecnota, trzeźwy na pijanego iść. Pijąc, ciągle się
targowali, ale podstarości, choć już ledwie na nogach się
trzymał i ledwie bełkotać mógł, ani rusz co opuścić; im
więcej, szelma, pił, tym był twardszy. A miał przy sobie
papiery w zanadrzu, a między nimi i wasza konfirmacja
była, ale jej nawet pokazać Kajdaszowi nie chciał.
,,Ja za worek, wy za dworek! --- mówił --- jak mi dwieście złotych wyliczycie na stół, zdrapię albo spalę przy was
dekret królewski."
W ostatku podstarości już i siedzieć nie mógł; jeno
patrzeć, kiedy się z zydla obali; na czekanie się tylko rękami opiera. Powiada mu Kajdasz:
,,Idźcie do alkierza, wysapajcie się; potem znowu mówić
będziemy!"
Zawiódł go do alkierza do łóżka, siada na nim podstarości,
ale się kłaść nie chce, a Kajdasz do niego podłazi, niby
go ściskać i całować chce, a tymczasem pod żupan do papierów, złodziej, sięga, ale podstarości, choć pijany, na
baczności się ma; co się Kajdasz do niego skradnie, to on za
czekan i w łeb mu godzi. Odstąpił Kajdasz i wrócił do izby;
snadź czekać chciał, aż podstarości zaśnie, ale przecież go
się bał, bo woła mnie do kąta i mówi:
,,Matysku, chcesz ty zarobić na przyjaciela i na pięć
złotych? "
,,Dobre jedno i drugie; czemużby nie? "
,,Matysku, podstarości zły człowiek, szelma jest wierutny;
on ciebie za psa nie ma; robić ci każe jak wołu, a jeść nie
daje; skrzypki ci zabrał; jakby ciebie w więzieniu miał!"
Aha, tu tego Żyda grzebali, tędy tobie droga, niecnoto ---
myślę ja sobie, ale nic nie mówię, tylko głową żałośnie kiwam.
,,Matysku --- rzecze dalej hajduk --- ty umiesz idź ty do alkierza, wyjmij temu pijakowi papiery spod żupana, a między nimi jest jeden, co w nim o Marku Bystrym
stoi i pieczęć dużą ten papier ma. Uważ dobrze, o Marku
Bystrym tam będzie; weźże papier i tu go przynieś. Nie będziesz ty za to szkodzien! Pięć złotych weźmiesz!"
,,Albo czekanem w łeb --- mówię ja na to --- a to pewniejsza rzecz niż waszych pięć złotych obiecanych. Obiecanka,
gałkagałka (tu z ukr. галка, гава) --- kawka; wrona. na wieży. Dajcie zaraz pięć złotych, a papier będzie."
,,A jak nie będzie?"
,,Co ma nie być; pewnie będzie; a jakbym tego nie dokazał,
w rękach mnie przecie macie."
Dał mi pięć złotych na rękę ten Węgrzyn, a z wielką
ciężkością mu to przyszło, chociaż, niecnota, pewno obiecywał sobie w duszy, że mi potem zaraz odbierze. Idę tedy do
alkierza, ale z skrzypkami pod pachą; patrzę, podstarości
siedzi na łóżku i drzemie. Zbliżę się do niego, a on otwiera
oczy i zaraz do czekana, ale kiedy poznał, że to nie hajduk,
jeno ja, mówi:
,,Matys, a gdzie ja jestem?"
,,U siebie w domu, panie, jesteście."
,,Tedy ty mi żupan zdejmij i buty mi wyzuj, bo spać pójdę."
Ściągnąłem mu buty, a on się zaraz położył i już chrapie.
Ja pod żupan, dobędę papierów, trafię szczęśliwie na ów duży
z pieczęcią; widzę, stoi tam Marek Bystry kilka razy wyraźnie dużymi literami wypisany; chwycę dekret, w zanadrze
za koszulę schowam, otworzę z cicha okno i buch! do sadu
wyskoczę, a potem w nogi, co tylko oddechu we mnie było:
z sadu w pole, z pola do lasu i tyle mnie widzieli w Podborzu. Dostałem się pod Przemyśl i chciałem ku Węgrom
dalej iść, ale kiedy ludziskom grałem w Niżankowicach, słyszał mnie jeden przejezdny muzykant dworski: podobała mu się
moja gra, a że właśnie w Brzeżanach u pana Mikołaja Sieniawskiego ujednał się był, zabrał mnie z sobą. Teraz to już
i nuty trochę czytać umiem, a jak się lepiej poduczę, to
może gdzie organistą zostanę.
Wysłuchaliśmy z niemałą uciechą tej całej opowieści
Matyska, a ojciec jeszcze kazał dać miodu, choć w mieszku
mało miał.
--- Bóg ci zapłać, Matysku --- mówi --- do śmierci tego
ci nie zapomnę! A nim zostaniesz organistą, zawsze ci moja
chata rozwarta będzie, jako i przedtem bywała: ostatnim
kawałkiem chleba podzielimy się z tobą. Ale, Matysku,
czyś ty mojej kobiecie znać dał, że dekret królewski przyszedł?
--- Zaraz jej to przekazać chciałem, a i sam byłbym do
Strzałkowic poszedł, choć to nie bardzo bezpieczno było,
ale Markowej nie ma w Strzałkowicach u tkacza Sebastiana.
--- Nie ma jej! --- zawołaliśmy razem ja i ojciec. --- A gdzież
jej szukać teraz?
--- Powiadali mi ludzie --- rzecze Matysek --- że poszła
do Lwowa, bo jej pan Zybult z Sambora jakąś dobrą służbę
naraił, a w Strzałkowicach, nieboga, wyżyć nie mogła. Tam
ją też, panie, znadziecie.
Ojciec posmutniał na tę wiadomość, ale mnie coś mówiło,
że skoro to pan Zybult, wujek Marianeczki, służbę tę postręczył, tedy matka może być chyba u pana Gygiera Niewczasa,
a nie gdzie indziej. A teraz tobym już chciał był na skrzydłach lecieć do Lwowa.
XVIII. Testament Woroby
W Glinianach dopędzili nas Kozacy: stary Bedryszko
z Semenem i Midopakiem. Chcieli mnie zabrać z sobą,
abym prędzej z nimi stanął we Lwowie, bo my z tymi końmi
pana Zachnowicza bardzo powoli drogę odbywali, ale niechcialem opuszczać ojca i jeno prosiłem Semena, aby skoro we
Lwowie będzie, zaszedł do pana Niewczasa i zapowiedział,
że już wracamy, bom prawie cale był pewien, że jeśli matka
we Lwowie jest, to nie gdzie indziej, jeno właśnie u Niewczasów.
Droga z Glinian do Lwowa ledwie mi się nie zdała dłuższa
od tej dalekiej tureckiej, którą odbywałem, tak mi już pilno
i tęskno było. Bóg dał nareszcie, że jakoś dobrze z południa
nadciągnęliśmy pod sam Lwów do Krzywczyc, a takiej radości, jaka mnie tu czekała, już potem w życiu nie miałem,
a żem stary, kiedy to spisuję, co tu czytacie, tedy pewnie
już mieć nie będę, boby to było zbyt łaski niebieskiej dla
mnie, niegodnego grzesznika!
Owo, com miał kochanego na świecie, tu oczy moje
razem zobaczyły! Zjeżdżamy ku gospodzie, a przed gospodą
stoi moja matka, Marianeczka, pan Heliasz, pan Grygier
Niewczas i mendyczek Urbanek! Puściły mi się łzy od tej
ogromnej radości; od serdecznego płaczu słówka marnego
przemówić nie mogłem! Jakie to było powitanie moje i ojca
mego z matką, a potem moje z tymi dobrymi, cnotliwymi
ludźmi, co mnie, ubogiego pacholika, wywołańcawywołaniec (daw.) --- wygnaniec, bezdomny., żebraka,
litościwie przygarnęli i zginąć mi nie dali --- tego ja tu opowiadać nie będę, a i nie umiem, i nie potrzeba, bo ano kto
sam tego nie odgadnie, jeśli tylko trochę ma serca i trochę
poczciwości w duszy?
Jednego tylko mi brakło i za jednym tylko daremnie
się rozglądałem, a to za Worobą, który nie tylko że także
bliski sercu mojemu był, ale nadto i sekret cały wiedział,
dla którego Semen z ojcem i Midopakiem do Lwowa się
wybrali. Pewnie słyszał od pana Heliasza, że wracam, a że go
w Krzywczycach nie było przy powitaniu, trochę się dziwiłem,
myślałem przecież, że jako sługa, ciągle w handlu do roboty
potrzebny, wybrać się nie mógł. Kiedy już ruszyliśmy spod
gospody i z gliniańskiej góry pokazał mi się Lwów, jakoby
w głębokiej a dużej misie, z wszystkimi basztami i wieżycami,
pytam się mendyczka:
--- Urbanku, a Woroba co też porabia, czy zdrów jest?
--- Woroba umarł --- rzecze Urbanek.
--- Umarł! --- krzyknąłem z takim przerażeniem, żem aż
wszystkich nastraszył, co mi jest.
--- Dwa tygodnie temu umarł, a bardzo go wszyscy
żałujemy --- ozwał się pan Heliasz --- bo był chłop poczciwy, sługa prawy i wierny, choć ubogi prostak, i takiego
pewnego człeka niełacno pan Jarosz dostanie. Szkoda go:
byłby się on tobie bardzo ucieszył, bo ciebie kochał, Hanuszku;
ciągle się o ciebie wypytywał, czyś nie pisał i czy słychu jakiego o tobie nie mamy, a i przed samą śmiercią ciebie
wspominał.
Nie mogłem rzec ani słowa od żałości, a do tej żałości
za dobrym przyjacielem przyszła trwoga niemała i ciężkie
strapienie. Tak mi już przeznaczonym było, że ta Semenowa
tajemnica ma mnie ciągle ścigać, ciągle nękać, ciągle spokojność mi zakłócać i radość wszelką zatruwać, i że kiedy
inne moje umartwienia już koniec biorą, temu jednemu końca
nie ma.
Powierzyłem Worobie mieszek z owym żelaznym olsterkiem --- obyż na samo dno piekielne zapadło, czartu na
pożytek! --- a teraz co pocznę, co Kozakom powiem? Co
Woroba z tym zrobił, gdzie to ukrył i jakoż teraz wiedzieć,
gdzie tego szukać? Czyli mi obaj Bedryszkowie uwierzą,
żem prawdę mówił? I co ten srogi zbójca Midopak powie,
kiedy mu się część jego nie dostanie?
Zacząłem rozpytywać mendyczka, czy długo Woroba
słabował, na co umarł, czy nie przekazywał czego dla mnie,
bo --- mówiłem, choć to kłamstwo było --- niektóre drobiazgi
moje u niego zostały.
--- Woroba, czy się przedźwignął jakim ciężarem --- mówi
mendyczek --- czy też, bardzo przegorzały i spocony od gorąca, wody się zimnej opił, czy też inna jaka przyczyna temu
była, nagle na wielkie kłucie w piersiach zachorzał, gorączki
dostał i czwartego dnia umarł. Ratował go pan Spytek,
jakby to kto z jego własnej familii był, dwóch lekarzy najprzedniejszych do niego wołał, pana doktora Kampiana
i pana doktora Syxta; czynili obaj, co tylko mogli, na nic
to wszystko było. O tobie biedny Woroba ciągle mówił;
koniecznie coś tobie chciał przekazać, aleśmy myśleli, że
to w gorączce tak mu się coś marzy, bo bezustawnie powtarzał: ,,Gdzie Hanusz? Woroba świadom! Woroba świadom!"
A kiedy już umierał, jeszcze mówił: ,,Woroba świadom".
Rozumiałem ja dobrze, co Woroba myślał, kiedy te słowa
mówił, które oni za jakieś majaczenie w gorączce mieli,
i serce mi się krajało od rzewności i wielkiego żalu za tą
wierną duszą.
--- Trzeciego dnia swojej choroby --- opowiadał dalej
mendyczek --- wyspowiadał się Woroba, przyjął Najświętsze
Sakramenta, pożegnał się z Panem Jaroszem, z panem
Heliaszem i Dominikiem, a i ja byłem przy tym, bo Woroba
posyłał po mnie; wszyscy płakaliśmy, a pan Heliasz najbardziej. Kiedy już odejść mieliśmy, on mi znak dał, abym
został. Wyciągnął spod poduszki małą drewnianą deskę i dał
mi ją, mówiąc: ,,To jest testament mój, Woroby Dmytra.
Woroba świadom! Urbanku, oddaj to Hanuszkowi, kiedy
wróci. Woroba świadom! Ale tu mi zaraz przysięgnij na
Trójcę Świętą, że mu oddasz do rąk własnych. To jest testament Woroby; mój testament, dla Hanusza testament.
Słyszysz? Woroba świadom!" Musiałem mu przysiąc, jako
chciał --- prawił dalej mendyczek, a jam słuchał z największą
ciekawością i uwagą --- musiałem przysiąc, chociaż widoczna
rzecz była, że Woroba już nie był wtedy przy zmysłach i że
w gorączce tak bredził. Wziąłem od niego tę deskę, na
której znaki jakieś czarną farbą są porobione.
--- A gdzież ona jest? --- zawołałem tak skwapliwie,
że mendyczek zdziwiony na mnie spojrzał.
--- Jest u mnie; dam ci ją, kiedy chcesz, ale co by ci po tym
kawałku drewna było?
Ledwiem we Lwowie z wozu wysiadł, a stanęliśmy przed
kamienicą Kłopotowską, bo nam dobry pan Grygier stancję
u siebie dał, zaraz chwyciłem się ramienia Urbanka, aby
go nie puścić prędzej, póki mi onej deski, testamentu
Woroby, nie wyda, bom wiedział, że to musi być coś takiego,
co mnie na ślad zaprowadzi, kędy szukać owego mieszka
z żelaznym olsterkiem. Szczęściem, że to zimą nie było,
inaczej by pewnie testament Woroby poszedł był jak inne
drewno do pieca, bo za piec rzucił go był mendyczek. Porwałem go, jakby to skarb był, jakoż dla mnie miał naprawdę
wagę skarbu, i pobiegłem do naszej stancji u pana Niewczasa,
aby się temu dobrze przyglądnąć.
Była to dość gruba deska, na półtora stopy długa, na
dobre pół stopy szeroka, jakich w składzie w indermachu
leżało zawsze dosyć po kątach z rozmaitych pudeł z zamorskimi korzeniami, a na tej desce czarną farbą, której pan
Dominik używał do znaczenia pak i bel towarowych, kiedy
je ze Lwowa dalej wysyłaliśmy, pomalował Woroba niezgrabną
ręką rozmaite znaki, które snadź jemu, jako że pisać nic
umiał, miały starczyć za litery, czy też za całkowite słowa.
Przypatrywałem się długo tym znakom, łamiąc sobie
głowę, co by znaczyć miały, ale daremnie, bo to była istna
zagadka, której dociec nie mogłem, chociaż to pewna rzecz
była dla mnie, że to niezgrabne malowanie odnosi się do
tego, com Worobie pod przysięgą powierzył.
Wszystkie te znaki pisane były w jednym równym rzędzie.
Tedy najpierw były dwie grube pałki, jedna niedaleko drugiej, a obie połączone trzecią pałką, a u tej trzeciej pośrodku
było coś podobnego do haka; potem szło coś takiego jakby
sierp, potem była już całkiem wyraźna siekiera, za nią szedł
taki sam znak, jak przed siekierą, podobny do sierpa,
za tym jakoby sierpem był krzyż, za krzyżem niby dziewiątka,
bo Woroba numera znał, a za numerem stało coś jakby łopata
albo rydel.
Owo tak wyglądał testament biednego Woroby! Nadumawszy się dość długo a daremnie nad tą deską, zacząłem znowu dumać nad tym, co mam dalej czynić. Nie
było innej rady, jak tylko pójść do Kozaków, bom tak
obiecał, że skoro tylko we Lwowie stanę, pierwsza moja
rzecz będzie od Woroby mieszek z olsterkiem odebrać i staremu Bedryszce go oddać.
Byłbym też zaraz poszedł, ale noc się już zrobiła i niebawem bramy miejskie zamykać miano, tedy byłbym się już
nie wydostał z miasta, albo wydostawszy się, nie mógł powrócić do domu, aż po ich rannym rozwarciu, bo Kozacy stanęli gospodą u niejakiego Wołyńca za murami miasta na
Halickim Przedmieściu. Rad temu bardzo byłem, żem zaraz
iść nie mógł, bom wieczór z ojcem i z matką zostać mógł,
i mieliśmy czas nacieszyć się z sobą i naopowiadać, a potem
z panem Grygierem i Marianeczką razem wieczerzaliśmy,
a chociaż ani miodu, ani wina nie było, przecie takiej
wesołej wieczerzy i takiego szumnego bankietu, jak owo
przy tej kaszy z mlekiem, jako żyw jestem, nie pamiętam.
Z ciężkim sercem szedłem nazajutrz rano do Bedryszków,
bo nie bez strachu, jak mnie powitają, kiedy im powiem, że
Woroba umarł, a gdzie mieszek z tą nieszczęsną puszką
żelazną ukrył, wiedzieć ani domyślać się nawet niepodobna.
Zastałem wszystkich trzech Kozaków w domu, czekali już
na mnie, a Midopak już się bardzo niecierpliwił.
Stanąłem przed nimi jakby winowajca, choć czyste sumienie miałem, i bardzo nieśmiało całą rzecz wywiodłem, a oną
deskę, czyli testament Woroby, trzymałem przed sobą, jak
Tatarzyn tarczę, tak jak żebym się nią zasłaniać chciał,
gdyby Midopak z szablą na mnie godził. I mało brakło,
żeby tak naprawdę było, bo kiedy stary Bedryszko i Semen
wysłuchawszy mnie milczeli, snadź dumając, co teraz robić, to Midopak z wielkim gniewem pięścią w stół uderzył
i straszliwie kląć i przegrażać się zaczął.
--- Milcz ty, Midopak --- zawołał nań stary Bedryszko ---
sobaczy synu, krzykunie durny, bo ty niczego nie wyszczekasz i nie wyklniesz, a po łbie pewnie weźmiesz! Już ja tobie
mówił, że twoją część będziesz miał, wrogu nieznośny!
Ja nie wezmę, Ryngasz nie weźmie, Semen nie weźmie,
a ty swoje weźmiesz, a potem albo się udławisz, albo się
powiesisz, albo na inny pohybel pewnie tobie będzie! Czort
ciebie bierz, pohańcze, żeby cię moje oczy nie widziały!
Midopak dzikimi oczami łypnął, ale umilkł i jeno pod
przerąbanym nosem warczał jako zły pies, co chce kąsać,
ale kija się boi.
--- Pokaż tę deskę --- rzecze do mnie Bedryszko.
Dałem mu ją, położyli na stole i wszyscy trzecj poczęli
się jej bacznie przyglądać.
--- A co ty na to pisanie mówisz? --- pyta mnie Semen. ---
Tyś Worobę tego znał, bywał z nim, rozmawiał, to ty lepiej
myśli jego zgadnąć możesz aniżeli my, cośmy go na oczy
nigdy nie widzieli.
--- Co ja mówię? --- rzekę na to. --- Ja mówię, że Woroba
z pewnością znaki dać chciał, po których jak po śladach trafić można do miejsca, gdzie mieszek ukrył albo zakopał.
--- Tak i to będzie --- mówi Opanas i patrzy na deskę,
i myśli.
--- A jako ty wiesz, durniu, że zakopał? --- pyta mnie
Midopak, kły mi swoje pokazując jak wilk.
--- Bo idą znaki, jeden na drugim, a ostatni znak to pewno
jest rydel. Tedy myślę, że zakopał.
--- A co tu stoi na samym początku? --- pyta Semen,
kładąc palce na owych dwóch pałkach, połączonych u góry
trzecią pałką. --- To najważniejszy znak jest, bo to początek
całego szukania.
--- Wrota są, wyraźne wrota! --- zawołał Midopak,
bardzo dumny z tego, że odgadł, czego inni nie mogli. ---
Wrota są, jak byk wrota.
--- Byk jest --- rzecze Opanas --- boś ty byk, ale wrót nie ma.
--- A ja wam mówię, że to wrota! --- woła znowu Midopak. --- Chodźmy szukać tych wrót!
Zaczął się Semen bardzo śmiać, a Opanas za nim, tak
że i ja od śmiechu wstrzymać się nie mogłem. Midopak
oczyma nas jadł, jak orzechy byłby nas zgryzł, tak zębami
zgrzytał, ale milczał. Opanas chwilkę dumał, a naraz aż podskoczył i woła:
--- A gdzież ja oczy mam! Hanusz, gdzie tu u was wieszają?
Popatrzę na niego zdziwiony, bom od razu nie zrozumiał.
--- Gdzie u was szubienica stoi, na której złodziejów
mieszczanie wieszają? Bo to wyraźnie szubienica jest, co tu
Woroba na samym początku namalował. Dwa pale, jakie
zwykle bywają, a na górze ślemięślemię --- belka poprzeczna., a u ślemienia hak, wyraźnie hak, tylko wisielca nie ma. Chodźmy, prowadź nas
zaraz! A ty, Midopak, bież do Wołyńca, niechaj rydla pożyczy, aby nie wracać do miasta, jeśli znajdziemy miejsce
po tych śladach.
Stało się, jako stary Bedryszko chciał, i zaraz wszyscy
czterej, rydel mając z sobą, poszliśmy na miejsce, gdzie
złoczyńców tracono. Niedaleko nam było, bo szubienica zaraz
za miastem stała. Prawda, Niemiec, Polak, OkrucieństwoTak się jakoś zdarzyło, że nikt nie wisiał,
a wiedzieć wam trzeba, że we Lwowie, jako bardzo surowym
magdeburskimprawo magdeburskie a. prawo niemieckie --- zbiór przepisów prawa karnego, które obowiązywały w niemieckich i polskich miastach od XII do XVII w. prawem panowie ławnicy sądzą, nazbyt często
nieszczęsnych winowajców tracą; to im głowę ścinają, to
kołem łamią, to palą na płonącym stosie, a już najczęściej
wieszają; za proste złodziejstwo, kiedy się go kto po raz
drugi albo trzeci dopuści, już według tego srogiego prawa
śmiercią tam karają niebogę. A takie prawo, widzi mi się,
bardzo jest okrutne i nieludzkie, i przeciw miłosierdziu
Bożemu --- jakoż znać zaraz, że to nie polskie prawo jest,
tylko z Niemiec przyszło, bo my, Polacy, takiej srogości
z przyrodzenia własnego nie mamy.
--- Co tam jest dalej na tym testamencie? --- pyta mnie
Opanas, kiedy już stanęliśmy pod szubienicą.
--- Jest taki znak, co jak sierp wygląda --- odpowiem
ukazując deskę.
--- Tedy już mi świta w głowie, co Woroba na myśli miał.
Widzicie to ściernisko, tamtędy pójdziemy, bo sierp to pewnie
pole znaczy. A co jest po tym sierpie?
--- Siekiera --- rzekę.
--- Jużem teraz w domu! --- zawołał Opanas. --- Ten
twój Woroba niegłupi był, pisać nie umiał, a przecie dobrze
napisał. --- Oto tam za polem jest las; a z czym się idzie do lasu?
--- Z siekierą! --- wyrwie się teraz Midopak i bardzo
kontent po nas wszystkich spoglądnie, jakby coś bardzo
trudnego odgadł.
--- Ot, mudrahel!mudrahel (ukr.) --- mądrala, spryciarz. --- mówi Opanas --- jak on zaraz wszystko wie! Midopak, tobie senatorem w Warszawie być,
sekretarzem królewskim, burmistrzem w Krakowie, takiś
bystry człek; na Kozaka ciebie szkoda!
Zaczął znowu Bedryszko dumać i na deskę spozierać,
a potem oglądać się dokoła i mówi:
--- Szubienicę mamy, pole mamy, las mamy, a przecież
nic jeszcze nie wiemy. Las idzie wkoło, ściernisko na wszystkie
strony świata. Szukaj wiatra w polu! W jaką stronę iść:
wszędy ścierń, wszędy las!
Miałem ja swoją własną myśl, ale nie byłem pewien, czy
dobra, tedy nieśmiało mówię:
--- Tak idźmy, jak Woroba szedł. Jak szedł od miasta,
tak stanął najpierw twarzą do przodu szubienicy, jako my
teraz stoimy.
--- A jakże ty wiesz, gdzie jest przód; z obu stron przód
być może. Chyba ciebie już wieszano? --- mówi Midopak.
--- Bo taki zwyczaj we Lwowie --- mówię --- że złoczyńcę
wieszają do miasta; Woroba mi tak zawsze opowiadał.
Sierp jest zaraz pierwszy znak, co następuje, tedy miarkuję,
że trzeba nam iść od prawego słupa prosto w bok, jakby kto
strzelił z tego miejsca.
--- Dobrze mówisz --- odzywa się po krótkim namyśle
Opanas --- tak i pójdziemy.
Szliśmy teraz przez pole, jakom mówił, że iść trzeba,
a Opanas ciągle się obracał i uważał, czy dobrze. Potem kazał
Midopakowi daleko naprzód wyjść, aż pod sam brzeg lasu
i tam stanąć, a my patrzyli, czy kierunek jest dobry, i już
wprost na Midopaka szliśmy. Kiedyśmy przyszli do lasu,
rzecze Opanas:
--- Jeżeli ten las w tym miejscu jest szeroki, to testament
Woroby na nic się nie zda, bo w lesie trudno prościutko
się kierować.
Kazał nam iść po jednemu; wysunął się najprzód jeden,
a my stali; kiedy ten jeden uszedł prościutko dobry kawał,
ale tak, że się jeszcze mógł dać widzieć, to stanął, a drugi
szedł ku niemu i luzował go, i tak ciągle, że jakby łańcuchem
żywym las przecinaliśmy, nie schodząc z prostej linii. Niedługo tego trzeba było, bo na szczęście las w tym miejscu
był wcale wąski i znowu znaleźliśmy się na ściernisku.
--- Mamy tedy drugi sierp --- rzecze Opanas --- a co jest
po drugim sierpie?
--- Krzyż --- mówię, pokazując na desce.
--- Krzyż? jest i krzyż! --- woła Semen i wskazuje palcem
przed siebie.
Daleko poza ścierniskiem, na wzgórku, widniał duży
krzyż, który nie wiadomo na jaką pamięć postawiła tam
pobożna ręka ludzka. Teraz już łatwa była sprawa; raźno
przebiegliśmy ściernisko i wkrótce stanęli pod krzyżem. Był
to krzyż dębowy, bez figury, bardzo stary i już spróchniały;
snadź wiek tu stał, a nikt nie dbał o niego, bo też i wieś była
stąd daleko, a z miasta nikt tu nie chodził, bo to już całkiem
za łanami miejskimi i za Wolami było.
--- Co dalej? --- mówi Opanas --- jak tam stoi na desce?
--- Gdybym nie wiedział, że Woroba znał numeranumera --- dziś popr. forma M. i B. lm: numery., tobym
nie odgadł, co to za znak ma być. Ale że wiem, tedy myślę,
że to jest dziewiątka.
--- Jeśli tak, to co on mógł napisać --- mówi Semen ---
dziewięć łokci? dziewięć sążni? dziewięć kroków?
--- Woroba, kiedy tu był --- rzecze na to Opanas ---
łokcia z sobą może nie miał ani sąga, ale nogi pewno miał.
Ta dziewiątka --- to dziewięć kroków znaczyć będzie.
--- Ja zaraz spróbuję! --- zawołał Midopak i zaczął już
rozstawiać nogi.
--- Midopak, durna ty głowo --- rzecze śmiejąc się Bedryszko --- jak ty będziesz tak szukać, i do jutra nie znajdziesz! Tak potrzeba zrobić, jak już raz Hanusz nam poradził. Rydel napisany po prawej stronie krzyża: od prawego
ramienia w prostym kierunku na dziewięć kroków będziemy
kopać.
Odmierzył dziewięć kroków i zawołał:
--- Midopak, teraz kop, teraz ty mądry!
Midopak wziął się żwawo do roboty i niedługo trwało,
kiedy rydel natrafił na małe drewniane pudło.
--- Jest! --- zawołałem, bom poznał zaraz, że to takie
pudło, jakich było dużo u pana Spytka w indermachu.
--- Jest! --- zawołali uradowani Kozacy, a Opanas Bedryszko wydobył z ziemi pudło i nożem odsądził wieczko.
W pudle był znany mi dobrze mieszek, w mieszku było
żelazne olsterko.
--- Chwałaż Ci, Boże Święty! --- zawołałem sam do siebie
i odetchnąłem z całej piersi, jak gdybym teraz dopiero znalazł dosyć powietrza na świecie.
Uradowałem się bardziej aniżeli Kozacy. Czułem się
jakoby wyzwolony ze strachu i utrapienia; spadł mi, jako
powiadają, kamień z serca, bom już teraz był wolen od
bezustannego niepokoju i trwogi o powierzoną mi tajemnicę,
wolen od przysięgi, wolen od kłamstwa i tajenia się przed
dobrymi ludźmi, wolen od podejrzenia, żem spólnikiem
jakiejś sprawy niepoczciwej, do której się ani przyznać,
ani się też jej wyprzeć nie mogłem!
--- Semen! --- zawołałem --- już się teraz szczęśliwie
skończyło między nami! Wiarym ci dochował, przysięgi dotrzymał: wolen już jestem, nieprawdaż, i nic tobie nie winien.
--- Ale ja tobie --- rzecze Semen.
--- I ja tobie --- mówi Opanas. --- Jam ci dłużnik jeszcze.
Sto cekinów ja tobie winienem, chłopcze!
--- Winniście mi tylko jeden cekin, Pańku --- rzekę mu
na to, a umyślnie nazwałem go tak, jak on sam kazał się
nam nazywać, kiedy się z panem Harbaraszem ujednał był
w Turczech za furmana --- ale i tego cekina pewno nie wydobędziecie z tego mieszka, coście go wykopali, bo gdzie wy
to sprzedacie?
--- A wiesz ty, co w tym mieszku jest?
--- Oko Proroka jest --- rzekę --- brylant, kamień drogi
jest, który tak jest nazywany.
--- A skąd ty o tym wiesz?
--- Wiem, bo pościg tu był za tym kamieniem i za ludźmi,
co go zrabowali --- powiadam, powtarzając to, co mi złotniczek Lorenc od pana Siedmiradzkiego swego czasu był opowiadał --- i to wiem, że lepiej tego we Lwowie na targ nie
nieście, bo i głowy wasze wraz na targ poniesiecie.
--- Nie bój ty się, Hanuszu, teraz o nas --- mówi na to
Opanas --- mamy my już kupca, a sto cekinów to już tak
jakbyś w kieszeni miał. Przyjechał do Lwowa czausz ze
Stambułu, Effakir Mechmet, on zaraz kupi.
--- Ale we Lwowie urząd jest, i wójt, jest i kat jest ---
rzekę --- i łacno tu skończyć na tym, od czego my dzisiaj
szukać zaczęli. Małom ja tego na własnej skórze nie zaznał,
a wszystko dla tego przeklętego Oka Proroka, bodaj oślepło!
Zaczęli się śmiać Kozacy z tych słów moich, a stary
Bedryszko powiada:
--- Niegłupi ty pachołek jesteś, niegłupi; owszem cale mądry
i bystry, boś to pokazał, ale i ja nie taki głupi, abym tu do
was z gołymi rękami przyjeżdżał. Ja z panem hetmanem
Chodkiewiczem byłem jako żołnierz z żołnierzem, i z nieboszczykiem panem hetmanem Żółkiewskim jako żołnierz z żołnierzem, i z panem Stanisławem Koniecpolskim także. Razem
my wojowali, znają dobrze Bedryszkę wasi panowie i królewic
Władysław, łebski pan, kozacki przyjaciel, wie o mnie. Mam
ja takie pisma z sobą, że jakby o nich wiedział wasz pan
burmistrz i wasz pan wójt lwowski, toby pewnie czapki
przede mną pozdejmowali! Obaczysz ty zaraz jutro: godzić
się będziem na ratuszu albo na zamku, sam pan starosta
Mniszech przy targu będzie, bo jego żona to kniahini Hołowczyńska, po Hryhorym, kniaziu koszyrskim, Sanguszce
wdowa, a ta pani dobrze zna Bedryszkę, z dawien dawna
go zna!
XIX. Na złotym deszczu
Jeszcze tego samego dnia poszedłem z ojcem do pana
Heliasza, bo chciałem mu raz jeszcze ucałować ręce za jego
dobrotliwość dla mnie, której i własny ratunek, i wolność
ojca zawdzięczałem, bo gdyby mnie był z panem Harbaraszem nie wyprawił, kto wie, co by mnie czekało we Lwowie.
Musiałem panu Heliaszowi wszystko opowiadać, com przebył
w drodze, i jako za łaską cudowną Pana Boga powiodło
mi się wydobyć ojca z turskiej niewoli, a potem już sam,
nie pytany, opowiedziałem mu całą historię o Semenie i o tajemnicy, którą mi powierzył i która mnie w oczach pana
Heliasza niejako złoczyńcą a spólnikiem rozboju i złodziejstwa
robiła, a jam milczeć i przenieść to na sobie musiał.
Dziwił się wszystkiemu wielce pan Heliasz, a wszystko
mu teraz jasne było, co mu się we mnie skryte i niedobre
zdało, i sam się teraz cieszył, że pofolgował dobremu sercu
swemu i przecie mnie nie opuścił, ,,bo --- mówi --- bliski
ty byłeś ratuszowego więzienia, a co wiedzieć, ażali nie kata
także, a jam ciebie o bardzo niecnotliwe rzeczy posądzał
i sam tego w sumieniu moim pewien nie byłem, jeżeli dobrze
czynię, że cię na ratusz nie daję".
Zaprowadził mnie pan Heliasz do samego pana, a pan
Jarosz przywołał panią Jaroszową i znowu wszystko opowiadać musiałem, a tak mnie wszyscy w podziwieniu sobie
mieli i tak mnie jako dobrego syna i wiernego człowieka,
co zginie raczej, a wiary nie złamie, chwalili, że owo nie
tylko słodką nagrodę sowicie za wszystko teraz brałem,
com przecierpiał, ale nadto za wiele tego było na mnie i ponad
zasługę moją, że mnie tak na trzy zbytki cukrowano, bom
ja tylko chciał, a Bóg dał.
Dowiedziałem się też od pana Heliasza i od samego
pana Jarosza, że co mi Bedryszko zapowiadał, to się łacno
ziścić może, bo naprawdę przyjechał do Lwowa wysłaniec
tureckiego cesarza, czyli czausz, nazwiskiem Effakir Mechmet,
a to z takiej przyczyny, że w Stambule, sułtańskiej stolicy,
umarł jeden bardzo znaczny i sławny kupiec, który się zwał
Resul Aga Czelebi, a cały jego majątek poszedł na skarb
cesarski. Miał ten kupiec wielkie handle we Lwowie z Ormianami i Grekami, którzy mu ogromne pieniądze winni jeszcze
byli, tedy wysłał sułtan turecki tego czausza z listami do
naszego Króla Jegomości, aby te długi na ręce czausza
mieszczanom lwowskim wypłacić kazał, a Król Jegomość,
że był tego czasu w pokoju z cesarzem tureckim, uczynił
jego wolę i przydał temu czauszowi dworzanina swego, pana
Jana Kurskiego, który z czauszem do Lwowa zjechał i w odbieraniu długów mu pomagał.
--- Na wielkie to krocie liczyć --- mówił pan Heliasz ---
co ten Turek ze Lwowa wywiezie, bo owo nie masz tu kupca
większego w mieście, aby temu Resulowi winien nie był: za
perły, korale, kobierce, korzenie, małmazję. Pan Spytek
także mu jeszcze winien i jutro płacić będzie, chociaż niewielka to suma, ale inni to na tysiące talarów wiszą; sam
pan Grzegorz Derłukasiewicz 120 000 asprów ma mu zapłacić.
Tedy jeśli ten czausz Effakir chce wykupić owo Oko Proroka, a pewnie będzie chciał, bo słyszę, że ono z jakiegoś
ich ,,świętego miejsca" pochodzi, to pieniędzy mu na to nie
zabraknie, a ci Kozacy dobrze go pociągnąć będą mogli.
Ojciec mój, który do tego czasu myślał, że skoro ma
konfirmację królewską w kieszeni, to już i sołtystwo także
w kieszeni z sobą nosi, nacieszywszy się do syta, zaczął teraz
frasować się znowu, czyli Kajdasz zechce ustąpić przed samym
gołym dekretem i co mamy czynić, aby słowo królewskie
stało się ciałem. Pokłonił się tedy ojciec panu Heliaszowi
i rzecz mu całą opowiedziawszy, pokornie prosił o radę.
--- Jam takich rzeczy nie świadom --- mówi pan Heliasz ---
bom w prawie nie praktyk i nic wam dobrego nie poradzę,
ale dam cedułkęcedułka (daw., z łac.) --- list polecający. do pana Kaspra Przeździeckiego; to jest
jurysta zawołany, i do polskiego, i do niemieckiego prawa.
Do niego idźcie, nic on od was nie weźmie, z przyjaźni dla
mnie to uczyni.
Zaraz poszliśmy do pana Przeździeckiego, a on wysłuchawszy ojca, powiada:
--- Gdyby to prawo było między mieszczanami, zaraz
bym rumacjąrumacja (daw., z łac.) --- przymusowe usunięcie z
posiadłości, eksmisja. i intromisjąintromisja (daw., z łac.) --- oficjalne wprowadzenie w posiadanie nieruchomości. wyrobił, ale że to rzecz między
dwoma, z których żaden nie jest mieszczaninem i żaden
szlachcicem, tedy to ani w grodzie, ani w sądzie ławniczym
nie pójdzie i chyba tu pan starosta samborski albo urząd
ekonomii królewskiej pomóc może.
--- A to królewski dekret nic nie znaczy? --- pyta ojciec.
--- Znaczy, pewnie, znaczy --- mówi pan Przeździecki ---
ale od króla jest droga do króla...
--- Od króla do króla? --- powtarza mój ojciec i oczy
otwiera szeroko z wielkiego zdziwienia. --- A jako to być
może, miły panie? Jednego tylko króla mamy w Polsce
i jedna tylko prawda być może.
--- Dobry człeku --- rzecze pan Przeździecki na to --- wy
tego nie rozumiecie. Król jest jeden, ale was dwóch jest,
co się prawujecie. Jak ten zły człowiek nie zechce ustąpić,
tedy odwoła się na to, że wam król dekret wydał po złej
opowieści, co się po łacinie ad male narrata zowie, to znaczy:
będzie twierdził, że króla źle i fałszywie powiadomiono
o rzeczy. Przed dekretem czapkę zdejmie, pokłoni się pięknie,
ale co wydarł, tego tak lekko nie odda.
--- Mocny Boże --- zawołał ojciec żałośnie --- tom ja jeszcze sprawy nie wygrał?
--- Wygraliście i nie wygraliście: wygracie na dobre, jak
hajduka wypędzicie.
--- A cóż ja pocznę teraz, nieszczęśliwy! --- mówi już
prawie z płaczem mój ojciec.
--- A pan starosta za wami?
--- Gdyby za mną był --- mówił ojciec --- toby mojej
żony z sołtystwa wyrzucić nie pozwolił. Biegała moja do
zamku, płakała i prosiła, nieboga, nie raz i nie dwa razy;
za nic to było. Na zamku jej słuchać nie chciano, a sam pan
starosta w Samborze nigdy nie mieszka.
Pan Przeździecki wzruszył tylko ramionami, jakoby bez
słów rzec chciał: Człowiecze, daj ty mi spokój; idź sobie
z Bogiem! Tak my to i zrozumieli obadwaj; bez żadnej rady
i bez żadnej pociechy wyszliśmy od tego jurysty, a mnie
gorycz oblała serce, bom zawsze myślał, że prawo to jest
prawo, u dekret królewski to jest dekret królewski, a teraz
słyszę, że prawo i na lewo skręcić może i że od króla do
króla odwołać się można, jak kiedyby być mogły dwie prawdy
w jednej rzeczy, dwie sprawiedliwości w jednej sprawie
i dwa króle w jednym królu.
Stanął sobie biedny ojciec na rynku po tej rozmowie
i ciągle jeszcze trzymał kapeluszynę w ręku, i miął ją na
wszystkie strony, anim go z tego umartwienia obudzić nie
mógł, kiedy nadchodzi pan Bonarek. Zobaczył ojca, którego
w drodze był polubił, bo ojciec zawsze pilnie i statecznie
koło koni chodził i niepomału się do tego przyczynił, że
zdrowo we Lwowie stanęły, zatrzymał się i pyta:
--- A co wy, Marku, taki frasobliwy?
Opowiadam mu, co jest i co nam jurysta mówił, a on
zacznie krzyczeć:
--- A po co wy do tych wyrwańców jurystów chodzicie,
a czego wy z tymi krzywowiarkami gadacie? To są kauzyperdykauzyperda (z łac. causa: sprawa i perdere: tracić, przegrywać) --- kiepski adwokat., wyszczekacze, prawozdziercy, łupimieszki! Gdyby prawo
było prawem, dekret dekretem, prawda prawdą, a z czegożby
żył taki kauzydyka? Znam ja ich dobrze, radził ja się ich
także, popamiętam to; na zdrowiu i na mieszku dotąd ich
czuję! Miał ja proces w ratuszu! Włóczyły mnie szelmy
przez cztery komisje, trzydzieści relacyj, pięć pozwów,
dziewięć apelacyj, cztery kompromisy --- a sześć lat to trwało,
i to o jednego mizernego konia!
Ojciec słuchał z wystraszonymi oczyma, bo zamiast
go pocieszyć, pan Bonarek jeszcze bardziej go tym przykładem pognębił.
--- A cóż ja pocznę, człek ubogi, jakże ja sobie poradzę? ---
mówi.
--- Jak sobie poradzicie? Zaraz wam to powiem, Marku!
Macie słuszność? Macie. Wasza prawda? Wasza. Macie dekret?
Macie. Weźcie dekret w zanadrze, a do ręki kij! Idźcie do tego
szarpacza, co wam własność waszą wydarł, i tak z nim pogadajcie: Twoje to było? Nie. Odziedziczył ty to? Nie. Kupiłeś ty to? Nie. Darował ja ci to? Nie. Masz ty na to dekret?
Nie.
Ojciec aż wyłuszczył oczy na pana Bonarka, z taką uwagą
słuchał, jako iż mu się to okrutnie podobało i do zrozumienia mu trafiało, jak strzała w tarczę.
--- A potem wiecie co? Bierzecie w jedną rękę dekret,
w drugą kij i tak mówicie: Szanuj dekret, a jak nie, poszanujesz kij. Kędyś tu wlazł? Kominem? Wyłaź kominem!
Oknem? Wyskoczże oknem! Drzwiami? Wynoś się drzwiami!
Fora ze dwora!
--- Daj wam Bóg zdrowie --- zawołał ojciec i oczy mu się
zaświeciły, i pięści pozaciskał. --- Daj wam Bóg zdrowie
za dobrą radę. Otworzyliście mi oczy! Ja tak zrobię, ja tak
zrobię! Hanusz, jutro idziemy do Podborza!
Mnie się także bardzo podobała rada pana Bonarka
i byłbym zaraz z ojcem biegł, i bił, i rąbał, i pędził Kajdasza
z naszej chaty, bo na taką krzywdę i najpokorniejsza dusza
byłaby się buntować musiała, ale kiedy chwilę pomyślałem,
nie bardzo bezpieczna mi się ta rzecz zdała, bo na gwałt
jest gwałt, na kij jest kij, tedy i Kajdasz będzie wiedział,
jako nas powitać, a kiedy nas dwóch tylko będzie, on na nas
i czterech, i dziesięciu łacno znajdzie. Ale nie mówiłem
tego ojcu, bom wiedział, że go żadnym sposobem od tego nie
odwiodę, jenom go prosił, abyśmy dopiero pojutrze jechali do Podborza, bo niejedną jeszcze sprawę mam z panem
Heliaszem i z Urbankiem, i tom też u niego wyjednał, że
zaczeka.
Wieczorem przysłali do mnie Kozacy, abym nazajutrz
rano o godzinie 10 przed ratuszem czekał ich koniecznie,
bo ważną sprawę ze mną mają. Jakoż stawiłem się nazajutrz
jeszcze wcześniej, niż mi kazano, i czekam. Nadeszli obaj
Bedryszkowie, Opanas i Semen, a i Midopak był z nimi, wszyscy bardzo strojnie w obłoczyste żupany ubrani i przy szablach, jakoby na wielkie święto. Pytali się woźnych, czy panowie są już w izbie rajeckiej, a że jeszcze nikogo nie było,
tedy czekaliśmy dalej. Pytam się Semena, po co by mnie tu
chciano.
--- Jakżeby ty przy tym nie miał być? --- rzecze Semen. ---
Tu dzisiaj komisja będzie; panowie komisarze zejdą się
w izbie i będziemy się z tym sułtańskim czauszem godzić
o Oko Proroka. Deszcz złoty będzie tu padał; i na ciebie
też kapnie! Toś ty przecież dobrze nabiedował się i natrapił przeze mnie; słuszna, że się teraz z nami ucieszysz.
Pomagałeś w młynie przy mące, pomagałeś przy piecu,
teraz, kiedy z tej mąki chleb jeść będziemy, jakoż ty nie masz
go jeść z nami?
--- Wolałbym ja nasz chleb żytni, a bogdaj i owsiany
placek w Podborzu --- mówię --- kiedyby go nam nie broniono.
--- A toż dekret królewski już macie? --- powiada stary
Bedryszko.
--- Dekret jest, ale powiadają nam, że dekretem samym
nie wypędzimy Kajdasza; trzeba jeszcze kija.
--- Kije wszędy rosną; łacniej wam teraz o kij, niż było
o dekret.
--- Do dekretu trzeba kija --- rzekę --- a do kija trzeba
ręki. My z ojcem tylko po jednej prawej ręce mamy; we dwa
kije iść na Kajdasza trudno; najdzie on ich więcej na nas!
--- Zajedzicmy go! --- zawołał teraz nagle Semen i uderzył
po szabli. --- Po szlachecku go zajedziemy! Bat'kubat'ku (ukr. батьку) --- ojcze. --- dodał,
obracając się do Opanasa --- pojedziemy z nimi wytrząść
Kajdasza!
--- Czemuby nie? --- mówi Opanas --- ma twój ojciec
dekret królewski, może teraz zrobić to, co nazywają egzekucją dekretu. Król ci dał, to ty bierz, siłą bierz, kiedy po
dobremu nie możesz!
Nie mogliśmy o tym mówić dalej, bo teraz zaczęli się
schodzić panowie komisarze, a i ów czausz sułtański, Effakir
Mechmet, na białym koniu jechał z dworzaninem królewskim,
w wysokim turbanie na głowie, w złocistym chałacie i przy
bogatej szabli, co połyskiwała w słońcu od złota i drogich
kamieni. Ruszyli Kozacy do ratusza, a jam bał się iść z nimi,
mizerny pachołek, i woźni też nie byliby mnie puścili, ale
Semen za ramię mnie wziął między siebie a swego ojca i tak
mnie prawie mocą po schodach do wielkiej izby zawiódł.
Zasiedli tam przy dużym stole pan starosta Bonifacy
Mniszech, pan burmistrz miasta doktor Syxt, dwaj panowie
rajcy a zarazem złotnicy, Siedmiradzki i Kudlicz, dworzanin królewski Kurski, czausz sułtański, pan tłumacz miejski
Bajdułowicz i ksiądz karmelita Benignus, a na osobnej
ławie Kozacy i ja koło nich, w strachu będąc, czy mnie lada
chwila za drzwi iść nie każą panowie.
Pan starosta Mniszech miał przed sobą pisma, które
przywiózł Opanas, a kiedy się rozglądnął po izbie i widział,
że wszyscy są, każe Opanasowi podać sobie ów mieszek
z olsterkiem. Otworzył je drobnym kluczykiem, o którym
ja nie wiedziałem, że w mieszku jest, bo był ukryty w osobnej
zaszywce, i wyjął zeń Oko Proroka, ów brylant czyli diament, którym ja tak długo przy sobie nosił, za którym się
ja tak dużo strachu najadł, a któregom dotychczas nie widział, ani się domyślając, jak to licho wygląda.
Podniosłem się z ławy, aby lepiej widzieć, i z wielką
ciekawością patrzyłem. KlejnotZawsze przedtem myślałem, że jak to
czarne puzderko otworzą, to zeń ognisty diabeł wyskoczy
albo naprawdę jakieś cudowne żywe oko błyśnie, albo światłość niezmierna zeń buchnie jak od pioruna, że aż człowieka olśni --- a tu nic z tego wszystkiego!
Owo kawałek jakoby czystego lodu albo też kryształu,
z jakiego widziałem czareczkę u pana Spytka, nie taki nawet
duży jak gołębie jaje --- między dwoma palcami trzyma to
pan starosta ku światłu, a wszyscy na to patrzą z okrutną
ciekawością, jakby na cudowne zjawisko, że się im oczy aż
z powiek wysadzają; zda się, że wszystkie te oczy do tego jednego Oka Proroka na stół wyskoczą!
Myślę sobie: miły Boże, taka nikczemna rzecz, a tyle
krwi dla niej się polało, taki marny kamyczek, a furę złota
dano by za niego, gdyby te łzy, co je moja matka wypłakała przez jedną noc po naszym nieszczęściu, na szkło
stwardniały, byłby z tego większy kryształ niż ten kamień,
a przecie tym kamieniem tysiącom i tysiącom biednych
ludzi gorżkie łzy osuszyć by można!
Pan starosta Mniszech, osoba okazała, w karmazynowej
delii, z wysoką sterczącą czupryną jak mleko białą, czerwony bardzo na twarzy, a jakby do złotego koguta podobny,
schował brylant do olsterka i tak rzecze:
--- Kilku panów koronnych, dobrych przyjaciół moich,
wstawiało się u mnie za wami, Bedryszko, jako za człowiekiem rycerskim, abym na was łaskaw był i pomógł wam do
zbycia tego kamienia, i pisano mi, że się cale na umiarkowanie moje zdajecie. Czy tak?
--- Tak jest, wielmożny panie starosto --- powiada Bedryszko.
--- Chcąc wygodzić i przyjaciołom moim, i wam, i temu tu
oto wysłańcowi cesarza tureckiego Jego Mości, kazałem
oszacować brylant panom rajcom Siedmiradzkiemu i Kudliczowi, obu mistrzom złotniczego kunsztu. Powtórzcie tym
ludziom, panie Siedmiradzki, jakoście orzekli z panem Kudliczem!
--- Szacunek tego diamentu trudny jest i snadno może
być omylny --- odzywa się na to pan Siedmiradzki --- bo to
surowy kamień jest i w takim stanie, w jakim go ziemia
wydała. Tedy do szlifierzy posyłać by go trzeba, do Amsterdamu albo do Wenecji, a rzecz to niepodobna jest pomiarkować dzisiaj, co z niego odpadnie i jaka mu wielkość
i waga zostanie. A druga rzecz ważna jest, że na taki klejnot
kupiec jest bardzo rzadki i niełacno się zdarzy, tedy kto
by diament na handel kupił, a czekać na kupca musiał,
procent od wielkich pieniędzy tracić będzie i co wiedzieć,
czy za swoje mu stanie. Owoż według naszego wynalazku,
4000 czerwonych złotych taksy na ten diament kładziemy.
--- To mało, duże mało! --- zawołał Midopak. --- Więcej
to warto!
Pan starosta Mniszech popatrzył surowo na Kozaka
i rzecze:
--- Komu to mało, łacno może nic nie dostać! Ja tę
taksę zatwierdzam!
Chciał Midopak jeszcze coś mówić, ale Opanas potrząsł
nim i milczeć mu kazał.
--- Tych dukatów cztery tysiące podzieli się tedy na
pięć części --- zaczął dalej pan starosta.
--- Jakże pięć? --- zawołał znowu Midopak, przerywając
staroście. --- Nas tylko czterech jest do tego!
Powstał na te słowa ksiądz Benignus i rzecze:
--- Jam jest piąty, w imię Chrystusa!
--- Tak jest --- mówi starosta. --- Ksiądz Benignus jest
piąty do działu, bo 800 dukatów ma być odłożonych na
wykupienie naszych polskich chrześcijan, którzy nędznie
marnieją w niewoli tatarskiej i tureckiej.
--- A ja ne choczu!ne choczu (ukr.) --- nie chcę. --- zawołał zuchwale Midopak. ---
A ja nie chcę i nie pozwalam!
Poczerwieniał jeszcze bardziej pan Mniszech, że zdało
się, że mu krew wytryśnie spoza skóry, namarszczył groźnie brwi, a ona wysoka czupryna jeszcze mu się bardziej
najeżyła.
--- Słuchaj ty, Kozacze --- zawołał --- mam ja tarastaras (tu daw.) --- więzienie, loch (por. zatarasować). na
zamku, gdzie takich jak ty sadzają na same dno! Tu nie
Sicz, nie jesteś ty w Koszu ani na dzikim ostrowiu w oczeretach z wilkami, ale we Lwowie, przy grodzie, pod moim
prawem i mieczem! Ten kamień nie jest zdobyczna rzecz;
nie w sprawiedliwej on wojnie wam się dostał, jeno w swawolnej wyprawie, bo wtedy król nasz w pokoju był z cesarzem tureckim, kiedyście go zrabowali! Mógłby z was każdy
za to gardłem odpowiadać, i jeno możnemu wstawiennictwu
to dziękować macie i temu, żeście rycerscy ludzie i żeście
w potrzebach ostatnich wierność królowi i waleczność
okazali, jeżeli każdy z was z workiem złota stąd wynijdzie!
Midopak spokorniał na takie słowa i już milczał.
--- Każdy z was --- mówił dalej starosta --- po 800
czerwonych złotych weźmie, jakom już rzekł, ale każdy
z was po 25 czerwonych dać ma temu oto chłopcu, Bystremu,
bo, wierę, zasłużył na to, i każdy z was jemu dziękować za
to ma, że on nie bez szwanku, a nawet z zagrożeniem
życia wiary wam dochował. A ja tak stanowię, bo mi dobrze mówią o tym chłopcu; godzien się tego okazał, kiedy
owo własną głową i tylko za boską pomocą ojca swojego
z niewoli wywiódł.
--- Zgoda, panie starosto, zgoda! --- zawołali obaj Bedryszkowie, ojciec i syn.
Pieniądz, Bogactwo--- Nie ma zgody --- ozwał się na to Midopak. --- Ja nie
dam!
--- A ja nie wezmę! --- zawołałem.
--- I ty dasz, i ty weźmiesz --- rzecze pan starosta. ---
Taki jest mój sąd i tak być musi! A teraz się rozpłaćcie.
Miał z sobą ów czausz turecki, Effakir Mechmet, na
ratuszu szkatułę dużą, mocno kowaną, bo cała opleciona
była żelazem jakby gęstą siecią, a kiedy ją otworzył, zaczął
z niej wyjmować jakby wałki papierem okręcone, a w każdym
wałku było po sto dukatów. Długo się rozpłacano, a kiedy
się to skończyło, pan starosta Mniszech dał mi własną ręką
jeden taki wałek, na swoją maleńkość nad podziw ciężki,
bo to szczere złoto było. Już się wszyscy rozchodzić mieli,
kiedy Opanas Bedryszko rzecze:
--- Hanusz Bystry! Winien ja tobie sto dukatów, któreś
mi pożyczył w Ruszczuku!
I dał mi drugi taki wałek.
Brałem to złoto jakby przez sen, nic nie mówiąc i nie
dziękując nawet, bom był jakby bezprzytomny i nie wiedziałem sam, co czynię, tak mnie to nagłe bogactwo moje
jakby upoiło i od zmysłów odwiodło. Dzwoniło mi i szumiało w uszach, i gorąco mi się zrobiło, iż czułem, że mnie
twarz piecze, jakobym w żar dmuchał.
Nic nie mówiąc i nic nawet nie myśląc, wybiegłem z izby;
nie czekając, aż inni wyjdą, zleciałem ze schodów i pędziłem przez rynek do kamienicy pana Niewczasa, jako gdybym
był owo złoto ukradł w ratuszu. Już dobiegałem do kamienicy Kłopotowskiej, kiedy mnie ktoś łapie z tyłu za
ramię, a kiedy się oglądnę, obaczę Opanasa z Semenem.
--- Nie uciekaj tak --- mówi śmiejąc się Opanas ---
nie bój się, ja ci tego złota nie odbiorę!
Dopiero teraz ochłonę i zacznę dziękować Bedryszce, a wtem wychodzi z bramy mój ojciec, a kiedy mu mówię, z czym z ratusza wracam, wierzyć mi nie chce. Dopiero
kiedy wałki z dukatami zobaczył i na dłoni zważył, a także
opowieści Bedryszki wysłuchał, przekonać się dał, że nie
bajka to, ale prawda.
--- Teraz --- rzekę --- możemy na Kajdasza prawem iść, bo
mamy o czym; nie potrzeba nam go gwałtem wypędzać.
Ale ojciec teraz dopiero w wielką śmiałość urósł i mówi:
--- Wolę ja się potem z nawiązką opłacić na zamku
w Samborze, a tego zbója z zagrody mojej na kiju wyniosę!
--- Tak i będzie --- ozwie się teraz Semen. --- Będę ja
miał pojutrze jeszcze kilku Kozaków, przyjaciół moich, ruszymy na tego złodzieja; szczęście to jego będzie, kiedy zdrowo
wyskoczy oknem z waszej chaty!
A tak stanęło na tym, że pojutrze zbrojno najedziemy na Kajdasza.
XX. Fora ze dwora
Bawiliśmy jeszcze cale dwa dni we Lwowie. Ojciec z początku ani rusz nie chciał wziąć ode mnie pieniędzy, ,,bo ---
mówił --- twoje to szczęście i twoja w tym głowa była; chowajże to sobie, abyś miał na przyszłe postanowienie i na
złe godziny, bo widzisz, jakom ja dlatego, iż w czas stu
złotych dla podstarościego i hajduka nie miałem, na moje
nieszczęście do Turek musiał jechać i w pogańską niewolę
się dostał". Ale kiedym ojca bardzo prosić począł, a już
osobliwie kiedym mu poradził, aby we Lwowie, gdzie ku
temu właśnie dobra okazja była, kupił sobie wóz i parę
koni, które mu do gospodarstwa w Podborzu będą bardzo
potrzebne, odezwała się w nim żyłka furmańska i oczy mu
wesoło zajaśniały, tak mu to do smaku przypadło. Zaraz
też poszedł z panem Bonarkiem dobierać koni i już go
prawie nie widzieliśmy przez ten cały czas, ja zaś z matką
poszedłem do złotnika Prusznica i zamówiłem dla naszego
kościoła w Podborzu lampę z szczerego srebra, aby ją
zawiesić przed obrazem Najświętszej Panny.
Nie zapomnieliśmy także o Matysku, który ciągle jeszcze był we Lwowie z kapelą pana Sieniawskiego i jak tylko
miał wolny czas, do nas przybiegał. Uradziliśmy z ojcem
dać mu dwadzieścia dukatów, bo wart był tego za swoją
poczciwość i za uratowanie królewskiego dekretu. Matysek
rzewnie się rozpłakał, kiedy to usłyszał, ale pieniędzy zaraz brać nie chciał, jeno prosił, aby mu je ojciec u siebie
przechował aż do czasu, kiedy się dobrze w Brzeżanach
muzyki poduczy i jako organista chleba szukać zacznie.
Kiedy mu powiedziałem, że z Kozakami do Podborza jedziemy i sami sobie sprawimy egzekucję królewskiego dekretu, aż podskoczył z radości i zawołał:
--- To i ja z wami pojadę, już koniecznie pojadę! Jakoż by to być mogło, abym ja przy tym nie był, kiedy
Kajdasza będziecie pędzić z waszej zagrody! Wyproszę się
na dwa dni; i tak już wesele się skończyło, a choćbym
i służbę stracić miał, to przecież pojadę!
Obaj Bedryszkowie z dwoma mołojcami, których sobie
dobrali z starosielskich Kozaków, stawili się raniutko przed
kamienicą Niewczasa, wszyscy konno i zbrojno, przy szablach i z pistoletami w olstrach; ojciec zajechał nowym
kowanym wozem, uprzężonym we dwa rosłe konie, daleko
lepsze niż te, którymi był do Turek z karawaną wyjechał;
siedliśmy z matką i Matyskiem, i żegnani serdecznie przez
pana Niewczasa, Marianeczkę i mendyczka Urbanka, który
na zimę już do szkoły krakowskiej miał jechać, ruszyliśmy
ze Lwowa, a Kozacy za nami, jakby za kasztelańską karetą.
Niedaleko już było wieczora, kiedyśmy wjechali do
Podborza. Zagroda nasza była za wsią, jak to na swoim
miejscu mówiłem; musieliśmy przez całą wieś jechać. Spostrzegli nas ludzie, z ciekawością wielką wybiegali z chat,
kto by to tak jechał z Kozakami; ten i ów zaraz nas poznał
i wołać zaczął, i witać, i drugim przekazywać; co żyło, biegło
za nami, chłopy, baby, dzieci i psy szczekające, a niektórzy
wołali na całe gardło:
--- Marek wrócił z Turek! Marek wrócił z Turek!
Wawrzyniec, dziad kościelny, już przygłuchy, zasłyszał
tylko coś o Turkach i myśląc, że to ludzie taki hałas czynią,
bo Turcy albo Tatarzy idą, wlazł co tchu na dzwonnicę
i począł na gwałt bić w dzwony. Tedy wszystko, co jeszcze
zostało było w chałupach, z najdalszych nawet zagród biec
za ludźmi z krzykiem wielkim poczęło --- i tak z całą tą
hurmą, a wśród bezustannego wrzasku i wołania jechaliśmy
do naszej zagrody, a do tego wszystkiego Matysek skrzypki
z sobą miał, wygrywał na nich jakby opętaniec i Kozacy
po swojemu także hukali.
Ale im bardziej zbliżaliśmy się do naszego domu, tym
ciszej się robiło, aż całkiem krzyku zaniechano, nie wiedzieć, czy ze strachu przed hajdukiem, czy jeno z wielkiej
ciekawości, co dalej będzie. Tymczasem z domu naszego
dochodzi nas muzyka i wesoły gwar, i wiwaty hulackie,
snadź Kajdasz ma gości i bankietuje z nimi. Jakoż tak było;
wyprawiał sobie hajduk, niecnota, dobre myśli; zaprosił
sobie takich samych jak on; był tam podstarości, który
snadź z Kajdaszem znowu się pobratał, jako to między
szelmy bywa, że u nich łacno z wroga brat, a z brata wróg;
był podsadek od spryńskiej żupy, mytnik spod Sambora,
Niemiec nadstawniknadstawnik --- dozorca robotników. nad tymi ludźmi, co w lasach popioły
palili; był jakiś oberwany szlachetka czynszowy, jeden
z takich, co to o nich się mawia: ,,szlachcic z Pomyjewa,
pana Wiechcia syn", i jeszcze drabusów kilka --- a to wszystko piło i hulało przy cygańskiej muzyce.
Nikt nas tam w domu nie słyszał nadjeżdżających;
choćby ta gromada, co z nami szła, krzyczała sobie była
jeszcze głośniej, nie byłoby ich zasłyszano, taki hałas pijacka owa kompania czyniła, hukając przy muzyce, że aż
okna brzęczały. Ledwie wóz był przed bramą, wyskoczył
mój ojciec i lejce jakiemuś chłopu rzucił, aby konie potrzymał, a sam leci przez podwórze do swojej chaty. Matka
za nim, że go prawie za poły trzyma, bo się bała, aby
w pierwszym gniewie nieszczęścia jakiego nie nabroił, ja
z matką, a za nami Kozacy.
Wpadł ojciec pierwszy do izby, a miał taką naturę,
że kiedy srogi gniew go wziął, to bladł na twarzy jak chusta;
jakoż kiedy wpadł do izby, drzwi prawie wywaliwszy,
można go się było łacno przestraszyć, bo wyglądał w tej
bladości swojej raczej na upiora aniżeli na człowieka tego
świata.
Kiedy go ujrzał Kajdasz, stanął, jakby się w martwy kamień obrócił, oczy tylko na wierzch wyłupił i jedną rękę
do góry podniósł, jakby się przeżegnać chciał. Ojciec,
ciągle jako trup blady, z sinymi ustami, skoczy do Kajdasza, porwie go za gardło i trząść nim pocznie, i woła:
--- Zbóju! Fora ze dwora!
Wysadziły się oczy jeszcze bardziej na wierzch hajdukowi,
poczerwieniał na twarzy jak mak, ani odsapnąć już nie mógł,
i byłby go ojciec może naprawdę udusił w tej pierwszej
zapalczywości, gdyby nie ja i matka, bośmy poczęli szarpać ojca za plecy i za ręce i wołać nań, aby się opamiętał, i takeśmy go z biedą wielką od Kajdasza oderwali.
Zrobiło się cicho w izbie jakby mak siał, muzyka grać
przestała, a Kozacy, aby nie próżnować, jak się rzucą z nahajkami na gości, jak poczną okładać, tak jak kto może
ucieka, a podstarości pierwszy przez okno skacze, jeno go
jeszcze Semen dopadł i po plecach kilka razy nahajką dobrze
przeciągnął. A co który oknem lub drzwiami uciecze, to
go ów tłum na ulicy, a cała wieś tam była, hukaniem i śmiechem wita, i psy wściekle na każdego ujadają, że jeno chyłkiem w pole drze i Boga prosi, aby cało uszedł z tego
bankietu.
Kajdasz także chciał uciekać, skoro go tylko ojciec
puścił, ale Kozacy go zatrzymali, a Bedryszko nań zawołał:
--- Żegnaj się ty teraz ze światem; zaraz wisieć będziesz!
Rzucił się Kajdasz na kolana, ręce wzniósł jak do
modlitwy, czołga się na klęczkach do mego ojca i do matki
i zlitowania błaga, bo ano już pewien był, że go śmierć na
gałęzi czeka. Ojciec wyjął teraz dekret królewski, rozłożył
papier i przed nos go Kajdaszowi podsuwa, mówiąc:
--- Znasz ty to?
--- Znasz ty to? --- powtórzyli Kozacy. --- Króla nie
szanujesz, dekretu jego nie szanujesz, psubracie? --- i łup,
łup, łup! padają nahajki na grzbiet hajduka, że się aż w kłębek zwinął.
Nie dała go matka przecież długo bić, ale i tak dostał
dosyć na niezapamiętanie, a kiedy znowu prosić się i rodziców moich po nogach całować zaczął, rzecze do niego
Opanas Bedryszko:
Sprawiedliwość, Przemoc--- Darujemy ciebie życiem i zdrowiem, bo za tobą ta
dobra kobieta prosi i dla niej to czynimy z miłosierdzia.
Ale pamiętaj to sobie, biesi synu, że jeślibyś nastawał kiedy
na tych ludzi, na zdrowie lub chleb ich godził, włosek na
ich głowie skrzywić chciał, my tu zaraz powrócim i na szablach ciebie rozniesiem, że kawałki z ciebie jako grzyby do
kosza zbierać będą, aby je w kupie zagrzebać! Czuj duch,
MagierkuMagierek --- Węgier, Madziar., wiedz o tym, że nam egzekucja dekretu królewskiego jest poruczona! Nie uchowasz ty się przed nami,
nie obroni ciebie nikt, bo my królewscy żołnierze i hemtańskie dzieci, nie boim się ani samborskiego zamku, ani
starosty! Uciekajże do czarta!
Kajdasz z wielkim strachem i pokornie wysłuchał słów
Bedryszki i za drzwi chyłkiem się wyniósł jak obity pies,
ale ledwie go ludzie podborcy na podwórzu zobaczyli, zaczęli nań hukać i przeklinać go, i lżyć sromotnie, bo ten
zły człowiek ciężki był całej gromadzie i nie było nikogo
we wsi, kogo by nie był skrzywdził, tedy cała owa złość
i mściwość ludzka, co się przedtem pod bojaźnią dusiły
jakby tłumiony ogień, wybuchła teraz jakoby srogim płomieniem, że jeno: gore! wołać.
Poczęły nań pierwsze baby i dzieci kamieniami i błotem miotać, psy na niego zażarte szczuć, a chłopy już
koły z płotów łamać na jego kości, tak że byłby pewnie
żyw nie uszedł, gdyby nie Kozacy, którzy go między siebie
wzięli i na pole wyprowadzili. Uciekał Kajdasz jak wilk,
co się z sieci wydarł, choć mu zawiesiste brzuszysko mocno
zawadzało, ale strach go popędzał przez pola, że go nawet
i widać nie było pod lasem.
Kiedyśmy tak zostali sami nasi, rzecze stary Bedryszko:
--- Wszystko to dobrze poszło, ale trzeba pomyśleć o tym,
co jutro będzie. My stąd odjedziemy; w dalekie strony nam
droga, a wy zostaniecie i podstarości zostanie. To nie Zaporoże u was, jeno królewszczyzna; na karku wam zamek
i słudzy jego. Bóg wysoko, król daleko, wróg na karku.
Jest u nas przysłowie: Czeszy dit'ka z ridka --- nie skrobaj
nazbyt diabła, bo cię na rogi weźmie. Musimy pogadać
z podstarościm. Dajcie mu, Marku, dobre słowo i jakąś
nawiązkę za te nahajki, którymi go Semen przeskrobał;
niechaj on cicho siedzi!
--- Obiecaliście --- odezwę się na to do ojca --- dać mu
jeszcze sto złotych, kiedyście do Turek wyjeżdżali, i daliście
mu już ów dukat królewski z Janowa; chodźmyż teraz do
niego i zanieśmy mu tych sto złotych, a pewnie mu gębę
zatkamy.
Matka także radziła dla miłego spokoju tak uczynić,
chociaż to wydarty grosz będzie, bo podstarościemu ani
marny szeląg się nie należy, posłuchaliśmy tedy Bedryszkowej rady i odliczywszy dwadzieścia dukatów nie bez żalu
diabłu na ofiarę, udaliśmy się do dworu we trzech, to jest
ojciec, Opanas i ja.
Przychodzimy przed dwór; drzwi zatarasowane, na
podwórzu jakoby wszystko wymarło, ale z dymnika na poddaszu wychyla głowę podstarości i widzimy, jako mierzy
do nas z muszkietu i woła:
--- Zbliż się który, a łeb kulą roztrzaskam! Stój, bo strzelę!
Snadź podstarości myślał, że go w domu napaść chcemy
i na życie jego godzimy, a sam jeden był, bo parobcy go
byli opuścili, biegnąc za innymi ludźmi, i dopiero teraz po
jednemu wracali.
--- Schowajcie tę rusznicę, panie podstarości --- mówi
mu ojciec --- jako przyjaciele mu tu przyszli.
--- Porwaneś ty katu z twoją przyjaźnią! --- woła podstarości i ciągle muszkiet na nas kieruje. --- Buntownik
jesteś, ludziś na mnie, na pana starostę pobuntował, gwałty
czynisz; zobaczysz ty, co jutro będzie!
--- My obaczym --- odezwie się teraz Bedryszko --- ale ty
łacno możesz już nie obaczyć! Bo kiedy ty nam jutrem
grozisz, złej matki synu, to my to sprawić możem, że jutra
ty już nie doczekasz! Jest nas tu więcej i my strzelać możemy!
Kiedybyśmy imać ciebie chcieli, ty durna głowo gorzałczana,
tobyśmy tu wszyscy przyszli zbrojno i całe chłopstwo za
sobą przywiedli. Nie ostałbyś ty się w twoim kurniku i chwili;
żywcem byśmy w nim ciebie spalili! Nie szczekaj ty na nas
jako pies z budy, ale milcz i słuchaj, póki czas! Nas tu trzech
tylko jest; spokojnie z tobą gadać chcemy, a ty sromocisz,
przegrażasz się, hadiugo! Na twoją głowę to pęknie, jeśli
z nami grzecznie mówić nie będziesz!
Wiedział Bedryszko, jako z takimi ludźmi gadać, bo na taką
przemowę jego podstarości zaraz zmalał i spokorniał, rurę
muszkietu z okna cofnął i mówi cale już inaczej:
--- A cóż wy mi powiecie, dobrzy ludzie? Jakoż ja
wiedzieć mogę, że jako przyjaciele przychodzicie, kiedy
taki huk stał się w całej wsi?
--- Pieniądze wam przynieśliśmy! --- wołam ja teraz do
niego.
--- Jakie pieniądze?
--- Sto złotych wam przynoszę --- mówi ojciec --- jakom
wam był obiecał przed moim wyjazdem. A żem się w terminie
spóźnił, tedy z lichwą wam to chcę zapłacić. Znijdźcie do
nas albo nas do izby wpuśćcie, a dwadzieścia dukatów
wam na stół odliczymy.
Chwilę jeszcze namyślał się podstarości i z niedowierzaniem na nas spoglądał, ale w ostatku przecież zmiarkował, że Bedryszko prawdę mówi i że gdybyśmy chcieli,
tobyśmy go snadno dostali jak borsuka z jamy. Zeszedł
tedy na dół, drzwi otworzył i do izby nas wpuścił.
--- Jam zawsze mówił --- powiada --- że wy, Bystry,
uczciwy człowiek i że wam się krzywda dzieje, ale ten hajduk
Kajdasz!...
--- Kajdasz wam ani brat, ani swat --- rzecze mój ojciec ---
co wy o niego stać macie?
--- Albo ja o niego stoję? --- zawołał podstarości. ---
To szelma jest, szarpacz, łotr zawołany! Ja bym o niego
stać miał!
--- Tedy trzymajcie z nami --- rzecze ojciec. --- Co się stało,
to się stało; ja wam już tego nie pamiętam, ale teraz już
mnie zaniechajcie i osobę królewską uszanujcie, bo ano
widzieliście, że i ja obronić się potrafię, choć zemsty na
nikim nie szukam.
--- Ja dekretu królewskiego szanować bym nie miał! ---
mówi podstarości i, obłudnik, niecnota, kułakiem w piersi
się bije, i oczyma pobożnie zawraca --- to dla mnie święta
rzecz! Ja przed dekretem króla jak przed Sakramentem!
Ja ten dekret u siebie chował dla was, jak się o was rozpytywał, ja na was czekał, aby wam dekret wydać i na sołtystwo was powrócić, ale gdzie was szukać było? I wasza
żona wywędrowała, i Hanusz wywędrował; tedy komu było
dekret dać? To ten złodziej Kajdasz ukradł mi dekret, ale
Bóg sprawiedliwy, bo i jemu dekret ukradziono, i tak się do
rąk waszych dostał, jako powinien był. A teraz sami mówcie:
winien ja?
--- A Kajdasza bierzecie na siebie? --- pyta ojciec.
--- Już ja go biorę na siebie! Noga jego tu w Podborzu
nie postanie ani wy go widzieć będziecie! Niechaj ten drabus
w zamku samborskim w piecach pali i izby zamiasta, jako
to jego rzecz z dawna była.
Kiedym tak słuchał, co ten Judasz gadał, tę jedną miałem pociechę, jako to przecież Pan Bóg tak dał, że między
złymi ludźmi przymierza nie masz, a spółka między nimi
rychło się zawsze rozpęka, bo pod ich wiarą zdrada siedzi
jak wąż pod świeżym sianem, i zawsze tak bywa, że jeden drugiemu za pokaranie stanie! Ten człek przed małym czasem
z hajdukiem się kumał, z nim przewodnięprzewodnia (daw.) --- konszachty, porozumienie. ścisłą miał, jego
pierogi jadł, jego miód pił, przy jego muzyce tańcował,
a teraz go się zaprzał i pod miecz byłby go rad wydał!
Podałem ojcu dukaty; zaczął je ojciec na stół wyliczać,
a podstarościemu oczy gorzały, tak łakomie na złoto spoglądał; co jeden dukat na stole brzęknie, to on smaczno
wargami ruszy, iż się zdało, że każdy dukat z osobna jak
cukrowaną pigułkę łyka. Kiedy już dukaty leżały na stole,
on palce jak grabie rozszczepił, aby je zagarnąć, alem go
uchwycił za ramię i rzekę:
--- Postójcie chwilę, panie podstarości, jam u kupca
lwowskiego w nauce był, a tam tak powiadano: Pierwej
pisz, potem płać...
--- Jam u kupców nie sługiwał --- rzecze podstarości ---
ale mnie uczono: Pierwej bierz, potem pisz.
--- Może obaj rację mamy --- odpowiem --- ale niech to
złoto leży na stole, dopóki nam nie napiszecie poświadczenia, że ani czynszów żadnych, ani pogłówszczyzny, ani
podwód, ani żadnej rzeczy, zamkowi albo wam należnej,
nie winniśmy z naszego sołtystwa.
Pochwalili to moje żądanie ojciec i Opanas, a podstarości złym okiem na mnie spode łba łypnął, ale usiadł
i pismo wygotował, jako chciałem.
Skończywszy tak z podstarościm, wróciliśmy do naszej
zagrody, a tam matka z Semenem i Matyskiem już ogień
roznieciła, a że jako przezorna gospodyni nawiozła z sobą
ze Lwowa kaszy, słoniny, wędzonych schabów, zaś już
we wsi kupiła jaj i mleka, a podstarości miodu dwa gąsiory nam sprzedał, w trójnasób go kazawszy zapłacić, tedy
mieliśmy czym uraczyć Kozaków, i tak weseliliśmy się
wszyscy do późnej nocy, że już kury piały, kiedyśmy
o spaniu pomyśleli.
Nazajutrz raniutko Bedryszkowie i obaj Kozacy byli już
na koniach; pilno im było wracać, żadną prośbą nie dali
się nam nakłonić, aby choć do południa zostali.
Jam się jak dziecko rozpłakał, kiedym się z Semenem żegnał, jakżebym przeczuwał, że to na zawsze rozstanie ---
jakoż ani Semena, ani jego ojca już nigdy potem nie widziałem, ani też zasłyszeć o nich mi się zdarzyło. Stary
Bedryszko pewnie już nie żyje, kiedy to piszę, ale Semen
łacno żyw jeszcze, bo mało co starszy ode mnie był, a Bóg
niechaj mu zawsze i wszędy pomaga, bo mi dobrze czynił
i za brata go sobie miałem.
XXI.
Zakończenie
Na tym skończyły się przygody mojej młodości i na tym
ja tę moją opowieść kończę. A co by jeszcze dodać potrzeba, tego już niewiele jest i krótkimi słowy to zbyć mogę.
Ojciec mój, iż już cale porzucił kupiecką furmankę,
na roli zaczął pracować, tedy ja, iż w domu nie tak potrzebny byłem, chleba własnego szukałem. Jeszcze we Lwowie
mówił mi pan Heliasz, że mnie pan Jarosz do swego handlu
znowu przyjmie, więc też wróciłem do służby, a wyćwiczywszy
się w rzemiośle kupieckim, już i w sklepie mogłem być
użyteczny, i myto większe pan Jarosz mi płacił. Ale kiedy
pan Grygier Niewczas umarł, a Marianeczka przeniosła się
do swego wuja, pana Zybulta w Samborze, zaś pan Zybult,
jako że już sam w wieku był, pomocnika w handlu potrzebował, tedym do niego przystał, a po kilku latach wiernej
służby Marianeczkę za żonę mi dał i do spółki na trzecią
część zysku w handlach swoich przyjął.
Pobłogosławił mi Pan Bóg, cnotliwą żonę mi dał i dobrą
matkę dzieciom moim, a trzech synów mam, zaś córki
żadnej, i to jedyne jest utrapienie mojej miłej Marianeczki,
bo dzieweczce by bardzo rada była. Uczyli się moi synowie
w farskiej szkole w Samborze, a potem jednego z nich
do szkół w Zamościu posłałem, gdzie się nim Urbanek, niegdyś mendyczek, a dzisiaj, jako sobie był przepowiadał,
doktor Urbanus, profesor i sekretarz królewski, po ojcowsku
opiekował. Teraz ten syn mój u pana Spytka syna w handlu
pierwszym sprawcą jest, a to go nie minie, że kiedyś sam
znacznym kupcem będzie.
Drugiego syna do rzemiosła przeznaczyłem, i uczy się
teraz u Lorenca, który jest już dawno mistrzem złotniczego
rzemiosła i sławę wielką w swojej sztuce ma. Trzeci syn
gospodarzem rolnym będzie, i już przy dziadku swoim jest
na sołtystwie, bo ojciec mój, staruszek spracowany, sam
już gospodarstwem parać się niezdolen, a wczas i wygoda
mu się należą pod koniec żywota.
Ojczyzna, WieśDobudowałem do naszej chaty w Podborzu dwie izby,
a te dla nas będą, dla mnie i dla Marianeczki, małżonki
mojej miłej, bo kiedy już pracować nie będziemy mogli,
tam się przeniesiemy, a syn najstarszy handel samborski
od nas weźmie. Bo luboć ja domek mój przystojny w Samborze mam i prawo miejskie przyjąłem, przecież ja pod wiejską strzechą umierać chcę, jakom się pod nią urodził, i w tej
kochanej ziemi kości złożyć, w której dziadowie moi spoczywają. W tym samym wiśniowym sadku, starzec, siadywać sobie będę, kędym jako pacholę boso biegał, i tacy
sami ptaszkowie śpiewać mi będą, i ten sam strumień szumieć, którego w dzieciństwie słuchałem.
Tak to Bóg łaskawie dał, że kogom kochał w młodości,
z tegom i później pociechę miał, i że się dobrym powodzeniem przyjaciół moich radować mogłem. O Urbanku już
mówiłem, że we Włoszech w Padwie doktorem nauk, a potem
profesorem i sekretarzem królewskim został; Matysek jest
teraz organistą przy samborskiej farze, ożenił się z cnotliwą
panną; dobrze im się dzieje.
Nastały także lepsze czasy i dla Podborza; poszedł
dawny podstarości, z wielkim wstydem się wyniósł, bo go na
fałszywej liczbie i na różnych oszustwach wyłapano, a ten
nowy, co teraz jest, człek uczciwy i stateczny. Boga ma
w sercu, sprawiedliwie z biednym ludem się obchodzi,
co musi, tego po nim wyciąga, ale ponad to nie szarpie,
nie krzywdzi, nie uciska; bardzo go sobie ludek chwali i daj
Boże, aby wszyscy starościńscy urzędnicy tacy byli.
Zemsta, PrzebaczenieA o tych ludziach, co mi źle czynili, to cale już nie
pamiętam, jakoby ich na świecie nigdy nie było; ani pomsty
na ich głowy nie żądam, ani im źle życzę, raczej im dobrze
czynię, kiedy na to przyjdzie, jako na ten przykład Kajdaszowi, który na zamku samborskim w grubachgruba --- piec z szerokim paleniskiem. palił i izby
zamiatał, a nędzy zażywając, nieraz ode mnie wspomożenie
wziął.
Bo tak być powinno: prawa swojego dochodź, od krzywdy wszelką siłą się broń, nogami i rękami przy swoim stój,
a choćby zębami się odgryzaj, bo to twoje prawo jest,
ale pomstę Bogu pozostaw. Zawsześ ty więcej wziął aniżeliś
wart, a kiedy na tamtym świecie liczbę czynić będziesz
z żywota swego, dłużen zostaniesz i miłosierdzia potrzebny.