Gomulicki, Wiktor
Cudna mieszczka
Sekuła, Aleksandra
Kozioł, Agnieszka
Choromańska, Paulina
Fundacja Nowoczesna Polska
Pozytywizm
Epika
Powieść
Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Reprodukcja cyfrowa wykonana przez fundację Nowoczesna Polska. Dofinansowano ze środków Narodowego Centrum Kultury w ramach Programu Narodowego Centrum Kultury - Kultura - Interwencje.
http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/cudna-mieszczka
Wiktor Gomulicki, Cudna mieszczka. Obrazek warszawski z wieku XVII, wyd. Nasza Księgarnia, Warszawa 1968.
Domena publiczna - Wiktor Gomulicki zm. 1919
1990
xml
text
text
2013-02-12
pol
http://wolnelektury.pl/media/book/pdf/cudna-mieszczka.pdf
ISBN-978-83-288-0238-4
ISBN
application/pdf
https://wolnelektury.pl/katalog/lektura/cudna-mieszczka.html
ISBN-978-83-288-1297-0
ISBN
text/html
http://wolnelektury.pl/media/book/txt/cudna-mieszczka.txt
ISBN-978-83-288-2252-8
ISBN
text/plain
http://wolnelektury.pl/media/book/epub/cudna-mieszczka.epub
ISBN-978-83-288-3234-3
ISBN
application/epub+zip
http://wolnelektury.pl/media/book/mobi/cudna-mieszczka.mobi
ISBN-978-83-288-4320-2
ISBN
application/x-mobipocket-ebook
https://redakcja.wolnelektury.pl/media/cover/use/6823.jpg
Portret arcyksiężniczki Katarzyny Habsburżanki, Tycjan (1490–1576), domena publiczna
http://redakcja.wolnelektury.pl/cover/image/6823
O rękę Basi Szeliżanki, pięknej, młodej i bogatej panny, ubiega się dwóch mężczyzn. Jeden z nich to Giano, włoski śpiewak, drugi --- Jerzy, polski mieszczanin, złotnik.
Ckliwa i romantyczna historia tego miłosnego trójkąta rozgrywa się w XVII-wiecznej Warszawie. Autor odtwarza realia stolicy z czasów Zygmunta III Wazy, zabiera czytelnika na spacery po warszawskiej Starówce i królewskich komnatach. Powieść Cudna mieszczka ukazała się po raz pierwszy w 1897 roku.
Wiktor Gomulicki to polski pisarz i badacz historii Warszawy, jeden z twórców epoki pozytywizmu. Autor m.in. słynnej powieści Wspomnienia niebieskiego mundurka, współpracował z redakcjami ,,Kuriera Warszawskiego", ,,Kuriera Codziennego" i innych. W 1918 roku został uhonorowany nagrodą literacką im. Elizy Orzeszkowej.
Wiktor Gomulicki
Cudna mieszczka
Obrazek warszawski z wieku XVII
I.
Serenada
--- Tędy, Fabio! Tędy, Luka!
--- Corpo di Baccocorpo di Bacco (wł.) --- dosł. na ciało Bachusa (przekleństwo).! O małom nie runął przez jakieś ciało
parszywe, co w poprzek drogi leżało!
--- Pies pewnie...
--- Pewniej Żyd.
--- Kolnij nożem --- przekonasz się. Jeśli pies --- zawyje;
jeśli dusza niechrzczona --- zakwiczy...
--- Ciszej, kamracikamrat --- kolega, kompan, towarzysz.. Ty, Luka, brzuch wciągnij, a ty, Fabio,
trzymaj się murów i nie schodź na środek. Księżyc zdradzić
nas może.
--- Rzuciłbyś do biesabies (daw.) --- diabeł. tę komedię, przyjacielu Giano! To nie
Wenecja!
--- Więc cóż! Piękne niewiasty są wszędzie, a nad Wisłą
więcej ich niż nad lagunami.
--- Mówisz jak półgłówek. Dodaj, że Warszawa od Wenecji
piękniejsza, a będę cię miał za skończonego wariata.
--- Nie kłóćcie się. Otośmy na rozstaju. Niech Giano gada
teraz: w prawo czy w lewo?
Zamilkli i w miejscu stanęli. Byli u wylotu ulicy Baryczkowskiej wprost targu rybnego. Przed nimi leżał placyk
kwadratowy, przez pół biały od księżyca, przez pół czarny od
mroku. Z dwóch stron placyku stały kamienice; w głębi ciągnął się mur wysoki, zębaty, w równych odstępach basztami
półokrągłymi najeżony.
Z trzech ludzi, rozmawiających po włosku, wysunął się najwyższy, któremu było na imię Giano. Wysunął się i jąłjąć --- zacząć. niespokojnie patrzeć dokoła.
Zawinięty był w płaszczyk lekki, spod którego wyglądały
nogi w femurałachfemurały (z łac. femur: udo) --- krótkie, obcisłe spodnie, przylegające do uda. barwistych. Na głowie miał berecik z piórem czerwonym. Spod berecika wymykały się długie, czarne,
na szyję spadające włosy.
Towarzysze byli również z włoska, choć mniej strojnie
ubrani. Jeden gruby, beczkowaty, wyglądał jak tocząca się
kula. Drugi zdawał się suchotnikiem.
Giano spojrzał bystro w jedną i w drugą stronę, i cofnął się
z pośpiechem pod wystający okap muru.
--- Hę? --- spytali tamci.
--- Baczność --- szepnął --- ktoś nadchodzi.
Dunajem toczyło się dwóch kumówkum --- tu: kolega, sąsiad. pod dobrą datąpod dobrą datą (daw., pot.) --- nietrzeźwy, pijany.. Szewcy
pewnie albo cieśle --- w szarych kubrakach obydwa, z czapkami przekrzywionymi. Jeden patrzył w księżyc i podśpiewywał, niezbyt głośno zresztą:
Szarszan zardzewiałyszarszan --- rodzaj szabli./
Z poszew opadały,/
Kijec granowitygranowity
--- graniasty, kanciasty.,/
Harkabuzharkabuz a. arkebuz (z fr.) --- strzelba lontowa, gładkolufowa, używana od XV do XVII w. nabity...
Drugi patrzył w ziemię i pluł na prawo i na lewo.
Gdy byli już blisko, weselszy z dwóch zaśpiewał głośniej:
Mazurowie naszyMazurowie naszy (...) Hu-ha --- popularna piosenka z XVII w./
Po jaglanej kaszy/
Jak sobie podpiją,/
Wnet chłopa zabiją.../
Hu --- ha!
Stanął i w miejscu się okręcił.
Nagle wzrok jego padł na trójkę stojącą pod murem. Zajęła
go bardzo. Przyglądał się jej pilnie, oczy mrużąc i uśmiechając się; potem palec wysunął przed siebie i usta otworzył.
--- Włoskie małpy! --- krzyknął w głos i śmiechem wybuchnął głupim.
Ale drugi w tejże chwili dał mu w bok kułakadać w bok kułaka --- trącić pięścią (kułakiem) w bok..
--- Królewscy! --- rzekł mu do samego ucha.
Uspokoiło go to od razu. W jednej chwili spoważniał, przygarbił się, zmalał. Czapkę z głowy ściągnął i mówił:
--- Laudeturlaudetur (łac.) --- niech będzie pochwalony..
--- In saecula...in saecula (łac.) --- na wieki. --- odrzekli Włosi.
--- Ja... --- bąkał onieśmielony, kłaniając się, z odkrytą
wciąż głową --- ja panów Włochów od serca miłuję... Panów
Szwedów takoż... I panowie Niemcy moi bracia... Powiedziano: miłuj bliźniego swego...
Towarzysz pociągnął go za rękaw, przerywając orację.
Opierał się trochę, w końcu ustąpił. Odchodząc, jeszcze raz
skłonił się pokornie.
--- Wydostań brzuch, Luka! --- zawołał Giano wesoło. ---
Niebezpieczeństwo minęło.
Grubas wysunął się spoza skarpy, do której przylepiony był
jak nietoperz.
--- Oj, Giano! Giano! --- mówił płaczliwie --- szukasz ty guza
własnowolnie.
--- Na swoją głowę i na naszą! --- dodał płaczliwiej jeszcze
Fabio.
--- Tchórze! --- wykrzyknął Giano. --- Zlękli się dwóch szewców pijanych.
--- Ba! Mogła to być szlachta!...
--- Albo pancerni!...
--- Giano, pieszczoto wenecjanek! Przyjaciel tobie mówi:
wróć się!...
--- Giano, słowiku z LidoLido --- niewielka wyspa w pobliżu Wenecji.! Kamrat ciebie ostrzega: wróć
się!...
Smukły Włoch głowę uniósł --- oczy mu zapłonęły...
--- Nigdy! --- rzekł z mocą. --- Ach! Wy nie wiecie, jaka ona
piękna. Róża przy niej jest pokrzywą, brylant krzemieniem,
słońce świeczką łojową...
--- Pi, pi, pi!... --- zadziwił się Fabio.
--- Kiedym ją po raz pierwszy ujrzał... takt w śpiewie zgubiłem. Zdawało mi się, że to z ołtarza anioł zestąpił i siadł
w ławce z książką do modlitwy. Od tego dnia nie sypiam.
Kiedy wy wszyscy, winem nalani, w najlepsze chrapiecie,
otwieram okno, na księżyc patrzę i wołam z głębi serca: ,,Barbaro! Barbaro!".
--- Ona nie dla ciebie... --- mruknął Luca.
Giano rzucił się, jakby go sztyletem pchnięto. Oczy mu
dziko błysnęły; usta wykrzywił kurcz; pod czarnym wąsem
zabieliły się wyszczerzone zęby.
--- Jeśli nie dla mnie --- syknął --- to i dla nikogo!
Towarzysze spojrzeli po sobie. Oczy ich mówiły: ,,Już z nim
nikt nie poradzi...".
--- Idźmy! --- odezwał się z rezygnacją grubas.
--- Idźmy! --- powtórzył jak echo suchotnik.
Giano uspokoił się, ale mu bladość na twarzy została. Skinął
na kamratów i poprowadził ich przez plac, po stronie cienia.
Potykali się o wielkie, płaskie kadzie, poślizgiwali na wilgotnych i szlamem pokrytych kamieniach. Woń ryb zepsutych
uderzała ich powonienie. Nad głową słyszeli łoskot suchych,
poruszanych wiatrem sztokfiszów, które wywieszono na znak
ponad kramami.
Minąwszy targ rybny, skręcili w prawo. Giano prowadził
ich teraz wąskim przejściem wzdłuż muru. Pełno tu było gruzów; rosły też osty i inne zielska. Niebawem ujrzeli przed sobą potężny czworobok Bramy Nowomiejskiej. Osadzony
mnóstwem przystawek, daszków, wykuszów, wieżyczek małych i okratowanych okienek, wyglądał jak maczuga krzemieniami nabijana.
--- Kto idzie?! --- krzyknął pachołek trzymający straż
w bramie i halabardą brzęknął o kamienie.
Ale zaraz, poznawszy ,,królewskich", uspokoił się i w głąb
cofnął. Na ławie kamiennej stał tam dzban niepróżny, a przy
nim kilku wojaków w kości grało...
--- Przeklęte Włoszyska! --- mruknął spluwając. --- Zawdyzawdy (daw.) --- zawsze.
to ma po nocy robotę!
--- Wiadomo! --- odezwał się kompan od dzbana. --- Włoch
i kot --- czeladźczeladź --- służba; ogół służby zatrudnionej we dworze a. w domu. czartowska!
Inni przeżegnali się z trwogą.
Giano z towarzyszami weszli na Krzywe Koło. Posuwali
się z ostrożnością wielką, bo ulica była widna i cień wąziuchny tylko paskiem ciągnął się wzdłuż kamienic. Co kilkadziesiąt kroków wymijać musieli kupy śmieci i nawozu. Środkiem
ulicy, głucho pluszcząc, płynął ściek i na brudnej fali pozłotę
niósł księżycową.
--- O Wirgili! --- szepnął Fabio ze smutnym uśmiechem, pokazując widok ten przyjacielowi.
A Luka przeniósł oczy ze ścieku na towarzysza i zauważył:
--- Jest strumień i pasterz jest piękny z fletnią. Niech wyjdzie Amaryllis, a będzie eklogaekloga --- sielanka; pieśń opiewająca życie pasterskie....
Giano milczał --- smutny i jakby martwy. Dopiero gdy stanęli u wejścia na Rynek, ożywił się. Wskazał kamienicę narożną, wąską a wysoką, i rzekł głosem drżącym:
--- To tutaj...
Rynek w oświetleniu pełni księżycowej wyglądał fantastycznie. Jaskrawe światła i cienie grube kłóciły się co krok
ze sobą. Stojący na środku Ratusz rzucał kolumnę mroku tak
wielką, że aż sięgała jasnych frontów kamienic. I były kamienice te podobne duchom czyśćcowym, które stopami wrosły
w otchłań, ale na czołach mają już zorzy niebiańskiej jutrzenkę.
Tu i owdzie znać jeszcze było ślady strasznego pożaru
sprzed lat pięciuślady strasznego pożaru sprzed lat pięciu --- w 1607 roku pożar, zaprószony przez kuchnie polowe rozbite na rynku przez szlachtę, zniszczył wiele kamienic Starej Warszawy, groziło także zajęcie ogniem zamku (wówczas w trakcie rozbudowy).. Na ogół jednak domy były piękne i strojne.
W świetle księżyca pławiły się liczne figury kamienne, białe
i barwione, stojące na gzymsach, wychylające się z wnęk
i zdobiące narożniki. Na belwederkachbelweder, belwederek (z wł.) --- dosł.: piękny widok; tu: balkon z widokiem na okolicę., obyczajem włoskim,
stały kwiaty. Wiele kamienic miało fronty malowane w różne
kolory; na niektórych połyskiwało złocenie. Gdzieniegdzie,
mimo noc jasną, paliła się lampka przed wmurowanym
w ścianę obrazem.
Nad wszystkim górowała smukła wieżyca Ratusza --- niby
maszt kamiennego korabiakorab --- statek., który senna cisza fal na miejscu
osadziła.
Spało miasto; spali ludzie. Nie świeciło się ani w jednym
oknie. Cisza była taka, że można było słyszeć skrzypienie blaszanej syreny, wykręcającej się na szczycie Ratusza, oraz
miarowe stąpanie surmaczasurmacz (daw.) --- trębacz; por. surma: trąbka alarmowa., który chodził w kółko po galeryjce wieżowej, wypatrując ogień i otrębując godziny.
Trójka Włochów wcisnęła się w wąski, spadzisty przesmyk,
wiodący ku Białej Wieży. Dzikie to było miejsce i szpetne.
Mrok gęsty zalewał je niby dno wąwozu. Postacie jakieś, nadejściem obcych spłoszone, poruszyły się i chyłkiem jęły uciekać. Nie wiadomo: zwierzęta czy ludzie...
Giano znał dobrze miejscowość. Postąpił śmiało kroków kilkanaście. Potem stanął, odwrócił się i w górę spojrzał.
Uśmiech przemknął mu po twarzy. Chwycił Fabia za rękę
i rzekł:
--- Patrz...
Wznosiła się przed nimi ściana wysoka, pełna okien i ganków, i od ziemi do szczytu blaskiem księżycowym zalana. Był
to tył kamienicy narożnej. Na wysokości drugiego piętra
znajdował się tam belweder ku Wiśle obrócony. Na belwederku stały wielkie donice z kwiatami; stało też kilka stołków niskich, skórą pokrytych. Przez szklane drzwi, wychodzące na
ten taras maleńki, widać było światło.
--- Nie śpi... --- szepnął Giano ze wzruszeniem rozkosznym.
Rękę jedną na sercu położył; palcami drugiej pocałunek
w stronę okna oświetlonego posłał.
--- Aveave (łac.) --- bądź pozdrowiony/pozdrowiona. --- zawołał głosem miłości pełnym.
Zaraz potem towarzyszom miejsca jął wyznaczać. Fabia
ustawił po jednej stronie zaułka, Lucę po drugiej. Sam stanął
pośrodku, nieco naprzód się wysunąwszy.
Na dany znak wszyscy trzej odrzucili płaszcze.
Grubas dzierżył lutnię o długiej szyi, która mu aż ponad
ramię wystawała. Cienkosz do ust podnosił fletnię wysmukłą.
Giano trzymał w ręku niedużą mandolinę, na wstędze różowej przez ramię przewieszoną.
Przez chwilę stali w miejscach, nie poruszając się. Potem
od razu w instrumentainstrumenta --- daw. forma N.lm; dziś: instrumenty. swe uderzyli.
Słodka przegrywka przez powietrze błękitne ku gwiazdom
uleciała. Miękki głos fletu z pieszczonymi dźwiękami lutni
i z perłowym strun mandolinowych szmerem złożyły się na
jedno przeciągłe, lękliwe westchnienie, które mówiło: ,,Kocham --- och! --- kocham...".
W górze drzwi brzękły. Dwie postacie niewieście wyszły
nieśmiało na belwederek i wśród kwiatów przysiadły. W księżycowej jasności na chwilę tylko błysnęły, gdyż zazdrosna
gąszcz liści zaraz je zakryła.
Wówczas Giano zaczął śpiewać. Głos miał tenorowy, aksamitny --- jeden z tych głosów, które na kobiety jak narkotyk
działają. Ciche akordy mandoliny biegły za pieśnią jego niby
rój pszczół o złotych skrzydełkach.
Giano śpiewał:
Chi puo mirarvi/
E non lodarvi,/
Fonti del mio martiro:/
Begli occhi chiari,/
A me più cari/
Che gli occhi ond'io vi miro!
Księżyc oświetlał go z boku, podnosząc świetność stroju,
uwydatniając postać smukłą, gibką, wężową. Był piękny.
Noc, pieśń, samotność otaczały go urokiem. Budził miłość
i uosabiał ją.
Księżyc błyszczał coraz ogniściej, śpiew wzbierał coraz
większą namiętnością, kwiaty na belwederku coraz silniej
drżały.
Nagle...
II. Ostatnia kropla
--- A ja ci rzekęrzekę --- dziś: mówię; por. czas. rzec.: pij!
--- A ja ci rzekę: w spokoju mię zostaw!
--- Frasunek w kielichu utopisz...
--- Oliwa na wierzch wypłynie...
--- Wolisz truć się?
--- Wolę...
--- Mości Hałła-Drałła! Sam tu!
Spoza wielkiej beczki wylazł człowiek zaspany. Oczy przetarł, przeciągnął się, zapytanie niewyraźne mruknął. Wyglądał dziwacznie i zagadkowo. Miał na sobie kaftan zielony,
stary i zaplamiony, ze śladami złocistego wyszywania. Głowę
owiązywał szmatą brudną, podobną razem do zawoju, do feza
i do zwykłej babskiej chustki.
Był to imć pan Agła-Abłanowicz zowiący siebie Ormianinem, właściciel lochu z winami pod Ratuszem. Na jego śniadej twarzy o wielkim, do dzioba kruczego podobnym nosie
i o czarnych podłużnych oczach malowało się wyraźnie
wschodnie pochodzenie. Malowało się też i chytrości niemało.
--- Tokajutokaj --- białe, deserowe wino węgierskie.? --- zapytał wyciągając rękę po dzban, między
dwoma biesiadnikami stojący.
--- WaścinWaścin --- pański; por. Waść, tj. Wasza Miłość, daw. zwrot grzecznościowy. tokaj z morawskiej lury fabrykowany! --- rzekł
drwiąco starszy z dwóch.
Zuchem on się zdawał, na ławie buńczucznie się rozpierał
i pięścią w stół uderzał nieustannie. Wąs miał zadarty do góry, bródkę ze szwedzka przystrzyżoną, na głowie czapkę, lisim
futerkiem oszytą.
Na przedzie czapki futerko tworzyło czub zadzierzysty, podnoszący jeszcze bardziej zawadiacki wygląd młodzieńca.
--- Kalumniekalumnia --- oszczerstwo; fałszywe oskarżenie. waszmość gadasz --- odburknął Ormianin. ---
Toż do mnie szmekierowieszmekier (z niem.) --- daw. pracownik służb celnych, poszukujący towarów pochodzących z przemytu. przychodzą, win próbują...
--- Czerwieńceczerwieńce --- czerwone złote. biorą... --- dodał tamten przedrzeźniając.
Ormianin ramionami wzruszył i z dzbanem do odejścia się
zabierał. Młodzieniec zatrzymał go.
--- Varietas delectatvarietas delectat (łac.) --- rozmaitość bawi. --- rzekł. --- Utocz nam petercymentupetercyment --- rodzaj słodkiego wina hiszpańskiego; nazwa od imienia i nazwiska Pedra Jiméneza.,
mości Hałła-Drałła.
--- Sługa waszmości.
--- Ale strzeż się, by to nie był sok zaprawiony! Kata bym
sprowadził, żeby beczkę pod pręgierzem rozbił. Jakem
Szczerb, mości winiarzu, jakem Szczerb!
Agła przyniósł gąsiorek z winem hiszpańskim, pieprzykowatym. Sam nalał w kubki, językiem mlasnął, oczy przymrużył...
--- Takiego Włochy nie piją --- rzekł z uśmiechem zagadkowym.
Młodszy biesiadnik na wspomnienie Włochów ocknął się
z zamyślenia. Za jasną bródkę szarpnął się, wzrokiem dokoła
potoczył i na gospodarzu go zatrzymał...
--- Coście o Włochach mówili? --- zapytał.
--- Mówiłem, że Włoch do wina jak panna do szabli. Aby
słodkie --- o resztę nie pyta. Dolce... dolce...dolce (wł.) --- słodkie. jak sroka piszczy
i jeszcze wodę dolewa. Obrzydliwość! Wczoraj byli u mnie
dworscy...
Młodzian z jasną bródką drgnął.
--- I cóż? --- spytał, oczyma mówiącego świdrując.
--- Pili mało-wielemało-wiele --- trochę., ale siłasiła (daw.) --- dużo, mnóstwo. się nakrzyczeli. Wreszcie ten
ich gaszekgaszek --- kawaler, chłopak. wycackanywycackany --- wypielęgnowany, wymuskany., co nań Dziano wołają, rzecze: ,,Panie Abłanowicz, postaw waść dla mnie beczkę małmazjimałmazja --- słodkie wino. co
najprzedniejszej, bym miał co pić na swym weselu!". ,,Siniorsinior (wł. signor) --- pan.
się żeni?" --- pytam. Aż on w śmiech i wznosi pełną: ,,Za pomyślność jejmościanki panny Barbary! Za pomyślność mojej
donnydonna (wł.) --- pani. teraz, a da Bóg i na zawsze!...".
Ława dębowa zatrzeszczała i na posadzkę runęła z łoskotem. Jasnowłosy młodzian przewrócił ją, z miejsca się zrywając. Twarz mu krwią nabiegła, oczy złowrogo zabłysły. Do
Ormianina przyskoczył, za ramię go porwał, pięść zaciśniętą
pod oczy mu wetknął...
--- Łżeszłgać --- kłamać; tu: forma 3.os.lp: łżesz. waść! --- głosem wrzasnął ochrypłym.
Agła uciekł za beczkę...
--- Jur! --- zawołał biesiadnik w lisiej czapce. --- Podobasz
mi się. Na pohybelna pohybel --- na zgubę; pohybel: szubienica, rusztowanie, na którym wieszano skazańców. Włochom!
Stuknął kubkiem o jego kubek, aż się na stół nieco wina
wylało. Tamten nie wzdragał się teraz; wypił wino duszkiem
jak wodę. Kubki powtórnie zostały napełnione i powtórnie je
opróżniono.
--- Na pohybel Dzianowi!
Jeszcze raz wypili.
Ale się Jur opamiętał. Kubek przewrócił, usiadł, o stół
wsparł się łokciami. Temperament melancholijny wziął w nim
górę nad chwilowym wybuchem. Patrzył bezmyślnie na rozlane wino i milczał.
--- Ocknijże się! --- zawołał starszy. --- Grajkom nie damy
się ograć. Jakem Szczerb!
--- Wyżnikiwyżnik --- w grze w karty: starsza karta, najczęściej trzecia co do ważności: rycerz, walet, jopek. mają w ręku...
--- To i cóż! Daleko im do kozernegokozerny --- odpowiedni; wyżnik kozerny: najstarsza figura w grze karcianej zw. mariaszem, pamfil. króla!
--- Kto wie...
Głowę niżej zwiesił, ramiona podniósł w górę.
--- MyszkowskiMyszkowski Zygmunt (1562--1615) --- marszałek wielki koronny (od 1603 r.) na dworze króla Zygmunta III Wazy; popierał politykę wzmocnienia władzy królewskiej w Polsce. z nimi --- ciągnął smętnie --- BobolaBobola Andrzej (1591--1657) --- jezuita, kaznodzieja, zajmował się nawracaniem wyznawców prawosławia na katolicyzm; sprawował liczne funkcje kościelne; autor tekstu ślubów lwowskich króla Jana Kazimierza (uznanie Matki Boskiej za Królową Polski 1.04.1656 r.). z nimi... Pono już i do Mejerin trafili...
--- Dziewki nie przekabacą!
--- Kto wie...
--- Ojca masz za sobą!
--- Stary Szeliga daleko... Na morzach kędyś burzliwych ---
na oceanie... Bóg wie, kiedy powróci!
--- Słowo ci dał...
--- Verba volantverba volant (łac.) --- słowa ulatują....
--- A ciotka?
--- Właśnież to najgorsze: ciotka mi krzywakrzywy (daw.) --- nieprzychylny, wrogi.!
--- O co?
--- Bóg raczy wiedzieć. O herezję mię posądzają --- żem to
przeciw straceniu TyszkowiczaTyszkowicz Jan a. Iwan (zm. 1611) --- także: Tyszkowic, Tyszkiewicz, Tyskiewicz; arianin, za odmowę złożenia przysięgi na Trójcę Świętą (arianie nie uznawali dogmatu o trzech osobach boskich) oskarżony o bluźnierstwo i herezję, torturowany (ucięto mu język, dłoń i nogę), skazany na karę śmierci i stracony; do odrzucenia apelacji powołującej się na tolerancję religijną zagwarantowaną przez konfederację warszawską z 1573 r. i wykonania wyroku przyczyniła się żona Zygmunta III Wazy, królowa Konstancja. gadał. Jezuitów w tym wietrzę...
--- Uuuuu! --- zaśpiewał przeciągle tamten, skrzywiwszy
się, jakby co zgryzł gorzkiego.
Zamilkli na chwilę obydwa. Gospodarz poruszył się za
beczką, kluczami brzękając. Po północy było; godzina zamknięcia artykułami marszałkowskimi wskazana od dawna
minęła. Już też w lampce, pod sklepieniem łukowym zawieszonej, oliwy braknąć poczynało. Knot dogasający skwierczał; cienie fantastyczne, kanciaste, drgające, pełzały po murach i beczkach, kładły się na stołach, stołkach i zaklęsłej, ceglanej posadzce...
Starszy poruszył się i do gąsiorka zajrzał.
--- Jur! --- zawołał, trącając towarzysza. --- Jeszcze kropla
tu jest --- ostatnia...
--- Do biesa z nią! Spać chodźmy.
Wstał i wyprostował się. Pleczystypleczysty --- o szerokich plecach, barczysty. był i w sobie zwięzły,
musiał mieć siłę dużą. Sięgnął po kołpaczek z piórkiem i na
głowie go osadził. Z kolei jął szukać czekana
czekan (z tur.) --- broń ręczna, wąska siekierka a. młotek osadzony na długiej rękojeści.. Szybkie ruchy i twarz rozczerwieniona świadczyły, że już mu wino poczyna sięgać głowy.
--- Ostatnia, mówię, kropla... --- wyrzekł z naciskiem starszy.
--- Spać, mówię, chodźmy! --- powtórzył Jur, również z naciskiem.
Tamten podniósł się z ławy ociężale, czapkę lisią na bok
przekrzywił i żupanik jął zapinać. Chmurny był. Przywołanemu Agle rzucił pieniądz złoty z takim impetem, że moneta
ze stołu spadła i między beczki się potoczyła.
--- Słysz, Jurach! --- jął mówić z wolna i obojętnie, sprzączkę u paska ściągając. --- Pić nie chcesz; do gadaniaś nieskory;
spać chodzisz z kurami... Wiesz, co ci rzekę: zostań księdzem,
a Basię odstąp Dzianowi.
Jur pobladł.
--- Ad primumad primum (łac.) --- po pierwsze. --- rzekł, z trudnością się hamując --- wysącz no z flaszki oną kroplę.
W jednej chwili kubki zostały napełnione. Wystarczyło petercymentu na obydwa.
Jur wychylił wino duszkiem i kubek o podłogę cisnął.
--- Ostatnia kropla! --- zaśmiał się szyderczo.
I zaraz, jakby z tą kroplą miara jego spokoju przebrała się,
wpadł w furię.
--- Ad secundumad secundum (łac.) --- po drugie.... --- krzyknął, czekan w nabrzmiałej
ręce ściskając. --- Ad... se... cundum... Wara z takimi słowami! Druh nie druh, a łba całego nie uniesie!
I okutym kijem puścił młyńca, aż w powietrzu zagwizdało.
Agła przybiegł wystraszony, ze sztabą żelazną w ręku, którą
drzwi miał zakładać. Z żelazem tym stanął po stronie Szczerba, widząc, że mu niebezpieczeństwo grozi.
Ale junak z lisim czubem odepchnął Ormianina. Zaśmiał się
wesoło, ramiona szeroko rozłożył i wrzasnął:
--- Jur! Serce moje! A dajże gęby!
W tamtym petercyment działał. Nasrożył się i nie wiedział, co począć. Nagle jednak z buńczucznego stał się rzewny. Głowę pochylił, rękawem łzę otarł...
Uściskali się, ujęli pod ręce i poczęli z trudnością dźwigać
się w górę po stromych i oślizgłych schodach.
--- W samoś serce mię kolnął... --- skarżył się Jur.
--- Boś nie po kawalersku zasypiał...
--- Nawet gdy śpię, przeklętnika mam przed oczyma...
--- Pereatpereat (łac.) --- niech zginie.!
Agła uchylił ciężko okute drzwi i najpierw sam wyjrzał, czy
nie ma kogo w pobliżu. Potem wymruczał niezrozumiałe pożegnanie i młodzieńców wypuścił.
Gdy wyszli, uderzyła ich wielka jasność księżyca i owiało
świeże powietrze nocy. Jur zatoczył się.
--- Do biesa! --- rzekł. --- Zdało mi się, że kamienica Wójtowska na mnie pada...
Towarzysz wsparł go ramieniem i przekrzywiony kołpaczek poprawił mu na głowie.
A gdy stali, nie wiedząc, w którą stronę kroki obrócić, dobiegły ich nagle słodkie dźwięki serenady.
III. Nie zawsze powraca się nocą tam, skąd się
rankiem wyszło
Giano, po krótkiej przerwie, w której powietrze zdało się
napełniać przeciągłym szmerem zachwytu, nową rozpoczął
zwrotkę.
Dite, rose preziose,/
Amorose,/
Dite...
Nie skończył...
Straszne przekleństwo zahuczało mu nad głową, a potężne
uderzenie czekana rozbiło mandolinę w drzazgi. Zanim zaś jeszcze ochłonął z przestrachu, już żelazna głowica czekana raz i drugi zaświstała w powietrzu tuż nad jego uchem.
--- A l'assassinoa l'assassino (wł.) --- na mordercę (przekleństwo).! --- krzyknął i ze zwinnością lamparta na bok uskoczył.
Dla nacierającego było to fatalne. W szalonym rozmachu,
nie znalazłszy oparcia, stracił równowagę i omal nie runął.
Pochylił się jednak tylko i przyklęknął na jedno kolano, czekan z rąk wypuszczając. A w tejże chwili przed samymi oczyma mignęło mu błyskawicą ostrze sztyletu...
--- A! --- krzyknął i powieki same mu się przymknęły, a ręka ruch ochronny wykonała.
Błyskawica jednak nie spadła. Zamiast na dół lecieć, cofnęła się nagle w górę. Ognistą a drżącą linię zakreśliła w powietrzu i, na kształt racy gasnącej, zniknęła w kierunku
przeciwnym.
--- Diable syny! --- rozległ się głos gniewny razem i szyderczy. --- Wprzód graliście, teraz tańczcie!
Jednocześnie wynurzył się z mroku Szczerb. Lewą ręką
przewalał on na wznak Giana, ciągnąc go z tyłu za kołnierz;
prawą dusił za gardło na pół nieprzytomnego Lukę, któremu
oczy na wierzch już wychodziły.
A musiał mieć w rękach moc niezmierną, bo twarz jego
uśmiechnięta i zadowolona wysiłku najmniejszego nie zdradzała.
Zaraz też porwał się z ziemi Jurach, czekan upuszczony
podjął i z pomocą biegł przyjacielowi.
Zanim jednak dobiegł, stała się rzecz niepojęta.
Roześmiana twarz Szczerba wykrzywiła się nagle kurczem
strasznym, ręce obezwładnione wypuściły wrogów, a z ust wybiegł jęk bolesny... Młodzieniec przegiął się całym ciałem
w tył, potem sztywno wyprostował się i okropnie zakląwszy,
z odczepionym od pasa czekanem rzucił się poza siebie
w uliczkę.
W mroku, na kształt gada, pełznął tam Fabio z okrwawionym sztyletem w dłoni...
Doskoczył do niego, za ramiona porwał i na nogi postawił...
--- Zbóju! --- wrzasnął. --- Niewarteśniewarteś --- nie jesteś wart. lepszej broni!
I przerzucając czekan do lewej ręki, prawą, w pięść ściśniętą, wymierzył mu potężny cios między oczy.
Włoch krwią się zalał i na miejscu okręcił. Potem sztylet
podniósł w górę i wywijając nim wściekle rzucił się na oślep
na przeciwnika.
--- Jezus, Maria, Józef! --- rozległ się w tej chwili w górze
krzyk niewieści. Brzęknęły drzwi gwałtownie zamykane
i dwie białe postacie, jak dwa ptaki, z belwederku pierzchnęłypierzchnęły --- dziś popr.: pierzchły..
Wszystko to nie trwało dwóch minut.
I dopiero teraz rozpoczęła się walka właściwa, obustronna.
Zaułek zawrzał krzykami dzikimi, furia już bowiem opanowała jednych i drugich. Włosi walczyli po tygrysiemu, skacząc i odskakując; nasi, jeśli nie szli naprzód, stali twardo
w miejscu. Ale wino ich mroczyło i większa część ciosów ginęła w próżni. Tamci natomiast, wysuwając noże na kształt
żądeł, nieraz nimi to Juracha, to Szczerba po bokach kąsali.
Krew jednak płynęła i po ich stronie. Jur dojechał raz Gianowi od serca i gdyby żelazo nie oślizgnęło się po aksamitnym
berecie, już by może było po Włochu. Ale i tak lewe ramię
opadło mu bezwładnie i do ziemi przysiąść musiał z bólu.
Szczerb załatwiał się z dwoma tamtymi. Rozdzielając ciosy
między obydwóch, podśpiewywał i drwił. Głowicą grzmocił
Lukę, a Fabia tylko drzewcem okładał.
--- Na psa szkoda żelaza! --- powtarzał szydząc.
Do Luki zaś mówił:
--- Poć się, brzuchalu, sadła się pozbędziesz...
Albo pokpiwał:
--- Knot przez ciebie przeciągnę, lampę będę miał wieczną...
Gdy go zaś ów w żywe ciało kolnął, przeklinał:
--- A ropucho! A tworze z kości wieprzowych! A pokrako,
na obrazę i niepodobieństwo boskie stworzona!
Krew ciekła tu i tam. Z pstrej odzieży włoskiej strzępy latały po powietrzu. Po narzędziach muzycznych, rozbitych
i stratowanych, deptali stopami walczący.
Szczerb poczuł raptem, że słabnie. Aby nie dać się wziąć
z tyłu, pod parkan się cofnął i plecymaplecyma --- dziś popr.: plecami. wsparł się silnie o deski. Tamtych to rozzuchwaliło. Docierać doń jęli coraz bliżej,
jak ogary do ranionego odyńca...
Nagle u wejścia do uliczki zagrzmiał głos tubalny:
--- W imieniu Jego Miłości Marszałka Wielkiego Koronnego!
Walczący ani spojrzeli w tę stronę.
Głos zahuczał bliżej:
--- W imieniu Jego Miłości... w hareszthareszt --- areszt. biorę waszmościów!
I to ich nie poruszyło.
Wówczas rozległa się komenda:
--- Węgry marszałkowskie naprzód!... Milicja we środek!...
Oszczepnicy na boki!... Rozbroić rebeliantów!
Ku walczącym pogarnęła siępogarnąć się --- tu: zbliżyć się. gromada ludzi cudacznie wyglądających. Jedni nieśli muszkietymuszkiet (z fr.) --- ciężka strzelba lontowa, gładkolufowa, ładowana odprzodowo., inni wystawiali przed się
kluciekluć --- pika, dzida., tamci machali oszczepami, a owi podnosili w górę dardydarda (z fr.) --- pika zakończona metalowym grotem.. Szli bez ładu i składu, przepychając się, wadząc i mimo srogiego uzbrojenia, tchórząc widocznie. Istne wojsko Heroda z jasełek. Część miała kierezje
kierezja --- długie ubranie sukienne, sukmana. białe i niebieskie, sznurkami wyszywane i zapinane na haftki; część, krócej odziana, zadziwiała pstrokacizną barw, wśród których czerwona z zieloną najczęściej były pomieszane.
W krótkiej chwili czereda zapchała uliczkę.
Dopiero to koniec położyło zapasom.
Rozbrojenie poszło bez trudności --- z tej choćby racji, że
napastnicy w tłoku niezmiernym ani ręką, ani nogą poruszać
nie mogli. Było to nie ugaszenie pożaru, ale raczej przyduszenie go. Wory piasku rzucane na płomień ten sam skutek wywołują.
Jur, którego energia już się wyczerpała, bez oporu dawał
powodować sobą. Włosi natomiast miotali się i klęli, dowodząc, że straż gwałtu się na ich osobach dopuszcza.
--- My cudzoziemcy! --- krzyczał Giano łatając rodzinną
włoszczyznę łaciną. --- My królewscy! Nad nami tylko signor
Myszkowski... My tylko signora Myszkowskiego znamy i słuchamy!...
--- Benissimebenissime (łac.) --- doskonale.! --- uspokajał go dowódca, człek brzuchaty, z potężnym nosem i brodą AjaksaAjaks --- imię greckiego bohatera wojny trojańskiej, znanego z Iliady Homera., obwieszony dokoła żelastwem jak mur zbrojowni albo wystawa mieczownika. --- Właśnież my nie co innego, jeno sługi marszałkowskie...
Po małej chwili zapaśnicy byli już rozbrojeni i wzięci pomiędzy halabardy, piki i muszkiety. Ale dowódcę spotkała
niespodzianka. Zarzucił sieci na pięciu, a złowił w nie ---
trzech. Dwaj przepadli bez śladu...
Na dany rozkaz straż zapaliła pochodnie. Jaskrawe, czerwone światło rozlało się po zaułku. Wynurzyły się z cienia
wszystkie spadzistości i załomy. Po prawej stronie zarysował
się parkan z kilkorgiem wychylonych wierzchem drzewek; po
lewej kawał muru szczerbatego i jakiś budynek nietynkowany, z wybitymi oknami. W głębi krwawy odblask padł na Białą Wieżę, wąską a wysoką, która była zarazem bramą miejską
i basztą obronną. W okienkach jej drobnych i we wrotach,
kratą przejrzystą zasłonionychzasłoniony --- dziś popr.: zasłonięty., czerwieniły się twarze i połyskiwała broń zwabionych hałasem strażników.
Przetrząśnionoprzetrząśniono --- dziś popr.: przetrząśnięto. cały zaułek --- zbiegów nigdzie ani śladu.
Zapadli się w ziemię, w dym rozpłynęli, z iskrami pochodni
ulecieli i zgaśli...
--- Czartowska sztuka! --- szeptano w tłumie.
Ten i ów znak krzyża zrobił na piersiach. Nawet dowódca
usta szeroko otworzył i przez długi czas zamknąć ich nie mógł.
--- Ha! --- westchnął wreszcie, nie wychodząc z zadumy. ---
I to się zdarza. Przez dwie doby nie jeść, w żywym źródle się
wykąpać, psalm pewny siedem razy odmówić i oczy mocno
zawrzeć... Uczył mnie tego rabin jeden...
Ale ocknął się nagle i za nos długi pociągnął.
--- Tfy! Co też ja gadam! Święty Krzysztofie, patronie mój,
zmiłuj się nade mną! Jutro krzyżem będę leżał, tak mi Boże
dopomóż. A teraz: węgry! milicja! pachołki! Sformować się
i w drogę!
Czereda wysypała się z zaułka, uprowadzając z sobą Juracha, Giana i Lukę.
Rąk jej uszli: Szczerb i Fabio.
Oddział miał przed sobą krótką drogę, bo tylko przez jedno
z ramion Krzywego Koła. Mimo to nie przeszedł niepostrzeżony. Wrzawa nocna zrobiła swoje: wiele okien było otwartych, tu i ówdzie kupiły się gromadki mieszczan, do połowy
tylko odzianych. Pytano, czyniono uwagi, pokrzykiwano.
A najpierw powitała więźniów owa para szewców czy cieśli, włócząca się przed godziną po Dunaju.
--- Do Jazdowa z nimi! Do zwierzyńca --- szydził weselszy,
palcem wytykając Włochów. --- Król Jegomość będzie miał
zabawkę...
Tym razem nie ustępował mu i towarzysz.
--- Włoska zaraza! --- wykrzykiwał --- Truciciele! Zbójniki!
Do kunykuna --- żelazna klatka umieszczona na rynku, w której zamykano za karę drobnych przestępców, wystawiając ich na publiczne zniewagi. ich zamknąć, ludowi na pastwę oddać. Niech im
przekupki zgniłymi jajami trefionetrefiony --- wymyślnie uczesany, wypielęgnowany. łby maszcząmaścić --- smarować, nacierać.!
--- Wysmagać te ulizane prosięta!
--- Potopić!
Niechęć udzieliła się i innym.
--- Precz z Włochami! --- zawołał ktoś w tłumie. --- Struli
nam jednego pana, dybią na drugiego.
--- Za Radziwiłłównę im zapłacić!
--- Za Zygmunta!
--- Za ostatnich Mazowieckich!
Tłum gęstniał --- szemranie wzrastało --- krzyki padały jak
bomby...
--- Niech sczeźniesczeznąć --- umrzeć, zginąć. włoskie plemię!
--- Niemieckie też!
--- I Szwedów nam nie trzeba!
--- Precz z Bobolą!
--- I z panną Orszulą!
--- I z Myszkowskim!
--- Silentiumsilentium (łac.) --- cisza.! --- zagrzmiał dowódca straży. --- Crimen lesae
Mareschalicrimen lesae Mareschali (łac.) --- zbrodnia obrazy marszałka.. Węgry! Milicja! Oszczepnicy... przyspieszyć kroku!
Przez okna otwarte wychylali się otyli mieszczanie. Ci, nie
wiedząc, o co chodzi, dopatrywali się winy w naturalnym
swym wrogu: szlachcie.
--- Podobno wojewodzińscy spichrz miejski napadli --- opowiadał sąsiad sąsiadowi --- szlachetnego patrycjusza zakłuli,
dziewkę uczciwą porwali, dwóch pachołków zastrzelili...
--- Nauczyć ptaszków moresu! Sąd ,,gorącysąd ,,gorący" --- sąd odbywający się niezwłocznie po schwytaniu
przestępców na gorącym uczynku." nad nimi sprawić! Na gardle pokaraćna gardle pokarać --- wykonać karę śmierci.!
--- Dość już tej hańby! Mamyż czekać, aż na smyczęsmyczę --- dziś popr. forma B.lp: smycz. nas
wezmą?
--- Bodajby im kat żelazem herby powypalałkat żelazem herby powypalał --- jedną z daw. stosowanych kar było wypalanie hańbiącego piętna przestępcom; herb tu iron.: piętno.!
--- Nocy nie ma jednej, żeby bałuchbałuch --- wrzawa, zgiełk, hałas. przez nich nie wynikł...
--- Nie dość im, że frymarcząfrymarczyć --- handlować. kryjomokryjomo --- po kryjomu., ceł nie płacą, na szkodę kupiectwa działają...
--- Albo te ich jurydykijurydyka (z łac.) --- enklawa wyjęta spod prawa miejskiego; jurydykami były tereny położone pod miastem lub w jego obrębie, należące do szlachty a. duchowieństwa.! Rządy w rządzie, miasta w mieście --- urągowisko prawu i obyczajowi!
--- Uprzywilejowani!
--- Ciemięzcy!
--- Oligarchowie!
W miarę jak oddział się zapuszczał, głosy uspokajały się
i cichły.
--- Pogoda będzie jutro... --- ozwał się ktoś, ziewając.
--- Na Piekiełko pójdziemy --- czarownicę oglądać na stosie...
--- Ja do Faryfara (z niem.) --- kościół parafialny; tu: kościół św. Jana, dzisiejsza katedra. --- ksiądz SkargaSkarga Piotr (1536--1612) --- jezuita, kaznodzieja nadworny Zygmunta III, czołowy przedstawiciel kontrreformacji, zwolennik ograniczenia uprawnień sejmu i umocnienia władzy królewskiej; piętnował wady polskiej szlachty. dosalać ma senatorom...
--- Daj mu Bóg zdrowie. Dobranoc, kumie Macieju!
--- Śpijcie z Bogiem, kmotrze Stanisławie.
Okna zamknięto.
Tymczasem straszny z pozoru pachoł, z rohatynąrohatyna (z czes.) --- rodzaj włóczni. zębatą w ręku, wiodący Jura ,,pod hareszt", nachylił się doń i mówił
płaczliwie:
--- Matula dobrodziejka srodze się zmartwi... oj!
--- Znasz matkę? --- zapytał tamten zdziwiony.
--- Co nie mam znać. Tociemtociem --- toć jestem; przecież jestem. wychowanek nieboszczyka Zawiślaka, tatula waszego. Panisko mnie nie poznał? Frącek
Chrzan jestem.
--- Zmieniło cię przebranie. Ale to i lepiej, żeś miejski.
--- To się wie. Klucznik mój krewniak --- głodu panisko nie
dozna...
--- Bóg ci zapłać, Frącku.
--- A u matuli jutro będę...
--- Bądź. Ale prawdy jej nie mów. Powiedz, że mnie magnat
jeden wywiózł --- robotę dał pilną...
--- Stać! --- rozległ się w tej chwili grzmiący głos dowódcy.
Frącek minę groźną przybrał i rohatyną wojowniczo potrząsnął. Straż, wlokąca się krętym i ciemnym zaułkiem, zatrzymała się w miejscu.
Więźniów wprowadzono do Wieży Marszałkowskiej.
Nie była zaś wówczas Wieża Marszałkowska niczym innym, jeno Wieżą Okrągłą, na załomie muru obronnego od
strony Wisły stojącą.
IV. Basia
Imć pan Balcer aliasalias (łac.) --- inaczej. Baltazar Szeliga od półrocza już przeszło poza domem przebywał. Trzymały go w cudzych krajach
sprawy handlu, który przez lat trzydzieści z pożytkiem dla
siebie i miasta swego prowadził.
Szeliga był to mąż ,,uczony, pokaźny i rozgłośny" (honestus,
spectabilis, famatus). Obyczajem ówczesnym pisał się Sheliga
albo Scheliga. Handel odziedziczył po ojcu, dzielił go zaś
z bratem Janem. Ten ostatni, że był zdrowia słabego, więcej ksiąg się pilnował niż łokcia. Do trzech epitetów wymienionych dodało mu to jeszcze czwarty: illustrisillustris (łac.) --- oświecony..
Balcerowi temperament i peregrynacjeperegrynacja --- podróż. częste nie pozwalały
urzędów magistrackich sprawować. Natomiast Jan oddał się
im niepodzielnie. W r. 1607 widzimy go w kole ławniczym:
za burmistrzostwa Mikołaja Majerana, a podskarbiostwa Stanisława Baryczki. W 1617 jest już rajcą i szafarzem. We dwa lata później osiąga godność najwyższą, obierają go bowiem ,,prokonsulem", czyli burmistrzem.
Szeligowie kupczyli bławatami. Pod krótkim tym określeniem rozumieć trzeba sferę niezmiernie rozległą. Należało do
niej wszystko, co w wieku owym mianem ,,kupi tkanej" oznaczano. A także wszelkie rodzaje sukien i płótna przeróżne.
Mieli oni kram najpokaźniejszy w Ratuszu; mieli drugi przy
ulicy Grodzkiej. Składy ich wielkie i zawsze pełne mieściły się w kamienicy Balcera w Rynku. Liczono Szeligów do mieszczan najzamożniejszych, do patrycjatu Starej Warszawy.
Prócz dwóch braci była jeszcze siostra. Od obu starsza i już
niemal sędziwa, w panieństwie pobożnego żywota dokończała. Eufemia było jej na imię; Ofką ją nazywano.
,,Ciocia Ofka", choć z pozoru praktykom religijnym całkowicie oddana, a przy tym przez pół ciemna i jak wianek zeszłoroczny wyschnięta, miała jednak głowę w rodzinie najtęższą. Miała też podobno i największe kapitały. W ogóle głos
jej w rodzinnym trybunale Szeligów ważył najwięcej.
Jan był bezżennikiembezżennik --- stary kawaler., Balcer zaś wcześnie owdowiał. Ofka
mieszkała przy ostatnim, matkując jedynaczce jego Basi.
W domu wdowca zwyczaje panowały patriarchalne. Z cnót potocznych najbujniej w nim kwitły: pobożność i pracowitość. O tej ostatniej powiedzieć by można, że była niemiecka. Co prawda, nie to jedno tylko niemieckością tam trąciło --- ale czyż mogło być inaczej?...
Szeligowie drzew genealogicznych nie rysowali, rodzinne
zaś ich tradycje nie sięgały dalej nad cztery do pięciu pokoleń. Znaczy to niewiele więcej nad jedno stulecie. A tymczasem, któż wie, czy po gałązkach rodowych na dół się opuszczając nie znalazłoby się korzenia tkwiącego w ziemi --- niemazowieckiejczy po gałązkach rodowych (...) nie znalazłoby się korzenia tkwiącego w ziemi niemazowieckiej --- o przypadek ten zresztą nie było podówczas trudno. Zdarzyć on się mógł większości rodów mieszczańskich. Skądże bo one wyrosły, jeśli nie z płonek [płonka: gałązka, szczep; red. WL] obcych, głównie i przede wszystkim niemieckich? Jak do niedawna jeszcze kupiec i Żyd, tak przy narodzinach mieszczaństwa naszego kupiec i Niemiec znaczyli jedno. A w miejscu tym znów wraca pytanie: czyż mogło być inaczej? Tak jest, czyż mogło być inaczej tam, gdzie w narodzie widziano dwa tylko rodzaje ludzi: rycerza i kmiecia? Ściślej mówiąc, człowieka widziano tylko w rycerzu, czyli szlachcicu. Kmieć był dla rycerza tłem, podścieliskiem, oprawą. Znoszono go, boć i najpiękniejszy kwiat nie obejdzie się bez nawozu.
Na mieszczanina po prostu miejsca nie było. Przyszedł on z Niemiec i był Niemcem. I nie tylko był, ale być musiał. Przed swoimi prawną postawiono tu zagrodę. Cóż za dziw przeto, że w złotej księdze mieszczaństwa Starej Warszawy tak gęsto błyszczą nazwiska niemieckie! Cóż za dziw, że się tam co krok spotyka: Ginterów, Mejerów, Bucholców, Gissów, Wittów, Withoffów, Fuggerów, Sztyców, Kleinpoldów, Fiszerów, Szlichtyngów, Plumhoffów, Zajdliców, Landsbergów, Mincerów, Knabów i Szulcendorfów!
Mieszczaństwo nasze to spław wielu metali. Spław ścisły i do rozbioru
trudny. Metale owe do jednego tygla rzucone wrą, pryskają i skwierczą, ale gdy już ostygły, jednolita powstaje z nich masa.
Nie na Niemcach bowiem domieszki się kończą. Przerzucamy kronikę
Starej Warszawy z XVI i XVII stulecia i wychylają się z niej do
nas ludzie wszelakiej narodowości. Są tam Włosi: Zappio, Bandinelli, Gianotti, Mokollini, Mariani; są Francuzi: Szerzant (pisownia współczesna), Sakres, Chevalier; są Ormianie: Minasowicz, Augustynowicz; jest Holender: Horlemes; są Szkoci: Czamer, Czorn, Lermunt. Ostatni zresztą bawi tylko gościną.
Wszystkie te nazwiska wzięte są z najwybitniejszych. Nosiła je magistratura, kupiectwo wyższe, właściciele domów w mieście i folwarków poza miastem. W żadnym też dziale nazwiska te nie wyczerpują listy. Łańcuch ich, zwłaszcza z ogniwami niemieckimi, dwakroć jeszcze dłuższym można by uczynić.
Na oceanie tym zjawiają się jako rari nantes [rari nantes (łac): nieliczni pływający; nieliczni ocaleńcy; por. Wergiliusz, Eneida I, 118; red. WL]: Baryczkowie, Falkiewicze, Długosze, Drewnowie, Wolscy, Łukaszewicze, Rembowicze, Wilki, Mrozy itd. Nieliczni, ale krzepcy, trzymają się na powierzchni. Potem zastęp ten zwiększa się; nigdy jednak przewagi liczebnej nie zdobywa.
Zresztą mozaika ta jest tak misternie ułożona i dopasowana, że z pewnej odległości czyni wrażenie obrazu jednolitego. Czas wypełnia i zaciera maleńkie przerwy pomiędzy kamykami i kładzie na wszystkim jednostajną polewę. Po kilku dziesiątkach lat nikt już nie myśli o tym, że szlachetny Marian zwał się niegdyś Marianim, Dzianot Gianottim, Giza Gissem, Liść Leistem itp. Zyskuje na tym harmonia obrazu, a i kamykom krzywda się żadna nie dzieje....
Co się tyczy Szeligów, pewne jest to tylko, że się kilkakrotnie z rodzinami o niemieckim nazwisku koligacili. W kolei
czasów wchodziły do ich domu: Korbówny, Gissówny, Fukierówny. Było to zwyczajne podówczas i nieuniknione. Szlachcianki gardziły mieszczanami, mieszczanie gardzili kmieciównami. O ile więc który z nich nie przywiózł sobie małżonki
z obczyzny, brać ją musiał z ciasnego obrębu Starej lub Nowej
Warszawy. Ale i tu nawet (o wieczna ludzkiej próżności komedio!) rzadko przychodziło do łączenia się dwóch połów jednej całości. Civis Antiquae VarsoviaeCivis Antiquae Varsoviae (łac.) --- obywatel Starej Warszawy. spoglądał z góry na ziomka zamieszkującego Novam Varsoviam
Novam Varsoviam (łac.) --- Nową Warszawę.. Do osobliwości też liczyło się, by przed ołtarzem stawali: oblubieniec z tej strony Bramy Nowomiejskiej, a oblubienica z tamtej.
Z wolna też patrycjat Starej Warszawy przetwarzał się
w jedną wielką rodzinę. Już to byli nie tylko współobywatele,
ale kumowie i powinowaci. Związek też ich odznaczał się niezmierną spoistością. Drzewo genealogiczne jednego bywało
drzewem genealogicznym wszystkichDrzewo genealogiczne jednego bywało drzewem genealogicznym wszystkich --- kto ciekawy, może dziś jeszcze odczytać ryte w marmurze słów tych potwierdzenie. Znajduje je w rynku staromiejskim, na tablicy wmurowanej we front domu ongi baryczkowskiego. Spotka tam powiązane w jednym napisie nazwiska i rody: Baryczków, Marianów, Kulskich, Fukierów, Bartolów i innych. Jak w gąszczy leśnej, konary rodów zaplątują się tak mocno, że drzewa od drzewa nie odróżnisz..
Miała więc w sobie i Basia Szeliżanka niemieckości dziedzicznej sporo. A nie była to niemieckość spokojnych równin Brandenburgii ani zdrzemniętego przy szumie fal Pomorza, ani wreszcie lisich, złowrogich nor pruskich. Wiała od niej poezja Czarnego Lasu i zamków nadreńskich. MinnesingerówMinnesinger (z niem.) --- niem. odpowiednik trubadura; średniowieczny poeta i śpiewak.
najczulsze pieśni widok jej na myśl przywodził.
Była to zaś dopiero jedna istoty tej wybranej połowa.
W drugiej uosabiało się wszystko, co najpiękniejszego posiada Mazowsze.
Basia rozmodlona, z liczkiem bladawym, z oczyma spuszczonymi, z twarzą cieniem długich rzęs omroczoną, przypominała aniołów DüreraDürer, Albrecht (1471--1523) --- malarz niemiecki.. Ale Basię, którą chochlik szesnastu lat rozswawolił, której buzia rumieńcem dziewiczym się oblała, której oczy gorącym promieniem zdrowia i młodości strzeliły, przyrównać wypadało do jagody, do maliny, do róży, do boginki wreszcie słowiańskiej, której śmiech kaskadą pereł rozsypuje się po świeżej, wonnej łące.
Basia należała do tych mieszczek, które w znawcach herbowych podziw i niedowierzanie budzą. ,,Możliweż to --- mówili --- aby z plebejuszowej płonki kwiat taki wystrzelił!" Za wąs się ciągnęli, podśmiewali, oczyma myśl tajoną dopowiadali. ,,A onaż Szeligowa --- zagadywał niejeden --- niewiasta była gładka? A czy była też dworska i krotofilna? A braci szlachty dość u nich bywało? A gamratowaćgamratować --- zalecać się, swawolić. z gospodynią lubili?..."
Z ponęt cielesnych dwie miała Basia najcudniejsze: oczy i włosy. Z ponęt duchowych jedną, która jednak za wiele innych starczyła: słodycz niezmierną rozlaną w twarzy, w mowie, w obejściu się całym. Dziś nazywamy to kobiecością.
Włosy Basi, bardzo długie, bardzo gęste i bardzo miękkie, miały barwę jasnego bursztynu. Nosiła je zwykle rozpuszczone i obrączką złotą opięte. Gdy na włosy te padł promień słońca, zdawały się otaczać głowę nimbusemnimbus (z łac.) --- aureola. świetlanym.
Co się tyczy oczów, były one bardzo duże i bardzo piękne.
Ale byłyż modre, szare czy zielonkawe? Nikt barwy ich nie
znał na pewno. Najpierw dlatego, że barwa mieniła się w tych
oczach nieustannie, jak w opalu; następnie, że rzadko komu
danym było w nie się wpatrywać.
Można było Basię znać długo, a jednak oczu jej ani razu
nie widzieć.
Dziewczyna miała zwyczaj (przez naturę dany lub może
przez ciocię Ofkę podszepnięty), że niemal bezustannie trzymała oczy w ziemię spuszczone i rzęsami długimi zakryte. Na
ulicy, w kościele i w każdym tłumniejszym zebraniu nikt jej
z oczyma podniesionymi nie widywał.
Gdy wyprzedzając sparaliżowaną ciotkę i objuczonego
książkami modlitewnymi pacholika szła (właściwiej byłoby
powiedzieć: płynęła) do Fary, ze złożonymi na piersiach rękami, ze wzrokiem opuszczonym, w toczku z aksamitu błękitnego na jasnych włosach, w przepasce perłowej na czole, w lekkim, białym, całą postać opływającym kwefie, wyglądała jak
cherubin z malowanego okna starej gotyckiej katedry.
W domu, dla swoich, była inną. Złote włosy w warkocz
gruby zaplótłszy, suknię wdziawszy z materii kwiecistej we
dwa różne wzory, na ręce po łokieć obnażone manelimanela (z wł.) --- bransoleta. złotych nakładłszy, a nóżki maleńkie w aksamitnych patynkach uwięziwszy, była już nie po anielsku, ale po kobiecemu piękna i ponętna jak ptak rajski, jak wonny owoc, jak cukierek...
Urabiały ją dwa różne wpływy:
ojca, który jedynaczkę pieścił aż
do ubóstwienia, i ciotki, która mówiła jej wciąż o chrześcijańskiej
pokorze i o ekstazach najwyższych, jakie daje modlitwa. Była
więc Basia: wykwintna w upodobaniach i obsłonek puchowych w
życiu potrzebująca, ale zarazem
gotowa ze wszystkich ponęt świeckich uczynić ofiarę, gdyby od niej
tego w imię religii zażądano. Bywały dnie, w których za przykładem ciotki nie wahała się pod jedwabną koszulką włosiennicy ukrywać kolczastej. Do dziwów to zresztą w owe czasy nie należało.
Ciotka Ofka, jakkolwiek prawie
wcale zmysłami nie żyjąca, miała
wszakże jedną ziemską namiętność, którą siostrzenica od niej
przejęła. Co prawda, było w owej
namiętności tyleż ziemi, co nieba,
stanowiło ją bowiem: zamiłowanie
w muzyce.
Basia grywała na lutni i na klawikordzie, który nazywano podówczas cembalo. Ale spod palców jej nie dobywały się inne pieśni, jak tylko nabożne. Niemal w każde świąteczne popołudnie cała rodzina Szeligów przysłuchiwała się pieśniom tym w zachwycie. Nikogo wszakże skrzydła ekstazy nie unosiły tak wysoko, jak samą grającą i ciotkę.
A nie tylko muzyki wyuczono dziewczynę. Taniec i śpiew również jej obce nie były. Malowała nawet po trosze --- jedwabiami barwnymi na krosnach. Prócz tego mówiła dobrze językiem niemieckim, który był niezbędny, i językiem włoskim, który był modny. Wreszcie znała o tyle łacinę, że mogła była modlić się z książki łacińskiej i rozumieć w książkach polskich łacińskie sentencje.
Piękna, miła, rozumna i bogata, powinna była mieć wielu
zalotników. Nie miała ich jednak. Szkodził jej właśnie nadmiar przymiotów. Był to kwiat zbyt wytworny, aby śmiano
rękę po niego wyciągać. Przy tym za wiele w niej było tego,
co byśmy dziś nazwali ,,idealnością", a w czym podówczas
nie smakowano.
--- To święta... --- mawiali jedni. --- W ramki ją oprawić,
lampką z LoretuLoret --- właśc. Loretto, miasto we Włoszech związane z kultem Matki Boskiej, cel pielgrzymek wiernych katolickich. oświetlić i modlić się do niej --- z daleka...
--- Szeligowie nie dadzą córki mieszczankowi --- twierdzili
inni --- Baryczce chyba albo z Gissów któremu...
--- Będzie, co przeznaczono! --- kończyli starzy. --- Przyjdzie
taki, co dziewkę i wiano zabierze. Byle był nasz --- boć szkoda
bogactw takich za mury wypuszczać...
V. Będzie, co przeznaczono
--- Siniora i sinorinasiniora, sinorina (z wł.) --- pani, panna. pozwolą?...
Jednocześnie z tymi słowami ręka, jedwabnym rękawem
opięta, wykonała ruch od chrzcielnicy do dwóch przeciskających się przez tłum niewiast i wyciągnęła ku nim białe,
opierścienione palce, w wodzie święconej zmaczane.
Właśnie bowiem ręce niewiast ponad głowami tłoczących
się w kruchcie osób wyciągały się w daremnym wysiłku
w stronę marmurowej konchy, wodą ową napełnionej.
Jedna z tych rąk była rączką, druga rączyskiem. Pierwsza,
w złotonitnej półrękawiczce, maleńka, wąska i zakończona
paluszkami o rubinowych paznokietkach, należała widocznie
do młodej i pięknej dziewczyny. Druga, całkowicie z futrzanego mieszka wydobyta, duża, koścista i żółtą, pomarszczoną
skórą obciągnięta, była jedną z tych rąk bezpłciowych, jakie
może mieć równie dobrze mężczyzna, jak niewiasta --- pod
warunkiem, że będą oboje starzy.
Przez chwilę troje tych rąk tkwiło nieruchomo w powietrzu.
Potem rączka zaczepiona wykonała lękliwy ruch wstecz, ręka
zaś zaczepiająca lekko zadrżała. Wreszcie kłopotliwą niepewność przecięło rączysko, które woskowymi palcami dotknęło
najpierw ceremonialnie ręki, a następnie dotknięcie to --- ciepłe jeszcze, rzec by można --- przeniosło pospiesznie na rączkę.
Dopełniwszy tego, wszystkie ręce powróciły do swych właścicieli, przy czym najpowolniej i najniechętniej dopełniła tego
ręka w jedwabnym rękawie.
Działo się to w pewne słoneczne, niedzielne południe, zaraz
jakoś po wyruszeniu sławetnego Balcera Szeligi w drogę.
Zaledwie ręka i rączysko wydostały się z tłoku i przed kościół wyszły, pozdrowiono je słowami:
--- Służby moje waszmościankom oddaję. Niech będzie pochwalony!
Stary Drewno, rajca magistratu, w rozpiętej, suto szamerowanej deliidelia (z tur.) --- długi płaszcz z obszernym kołnierzem, podbity futrem., podpierając się laską o wielkiej złotej gałce, do niewiast przystąpił.
--- Na wieki! --- odrzekły obie głosami cienkimi.
--- Dworsko znalazł się lutnista --- niech go kaci! --- ciągnął
stary, nogami ociężale suwając.
--- Lutnista! --- wyrwało się młodszej, w rodzaju westchnienia razem i zapytania.
Zaraz też zakaszlała, jakby chcąc wrażenie słowa nieumyślnego zatrzeć.
--- Toć widziałem --- powtórzył rajca. --- Giano Baldi, śpiewak dworski, pierwszy lutnista farskiej kapelifarska kapela --- kapela grająca podczas nabożeństw w farze; tu: w katedrze św. Jana.. Schodził właśnie z chóru, gdzie na OffertoriumOffertorium (łac.) --- ofiarowanie; tu: część katolickiej mszy św., ofiarowanie chleba i wina. swe włoskie rulady odśpiewał...
--- Stateczny jakiś kawaler --- zauważyła przez nos druga. ---
Umie starość uszanować...
Znów zakaszlano --- ale tym razem w sposób odmienny.
W parę dni później podagryczny maestromaestro (wł.) --- mistrz., który Basię gry na lutni uczył, poprosił, by go na czas pewien od lekcji zwolniono. Tłumaczył się słabością i potrzebą kuracji, wreszcie
przyrzekł, że przyśle zastępcę.
Zastępcą był Giano.
Do domu bogatego mieszczanina wślizgnął się pokorny,
wpół zgięty i dla Basi prawie że obojętny, a natomiast afektem darzący Ofkę. Przyjęto go z atencją, należną artyście
i dworzaninowi. Atencji okazał się godnym, umiał bowiem
roztoczyć uroki człowieka światowego, popisać się wykształceniem, koligacjami świetnymi i zamożnością.
Ofkę ujął przede wszystkim dewocją wielką --- równą niemal tej, jaką ona praktykowała. Pierwszy jego pokłon, gdy na
lekcję przybywał, skierowany był w stronę obrazów świętych,
którymi ściany mieszczańskiego domu gęsto były zawieszone.
Relikwie nosił i ciotce ich udzielał. Mawiał z nią wiele o Rzymie, papieżu, o cudach, na które sam patrzył lub których doświadczyła jego rodzina. Jednego wieczoru wyznał jej poufnie, że się w każdy piątek biczuje.
Nawiasowo i jakby z niechęcią napomykał o swym bogactwie. Miał w bliskości Rzymu kopalnie marmurów, pod Neapolem winnice, w Wenecji pałac. Gdyby chciał, mógł był używać tytułu conteconte (wł.) --- hrabia.. Do Warszawy sprowadziła go jedynie chęć
poznania Zygmunta, ,,największego artysty pomiędzy królami".
--- Alem rozmiłował się w waszej stolicy --- dodawał ---
i gdyby przeznaczenie chciało...
Nie kończył --- spojrzenie wszakże jego dopowiadało: ,,Już
bym się stąd nie ruszał...".
Ofka była olśniona. Ile razy mistrz z uczennicą duety grywali, przenosiła oczy z jednego na drugie, jakby chciała promienie ich dusz w jedno ognisko zestrzelić.
Oporniejszą od Ofki okazała się inna kobieta w domu Szeligów przebywająca. Była to daleka powinowata, współwychowanka Basi. Uważano ją przez pół za sługę, przez pół za przyjaciółkę. Na imię jej było Dobra albo Dobruchna. Na kamienicy Balcerowej sumkę miała, przez matkę Basi zapisaną; tymczasem, by chleba darmo nie jeść, gospodarzyła w domu
opiekunów. Do gospodarskich zajęć Ofka była za stara, a Basia za piękna.
Dobruchnie wymuskany grajek nie przypadł do smaku. Słuchając pochwał, przez Ofkę wyśpiewywanych, powtarzała:
--- Juraś gładszy... Juraś poczciwszy... Juraś stateczniejszy...
Powtarzała to głośno przy wszystkich, powtarzała też samej
Basi tylko, gdy w komnatce dziewiczej poufnie gwarzyły.
--- Jurasiowi ciotka przekorna... --- mówiła Basia w zamyśleniu.
--- Ciotka nie matka! Zniewolić cię nie może...
--- Ojciec jej słucha i stryjek jej słucha. Wszystkim jest. Alboż nie tak się zawsze dzieje, jak ona zechce?
--- Bo ty się głosu swego wstydasz. Powiedz rezolutnie: chcę Jurasia --- a Juraś twoim będzie.
Zapłoniona buzia dziewczyny kryła się wśród złotych haftów na krośnach rozpiętych. Usta jej milczały.
--- Czyż ci Juraś nad wszystkich nie droższy? --- nalegała
powiernica.
Śliczne oczy szeroko się otwierały, a spojrzenie ich wskroś szybek w ołów oprawnych uciekało daleko. Błądziła wzrokiem po szczytach baszt obronnych, po zaroślach Kępy Polkowskiej, po łąkach i borach zarzecznych, aż wreszcie z ust jej wybiegało westchnienie i odpowiedź cicha:
--- Nie wiem...
Złą było to wróżbą dla młodego Zawiślaka --- gorszą pono
od zakazu bywania, jaki przed półroczem usłyszał. Zakaz spowodowany został nieobecnością gospodarza i ustać miał wraz z jego powrotem; niepewność przeciągnąć się mogła dłużej ---
na zawsze może...
Ze strony Jura zuchwalstwem poniekąd było marzyć o córce Szeligi. Nie brakło jednak racji, które go usprawiedliwiały.
Najpierw --- był młody i miał serce kochliwe. Potem, nieboszczyk rodzic jego z ojcem Basi w przyjaźni żyli serdecznej. Potem jeszcze, sam on szczycił się łaskawością Szeligi, a z jego
córką dzieciństwo całe przeigrał. Nareszcie, choć nie bogacz,
wcale był jednak zamożny.
Zawiślaki, ojciec i syn, liczyli się do pierwszych na całe Mazowsze złotników. Ba, w Krakowie i we Lwowie dobrze ich
wspominano. Roboty starego Zawiślaka dotąd jeszcze
w skarbcach kościelnych napotykać można. Odnalazłyby się
też pewnie i w niejednym rodzie magnackim, który pamiątki
szanuje.
Rodzic Jura fortunę zebrał wielką. Nie zostawił jednak całej synowi. W czasie pamiętnej klęski pożarnej, kiedy kupy
hultajstwa, rzekomo ratując, rozbijały i kradły, zrabowano
mu doszczętnie pracownię i składy zasobne. Rychło też potem
umarł.
Po mistrzu sztuki złotniczej pozostały: dobre imię, dworek
przy ulicy Podwalnej, rola na gruntach Nowej Warszawy i dwie sztaby ,,brantubrant (z niem.) --- kruszec wytopiony z rudy; brant olkuski: srebro z kopalń w Olkuszu. olkuskiego", który srebro oznaczał. Jedynak odziedziczył po nim nadto: pracownię i talent.
I młody Zawiślak tytułem mistrza się zdobił, rodzaj wszakże
tego mistrzostwa był już o wiele od ojcowskiego drobniejszy.
Tak on się miał do niego, jak się ma piosenka do poematu. Jur
uprawiał jedną tylko (najmisterniejszą co prawda) gałąź złotnictwa. Był on, jak nazywano podówczas, ,,ryngmacherem". Monstrancji, kielicha, diademu i stołowej zastawy nie tknął; natomiast kolcekolce (daw.) --- kolczyki., pierścienie, kanakikanak (z tur.) --- naszyjnik., bramkibramka --- ozdoba biżuteryjna na czoło i głowę., manelemanela (z wł.) --- bransoleta., alszbantyalszbant (z niem.) --- naszyjnik, taśma ozdobiona klejnotami a. naszywany klejnotami gorset kobiecy. i wszystko co do stroju, białogłowskiego zwłaszcza należało, wychodziło z jego rąk piękne, pieściwe i tchnieniem artyzmu uduchowione.
Do dworku na Podwalnej (gdzie stara Zawiślakowa, w ciężkim zagłębiona krześle, po dniach całych żywoty świętych, na
przemian z horoskopami astrologów, czytywała) szli magnaci
z miasta i ze wsi zamówienia czynić i gotowe kupować arcydzieła. W rzeczach handlu syn wyręczał się matką, sam bowiem, jak prawdziwy artysta, wstręt czuł do targów wszelkich. W dwóch izbach na dole kilku wyrostków wykończało
grubsze roboty; na pięterku, w niewielkiej, ale światła pełnej
komnatce, pracował Jur, ciszą otoczony i samotnością.
Nie była wszakże samotność owa zupełną. Świetlany obraz
Basi na chwilę stamtąd nie wychodził. Ileż razy młodzieniec
odkładał narzędzia, wzdychał, chcąc powietrzne widziadło
w objęcia pochwycić!...
Basia tymczasem mówiła: ,,Nie wiem...".
VI. Szczerb wypływa
W tej samej chwili, kiedy człowiek z brodą Ajaksa huknął
z potężnych piersi: ,,Węgry, naprzód!" i uzbrojona cudacznie
hałastra z brzękiem i szczękiem rzuciła się w zaułek, Szczerb
oparty silnie o krzepkie deski parkanu doznał nagle wrażenia,
jakby się pod nim otwierała przepaść --- nie u stóp jednak,
lecz pod plecymaplecyma --- dziś popr.: plecami....
Zabierał się właśnie do ostatecznego rozbicia klepek tej
beczki żywej, która na krótkich nóżkach przed nim skakała,
drażniąc go i wyzywając, gdy plecy jego straciły raptem
punkt oparcia i zdążywszy zaledwie krzyknąć: ,,Jezu Nazareński!", w przepaść ową runął.
W jednej chwili: krew, sztylety, zaułek, światło księżyca
i ostrza halabard zniknęły mu sprzed oczu, jakby je zdmuchnięto.
Potoczył się kilkanaście kroków w tył i upadł --- szczęściem
na coś miękkiego, co wyziewało zapach rezedy i goździków.
Gdy padał, zdało mu się, że gdzieś w pobliżu krzyknięto:
,,ach!" i ,,och!". Były to dwa różne wykrzykniki i dwa różne
głosy, łączyła je wszakże ta wspólność, że wybiegły oba
z piersi niewieścich, młodych i wzruszonych.
Młodzieniec, nie bez trudności dźwignąwszy się, pełnym
zdziwienia wzrokiem potoczył dokoła.
Ciemno tu było i cicho. Z dala tylko dochodził hałas straży
uprowadzającej więźniów. Grubych cieni nie rozpraszało
światło księżyca, ile że chmurami on zaszedł, a skąpych jego
blasków ściana wysoka nie przepuszczała.
Zapach kwiatów i przyjemna świeżość powietrza kazały
domyślać się Szczerbowi, że jest w ogrodzie. Jakoż jął rozeznawać niepewne, rozpływające się sylwety drzew, małe kręgi klombów i plamy białe, które pewnie były posągami.
Naraz jedna z tych plam posągowych poruszyła się z miejsca i w stronę młodzieńca nadpłynęła.
--- Pan Jur? --- ozwał się głos pytający a niewymownie słodki. --- Pan Juraś?...
Młodzieniec wyprostował się i rękę uniósł do czapki, której
jednak na miejscu zwykłym nie było.
--- Szczerb jestem --- dobitnie oświadczył. --- Bolko mi na
imię.
,,Ach!" i ,,och!" rozległo się ponownie, w odmiennej wszakże tonacji. Jednocześnie plama biała wróciła na dawne miejsce, gdzie złączyła się z inną, tkwiącą tam dotąd nieruchomo.
I zaraz szybko obie te plamy, jakby od ziemi oderwane, jęły
chwiać się i w górę unosić...
Szczerba, któremu wino, walka i osłabienie zamęt w głowie
sprawiały, wszystko to bawić poczynało.
Pod boki się ujął, nogi rozstawił i wąsa do góry podciągnął.
--- Anielskie wy figury czy też duszyczki czyśćcowe! --- rezolutnie zawołał --- czymkolwiek jesteście, samego mię nie rzucajcie! Jur nie jestem, alem Jura amicusamicus (łac.) --- przyjaciel.. Prawdę wyznałem, łaska mi się należy. Jeślim w niewoli waszej, niechże to nie będzie jasyr tatarski, a jeślim wam niepotrzebny, na wolność mię puśćcie...
--- Akurat! Żeby waćpana straż marszałkowska capnęła! ---
ozwał się głos z wysokości.
Młodzian przeszedł w ton lamentacyjny.
--- Mamże więc żyć samotny jak pelikan w puszczy? Mamże kwiatami się karmić jak nieboszczyk Nabuchodonozor? Mamże rosę nocną mieć za napój jak pliszka i skowronek?
--- Krzywda się waćpanu nie stanie! --- uspokoił go ten sam
głos, co przedtem.
Szczerb rozczulać się jąłjąć --- zacząć..
--- Nimfy lekkostope! --- zawodził --- syreny słodkośpiewne, panienki... o! paa... nien... ki...
W tej chwili pociemniało mu w oczach i w całym sobie osłabienie uczuł wielkie. Wyciągnął ręce i kroków kilka postąpił, szukając oparcia. Napotkawszy drzwi jakieś otwarte, rzucił się w nie ruchem instynktownym. Zaraz też padł, tracąc przytomność...
Gdy po długim letargu oczy rozemknął, zdało mu się, że już
jest do innego świata przeniesiony.
Było mu dobrze, miękko, wonno. Pławił się w osobliwej atmosferze, zielono-złotej, ruchomymi światłami tu i owdzie
roziskrzonej. Nad głową jego bujały się banie różnokolorowe,
na złotych łańcuszkach wiszące. Gdyby nie łańcuszki owe,
wziąłby je pewno za planety. Dokoła unosiły się zapachy. Powietrze drżało dźwiękami subtelnymi, niby dzwoneczków kryształowych dzwonieniem.
Przymknął oczy, poddając się wrażeniom rozkosznym. Było
mu zresztą tak, jakby spoczywał na chmurach. Nie czuł ciężaru własnego ciała i nie czuł, by z czymś materialnym pozostawał w zetknięciu.
Jeśli zaś był jeszcze człowiekiem, to pozornie tylko i symbolicznie. Jego głowa nie była głową, jego ręce nie były rękami. Dowodem to, że ani w jednym, ani w drugim władzy
nie czuł najmniejszej.
Zmieniło się jednak położenie, gdy po pewnym czasie oczy
powtórnie otworzył. Poznał wówczas, że znajduje się po prostu w altanie, która była na kształt kiosku wschodniego urządzona. Światło zielone pochodziło od gąszczy powojów, które
miejsce ścian zastępowały. Rolę dzwonków kryształowych
pełniły wróble i jaskółki. Zapach wydobywał się z kwiatów
dokoła rosnących. Planety były lampami.
Poznał wreszcie, że nie na chmurach leży, ale na pierzynie
i że członki jego nie są symbolami, ale członkami najrzeczywistszymi. Stwierdzała to dostatecznie okoliczność, że każdy
z nich prawie srodze go bolał. Rzeczywistość ta jednak wydała mu się równie cudowną, jak poprzednie urojenie. Umysł jego mgły jeszcze mroczyły i wypadków poprzedniej nocy nie
pamiętał. Chwila obecna następowała dlań bezpośrednio po
bytności u imć pana Agły, w lochu pod Ratuszem.
Z wysiłkiem niezmiernym wykręcił głowę i w bok spojrzał.
Stał przy nim stoliczek turecki, niziuchny, masą perłową wykładany. Na stoliczku znajdowała się misa pełna wody, dzban
srebrny, takież kubki oraz kilka mniejszych i większych słoików. Leżały też szmaty płócienne, kształt bandaży mające.
Zdobył się na nowy wysiłek i rękę w stronę stoliczka wyciągnął.
W tej chwili tuż ponad głową jego dały się słyszeć po raz
trzeci dwa znane mu głosy: ,,ach!" i ,,och!". Tym razem głosy
te były westchnieniami. Zdawały się one mówić: ,,Chwałaż Ci,
Boże!...".
W kierunku głosów tych zwrócił spojrzenie i... zadrżał.
Zadrżał nie z trwogi, lecz z zachwytu. Wśród białych i białoróżowych kielichów powoju przeświecało gwiazd świetnych
czworo. Dwie gwiazdy były ciemne, dwie modre. Turkusów
para, rzekłbyś, i para czarnych brylantów.
Junak opanował wzruszenie i wzrokowi swemu wyraz miłosny a błagalny razem nadał.
--- Duchy opiekuńcze! --- słabym rzekł głosem. --- Jeśli w raju jestem, nie skazujcież mię na pragnienie piekielne! Cóż mi
stąd bowiem, że dzban zacny widzę przed sobą, skoro sięgnąć
doń nie mogę...
Gwiazdy znikły.
Ale nie upłynęło ,,Zdrowaś Maria", gdy jedna ich para (ta,
która od czarnych brylantów świetność swą brała) pojawiła się u wejścia do altanki. Należała ona do niewiasty młodej i żywej. Po tej właśnie żywości, w ruchach ujawnionej, młodość się poznawało, lica bowiem zakrywała, w całości niemal, chustą o barwach jaskrawych. Zresztą strojący ją a dość skromny giermaczekgiermaczek (z tur.) --- długa suknia wierzchnia; element stroju męskiego do XVII w. z szarego muchajerumuchajer (z tur.) --- tkanina z wełny. nie ujawniał ani bogactw, ani wytworności.
Podeszła szybkim krokiem do ławy darniowej, na której
spoczywał Szczerb, pierzynami obłożony, i w milczeniu wina
mu nalała.
Młodzian chciał unieść się, aby ją po kawalersku pozdrowić,
ale mocy mu zabrakło. Oczy tylko w górę wzniósł i rzekł tym
samym co wprzód tonem:
--- Duszo niebiańska, przyjm chęci za uczynek. Chęci zaś
moje są, aby ci hołd złożyć i wargami obuwia twego dotknąć...
Na to zaś ona:
--- Daj waszmość pokój oracjom. Nie nakarmią cię ani napoją. Ranom też twoim niewielka pomoc z nich będzie. Nie
w raju jesteś ani do duszy przemawiasz.
Oczy Szczerba przybrały wyraz ciekawości niezmiernej.
--- Gdzieżem jest przeto --- zapytał --- i skąd się tutaj
wziąłem?
Nieznajoma ręką kubek wskazała.
--- Pij waszmość wprzódy --- potem usłyszysz...
Młodzieniec usłuchał. Wino gładko mu przeszło przez gardło. A musiał to być trunek szlachetny, bo wpływ jego wnet
czuł na sobie. Oprzytomniał i poweselał. Od razu też wróciła
mu pamięć nocy wczorajszej...
--- Bóg zapłać! --- wyrzekł, wierzchem dłoni wąsy ocierając. --- Jeśli to nie raj, tedy z pewnością sławetnego Szeligi
gospoda. A dalibóg, prawieć to jedno...
--- Myślałam --- wtrąciła kobieta --- że tylko Włochy słodkie słowa prawić umieją. Widzę, że przylgłoprzylgło --- dziś popr.: przylgnęło. to już i do naszych...
--- Ponoć w tym domu słodyczom włoskim nie krzywi...
Czarne oczy zabłysły niecierpliwością.
--- Jak to waszmość rozumiesz? --- spytała żywo nieznajoma.
Szczerbowi wróciła fantazja.
--- Rozumiem po prostu --- rzekł z dziwacznym nieco uśmiechem. --- Córka szlachetnego Szeligi w grajku od Fary zakochana!
Kobieta rzuciła się gwałtownie, poruszeniem tym połowę
twarzy odkrywając. Młodzieniec dojrzał przy tej okazji, że
była świeża i urodziwa, jeno śladami ospy tu i owdzie naznaczona.
--- Kłamstwo to jest! --- wykrzyknęła. --- Kłamstwo i kalumnia! Krewniaczką Basi jestem i powiernicą, wiem przeto, co
ma w sercu. O Włocha tyle stoi, co o łątkęłątka --- lalka. z jasełek!
--- Ale lutni jego lubi słuchać... Ale przed serenadą do alkierza nie ucieka...
--- To i cóż! Ja lubię organy u Augustianów, a organista
dla mnie niczym!
Szczerba argument ten pokonał. Zamilkł i w milczeniu wąsy
jął nastrzępiać. Nagle uczuł między żebrami ból dojmujący.
Syknął i ręką za bok się chwycił.
--- Przeklętnik! --- zamruczał. --- Cal głębiej, a serca by sięgnął. A i bez tego krew mógł był wytoczyć. Cóż to jest jednak? Bandaż?
Dopiero teraz pod palcami poczuł, że ma kaftan przecięty
i ranę obandażowaną.
--- A! --- westchnął i wzrok w licach kobiety zatopił.
Oczy jego najpierw dziwiły się i pytały, następnie wzruszeniem i miłością zabłysły.
--- I znowu wątpić muszę, czym na ziemi, czy w raju? ---
rzekł półgłosem. --- I tegom również niepewny, czy białogłowa
przy mnie, czy anioł?
Kobieta zaśmiała się i chustkę z twarzy odrzuciła.
--- Raz więc nareszcie pozbądź się waszmość swych wątpień! --- wesoło rzekła. --- Alboż anioły bywają tak szpetne! Rzekłam, żem Basi krewniaczka; teraz dodaję, że Kalinowska jestem z ojca, a na imię mi Dobra.
--- I to waszmościanka ranę mi opatrzyłaś?
--- A któż by? U nas, prócz kulawego stróża przy składach,
mężczyzny ani poświecić.
--- I potrafiłaś wstyd białogłowski przemóc?
--- Miałamże dla wstydu pozwolić, by waszmości krew
uszła? I tak niemałoś jej postradałniemałoś (...) postradał --- konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika: niemało postradałeś; niemało straciłeś..
--- Któż waszmościankę z rannymi obchodzić się nauczył?
--- Nieboszczyk rodzic mój, który umiejętność tę z jasyru
tatarskiego przywiózł. Zwykł on był mawiać, że niewiasta,
choćby najmłodsza, matką dla mężczyzny być winna...
--- I waszmościanka do nauki jego stosujesz się?
--- Rada bym...
Młodzieniec zamilkł i tylko brwi ściągał, a wąsa coraz wyżej zadzierał...
--- No, no! --- pod nosem mruczał --- jakem Szczerb!... No,
no!...
Raptem zasępił się.
--- A Jur? --- głosem niespokojnym spytał.
Dobruchna w odpowiedzi rozsunęła nad głową jego powoje
i wskazała w oddaleniu wystający ponad dachy kamieniczne
ostry szczyt wieży. Rysował się on twardo i wyraźnie i na
kształt wielkiej iglicy zdawał się przeszywać nisko płynące
chmury.
Szczerb zrozumiał i w większy jeszcze wpadł smutek.
--- A tamci? --- podjął.
--- Z nim razem.
Z kolei powiódł wzrokiem pytającym dokoła siebie i po sobie i dodał ciszej:
--- A... ja?
--- Waszmość, jako przyjaciel Jurasia, dostałeś się do jego
przyjaciół. Otwarłyśmy furtkę od uliczki, aby wpuścić was
obu; drugi jednak już do niej nie zdążył...
--- Waszmościanka wolałabyś pewnie, żebym to ja był tym
drugim...
--- Z uwagi na Basię, tak. Waszmości nie znałam, byłeś mi
przeto obojętny.
--- Podoba mi się ta szczerość. Zresztą nic jeszcze straconego. Ja się wnet usunę, a moje miejsce Jur zajmie --- gdy
już wieżę odsiedzi.
--- Gadasz waszmość faramuszki. Ani Juraś tu nie wejdzie
przed powrotem pana Balcera, ani też odwrót waszmości nie
będzie tak prędkim, jak mniemasz.
--- Wyjdę dziś jeszcze...
--- Daj Boże pojutrze...
--- Wyjdę zaraz.
--- Nie puszczę.
--- Ba! Mogę nie pytać o pozwolenie!
--- Furta zamknięta, parkan wysoki, a marszałkowscy węszą w uliczce.
--- Więc to niewola?
--- Zgadłeś waszmość.
--- Ha, ha, ha! I dopókiż trwać będzie?
--- Dopóki się rana nie zagoi.
--- Do rany cyrulikacyrulik --- daw. osoba wykonująca drobniejsze zabiegi medyczne i pielęgnacyjne (w tym m.in. golenie). wziąć można.
--- A ,,artykuły marszałkowskie"?
--- Ho, ho! I w tym waszmościankaś biegław tym waszmościankaś biegła --- w tym jesteś waszmościanka biegła; być biegłym w czymś: znać się na czymś dobrze.?...
--- Stryjek mój consulconsul (łac.) --- radny miejski., a chrzestny ojciec advocatusadvocatus (łac.) --- adwokat, prawnik; tu: wójt.. Wiem,
że cyrulik, który opatruje rannego, donieść ma o nim marszałkowi pod winą czternastu grzywien.
--- Prawda. Więc będę siedział. Ale skąd waszmościance
miłosierdzie takie nade mną?
--- Trochę nieba chcę sobie kupić. Ksiądz Skarga do pielęgnowania rannych nawołuje i nagrody wielkie przyrzeka. Spróbować nie wadzi.
--- Tym bardziej że bez cyrulika i inna cnota chrześcijańska
wejść tu może w praktykę...
--- Jaka?
--- Ta, która na ,,grzebaniu zmarłych" polega.
--- Te, te, te!... Rana waszmości wierzchnia jest; żelazo do
kości nawet nie doszło. Na upływie krwi się skończy. Znam
się na tym. Prócz tej jednej rany są tylko sińce, zdrapania ---
no i dziury w żupanie...
Zaśmieli się oboje.
--- Teraz waszmości opuszczę --- rzekła po chwili Dobruchna. --- Inni na mnie czekają. Spokojnie leżeć doradzam i każę.
W tym dzbanie znajdziesz waszmość wino, a w tamtym wodę
kryniczną. W większych słoikach są sorbety, w tym zaś maleńkim balsam cudowny, który goi rany najzawziętsze. Z bandażowaniem zaczekać proszę do mego powrotu.
Skinęła lekko głową i znikła.
Szczerb patrzał długo na słoneczny otwór altany, gdzie mu
przed zniknięciem postać jej w pełnym świetle zabłysła ---
i tęsknością serce mu zapłonęło. Aby tęskność zwalczyć, sięgnął po wino. Drugi kubek poszedł gładziej jeszcze od pierwszego. Ale okazało się, że gdy tamten miał moc orzeźwiania,
tego wpływ był wręcz przeciwny. Młodzieniec doznał wrażenia, jakby pierzyna pod nim rozstępować się jęła, trawy się
rozpływały, on zaś sam zapadał w przepaść jakąś miękką, ciepłą, puchową... Poty nań wystąpiły --- zasnął.
Obudził go promień słońca, który, znalazłszy szczelinę pomiędzy powojami, w same oczy mu świecił. Promień był czerwonawy, co wskazywało, że słońce zachodu już bliskie.
--- Uuuu! --- zawołał, przeciągając się z lubością. --- Smacznyż to był sen!...
W tejże chwili spojrzenie jego na stolik padło.
--- Oooo! --- zaśpiewał. --- Pono przebudzenie smaczniejsze
jeszcze!...
Na stoliczku stały farfurkifarfurki (z tur.) --- talerze fajansowe. jedzenia pełne. Był tam ptak
jakiś pieczony; był sos żółty, tak gęsty, że łyżka w nim tkwiła jak w maśle; były owoce na sposób włoski w cukrze osmażane; było wreszcie ciasto, taką masą szafranu zaprawne, że
z daleka powonienie drażniło.
W nagłym napadzie wilczego apetytu rzucił się młodzian
na przysmaki owe i nie upłynęło minut pięć, jak wszystko
zmiótł do szczętu.
Zaledwie usta otarł i odetchnął, zjawiła się Dobruchna.
Mniej była śmiała niż rano i do mówienia nie tak ochotna.
Przyniosła dzban wody świeżej i potrzebę opatrzenia rany
przypomniała.
Szczerbowi wraz z siłami powróciła kawalerskość.
--- Ależ ja nie pozwolę --- bronił się --- byś waszmościanka tyle się dla mnie trudziła...
Ona jednak w milczeniu, z uśmiechem łagodnym i uprzejmą
stanowczością, pełniła swe dzieło. Wodę ze dzbana na misę
wylała, bandaż świeży rozwinęła, słoiczek z balsamem otwarła. Potem, na ziemi przykląkłszy i rozchyliwszy kaftan, który
był rozmyślnie na całą długość przecięty, dawny opatrunek
zdejmować jęła.
Na wszystkie zaś przekładania jedną miała odpowiedź:
--- Tak trzeba...
Tym razem, protestów zaniechawszy, pomagał jej i sam
Szczerb. Opatrunek rychło ukończono.
Na podziękowanie chciał młodzian dobrodziejce swej końce
palców ucałować, ale umknięto mu ich zręcznie.
Dobruchna z pośpiechem zgarniała do koszyka naczynia,
uprzątnęła stolik i wodę rozlaną wycierała. Ruchy jej były zakłopotane jakieś i niezręczne, jakby mieszało ją spojrzenie
Szczerba, nieustannie za nią chodzące.
Opuszczając altanę, już w progu rzekła:
--- A może waszmość żądasz, by kogo z rodziny o wypadku
powiadomić?...
Szczerb uniósł się na posłaniu i gorzko zaśmiał.
--- Bóg zapłać! Dość oni szczęśliwi, bym ich potrzebował
nową obdarzać pociechą!...
--- Pociechą? --- powtórzyła ze zdziwieniem Dobra.
--- Toć miesiąca nie ma, jak rodzic mój gody ślubne pani
duszce sprawił. Słodyczy im nie braknie...
--- A! Dostałeś waść macochę?...
--- Wężam jadowitego dostał!
Nasrożył się przy tych słowach, wąsa w dół pociągnął i zębami go przygryzł.
--- Gdyby jejmości rzeknięto --- dodał po chwili --- ,,pasierb
twój ranę otrzymał", spytałaby niechybnie: ,,a czy aby nóż
był zatruty?...".
--- A! --- westchnęła Dobruchna i oczy dotąd spuszczone na
młodzieńca podniosła.
On już jednak tego, co spojrzenie ich wyrażało, wyczytać
nie mógł. Altanę cienie zaległy głębokie; duszę zaś Szczerba
osiadła głębsza od nich zaduma.
Gdy się z niej ocknął, już nikogo przy nim nie było.
Nazajutrz powtórzyło się wszystko tąż samą koleją. Po przebudzeniu znalazł młodzian pod ręką sute śniadanie i dzban
niepróżny. Podjadłszy i podpiwszy, uczuł się już o tyle silnym,
że wstał i odzież na sobie jako tako uładziwszy na ogród
wyjść się zabierał. W tejże chwili jednak zawołano nań przez
powoje:
--- Krokiem waszmość ruszać się nie waż! Marszałkowscy
szpiegują dokoła, a na dziardyndziardyn (z wł.) --- ogród. nasz z dwóch baszt widok
otwarty. Do wieczora przechadzkę zostaw...
--- A cóż ja nieszczęsny robić tu będę? --- jęknął.
Odpowiedzi nie było.
Około południa zjawiła się Dobra z obiadem. Bez chustki
przyszła, w odzieży strojniejszej i z żółtą różą w czarnych jak
smoła włosach.
Szczerb z prośbą wystąpił, by z nim posiłek podzieliła.
Wzdragała się długo, wreszcie zgodziła się wypić wina trochę
i zjeść ciasta słodkiego kawałek.
Jedząc, rozmawiali.
Najpierw młodzieniec zadał kilka pytań dotyczących Basi
i jej serca. Na te pytania odrzekła tak:
--- Serce dziewki szesnastoletniej (bo naszej Baśce idzie dopiero na siedemnasty) tajemnicą jest dla wszystkich, a głównie dla niej samej. Czy w tym sercu mieszka Juraś, na to bym
nie przysięgła, ale że nie ma tam Dziana, ręczę. Co do mnie,
z duszy całej pragnę, abym jako druhna swej krewniaczki
młodego Zawiślaka przed ołtarz powiodła...
--- Jeśli jednak Jur jest jej obojętny?... --- wtrącił Szczerb.
--- Obojętny nie jest. Lubi go. Nieraz pragnęłaby zobaczyć
się z nim i zabawić. Gdy owej nocy dostrzegła z belwederku
godzące w niego żelazo, omal nie zemdlała. Przyszedłszy do
zmysłów, biec chciała w zaułek i piersią go swą zastawić...
Z kolei przeszli do wynurzeń osobistych.
Dobra opowiedziała sieroctwo swoje. Chleb, którym ją karmiono w domu krewnych, omaszczony był suto, a jednak
gorzki. Raziła ją dewocja Ofki i oschłość stryjka Jana, dokuczały czasami rozpieszczonej Basi kaprysy. Najznośniejszy był
jeszcze stryjek Balcer, ale ten właśnie, jak na złość, niemal
ciągle poza domem przebywał.
Mimochodem napomknęła o sumce, jaką ma u Szeligów. Nie
było tego wiele, ale i nie było mało: dwieście czerwonych złotych z procentami...
--- Dwieście czerwieńców! --- zawołał Szczerb. --- To tyleż
właśnie, ilem dostał od tatusia, by mu się więcej na oczy nie
pokazywać!
Dziewczyna westchnęła.
--- Pewno rodzeństwo waszmość masz liczne? --- spytała.
--- Jeden jestem jak palec. Ale i jednego czasem zanadto!
Dało się słyszeć długie westchnienie.
Młodzian w odpowiedzi zrobił taką minę, jakby drwił z całego świata --- od siebie samego poczynając.
--- O owych czerwieńcach --- z fantazją dodał --- historia
jest taka. Podzieliłem je na trzy garście. Pierwszą garść przepiłem; drugą przepijam; trzecią przepiję. Bibi, bibo, bibambibi, bibo, bibam (łac.) --- piłem, piję, będę pił..
--- A potem co? --- z trwogą zapytała Dobra.
--- Potem będzie, co zawsze na końcu bywa, a co również
było i na początku. Na początku zaś było --- nic.
--- Na początku było słowo --- poprawiła dziewczyna.
--- Mówię: nic, i swego nie cofam. Nic rodzi nic i kończy
się niczym. Clarum estclarum est (łac.) --- to jasne..
Dobruchna obruszyła się...
--- Ech! Gadasz waść brzydko --- jak socynianinsocynianin --- arianin, zwolennik nauki Fausta Socyna (1539--1604)....
--- Jak syconianin raczej --- miód bowiem sycony czczę
nade wszystko.
--- Nie chcę słuchać herezyj takich!... Odchodzę!
Więc junak dał pokój żartom i gniewną dziewczynę przepraszać jął. Bez trudności zresztą zgoda między nimi wróciła.
Dni takich upłynęło jeszcze dwa. Rana pod balsamem i bandażami cudownie się goiła; sińce barwy nabierały żółtawej,
a po zadrapaniach ślad nawet ginął. Jedzenia dobrego było
zawsze w bród, wina takoż. Młodzieńcowi niewola wcale się
nie przykrzyła, pomimo że dopiero z zapadnięciem zmroku
z kryjówki mógł wychodzić.
Basia przez cały ten czas nie pokazała się w ogrodzie ni
razu.
Nareszcie trzeciego dnia, a czwartego wieczoru (który bezksiężycowy był i ciemny), strażniczka oświadczyła więźniowi
swemu, że mu wolność powraca. Podziękował, bez nadmiaru
jednak radości. Ona również cieszyć się tym zbytecznie nie
zdawała.
Otworzono z klucza i ryglów furtę zamczystą. Dobruchna
wyjrzała w zaułek. Nic podejrzanego nie dostrzegłszy, rzekła:
--- Można...
Wówczas Szczerb, zwyczajem ówczesnym, czapkę zdjął,
dłoń nią okrył i okrytą dziewczynie podał. Ona ruchem wstydliwym i ostrożnym położyła na niej swą rączkę. Młodzieniec
rączkę tę do ust podniósł i ucałował, a potem i do piersi przycisnął.
--- Do zobaczenia! --- rzekł.
--- Rychłego... --- szepnęła ona.
Furta zamknęła się.
Szczerb unosił z sobą różę żółtą, podobną do tej, którą
dziewczyna we włosach miała.
Może to nawet była ta sama róża...
VII. Sieć dla muchy
--- ,,...Aby żaden nie ważył się w miastach, na zjazdach
publicznych, po przedmieściach i w okolicznościach jego
i na każdym innym miejscu pod rezydencją naszą z rusznicami, z czekanami --- słysz waść: z czekanami! --- z kilofami,
z broniami niezwyczajnymi chodzić, a kto by się tego ważył:
przez urząd marszałkowski ma być czternastą grzywien karany ex delatione cuiusvisex delatione cuiusvis (łac.) --- z czyjegokolwiek oskarżenia.".
Czytający odsapnął i dobytą z zanadrza chustką załzawione
oczy otarł.
I znów na ceglanej posadzce zadźwiękłozadźwiękło --- dziś popr. zadźwięczało. podkute obuwie
Jura, który szczupłą celę wieżową z końca w koniec szybkimi
przemierzał krokami.
--- A dalej co? --- po małej przerwie zapytał.
--- Patientiapatientia (łac.) --- cierpliwość. --- zaśpiewał tamten przez nos. Sięgnął pod zydel i z kufla glinianego z cynową nakrywą tęgi łyk piwa pociągnął. Zaraz potem, nos czerwony pomiędzy papiery wetknąwszy, wziął się na nowo do czytania.
--- ,,Gdzie by też kto, na którymkolwiek przy bytności naszej miejscu, zwadę zaczął, policzek komu albo razy sine zadał, broni dobył, choćby nie ranił, ma być karany winą".
--- Winą? --- powtórzył Jur niecierpliwie w miejscu stając
i podkówką cegłę krusząc.
--- ,,Winą... Winą..." --- ciągnął czytający opieszale, jakby
z niepokojem młodzieńca drażnić się chciał. Pergamin chustą
strzepywał, do samych oczów przykładał, wreszcie głosem
dobitnym dokończył:
--- ,,Winą sześciuset grzywien i siedzeniem w wieży pół
roku".
Podkówka silniej uderzyła o cegłę, aż kurz czerwony z niej
poszedł.
--- Koniec? --- spytał młodzieniec porywczo.
--- Jedno jest jeszcze. ,,Kto by ex contentioneex contentione (łac.) --- w bójce. abo z pijaństwa rany komu zadał opodal Zamku, na ulicy abo na którym
innym miejscu, takowy, odkupując gardło... odkupując gardło..."
--- Kończże waść, do biesa!
--- ,,Takowy, odkupując gardło, winę dwóchset grzywien,
parti et officio per mediumparti et officio per medium (łac.) --- po połowie stronie (pokrzywdzonej) i urzędowi., zapłacić będzie powinien i w wieży ćwierć roku siedzieć".
--- To wolę... --- mruknął Jur, jasną bródkę gładząc.
Tamten w chustę brudny nos wytarł, potem ją po czole, policzkach, brodzie i szyi przesunął. Do kufla potem zajrzał i nosem długim wątpiąco jął kiwać.
--- Incertum est
incertum est (łac.) --- to niepewne. --- zauważył. --- Rzecz jest niepewna. Czymże bo waszmość stwierdzisz, żeś działał w pijaństwie?...
--- Dwóch nas było.
--- Ba! Drugi placu nie dotrzymał. Fugam fecitfugam fecit (łac.) --- uciekł..
--- Co?
--- Mówię: fugam fecit lub, jeśli waść wolisz łacinę piękniejszą, in fugam se deditin fugam se dedit (łac.) --- podał się do ucieczki....
--- Ha, Bóg z nim. Choć nie powinien był druha w przygodzie opuszczać. Ale dokąd uszedł? Którędy? Chyba ziemia się
pod nim rozstąpiła?
--- Bywa i tak. Zresztą ścigać go można...
--- A! Strzeż mnie Boże. Uszedł, nie ma go, i basta. Na mnie
padło --- wycierpię.
Usiadł na ławie i zadumał się.
--- A owymże --- zapytał nagle --- nic nie będzie?
--- O kim waść mówisz? O Włochach?...
--- Tak.
--- Ha... no... niby... hm...
--- Cóż to? W gardle waści zardzewiało, czy co? Mruczysz,
a nie gadasz.
Odpowiedzią było spojrzenie wymowne, na kufel próżny wrócone.
Jur zrozumiał. Do drzwi okutych podszedł i zapukał w nie
lekko. Uchyliły się odrobinę i przez szparę wąską ukazała się
w nich kudłata głowa sługi miejskiego. Nad głową zabłysło
ostrze halabardy.
--- Frącku --- rzekł więzień do strażnika --- masz jeszcze
,,wareckiewareckie --- piwo z Warki nad Pilicą."?
Głowa pochyliła się przytakująco i zniknęła. Po chwili ukazała się w szparce ręka dzierżąca dzban kształtu konwi. Ku
ręce tej właściciel kufla podreptał szybko ze swym naczyniem,
które zaraz też napełniło się trunkiem pienistym. Drzwi zawarto i rygiel w nich zaskrzypiał.
--- No, mości Kleofasie! --- rzekł Jur. --- Dar mowy wrócił
ci już pewnie?
Staruch z czerwonym nosem kufel odstawił i pianę, na wąsach obwisłych pozostałą, wargami jął wysysać. Dopiero
z tym się załatwiwszy, do papierów swych powrócił.
--- Co się tknie Włochów --- mówił z wolna, ociągając się ---
dwa do nich punctapuncta (łac.) --- punkty. zastosować można. Z obu jednak pociecha niewielka. Marszałkowi interpretować je wolno, jak zechce. A Myszkowski... --- tu głos zniżył i niespokojnie w stronę drzwi zerknął --- Myszkowski... no, wiadomo...
Nie dokończył i do wysączania kropli ostatnich w milczeniu
się zabrał.
--- O Myszkowskim powiadają --- Jur podjął --- że odda
trzech szlachty polskiej za jednego psa włoskiego...
--- Tssss!... Nie tak głośno!... --- szepnął Kleofas. --- Choć nie
fałsz to żaden, jeno prawda. Sam to kiedyś na Zamku rzekł!...
--- Wypomną mu to przy okazji! A puncta owe?
Czerwony nos zanurzył się w papierach.
--- Punctum pierwsze --- czytać jął stary. --- ,,Ten, który by
in iusta defensione vitae, gravi lacessitus iniuriain iusta defensione (...) iniuria (łac.) --- w słusznej obronie życia, ciężką podrażniony obelgą. kogo zranił, arbitrioarbitrio (łac.) --- wyrokowi. --- sądu marszałkowskiego subiacebitsubiacebit (łac.) --- będzie podlegać.".
--- A drugie?
--- ,,Trąbienia żadne, oprócz stołów i wjazdów przednich
panów senatorów, także i na surmach grania, osobliwie w nocy, aby nie były".
--- Winy nie oznaczono?
--- Nie.
--- Hm... Bez szkody żadnej wyjść mogą.
--- Nie powinni --- ale mogą. Tak będzie, jak się marszałkowi podoba. Quod libet, licetquod libet, licet (łac.) --- co się podoba, to wolno....
Jur ręce zaplótł w gniewie bezsilnym.
--- Wszelako nie powinni! --- powtórzył Kleofas, jakby dla
dodania młodzianowi animuszu. --- Na ostre szli. Krew była po
stronie waszej --- sińce jeno u tamtych... Waszmościa niezawodnie mocno poturbowano?
Jur ręką pogardliwie machnął.
--- Rany wszystko płytkie. Tłuszcz cyruliczy goi je ledwie
nie na poczekaniu!
--- To źle. Gotówemgotówem --- gotów jestem. jaskrów przynieść, byś sobie waść jątrzył miejsca skaleczone...
--- Ale i u tamtych chyba nie same sińce. Pomnę, żem grajkowi dobrze raz dojechał. Gdyby nie aksamit na łbie śliski,
byłby mortuusmortuus (łac.) --- zabity; trup..
--- Tsss! --- syknął stary ostrzegająco. --- Prudentia et
vigilantiaprudentia et vigilantia (łac.) --- przezorność i czujność.. Czuj, bracie, i język na uździe trzymaj. A teraz Bogu
cię zlecam --- mnie gdzie indziej czekają.
Stary podniósł się z zydla, papiery pozbierał, w kieszenie je
powtykał i krokiem niepewnym ku drzwiom postąpił.
Jur zbliżył się i monetę srebrną w rękę mu wsunął.
--- Bez rady mnie rzucacie, mości Kleofasie? --- zapytał
z wymówką.
--- Radęm dał. Milczeć, czekać i Bogu sprawę zlecić. Zresztą
zajść tu jeszcze kiedy mogę --- jak znowu Frącek straż będzie
trzymał.
Na znak umówiony drzwi od zewnątrz odryglowano i stary
wyszedł, nieco się zataczając.
Jurowi tajemna ta porada zamiast pociechy niepokój przyniosła. Ów suszykufel, z równą pilnością badający zawartość
statutów, jak dzbanów, odsłonił przed nim brzydką stronę
sprawy, której dotąd należycie nie pojmował. Jasnym mu się
zdało od razu, że stoi na brzegu przepaści.
Białe czoło dłonią tarł, włosy na głowie i brodzie rozwichrzał, choć mu cyrulik marszałkowski spokojność zalecił, biegał
po szczupłej celce jak szalony.
Dwieście grzywien, kwartał, a może i pół roku zamknięcia,
niesława publiczna, ciężkie strapienie matki, tryumf nienawistnego rywala... Ach! Było od czego naprawdę oszaleć.
A Basia? Któż zaręczy, że dziewka tak młoda jeszcze i tak
mało samodzielna postępku jego fałszywie nie osądzi? Może
nawet, uległszy podszeptom intrygantów, potępi go zań i przyjaźń mu swą odbierze? Teraz dopiero pojmował, że gwałt zrobiony nocą pod oknami białogłów szlachetnych, a męskiej
opieki czasowo pozbawionych, był czynem niemal sromotnym.
W głowie mu kołowało, gorączki dostawał, klął w głos Agłę,
Bolka i siebie...
O matce myśleć nawet nie śmiał. Staruszka zamartwi się
chyba. Taki wstyd! Taka niesława! Taki grom z najpogodniejszego w świecie nieba! Przy tym i te grzywny, i to bezrobocie
przymusowe wcale nie w porę przychodzą. Właśnie mieszczanin nowomiejski, co rolę Zawiślaków dzierżawi, zaległ z czynszem; magnaci za robotę nie płacą, zamówień niewiele, podatki rosną, na dworku dach zapada, a mistrz od astrologii, co ze
starej złotniczki bóle krzyża wyprowadza, wyciąga zarazem
z jej kiesy czerwieńce za czerwieńcami, wyobrażając snadźsnadź (daw.) --- widocznie, najwyraźniej.
sobie, że o dukaty na ziemi równie łatwo, jak o planety na
niebie.
Wreszcie o wszystko mniejsza, byle dziewka była stałą i miłować go chciała. Ale brakło mu, niestety, i tej właśnie, ze
wszystkich najważniejszej, pociechy!
Wzdychał i biadał; palce gryzł i ocierał oczy, do których mu
łzy bezwiednie napływały. Znikąd nie spodziewał się ratunku.
Czuł, że go chwycono w kleszcze, z których już się cało nie
dobędzie. W marszałku widział siłę ślepą i fatalną, co zmiażdżyć go miała; paragrafy statutów wydawały mu się wężami,
które z sykiem i gwizdem pełzły doń, by go opasać i zdusić...
Pomiędzy nim a Basią stanął nagle mur nieprzebyty, a cegły do tego muru sam on zniósł, przez porywczość swą i zaślepienie. Alboż nie było rzeczą pewną, że gwałt zrobiony intra
murosintra muros (łac.) --- w obrębie murów (miasta). zaprowadzi go do wieży i niesławą okryje.
Co by powiedział na to rodzic jego, statecznością słynący,
do urzędów publicznych powoływany i w kole ławniczym nierzadko zasiadający!
Czyż córka jedyna Balcera Szeligi, patrycjusza Starej Warszawy, spojrzeć nań teraz zechce? Ba! Toć dziwem by nawet
nie było, gdyby przełożyła nad niego Włocha, który pod jej
okna nie z burdą pijacką, jeno ze słodkimi wybrał się pieśniami...
Brrrr! Ta myśl ostatnia ostrzem noża serce mu przeszyła.
Basia odwracająca się od niego ze wzgardą... Basia oddająca
białą rękę Gianowi, w atłasy i aksamity strojnemu... Basia
u boku znienawidzonego rywala, szczebiocąca io t'amoio t'amo (wł.) --- kocham cię. z pełnym miłości i szczęścia wejrzeniem... A! Piekło nawet katuszy
takich nie wymyśli!
Jur zasłonił oczy rękami, aby obrazów okropnych nie widzieć. Nie pomogło to jednak. Wyobraźnia rozgorączkowana
pokazała mu jeszcze najbogatszą z komnat Balcerowskich,
a w niej gody weselne Basi i Giana, obok zaś:
loch ciemny, a w nim jego samego, na wiązce
słomy zbutwiałej...
To widzenie dopełniło miary.
Młodzieniec głowę pochylił i łzy gorące po
twarzy mu pociekły...
O zmroku, gdy wartę przy drzwiach zluzowano, wszedł do celi Frącek, kaganek wnosząc zatlonyzatlony --- zapalony.. Widząc więźnia srodze strapionego, pocieszać go jął. Chłop to był prosty, dzięki jednak
ciągłemu ocieraniu się o sprawy wieżowe wiedział o nich niejedno.
--- Panisko się nie gryź... --- tonem rzekł pocieszającym --- sprawa wżdywżdy (daw.) --- przecież. nie gardłowa!...
Jur westchnął tylko.
--- I do ,,fundyfunda (z łac.) --- podziemna część wieży dla najcięższych przestępców, w tym morderców; por. fundament." paniska nie wsadzą --- ciągnął Chrzan. --- Trupa nie było.
--- Ale tyle miesięcy zamknięcia! Ale sromota
okrutna!
--- O wa! Z wina to przecie poszło, nie z charakteru. Z wina i z prędkości. A te miesiące to
i cóż? Przelecą jak z bicza trzasł!
--- Co ja tu będę robił! --- biadał więzień, głową jak talmudzista kiwając.
--- Krzywdy panisko nie dozna. Ja w tym i starosta. Wżdy to kum waszmościnego rodzica ---
pan dobry dla swojaków, a dla miemców jeno
kat. Już on i tym waszmościnym muzykantom
zalał sadła za skórę!
--- Włochom?
--- Tak, miemcom. Zamknął ich do takiej dziury, gdzie jeno nietopyrz wytrwa. Niby to z tej
racji, że lepsze izby zajęte. Lamentują też, psiawiary, oj, lamentują, aż się na całą okoliczność
rozlega...
Jur słuchał tego z widocznym ukontentowaniem.
--- Ale im nic nie będzie... --- westchnął. --- Napadnięci są,
nie napastnicy. Upiecze im się z pewnością.
--- Pewności to tu jeszcze nie ma.
--- Marszałek osądzi ich łaskawie. Przecie Włoch to z duszy
i z odzieży!
--- Właśnie, że sądzić będzie inny. Jegomość pan Myszkowski ma w Zamku robotę. Osądzi pisarz.
Wszystko to podziałało na Jura uspokajająco. Głowę podniósł i weselej spojrzał przed się.
--- Cknić mi się tu będzie... --- rzekł głosem o wiele już
spokojniejszym.
Frącek w głowę się stuknął.
--- Paniskowi bez roboty markotno. Narzędzia złotnickie
trza tu sprowadzić. Ot co!
Młodzieńcowi oczy zaświeciły.
--- Prawdęś rzekł, Frącku --- odpowiedział. --- Przy warsztacie czas by się mniej dłużył. A i do łba mniej by czarnych
myśli lazło.
--- Uładzi się to, uładzi!
Zaraz nazajutrz młody złotnik, narzędziami swymi otoczony,
kreślił model niewieściego naszyjnika, w którym splatały się
misternie dwie gotyckie litery B. S.
Twarz miał prawie pogodną, a chwilami nawet --- zapomniawszy się --- poświstywał...
VIII. Pajęczyna dla bąka
U Fary było pełno. Suma, celebrowana przez biskupa, ściągnęła cały kwiat mieszczaństwa i liczny poczet szlachty.
W ławkach i stallach, na gankach dworskich i na niskich,
wzdłuż ścian ustawionych stołkach zasiedli patrycjusze Starej Warszawy oraz dostojnicy państwowi. Błyszczało to wszystko papuzimi barwami odzieży, połyskiem jedwabiu, futer
drogich i aksamitów, ogniem łańcuchów złotych --- i zapinek
kosztownych, kamieniami różnofarbnymi sadzonych.
Mieszczanom świeże laudumlaudum (łac.) --- rozporządzenie. przeciw zbytkowi nie pozwalało roztaczać bogactw tak widomie, jak to czyniła szlachta.
Przewaga też blasku i malowniczości była po stronie ostatniej.
Jednak zamożni kupcy nawet i w skromnym z pozoru odzieniu
umieli potęgę pieniężną uwydatnić. A nie zbywało im i na
powadze zewnętrznej, na wyglądzie pięknym a dostojnym.
Niemal wszyscy mieli włosy długie, trefione, a na twarzach
bujny zarost, kształtem rozmaitym przystrzygany. Obok
wąsów polskich spostrzegałeś brody szwedzkie, hiszpańskie
i inne.
Większy jeszcze przepych widniał między niewiastami.
Wśród młodych przeważała w odzieży barwa niebieska (,,obłoczna", jak mawiano), a w klejnotach perły. Starsze występowały niemal wyłącznie w czerni, roziskrzonej tu i owdzie
tęczowymi iskrami brylantów. Niektóre z dziewic miały włos
rozpuszczony, a na nim wianek z kwiecia świeżego, co było
pamiątką prastarych, słowiańskich jeszcze, czasów. Ubiór matron zbliżał się barwą i krojem do odzieży zakonnej.
W bocznych nawach i pomiędzy filarami (które mozaikowały gęsto kamienie nagrobne) tłoczył się naród podlejszy. Ale
i ten nawet nie był, jak dziś bywa, tłumem pospolitym i ,,szarym". Barwy: ceglasta, modra, żółta, a nawet krzykliwie czerwona, ożywiały go przyjemnymi dla oka plamami.
Więc też słońce, padłszy w tę zawieruchę barw i blasków,
hulało bez pamięci, jak bachantka na uczcie Dionizowej. Gdzie tylko promień jego sięgnął, istnym wybuchem znaczył swe przejście. Cóż dopiero gdy sine dymy kadzideł przebiwszy, do sanctuarium dotarł, gdy oświecił ołtarz wielki, świeżo
sumptem królewskimsumptem królewskim --- na koszt króla. od podstaw do szczytu wyzłocony, gdy
złocenia te, ogniem swym objąwszy, w gorejący krzak Mojżesza bogatą całość zamienił!
Obraz to był nie na dzisiejsze oczy...
Wielkim, od lat dziesięciu, to jest od daty cudu, niesłabnącym urokiem czarował wszystkich Chrystus, przez szlachetnego Baryczkę z Norymbergi zwieziony. Korzono się przed nim,
wzdychano doń, wota mu kosztowne ślubowano. Urok innego
rodzaju wywierał obraz włoskiego pędzla, świeżo w wielkim
ołtarzu zawieszony. Malował go, na zlecenie króla, młodszy
Palma, mistrz wenecki. Była na obrazie tym Najświętsza Panna, byli święci Jan Chrzciciel i Stanisław: trójca patronów miasta, kraju i chrześcijaństwa całego. Czyjeż serce na tyle świętości pozostałoby obojętnym!
Organu Fara jeszcze nie miałaOrganu Fara (...) nie miała --- dar ten, również królewski, czekał ją dopiero za lat piętnaście.. Tymczasem rolę organu
pełniła kapela ,,na cały świat chrześcijański najsłynniejszakapela ,,na cały świat chrześcijański najsłynniejsza" --- jak głosi epitaphium dyrektora jej, Włocha, dotąd w Katedrze zachowane; [epitaphium (łac.): utwór poświęcony pamięci osoby zmarłej; tu: napis nagrobny na tablicy w kościele; red. WL].".
Kościół miał swoją kapelę, dwór swoją: w dnie jednak uroczyste dworscy muzykowie i śpiewacy śpieszyli łączyć się z farskimi. Tak właśnie i w owym dniu było.
Uwaga pobożnych, pomiędzy malowidła, stroje, relikwie,
śpiew i muzykę rozdzielona, ogniskowała się w jednym przedmiocie, który wszystkich w równym stopniu pochłaniać się
zdawał. Kto by śledził z pilnością promienie spojrzeń tego tłumu różnolitego, poznałby, że zbiegały się one w prezbiterium,
po prawej stronie wielkiego ołtarza, na ganku cudnie rzeźbionym, gdzie siedział jeden tylko w modlitwie pogrążony człowiek. Człowiek ów, panujący osobą swą nad gronem dostojników kościelnych, nad magnaterią strojną i buńczuczną, nad poważnym patrycjatem mieszczańskim i nad tłumnymi rzemieślniczymi korporacjami, siedział cicho i w takiej nieruchomości, że raczej posągiem się zdał niż żywą istotą.
W jego twarzy białej, lekko zarumienionej, o rudawych
włosach i takimże zaroście, malował się wielki, nadludzki niemal, spokój. Nie był to wszakże spokój marmuru; prędzej można go było woskowym nazwać lub drewnianym. Rysy te miały wyraz zastygły i niezmienny, który świadczył o zastygłej
również i niezmieniającej się duszy. A składały się na ów wyraz pierwiastki różnorodne i sprzeczne: pokora i zaciętość, pobłażliwość i upór, znieczulenie moralne i wielki wysiłek
umysłu ku jednemu skierowany celowi...
Ten człowiek-posąg, czy też ten człowiek-automat, miał lewą rękę opasaną różańcem, w prawej zaś trzymał książkę niedużą, z której się modlił, poruszając nieustannie bladymi, wąskimi wargami. Oczy jego były wielkie, ciemne i tak przejrzyste, jak przejrzystą bywa płytka i martwo stojąca woda. Spojrzenie ich przenosiło się z książki na kapłana, a z kapłana na
książkę; zdawało się też, że poza tymi dwoma przedmiotami
nic już zgoła dla tych oczu i dla człowieka tego nie istnieje.
Był to --- król.
Nabożeństwo do połowy dobiegło. Ojciec BembusBembus Mateusz (ok. 1567--1645) --- jezuita, następca Skargi w funkcji nadwornego kaznodziei Zygmunta III; autor pism religijnych., jezuita,
chorego Skargę zastępujący, zeszedł już z kazalnicy. Zbliżał
się punkt nabożeństwa szczytowy: Podniesienie.
Już Bobola, podkomorzy królewski, zwyczajem swym,
z ławki wyszedł i krzyżem legł na kamiennej posadzce. Wielu
mieszczan za przykładem jego poszło, o ile im na to tłok panujący w świątyni pozwalał. Fala głów pochyliła się naprzód
i w tył, na kształt kłosów, na które wiatr powiał. Ucichł głos
celebransacelebrans (z łac.) --- kapłan odprawiający mszę. i usługujących mu alumnów. Na powitanie chwili
wielkiej wszystko skupiło się i zamilkło...
Ale wprzód jeszcze zabrzmieć miały na chórze pieśni, z pięknych najpiękniejsze.
Twarz Zygmunta straciła na chwilę swój wyraz drewniany.
Odmalował się na niej lekki, radosny niepokój, jaki sprawia
rozkosz nadchodząca. Twarz królewska wciąż była zwrócona
ku ołtarzowi, ale ucho lewe pochyliło się widocznie, ruchem
miłosnym niemal, w stronę chóru...
Tymczasem zaszła rzecz nieprzewidziana.
Zamiast pieśni wspaniałej, która świątynię całą wstrząsnąć
miała, ozwało się kilka głosów niestrojnych, głuchych i jakby
śmiałością własną przelękłych. Cytry i wiole połączyły się z nimi, ale po to tylko, by zamieszanie powiększyć. Po kilkunastu taktach niefortunnych wszystko w miejscu stanęło.
Świątynię zaległa cisza kłopotliwa. Wszyscy na chór się
obejrzeli, zafrasowani i kwaśni. Na obliczu królewskim osiadła chmura...
Ale w tejże chwili kapłan powrócił do ołtarza i zadźwiękły
dzwonki alumnów. Król ze stołka zesunął się i na kolana
upadł; kadzielnice mocniej zadymiły; po kościele przebiegło
jękliwe a potężne ,,aaaa!"; złota monstrancja uniosła się w górę i najdumniejsi czołem przed nią uderzyli.
Po skończonej ofierze Zygmunt wrócił na miejsce, z nierozwianą na obliczu chmurą. Na jedno z pacholąt dworskich, w głębi ganku stojących, skinął, a nadbiegłemu szepnął
słowo jedno:
--- PacelliPacelli Asprilio (1570--1623) --- włoski muzyk i kompozytor barokowy; w 1603 przybył do Polski, by zostać kapelmistrzem króla Zygmunta III Wazy, który posiadał jedną z najlepszych w tym czasie kapel nadwornych w Europie; po śmierci król ufundował Pacellemu w katedrze św. Jana w Warszawie pamiątkową tablicę (epitaphium) z rzeźbionym wizerunkiem muzyka....
Potem na nowo w modlitwie się zagłębił.
Pacholę bocznymi schodami zbiegło do kaplicy ,,ciemnej",
a stąd wskroś tłumu, rozstępującego się ze czcią przed barwami królewskimi, do chóru dotarło i na chór weszło. W chwil
kilka później wracało tąż samą drogą, a za nim postępował
dyrektor muzyków królewskich, Asprilio Pacelli. Włoch to
był zażywny, z cudzoziemska ubrany, z wywiniętym u sukni
koletem, z bródką niewielką i takimiż wąsami.
Zatrzymał się on w przejściu do loży królewskiej wiodącym
i postawę przybrawszy pokorną, czekał.
Nabożeństwo skończyło się; biskup, asystą otoczony, odszedł od ołtarza, a Zygmunt nie poruszał się z miejsca, oczy
mając utkwione w książce i wąskimi wargami nieustannie poruszając. Siedzieli też i panowie w stallach, i mieszczanie
w ławkach, nikt bowiem nie chciał monarchy w wyjściu z kościoła wyprzedzać.
Wreszcie z ust bladych wybiegło westchnienie, woskowa
twarz pochyliła się automatycznie i dłoń koścista trzykrotnie,
z całej mocy, uderzyła w piersi.
--- Amen... amen... amen... --- rozległo się wśród ciszy powszechnej.
Król powstał.
Zaraz też ruszyli z miejsc swych dworscy i miejscy dostojnicy i tłum w nawach bocznych zakołysał się, ku wyjściu
zmierzając. Świątynię napełniła wrzawa rozmów, stukanie
podkutego obuwia, chrzęst złotogłowi i adamaszków.
Do króla poskoczyło pacholąt dworskich kilkoro. Jedno
zabrało modlitewnik, drugie poduszkę aksamitną, trzecie worek jedwabny z różańcem, medalikami itp. Przy boku Zygmunta znaleźli się też wnet i komornicykomornicy --- tu: pokojowcy; osoby dopuszczane do pokojów królewskich; komora (daw.): pomieszczenie w budynku, pokój, izba.. Ten mu delię podsuwał, tamten beret podawał, ów rękawice naciągać pomagał.
Wreszcie monarcha, z pacholętami na przedzie, a drużyną komorniczą za sobą, skierował się ku gankowi krytemu, który
prezbiterium farskie z zamkowymi komnatami bezpośrednio
łączył.
Czekający w przejściu Pacelli zgiął się wpół przed królem.
Na widok Włocha chmura na oblicze Zygmunta wróciła.
--- A... --- rzekł, zatrzymując się, głosem, w którym razem
i wymówka brzmiała, i gniew tłumiony. --- Krzywdzicie mię,
panowie --- okradacie...
Pacelli zmilczał i tylko wzrok pytający podniósł na monarchę.
--- Mniejsza wreszcie o mnie --- ciągnął Zygmunt --- ale
ofierze świętej splendoru ujęliście... A jednak --- dodał ciszej,
choć z mocą --- kosztujecie mię 12 000 talarów rocznie...
Dyrektor, choć wiedział, o co idzie, milczenia nie przerywał,
tylko coraz niżej się gnąc, śmielej w oczy królewskie spoglądał...
--- Cóż się stało --- wybuchnął wreszcie tamten --- z duetem
lutni i cytry, który miał sumę dzisiejszą uświetnić?... Co się
stało z przegrywką fletu, która mię w smutkach moich rozwesela?... Co się stało z arią tenora, która jest na duszę moją
balsamem?...
Włoch wyprostował się.
--- Najjaśniejszy panie! --- rzekł. ---
Ani ja temu nie winien, ani kapela moja. Tenor i cytrzysta
poturbowani przez napastników nocnych i do wieży wtrąceni.
Flecista przepadł bez śladu --- może zabity...
Wielkie oczy Zygmunta jeszcze większymi się stały. Po
wargach lekkie drżenie przeszło.
--- Co?... co?... co?... --- pytał, z wysiłkiem gniew powstrzymując. --- Mój Baldi w więzieniu?... mój Fabio za... za... zabity?... I to wszystko przy obecności naszej w stolicy!... Marszałek! gdzie jest marszałek?
Komorników kilku rzuciło się szukać Myszkowskiego. Ale
już Zygmunt wybuch powściągnął i twarz jego stała się na
powrót woskową. Na pacholęta skinął, aby gońców wstrzymali.
--- Możesz odejść, maestro --- rzekł, do Pacellego się zwracając. --- Sprawa się rozpatrzy. Niewinnych krzywdzić nie
pozwolimy.
W tej chwili jednak właśnie pojawił się marszałek. Przybywał służbę swą pełnić. Służba ta polegała na przeprowadzeniu króla ze świątyni na pokoje pałacowe.
Ze stroju i z miny Włoch to był istny. Ale nie gachem karnawałowym zdawał się, jak wielu, co się wówczas na dworze
kręcili, jeno raczej dostojnym patrycjuszem weneckim lub
rzymskim. Suknie jego bogate były i pokaźne. W ręku trzymał laskę --- urzędu swego oznakę.
Przybywszy, skłonił się głęboko przed monarchą, obecnym
zaś dał znak, by się w tył cofnęli. Komornicy, pacholęta, dworzan kilku i przywołany direttoredirettore (wł.) --- tu: dyrygent. rozkaz ten pośpiesznie spełnili. On wówczas zajął miejsce tuż
przed królem i krokiem dostojnym, mierzonym, pochód rozpoczął.
Orszak w milczeniu głębokim
szedł przez długie ganki i dłuższe
jeszcze korytarze. Nikt poważnej
ciszy ani szeptem nie przerwał.
Pacholęta nawet żywość wrodzoną
poskromić musiały. Twarze ich
półdziecięce, z zaciśniętymi ustami
i wzrokiem ku ziemi spuszczonym,
przywodziły na myśl spętanych
amorkówspętanych amorków --- dziś: spętane amorki..
Król posuwał się jak automat ---
sztywny i chmurny.
W pałacu przygotowano dla króla posiłek południowy. W wielkiej
komnacie o złoconych belkach
i sprzętach gdańskich, z ciemnego
dębu rzezanych, zgromadziła się
cała rodzina królewska. Przy wejściu orszak towarzyszący monarsze cofnął się i tylko marszałek,
wciąż króla wyprzedzając, wszedł
do środka.
Pacelli usunął się do poczekalni, w przypuszczeniu, że go król
potrzebować będzie.
Król jednak w tej chwili zapomniał o wszystkim. Wyszła naprzeciw niego żona z uśmiechem słodkim na pobladłych po słabości niedawnej ustach. Do piersi ją przycisnął, sztywności jednak zwykłej nie stracił. Zaraz potem w atłasowej, koronkami złotymi nastrzępionej poduszce podsunięto mu kilkotygodniowe zaledwie dziecię, które trzymała Mejerin, niewiasta
o surowej i przebiegłej twarzy. Dziecię to miało głośne później imiona: Jana Alberta. Przyszły biskup warmiński i krakowski, którego śmierć przedwczesna w Padwie czekała, niczym w tej chwili przeczucia losów przyszłych nie objawiał.
Śmiał się i rączętami machał, więcej patrząc na brylantową
spinkę rodzica niż na jego majestatyczne oblicze. Zygmunt pochylił się nad malcem, końcami ust lekko czoła jego dotknął i zaraz do dawnej wrócił sztywności.
A już z boku za rękaw go ciągnął zuch trzyletni, o wielkich ciemnych oczach, którego szpeciło tylko niemieckie ubranie, za poważne na jego lata i czyniące zeń prawie karzełka. Tego zucha król w górę uniósł, w pyzaty policzek pocałował i po niemiecku do niego zagadał. Ulubieniec to był obojga rodziców.
Na ostatku dopiero ramię królewskie przyjęło pocałunek
słusznego wyrostka, który w barwnym, bogatym stroju, z drobnym zarostem na pełnej, białej twarzy, wyglądał pięknie i dziarsko. Na korne powitanie najstarszego syna król odpowiedział ozięble, wzrokiem niechętnym mierząc jego ubiór i cicho poruszając wargami, z których jednak ani jedno słowo nie wyszło.
Zaraz też zasiedli wszyscy do stołu i wśród szczęku srebrnych naczyń zawiązała się rozmowa --- niemiecka.
Nierychło doczekał się Pacelli słowa królewskiego.
Ku zachodowi się już miało, kiedy przyniósł mu je błękitno-różowy pazik, w mycce aksamitnej na długich, rozpuszczonych kędziorach.
--- Jego Królewska Mość --- rzekł młodziutki poseł --- dzisiejszego wieczora zabawiać się będzie muzyką. Rozkazuje też, aby stawili się do popisów sinior Giano i sinior Luca...
Włoch usta szeroko otworzył, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Chciał dziwić się osobliwemu rozkazowi i bliższych żądać objaśnień, ale żywe jak skra chłopię, nie czekając na odpowiedź, wybiegło pędem z komnaty.
Stał więc przez chwilę jak odurzony i ust nie zamykał. Powrócił jednak z wolna do przytomności i uśmiechnął się nawet.
--- Ha, dyrektorze, jakiżeś ty głupi! --- rzekł sam do siebie. --- Alboż to nie wiesz, że wola króla jest święta? Zamiast
tu stać jak kołek, ruszaj czym prędzej po Giana i Lukę. Czy
gniją oni w lochu, czy smażą się na dnie piekła, co tobie do tego? Król kazał, żeby byli, i być muszą. A losom dziękuj, dudku, że Jego Królewskiej Mości nie zachciało się w dodatku Fabia. Może byś go wskrzeszać jak Łazarza musiał...
Nie przestając gadać do siebie, wysunął się z pałacu boczną bramą. Nie poszedł jednak ani do siebie, ani do muzyków
swoich, jeno do winiarni.
Małmazjimałmazja --- słodkie wino greckie. kazał sobie podać, rodzynków i sera.
--- Skoro cud ma się stać --- mruczał --- stanie się i beze
mnie.
I pił a jadł, o nic się nie frasując.
Dopiero kiedy sługa ze światłem się ukazał, dyrektor za głowę się chwycił w rozpaczy. Przyszła na niego chwila takiego strachu, że mu na czoło pot kroplisty wystąpił, a usta i policzki pobladły.
Zerwał się, zapłacił i wybiegł z pośpiechem na ulicę. A na ulicy zmrok już szary panował i z wieży ratuszowej godzinę
siódmą otrębywano.
--- Mam już tylko niecałą godzinę przed sobą! --- jęknął
w zupełnym przygnębieniu.
Ale wróciła mu raptem wiara w przeznaczenie i w silniejszą
od przeznaczenia wolę królewską. Ręką machnął i mruknął:
--- Che sarà, saràche sarà, sarà (wł.) --- co będzie, to będzie..
I krokiem szybkim wskroś tłumu świątecznego, który wydrwiwał jego kuse ubranie, puścił się na ulicę świętego Marcina. Przy ulicy tej w zabudowaniach rozległego klasztoru znajdowało się główne schronisko muzyków. Zaraz też obok i groby ich były. Sąsiedztwo dla dzisiejszych ludzi niepokojące, dla ówczesnych zwykłe i ani trochę niegroźne...
Przebiegł jeden, drugi i trzeci korytarz, wymijając co krok
opasłych zakonników i rzucając im w przelocie łacińskie pozdrowienie. Zdyszany i potem okryty, znalazł się wreszcie
w sieni do przybytku muz wiodącej.
Odzywało się tu zewsząd mruczenie basów, świegotanie pikulin, gruchanie fletów, jęczenie wioli --- niesforny chaos różnorodnych, a niepowiązanych ze sobą dźwięków, które świadczyły, że kapela zabrała się do swych codziennych egzercycyjegzercycja (z łac.) --- ćwiczenia..
W chwili gdy zmęczony, choć zrezygnowany, zbliżał się do
drzwi, na których fantazja czyjaś wymalowała gąsior szklany
z naciągnionyminaciągniony --- dziś: naciągnięty. nań, niby na mandolinę, strunami --- wybuchła w zamkniętej izbie wrzawa głosów zmieszanych, śmiechów, wiwatów...
Pacelli stanął, uszom nie dowierzając.
Wśród wrzawy owej najwyraźniej słychać było śpiewny tenor Giana i piwniczny bas Luki...
Stanął i nadsłuchiwał, upewniwszy się zaś, że to nie pomyłka, w czoło się stuknął znacząco.
--- Powiedziałem! --- wyrzekł na głos, mocno z siebie zadowolnionyzadowolniony --- dziś: zadowolony..
I zaraz też drzwi pchnąwszy, znalazł się wśród czeredy tak
hałaśliwie i wyuzdanie wesołej, jak hałaśliwi i wyuzdani mogą być tylko Włosi i muzykowiemuzykowie --- dziś popr.: muzycy..
Smukły tenor i beczkowaty cytrzysta, obaj w poszarpanej
na strzępy odzieży, stali na stole i tańczyli sarabandę. Dokoła
tłoczyli się towarzysze wrzeszcząc, klaszcząc w dłonie i nogami tupiąc z wielkiej, rozsadzającej im piersi uciechy. Niektórych zapał unosił tak daleko, że stołkami o ceglaną posadzkę ciskali. Szczęściem, stołki były dębowe i niedzisiejszej roboty...
Na widok dyrektora wrzawa wzmogła się jeszcze.
Giano wprost ze stołu rzucił mu się na szyję. Luka, chcąc
naśladować kolegę, upadł i sromotnie się rozbił. Wyrostek
jakiś, zamiast ratować tłuściocha, siadł nań okrakiem, naśladując Bachusa jadącego na beczce. Wrzawa przeszła w furię,
śmiechy stały się rykami...
Ale w tej chwili Pacelli rzucił hasło: ,,do pałacu! do króla!"
--- i wszystko od razu ucichło. Wesoła, ale karna drużyna
rozbiegła się w pośpiechu instrumentainstrumenta --- dziś popr.: instrumenty. szykować i strój przywdziewać odświętny.
W kwadrans później w stronę pałacu ciągnął ,,gęsiego" długi sznur postaci w płaszcze czarne zawiniętych. Każdy płaszcz
wydymał się nieforemnie na przedzie, osłaniając niesiony
przez grajka instrument. Na końcu sznura wlokło się dwóch
ludzi, dźwigając olbrzymie basy.
Już przy wejściu w bramę pałacową pierwszy w szeregu
obrócił się do drugiego i zagadnął:
--- A Fabio?
Zagadnięty pomyślał, głową pokiwał, wreszcie wykręcił się
ku trzeciemu i powtórzył:
--- A Fabio?
Trzeci nie wahał się ani chwili. Rezolutnie trącił w bok
czwartego, pytając:
--- A Fabio?
Czwarty to samo zrobił z piątym --- i pytanie owo, cały orszak od głowy do ogona przeleciawszy, wróciło do pierwszego z pytających --- nierozwiązane.
IX. Dwaj ,,artyści"
Dawno nie pamiętano w Wieży Okrągłej takiego gwałtu,
jaki spadł na nią owej niedzieli przed wieczorem.
Myszkowski, ledwie napomnienie królewskie usłyszał, kazał
wnet przywołać starostę. Na przywołanego wpadł z taką furią, że tamten języka w gębie zapomniał. Chciał zastawić się
prawem, powoływać na zwyczaje --- ale go wściekły marszałek razem z prawem i zwyczajami odesłał ad diabolumad diabolum (łac.) --- do diabła..
A dodać trzeba, że w czasach owych, które jeszcze w diabła
wierzyły, była to klątwa bardzo poważna i zdolna zatrwożyć
zarówno tego, który klął, jak i tego, którego klęto.
Starosta wybiegł z pałacu jak oparzony i, mimo lat sędziwych i podagry w nogach, pomknął strzałą do Wieży. Był to
człek nabożny, ale opętanie i jego już dotknęło. Przez całą
drogę klął i żegnał się, żegnał się i klął. Ludzie, potrącani
przezeń, stawali i dziwili się, a kumoszka jedna dobijać się
nawet jęła do furty jezuickiego ,,Klasztorka", wołając:
--- Ratujtaż, ojcaszkowie dobrodzieje! Naszego starościunia nawiedziło!
On tymczasem dobiegł już do Wieży i, bez względu na znajdujące się w niej prochy, piorunami sypał zapamiętale. Spadały zaś te pioruny z pogodnego zaprawdę nieba, pod tę porę
bowiem --- ile że wieczór cichy był a gorący i rozleniwienie
dziwne chwytało najdzielniejszych --- cała populacja wieżowa
oddawała się miłemu wczasowi. Burgrabia i dwaj jego pomocnicy ciągnęli miodek w małym wirydarzykuwirydarzyk (z łac.) --- ogródek wewnątrz murów budynku. od strony Wisły,
dozorca zaś, ciężarowi dostojeństwa swego folgując, ciął sobie w karcięta z pachołami i gardło odwilżał. Nawet więźniowie uspokoili się i ciche rozrzewnienie do serca im weszło.
Szlachetni na górze śpiewali godzinki, wyciągając melodię jak
nić z kądzieli; plebejusze in fundoin fundo (łac.) --- na dnie (wieży). modlili się lub drzemali ---
o ile im szczury, żaby i inne plugastwa na to pozwalały.
Po słodkim śnie, jakże straszne przebudzenie!
Od klątw i łajań odwieczna strażnica w posadach zadrżała.
Wszyscy krzyczeli, w piersi się bili, do oczów sobie przyskakiwali. Wyrazy: ,,najjaśniejszy", ,,jego miłość", ,,iniuriainiuria (łac.) --- dosł. bezprawie; krzywda.",
,,immunitasimmunitas (łac.) --- nietykalność, przywilej.", ,,królewscy", jak błyskawice latały w powietrzu.
Skończyło się zaś wszystko otwarciem srodze ciasnej i ciemnej ciupy, w której Włochów ,,na złość marszałkowi" więziono, i wyprowadzeniem zdziwionych i niemal przelękłych na
słońce i na wolność.
Ale choć Wieża nie była rajem, a oni sami Adamem i Ewą,
zawstydzili się przecie przy świetle dziennym nagości swojej
i między ludzi wyjść się wzbraniali. Dopiero gdy jednego
okrył burgrabia własnym sarafanemsarafan (z ros.) --- długa suknia z podwyższonym stanem, rozszerzająca się ku dołowi, najczęściej bez rękawów., a drugiego spowinął dozorca w fałdzisty mentlikmentlik (z niem.) --- tu: płaszczyk. swej żony, odważyli się nosy na
ulicę wytknąć.
Urzędnicy wieżowi żegnali ich ukłonami głębokimi. Następnie, aż do samego klasztoru, przeprowadzała ich w tryumfie
hałastra uliczna...
Wieczorem, na pokojach królewskich, Giano śpiewał cudownie, choć o wiele smętniej niż zwykle. Przebyte wzruszenie, lekki upływ krwi, głodu trochę i niewywczasuniewywczas --- brak wypoczynku. zaprawiały
jego tremolandatremolando (z wł.) --- wibracja, drżenie głosu. dziwną a porywającą melancholią. Król,
który zwykł był słuchiwać koncertów z przymkniętymi do
połowy oczyma, otwierał je na całą szerokość, ile razy Włoch
arię nową rozpoczynał.
Nie uszło to bystrej uwagi Giana.
Skorzystawszy z chwili sposobnej, zbliżył się do Myszkowskiego i prosić jął o posłuchanie u króla. Król przedstawioną
sobie prośbę na podziw łaskawie przyjął. Audiencja naznaczona została na dzień następny.
W oznaczonej godzinie wprowadzono artystę do prywatnych komnat monarchy. Można by nawet powiedzieć: do najprywatniejszych, gdzie z bogatego oprzędu wyłaniał się cichy
i skromny dilettantedilettante (wł.) --- artysta amator..
Baldi zastał króla przy warsztacie złotnickim i w pierwszej
chwili poznać go nie mógł pod tą obcą dla siebie postacią.
Król, w mycce czarnej na głowie, w fartuchu ze skóry jeleniej, z zakasanymi po łokcie rękawami, ze stopami wsuniętymi w miękkie wygodne ciżmy, nic a nic nie był podobny do
króla w koronie i gronostajach.
Nawet twarz jego nabierała tu wyrazu, tracąc swe rażące
podobieństwo do maski...
Włoch, wprowadzony przez pazia, pozdrowił monarchę głębokim ukłonem i zatrzymał się w progu. Czekając, aż doń
przemówią, ciekawym spojrzeniem obiegał komnatę.
Na kominku, mimo dnia gorącego, ogień się palił, a przy
ogniu smażyło się coś w małych, żelaznych tygielkach. Kilkoro chłopiąt kręciło się po izbie, to ogień mieszkiem rozdymając, to królowi znosząc narzędzia, to wreszcie oganką z piór
pawich odpędzając muchy i chłodząc zgrzane czoło monarchy.
Dwaj czy trzej kuli i piłowali. Ciszę przerywało tylko sapanie mieszka, skrzyp pilnika i młotków stuk miarowy.
Zygmunt siedział przy dużym stole, zarzuconym narzędziami, i na maleńkim, stalowym kowadełku również coś wykuwał. To coś, o kształtach niewykończonych jeszcze i niewyraźnych, było, jak się zdaje, cząstką złotej monstrancji. Model
tej ostatniej, na dużym kartonie wyrysowany, leżał przed
oczyma monarchy.
Artysta jednym szybkim spojrzeniem wszystko to dojrzał.
Dojrzał nawet i więcej. W bliskości kominka, poza kotarą jedwabną, do połowy odchyloną, oczy jego odkryły piecyki żelazne dziwnego kształtu, pękate słoje i retorty oraz mnóstwo
naczyń osobliwych, które ze złotnictwem nic nie miały wspólnego...
,,Aha --- pomyślał --- tu nie tylko przerabiają złoto:
chcieliby je także wyrabiać..."
Myśl tę jednak ukrył na samym dnie duszy, nie pozwalając jej ujawnić się nawet w spojrzeniu.
Tymczasem Zygmunt, młotka nie wypuszczając, mówił życzliwie:
--- I cóż nam przynosisz nowego, mości Giano?
Włoch się zbliżył i ucałował rękę monarchy.
--- Przebaczeniam prosić przyszedł, Serenissimeserenissime (łac.) --- najjaśniejszy (panie).. --- z pokorą wyrzekł.
--- Marszałkowska to sprawa, nie moja! --- odpowiedział
król. --- Myszkowski winę ci darował?
--- Darował, najjaśniejszy panie.
--- Toś czysty.
Zamilkli obydwa. Król młotek odłożył i pilniczkiem około
kawałka swego majstrować począł.
--- Ale, ale... --- odezwał się nagle. --- Spodziewam się, że
to nie było nic nieobyczajnego?
--- Co za myśl, najjaśniejszy panie! --- obruszył się tamten.
--- Bo wiedz, że ja bym na sromotę żadną nie zezwolił.
To nie Włochy, mój miły --- nie Florencja...
Artysta oczy spuścił i głosem przyciszonym szepnął:
--- Nie rozpusta mię wiodła, jeno miłość...
--- A! --- westchnął król, obcążkami sztabkę złotą wyginając.
--- Tak jest, najjaśniejszy panie. Ja cudzoziemiec, przybłęda, rozmiłować się śmiałem w dzieweczce obcej mi narodowością, tradycjami --- może nawet myślą i uczuciem...
--- I miłość to tak wielka?
--- Na śmierć i na życie! Miłość Dantego dla Beatryczy,
Petrarki dla Laury, Tassa dla Eleonory!...
Król obcążki odłożył.
--- Jeśli to szlachcianka --- dodał --- żal mi cię. Szlachta tutejsza dumna jest i niedostępna. Sztuka i artyści u niej w pogardzie. Ja sam --- ciszej dodał --- z talentami swymi ukrywać się muszę...
Obaj westchnęli.
--- Szlachetna jest --- podjął Giano --- ale nie szlachcianka.
Kupcówna to --- z mieszczańskiego patrycjatu.
--- To lepiej --- zauważył król. --- Choć dziś i mieszczankowie moi dąć się poczynają... Jakaż ona? --- spytał po chwili, do roboty wracając.
--- Świętym chrześcijańskim podobna z wejrzenia, a posągom klasycznym z postawy. Czystość jej duszy da się porównać tylko ze śniegiem szczyty Alp pokrywającym; dobroć serca z wonią kwiatów mistycznych, które przed Franciszkiem
z Asyżu zakwitały. Na lutni gra jak święta Cecylia, w tańcu
nimfą zda się grecką, a gdy do rozmowy weźmie się poważnej,
doża mógłby ją obok siebie i na tronie weneckim posadzić!...
--- Nabożna? --- przerwał król niecierpliwie.
--- Przy modlitwiem ją poznał, przy modlitwie widuję
i z modlitwą na ustach rad bym do ołtarza poprowadzić...
--- I któż ona wreszcie?
--- Balcera Szeligi jedynaczka...
W tej chwili nachmurzył się król, bo mu pilnik szczerbę niepotrzebną na złocie zrobił. Dmuchawkę chwycił, przy lampce jął metal topić, nitować i złe, które się stało, naprawiać. Zabrało mu to dość czasu. Póki nie skończył, słowem się nie odezwał.
Wreszcie, obecność młodzieńca przypomniawszy sobie, zapytanie rzucił mu krótkie:
--- Więc?...
Baldi przykląkł na jedno kolano i raz jeszcze rękę królewską ucałował.
--- Więc --- tonem zaczął błagalnym --- do ciebie, najjaśniejszy panie, o pomoc i łaskę przychodzę. Obcy tu jestem, przesądy ludzkie mam przeciw sobie, za przybłędę mnie uważają
i szarlatana. Jeżeli mię ręka czyjaś silna nie wesprze, zginę.
A któż na obcej ziemi ojcem mi będzie, jeżeli nie ty, najdostojniejszy monarcho? Któż --- dodał szeptem prawie, jakby
śmiałością słów własnych przerażony --- któż lepiej duszę
artysty zrozumie i odczuje, jeśli nie... artysta.
Zuchwalstwo to było niewątpliwe --- ale zuchwalcom los
sprzyja.
Uśmiech nieznaczny przemknął po bladych wargach króla.
--- Przebóg! --- z żartobliwym wykrzyknął oburzeniem. ---
Czyżbyś uroił sobie, grajku mizerny, że król twym swatem
ma zostać?...
--- Serenissime! --- szeptał Włoch, z kolan nie powstając. ---
Wystarczy słowo jedno osoby wpływowej... Gdyby jego miłość margrabia Myszkowski albo jejmościanka panna Mejerin...
--- Mejerin! --- zawołał król z radością. --- Mądrześ rzekł.
Mejerin to zrobi. Ona wszystko zrobić może. Jak na toż
z mieszczanami się pokumała; w Rynku kamienicę kupuje.
Tak, tak, Mejerin rękę ci poda. Dziś jeszcze z nią o tym pomówię...
Włoch w nadmiarze radości chciał stopy królewskie całować, ale król podniósł go i po ramieniu życzliwie poklepał.
--- No, no, nie przejmuj się tym zanadto. Głos stracić możesz, a któż mi ciebie zastąpi? Ja wiem, że artyści głębiej
wszystko odczuwają --- wiem!
Spojrzenie dodawało jeszcze: ,,z doświadczenia własnego"...
Ponieważ w tej chwili jeden z pomocników wydobył z ognia
sztabkę złota i niósł ją ku stołowi w obcążkach, król rzucił
się z pośpiechem do kowadełka, o Włochu i świecie całym
zapominając.
Giano postał chwilę w miejscu, następnie wygłosiwszy pożegnanie, na które mu nie odpowiedziano, wysunął się bez
szelestu z komnaty.
Przez dwa dziedzińce, oddzielające go od ulicy, biegł jak
szalony, przyśpiewując głośno, roztrącając służbę dworską,
drabantów i giermków, nie ustępując nawet rycerstwu i senatorom. Karliczki królewskiej, która w smudze cienia pod ścianą przechadzki używała, omal nie rozdeptał...
Chciał biec prosto do Balcerów, ale rozmyślił się i kroki ku
bursiebursa (z łac. bursa: sakiewka) --- internat; budynek mieszkalny dla studentów i profesorów. muzyckiejmuzycki --- tu: przeznaczony dla muzyków. skierował.
Szybko przebiegł korytarze klasztorne, unikając zetknięcia
z kolegami, i celi swojej dopadłszy, na klucz w niej się zamknął.
Potrzebował nasycić się swym szczęściem, w położeniu nowym rozpatrzeć się i plan przyszłego postępowania przygotować. Na łoże się rzucił, ręce nad głowę zaplótł i ze wzrokiem
w powałę utkwionym, leżał długo, bez ruchu, w myślach zatopiony.
Po pewnym czasie zerwał się na nogi, w przeciwny koniec
izby pobiegł i wyciągnął z kąta sporą, misternym okuciem
zdobną, szkatułkę.
Drżąca jego ręka długo w napełniających ją rupieciach
szperała. Ruchem prędkim i niecierpliwym dobył wreszcie
niewielką, wąską książeczkę w ,,weneckiej", białej ze złotem,
oprawie. Na grzbiecie książeczki błyszczał napis: Francesco
Petrarca --- Canzonierecanzoniere (wł.) --- pieśni..
Razem z książeczką wypadła na posadzkę mała, kwadratowa deszczułka. Giano w pierwszej chwili nie spostrzegł jej
i, szkatułkę zamknąwszy, na poprzednie miejsce odniósł. Dopiero, idąc do okna z Petrarką w ręku, stopą przedmiot wyrzucony potrącił i z ziemi podjął.
Deszczułka była oliwna; na deszczułce znajdowało się malowidło. Przedstawiało ono młodą, w stroju weneckim niewiastę, z czarnymi oczyma i włosem rudawym. Gdyby nie
ostry wyraz twarzy, w zmarszczeniu czoła i ustach zaciętych
widniejący, niewiasta byłaby piękna. Z wyrazem owym była
tylko wspaniała.
Baldi ledwie na wizerunek oczy zwrócił, pobladł śmiertelnie. A jakby ten niewinny kawałek drzewa palce mu parzył,
odrzucił go daleko od siebie.
Nie dość na tym. W nagłym wybuchu wściekłości malowidło raz jeszcze do ręki chwycił, paznokciami podrapał i, połamawszy na szczętyna szczęty --- na szczątki, na kawałki., za okno cisnął.
Zrobiwszy to, biegać jął po izbie krokami wielkimi, dysząc
głucho z tłumionego gniewu.
W tej chwili zakołatano do drzwi.
Giano zaklął i nie spieszył się z otwarciem.
Zakołatano powtórnie.
Młodzieniec nasrożył się i zasuwę odsunąwszy, szarpnął
drzwiami gwałtownie, gotów przyjąć natręta słowem obelżywym...
W progu ukazał się --- Fabio.
X. Los nieobecnych
Dnia jednego --- we dwie niedziele może po wyjściu Włochów na wolność --- Dobra zastała Basię płaczącą...
Dziewczyna siedziała w swej komnatce drugopiętrowej
przy otwartym, na Wisłę wychodzącym oknie i zasłoniła duże
oczy paluszkami różowymi, przez które łzy ciekły. Tuż obok,
na stoliczku rzeźbionym, leżała książeczka nieduża w białej ze złotem oprawie.
Dobruchna srodze się przelękła.
--- Gołąbko moja, co tobie?! --- zakrzyknęła, do przyjaciółki
biegnąc i dłonie od lica jej odrywając.
Basia ani próbowała się bronić. Wilgotne źrenice na przybyłą zwróciła i milczała. Ale falowanie jej piersi, pod złotonitną siatką widocznej, mówiło o silnym wzruszeniu.
--- Co tobie, najmilsza? --- pytała tamta, okrywając pocałunkami czoło jej i oczy. --- Przelękłaś się czego? Chora jesteś?
Może ci surowe posty cioci Ofki zaszkodziły?
Śliczne dziewczę główką potrząsłopotrząsło --- dziś: potrząsnęło. przecząco.
--- Za tatusiem ci markotno?...
Główka wciąż się chwiała.
--- Chciałabyś za mury, słowika posłuchać, w rzeczułce się
popluskać, na sianokosach z kmieciównamikmieciówna --- chłopska córka; kmieć: chłop. o przepiórce zaśpiewać?
Znaki przeczące nie ustawały.
--- A może... --- zaczęła Dobra i urwała.
W tej chwili jednak Basia zwróciła na nią spojrzenie, które
do pytań dalszych zdawało się zachęcać.
--- A może --- powtórzyła, do uszka małego pochylając się ---
może... za ukochanym tęsknica cię wzięła?
Oczy Basi zabłysły; śliczne liczko rumieńcem się pokryło.
Milczała, ale już ruchy jej główki nie przeczyły.
--- Za... Jurasiem? --- szepnęła powiernica.
Na ustach dziewczęcia na krótką chwilę uśmiech zjawił się
słaby.
--- Za... Włochem --- powtórzyła Dobra.
Ten sam uśmiech powtórzył się powtórnie i zaraz zniknął.
Zniknął z ust --- pojawił się w oczach. Był zaś rzewny, melancholijny, prawie bólu bliski.
Jednocześnie z tym uśmiechem Basia prawą ręką chwyciła
dłoń przyjaciółki, a lewą biorąc książeczkę, tchem jednym
czytać z niej jęła:
I'vidi Amor che begli occhi volgea/
Soave si, ch'ogni altra vista oscura/
Da indi in qua m'incomincio apparere.
--- Ależ, Basieczko... --- przerwała tamta, w zdziwieniu wielkim oczy otwierając szeroko.
Dziewczyna jednak zdawała się nie słyszeć i znów, kart kilka przewróciwszy, czytała:
Amor ed io si pien di maraviglia,/
Come chi mai cosa incredibil vide,/
Miriam costei, quand' ella parla o ride/
Che sol se stessa e null' altra somiglia.
Dal bel seren delle tranquille ciglia...
--- Ależ, Basieczko! --- powtórzyła Dobra mocniej, rękę swą
od uścisku uwalniając. --- Czyż nie wiesz, żem ja prostaczka?
Na włoszczyźnie tyleż się znam, co na hebrajskim języku!...
--- Ach, żałuj! żałuj! --- wykrzyknęła Basia, książeczkę zamykając. --- Włoski język to nie mowa, to śpiew! Posłuchaj tylko, jak brzmi to jedno słowo: amor!... aaa-mooor!amor (wł.) --- miłość.
--- Toć chyba nie lepiej niż nasze ,,kochanie"...
--- A! Wiesz zatem, co słowo to znaczy?
--- Z łacinym doszła. W modlitewniku moim często się Amor
DeiAmor Dei (łac.) --- miłość Boga; miłość do Boga. powtarza.
--- I łacina piękna. Zda mi się zawsze, że do Pana Boga mówić można tylko po łacinie; po włosku zaś tylko do... do...
--- Do Giana!
Dziewczyna zapłoniła się ponownie, usta jej skrzywiły się
jakimś grymasem niechętnym.
--- Ech! --- odparła niecierpliwie --- nie to miałam na myśli...
Rzec chciałam po prostu, że do pieśni nabożnych najlepsza
łacina, a do pieśni... świeckich język włoski. Cudne tworzył
rymy Kochanowski --- a przecież pieśń jego nie głaska mię po
sercu tak mile jak sonet lub canzona Petrarki...
--- Ja ci zaraz rzekęrzekę (daw.) --- powiem; do: rzec: powiedzieć. dlaczego.
--- Mów.
--- Tamte pieśni czytałaś, gdyś dzieckiem była; te czytasz,
gdy już duża z ciebie pannica. Niechby jednak i dziś jeszcze
Kochanowskiego zaśpiewał ci Juraś, na lutni pobrzękując
i słodko w oczy patrząc, wnet byś pewnie słodkość ich poczuła...
--- Ty mi zawsze o tym Zawiślaku!
--- Wolałabyś o Baldim?
--- I na Baldim świat się nie kończy!
--- Innych nie znasz...
Basia do połowy oczy zamknęła i długie, rozmarzone spojrzenie w błękicie letniego nieba utopiła.
--- Ten, którego ja znam --- mówić, jakby do siebie, jęła ---
z barw jest samych i blasku... Tak barwny jak zorza poranna, a jak słońce wschodzące tak świetny!... Objawił mi się niedawno --- w pieśniach Petrarki mi się objawił... Odtąd nie mam już spokoju i tęsknoty na mnie przychodzą, jakich wprzód nie znałam... Nieszczęśliwa jestem, a do szczęścia dawnego wrócić bym nie chciała... Dziś zaszłaś mię płaczącą --- ja często teraz płaczę... Nieraz po nocach łzy wylewam, a rzec bym na pewno nie umiała, czego w nich więcej: bólu czy rozkoszy?... I zawsze, gdy taka żałość słodka na mnie przychodzi, wyobrażam sobie, że lada chwila on przy boku mym stanie, słowami pieszczonymi zagada i tęsknoty wszystkie rozproszy...
Westchnęła, zamyśliła się, w marzeniach swych zatonęła...
--- I cóż ty na to, Dobruniu? --- spytała wreszcie, do obecności wracając.
Dobra przez cały ten czas wpatrywała się w przyjaciółkę
z natężoną i niepokojem zaostrzoną uwagą. Na zapytanie nic
nie odrzekła, tylko głową pokiwała znacząco.
Basia ruch ten podchwyciła. Na pobladłym jej licu odmalowała się trwoga.
--- Dobruniu! Siostro! --- zawołała, za obie ręce towarzyszkę
chwytając. --- Przerażasz mię, przyjaciółko moja! Starsza jesteś i życia lepiej świadoma; powiedz: może myśli moje grzeszne są? Może nie od Boga idą...
Dobra pomyślała chwilę nad odpowiedzią.
--- Nie wiem --- rzekła poważnie. --- To wszakże pewna, że
nie z nabożnej wzięłaś je książki...
Tamta zasępiła się bardziej jeszcze.
--- Dobruniu, ja się boję!... --- szepnęła, do przyjaciółki się
tuląc. --- Przy każdej modlitwie wątpliwość mię napada:
jestemżejestemże --- konstrukcja z partykułą -że; znaczenie: czy jestem. tą samą, co dawniej? Bywam niekiedy jakby nieprzytomna... słów modlitwy zapominam... Czyżby mię łaska
Boża odstępowała?
Drżeć poczęła całym ciałem i głowę na pierś przyjaciółki
skłoniła.
--- Może to czary? Może urok na mnie kto rzucił? --- wyjąkała nagle głosem zmienionym.
Dobra ucałowała ją czule i do serca przycisnęła.
--- Czary to są niezawodnie --- z naciskiem rzekła. --- Ale
na nie nikt nie poradzi.
--- Może astrolog?
--- I to nie...
--- Jak to? Nikt na świecie całym?
--- Tegom nie rzekła. Poradzi człowiek, który czary sprowadził. Człowieka tego znam...
--- I któż nim jest, Dobruniu?
--- Ten, kto ci książkę ową podarował...
Ciche, do gołębich podobne łkanie, było jedyną na te słowa
odpowiedzią.
Sercowa sprawa Giana rozwijała się coraz pomyślniej.
Odkąd Mejerin (sama, we własnej osobie, Mejerin) zestąpić raczyła z wyżyn dworskich na padół Rynku staromiejskiego i jako siostra bratewna (z bractwa różańcowego) nawiedziła ciocię Ofkę w jej własnym mieszkaniu, zaszła widoczna
odmiana w stosunku całej rodziny Szeligów do młodego
Włocha.
Stosunek ten, rzec by można: rozgrzał się...
Śpiewak królewski, zamiast zimnej atencji, spotykał się teraz z ciepłą serdecznością. Traktować go poczęto nieco poufalej, ale za to o wiele życzliwiej. Już nie gościem był i nie
cudzoziemcem, ale za swojaka go uważano i prawie za domownika.
Stryj Jan, dotąd dość Włochowi niechętny, nabrał nagle
upodobania do długich z nim dysput. Giano władał biegle łaciną, a i w polskiej mowie duże czynił postępy. Widział i umiał
wiele, przedmiotu więc do rozmowy nie brakło. Stary ławnik
najchętniej kierował ją na sprawy publiczne: na urządzenie
republiki weneckiej, na stosunek doży do Rady Dziesięciu
itp. Młodzieniec na wszystko umiał dać trafną i wyczerpującą
odpowiedź.
Stryjek Basi bródkę siwą głaskał, pod wąsami się uśmiechał,
a potem na osobności mówił do siostry:
--- Ho, ho! Baśka szczęście ma... Chłopak setny: do tańca
i do różańca... Nie znaleźć takiego między mieszczankami!...
A pocierając w zamyśleniu wygolone czoło, dodawał smętnie:
--- Gdybyż nie Włoch!...
Ofka wówczas śpieszyła z obroną.
--- To i cóż! Katolik jest --- i dobry katolik. W Rzymie był,
do Loretu pielgrzymował, z Ojcem świętym gadał, jak ja tu
oto z tobą. Włosiennicy zażywa --- i biczowania.
Brat milczał, nie przecząc, ale i nie przytwierdzając.
Zarzut to był w stronę Jura skierowany.
Stary Szeliga poruszył się niecierpliwie.
--- Pani siostra --- z przekąsem rzekł --- zawsze Zawiślakowi
przeciwna!
--- Bo nie lubię, panie bracie, młodzianków bezbożnych
i gwałtowników! --- z naciskiem dodała.
Ławnik nosem czmychnął z wyraźnym zniecierpliwieniem.
--- Powoli... powoli... --- rzekł przeciągle. --- Nigdy z sądem
potępiającym zbytnio kwapić się nie trzeba. Co do bezbożności Zawiślaka, plotka to może być ludzka, nic więcej. A że
się raz jeden krewkością uniósł, to i cóż? Młody jest.
Wreszcie, gdyby naszej Baśki nie kochał, nie przyszłoby do
tego.
--- Piękne mi kochanie --- odcięła stara panna --- co do wieży prowadzi, między podpalaczy i opryszków! Już to gdy kto
w religii nie twardy, to i w honorze wart mało!...
Szeliga poznał, że niewiasty nie przeprzeprzeprzeć --- zwyciężyć w siłowaniu się.. Zamilkł więc
i tylko laską okutą po posadzce jął stukać.
--- A czy pan brat wie o wielkiej nowinie? --- rzekła tamta
w rozpromienieniu nagłym. --- Panna Urszula mi ją w tajemnicy głębokiej zwierzyła. Nowina ta warta, by za nią oddać
wszystkich Zawiślaków, z nabożeństwem ich i statecznością!
--- Cóż takiego? --- spytał podrażniony nieco ławnik.
A siostra mu wówczas do ucha samego:
--- Oto król nasz najmiłościwszy dla ulubieńca swego chowa
w zanadrzu --- indygenatindygenat (z łac.) --- nadanie obcokrajowcowi praw i przywilejów szlachcica polskiego....
Stary mieszczanin na stołku podskoczył.
--- Mejerin to mówiła? --- wykrzyknął z twarzą rozpłomienioną. --- Do pani siostry mówiła?
--- Mówiła --- i jeszcze dodała: sub conditionesub conditione (łac.) --- pod warunkiem. związku małżeńskiego...
Szeliga wytrzymać nie mógł. Porwał się ze stołka i do siostry przypadłszy, pomarszczoną jej rękę pocałunkami okrył.
--- A! --- mówił jak w odurzeniu --- splendor! Splendor niesłychany!... Ta Baśka to do szczęścia stworzona!... Co powie
Balcer, jak powróci!... I to Mejerin mówiła!... Dobry ten król!
Niech łaska Boża zawsze z nim będzie!... A tego Giana jak żebym chciał uścisnąć!... Klejnot! Klejnot szlachecki
klejnot szlachecki --- herb.... No,
szczęśliwa Baśka! Dalibóg, szczęśliwa!...
Gdy się brat Jan uspokoił, siostra Ofka usiąść mu przy sobie kazała i oboje o przyszłym związku bratanki poważnie
jęli rozmawiać.
Rzecz to już była postanowiona. Wysłannica królewska
grunt przygotowała, a Baldi zjednał sobie ciotkę i wkradł się
w łaski stryja. Wczoraj właśnie deklarację swą złożył --- tymczasem privatimprivatim (łac.) --- prywatnie, nieoficjalnie. z uwagi na nieobecność rodzica, potem ją
wszakże powtórzyć miał formalnie z dziewosłębamidziewosłęb --- swat; pośrednik przy kojarzeniu pary małżeńskiej. i oracją
właściwą.
Z chwilą gdy stryj ostatnich skrupułów się pozbył, sprawę
można było uważać za skończoną. Pozostawała już tylko drobnostka: zgoda rodzica, no --- i przyzwolenie panny.
Powrotu Balcera spodziewano się za miesiąc. Ostatnia wiadomość od niego nadeszła z Wenecji, dokąd na własnym okręcie zapłynął. Rodzeństwo postanowiło wyprawić doń pismo,
które w porcie marsylskim znaleźć go miało. List natchniony
przez Ofkę, a skomponowany przez Jana, miał przedstawić
mu małżeństwo jedynaczki jako wielkie szczęście na dom ich
spływające. Sam zresztą argument: ,,Król tak chce", nie pozwalał wątpić o pomyślnym skutku poselstwa.
O Basię najmniej się kłopotano. Nie były to czasy, w których by młoda dziewczyna mogła była wolę swą przeciwstawiać woli starszych. O miłości i sercu śpiewywano wprawdzie
po dworach przy lutni, a u ognia obozowego przy bandurce,
nikomu jednak na myśl nie przychodziło utożsamiać życia
z piosenką.
Miłość poczynała się dla niewiasty dopiero po odejściu od
ołtarza, nigdy wcześniej; o sercu zaś miano pojęcie zgoła
do dzisiejszego niepodobne. Człowiekiem ,,wielkiego serca"
był wówczas taki, kto tęgo bił innych, a sam pobić się nie
dawał. Mawiano też o ,,mężnym sercu" niewiast, które bez łzy
jednej śmierć mężów swych lub synów dojrzałych przeniosły,
oraz sławiono ,,wspaniałe serce" magnatów, co fortunę całą
kościołowi i nędzarzom oddali.
Stryjek Jan i ciotka Ofka, w najsolenniejszy wyraz twarze
ubrawszy, kazali bratankę do siebie przywołać. Przywołanej
,,oznajmili", że rękę swą oddać ma szlachetnemu Gianowi
Baldi, dworzaninowi królewskiemu i artyście.
Nagły błysk rozwartych szeroko oczów, purpura gwałtownego rumieńca, a potem zaraz wzrok wbity w ziemię i marmurowa całej twarzy bladość były na oznajmienie to odpowiedzią.
Basia odruchowo chwyciła się za serce i odruchowo również wypowiedziała myśl, na dnie duszy drzemiącą:
--- A Juraś?...
Ten jednak wykrzyknik zbyto milczeniem.
--- Szlachetny Giano Baldi... --- powtórzył uroczyście ławnik.
--- Dworzanin Jego Królewskiej Mości i artysta o rozgłośnym imieniu... --- dodała wyniośle ciotka.
--- Zaszczyt niemały --- ciągnął stryj --- domowi naszemu
wyświadcza, bowiem...
Przerwała mu Basia. Dziewczyna, przypominając sobie czy
instynktem zgadując, co teraz ,,z roli" wypada, opiekunom
swym do kolan się skłoniła --- z płaczu nagłego wybuchem.
--- Panie stryju! --- wyjąkała --- i ty, pani ciotko! Pozwólcież mi przynajmniej ze słowem ostatnim na przyjazd rodzica zaczekać...
Podnieśli ją i ucałowali.
--- Nikt niewolić cię nie będzie --- rzekł stryj. --- Skoroś
jednak dziewka już duża, a do stanu zakonnego inklinacjiinklinacja --- skłonność. nie
masz, więc zapewne przeciwić się szczęściu własnemu nie
będziesz. Ufność tę gruntujemy na rozsądku twoim --- ile że
wedle statutu dziewkom już od trzynastej wiosny życia liczą
się lata dyskrecjonalnelata dyskrecjonalne --- pełnoletność (do małżeństwa).. A Speculum SaxonumSpeculum Saxonum (łac.) --- Zwierciadło Sasów (a. saskie); średniowieczny spis prawa zwyczajowego Saksonii, obejmujący przepisy prawa ziemskiego, karnego, procesowego i prywatnego, elementy prawa kanonicznego i prawa lennego; stało się podstawą prawa miejskiego na Węgrzech, w Czechach i Polsce; w 1506 r. wydrukowane w tłumaczeniu na polski w Statucie Łaskiego, w 1535 r. decyzją króla Zygmunta Starego stało się prawem obowiązującym w sądach miejskich i wiejskich. córce mieszczańskiej wcześniej przyznawa pełnoletność niż szlachciance...
Basia patrzyła na stryja, niewiele rozumiejąc.
--- Baldi --- odezwała się ciotka, solennośćsolenność --- dokładność, staranność; tu: uroczysty a. urzędowy sposób wyrażania myśli. o jeden stopień
zniżając --- młodzian jest na podziw gładki i rezolutny. Basieczka nasza nie sprzyjać by mu nie mogła...
Ujęła bratankę pod brodę i w oczy jej spojrzała.
--- Starej ciotce --- szepnęła --- prawdę wyznać możesz.
Miły ci ów Włoszek, nieprawda?...
Basia milczała.
--- Toć nie zaprzesz chyba, że każde przybycie jego radość
ci sprawia, a każdą nieobecność dłuższą opłakujesz?...
W oczach dziewczyny odmalowało się zdziwienie --- milczenia jednak nie przerywała.
--- Summa summarumsumma summarum (łac.) --- podsumowując wszystko; wziąwszy wszystko pod uwagę. --- rzekł stryj, niecierpliwie nogami
szurając --- gotowaś Baldiego za małżonka przyjąć?
I wzrok zimny, wzrok członka magistratury i karciciela
nadużyć publicznych, na siostrzenicę obrócił.
Basia wówczas ręce zaplotła, oczy spuściła, na anielskie lica wyraz bierności i rezygnacji przywołała...
--- Jeśli taka będzie pana ojca wola... --- ledwie dosłyszalnym głosem szepnęła.
Rodzeństwo porozumiało się oczami. Oczy te mówiły: ,,sprawa skończona".
Zaraz też Basi odejść dozwolono --- po czym stryj Jan zajął
się przygotowaniem i wysyłką ważnego pisma familijnego do
brata Balcera.
W kilka wieczorów później Giano aksamitnym swym głosem odczytywał Basi sonety Petrarki.
Komnata pełna była zapachu czeremchy, której okwiecony
wierzchołek z ogródka Szeligów do otwartego okna sięgał.
Z ciepłym tchnieniem wiosennego wieczora nadpływała od
Wisły tęskna pieśń flisów --- taka sama, a może nawet i ta
sama, jaką się dzisiaj słyszy.
Dobruchna, przydana do towarzystwa narzeczonym, wyszła
na chwilę, sprawami gospodarskimi wywołana. Prócz dwojga
młodych nikogo w komnacie nie było.
Basia, przesuwając w milczeniu palcami prawej ręki bogate
manele, obciążające jej rękę lewą, odezwała się nagle głosem
przyciszonym:
--- Czy waszmość, panie Giano, tak samo miłować mięmię --- dziś: mnie. będziesz, jak ów poeta swą Laurę?
Włoch obrzucił ją spojrzeniem płomienistym.
--- Stokroć więcej, carissima miacarissima mia (wł.) --- najdroższa moja.! --- namiętnie wykrzyknął.
--- O! Więcej! --- sprzeciwiła się dziewczyna. --- Alboż to
więcej miłować można?...
--- Można, idol mioidol mio (wł.) --- bóstwo moje.! I nie tylko można, ale trzeba. Petrarka
nie dotknął nigdy ukochanej ni ręką, ni ustami --- a my...
I wyciągnął ramię, aby otoczyć nim gibką kibić dziewczęcia.
Basia jednak uskoczyła na bok, z brwiami ściągniętymi, falującą piersią i zapłonionym jak róża licemlico (daw.) --- twarz..
--- Mości Baldi! --- wykrzyknęła. --- Zapominasz, żeś mężem
moim nie jest...
Zaczerpnęła powietrza --- i dorzuciła ciszej, jakby do siebie:
--- I że może nim nigdy nie będziesz...
Włoch pokrył zmieszanie uśmiechem miodowym. Wpół się
zgiął, w kornym ukłonie rękę na sercu położył i oczyma prosił o przebaczenie.
W tej chwili zjawiła się z powrotem Dobruchna. W twarzy
jej znać było troskę. Z miną strapioną podeszła do przyjaciółki i rzekła:
--- Smutną wieść ci niosę, Basieczko. Juraś Zawiślak na pół
roku wieży osądzony!
Basia zakryła twarz rękoma i stała tak chwil parę bez ruchu. Potem przyjaciółkę za szyję chwyciła i główkę do piersi
jej przycisnęła z jękiem stłumionym.
Giano mruknął addioaddio (wł.) --- żegnaj. i za próg się cofnął --- z brzydkim na ustach uśmiechem...
XI. Dzieła nocy
Noc była czarna jak smoła --- bez gwiazd i bez księżyca.
W przesmyku wiodącym do Białej Wieży --- gdzie z jednej
strony sterczał bok kamienicy Szeligów i ciągnął się parkan
ich ogrodu, a z drugiej widać było (nie w tej chwili wszakże)
szczątki muru oraz budynków kilka bezkształtnych --- stał
człowiek, zdający się z tą ponurą nocą, niebem czarnym
i czarniejszą odeń ziemią jedną tworzyć całość.
Człowiek ten stał tu od godziny, może od dwóch i wpatrywał się z natężeniem w jeden punkt, który zresztą, jako atom
ogólnej wszechciemności, nie był ani jaśniejszy, ani bardziej
czarny od innych.
Kto widział kiedykolwiek myśliwego zaczajonego przy jamie lisiej, temu by niewątpliwie widok tego człowieka na myśl go przywiódł...
W punkcie, który do siebie uwagę czatownika przykuł,
a który nawet za dnia w mroku się ukrywał, można było, przy
pełnym świetle słonecznym, dojrzeć dwie rzeczy: krzak i cegieł kupę. Krzak był bezlistny, o suchych, rozczapierzonych
gałęziach, którymi cegły owe zasłaniał. Cegły stanowiły zrąb
muru odwiecznego, który uprzątnąć zapomniano albo leniono
się --- bo wówczas śmiecie i gruz cieszyły się nierzadko przywilejem nietykalności.
Było już dobrze po północy. Ciemność rzednieć poczynała.
Człowiek stał w miejscu, jak czata obozowa, niecierpliwości
swej klątwami jedynie folgując.
W stronie lisiej jamy nic się nie pokazało --- myśliwy przecie ze stanowiska nie schodził. Jasne dlań było, jak dwa a dwa
cztery, że lis, który do nory wszedł i wyjść też z niej musi...
Nagle czatownik ów niezmordowany rzucił się skokiem tygrysim w stronę krzaka i cegieł. Rozległ się krzyk jeden ---
głuchy, krótki, urywany. Zaraz potem słyszeć się dało szamotanie gwałtowne i na ziemię upadło coś ciężkiego, dźwięk metaliczny wydając.
Lis wyszedł z nory --- myśliwy żywcem go chwytał...
Przy odrobinie światła, które szło od rodzącej się na dalekim wschodzie zorzy, można było dojrzeć teraz dwóch ludzi
mocujących się ze sobą. Obaj byli w płaszczach długich, fałdzistych, które przy mocowaniu rozwiewały się jak żagle.
W pierwszej chwili nie można było zrozumieć ani jednego ze
słów prędkich, zadyszanych, jakie sobie podczas walki rzucali --- wreszcie jeden zawołał wyraźniej, choć głos rozmyślnie hamując:
--- Ha, trzymam na koniec i ciebie, i tajemnicę twoją!...
Słowa te wypowiedziane były po włosku i wybiegły z ust
myśliwego.
Lis w tejże chwili tonem najwyższego zdziwienia odkrzyknął:
--- Giano!
I w miejscu stanął jak wryty.
Tamten z chwili tej skorzystał. Szybkim ruchem sięgnął mu
do boku i oderwał wiszący na łańcuszku sztylet. Lis pozbawiony został w jednej chwili pazurów...
--- Teraz --- rzekł myśliwy --- gadać możemy z sobą jak
przyjaciele.
Przy tych słowach zaśmiał się. Śmiech to był nieprzyjemny i lisa bynajmniej nie rozweselił.
--- Chcesz mię zgubić? --- jęknął ten ostatni, po włosku
również. --- Cóżem złego ci zrobił?...
--- I zguba, i ocalenie w twych są rękach. Będziesz mógł
wkrótce wybrać to lub tamto. Tymczasem podnieś z ziemi worek. Szkoda szlachetnego kruszcu, aby w prochu się tarzał. Przyda się on nam obu...
--- Jaki worek! --- wykręcać jął lis, obyczajem lisim. --- Żadnego tu worka nie było...
--- Brzękiem obecność swą zdradził!
--- Przywidzenie! Mógł to być zresztą brzęk szkła, któreśmy
stopami potrącili...
Giano zaśmiał się ciszkiem.
--- Ha --- z ironią rzekł --- kiedy tak, to niechże ja sobie
owo szkło na pamiątkę podejmę...
I schylił się ku ziemi.
Ale zanim ręką jej dotknął, już tamten na czworakach pełzał, zguby swej szukając. Ponowny brzęk był dowodem, że
ją znalazł i podniósł. Zaraz też wyprostował się i skok potężny dawszy w ciemnościach, uciekać jął...
Na widok uchodzącej zwierzyny, myśliwy stanowiska nie
opuścił. Trzymał on ją na nici mocnej, acz niewidzialnej, i nie
obawiał się, aby mu się wymknęła.
--- Do zobaczenia, mości Fabio! --- zawołał w ślad za uciekającym. --- Spotkamy się rankiem --- na Ratuszu...
Lis zatrzymał się i gdyby nie ciemności, dałoby się z pewnością widzieć, że uszami strzyże i ogon pod siebie podtula...
Po chwili kamraci stali znów przy sobie...
--- Czego chcesz ode mnie? --- mówił Fabio głosem cichym
i żałosnym, w którym jednak drżała wściekłość tłumiona.
--- Chcę, żebyś był dla mnie tym samym przyjacielem, co
dawniej.
Tamten worek mocniej przycisnął i pomacał się po boku,
gdzie przed chwilą jeszcze broń wisiała.
--- Jestem nim --- mruknął przez zaciśnięte zęby.
--- Przyjaciele nic przed sobą nie ukrywają...
--- Bywa to czasem konieczne...
--- Konieczność taka uśmierca przyjaźń.
--- Czemuż jednak rodzić się ma z niej nienawiść?
--- Nienawiść? Kto tu mówi o nienawiści?
--- Alboż nie dążysz do tego, by mię zgubić?...
--- Anim o tym pomyślał! Drażni mnie tylko tajemniczość
twoja. Nie znoszę zagadek. Gdy jedną z nich w życiu napotkam, nie mam spokoju, dopóki jej nie rozwiążę. Owej nocy
umknąłeś nam, jakby za sprawą czartowską. Wróciwszy, nie
umiałeś się po ludzku wytłumaczyć. ,,Hola! --- rzekłem sobie ---
jeśli mój przyjaciel bawi się w lisa, ja zabawić się mogę w psa
gończego!" No i, jak widzisz, tropiłem tak długo, ażem wytropił...
--- Giano! Druhu mój! --- tamten prosił płaczliwie. --- Skoroś
już ciekawość zaspokoił, zostaw mię w spokoju...
--- O tym później!
--- Ziomkowie jesteśmy --- więcej niż ziomkowie! W tym
mieście obcym jam ci ze wszystkich najbliższy. Rodzi nas nie
tylko kraj jeden, ale i jedno miasto. Ja tylko i ty pochodzimy
z pięknej Wenecji. Czyś zapomniał o tym, żeśmy nawet krewniacy? Wszakże twoja Teresina...
--- Milcz! --- syknął Giano, rzuciwszy się gwałtownie. ---
Milcz i strzeż się imienia tego wymawiać. Chyba żeś śmierci
żądny!...
--- Milczę --- ciągnął tamten. --- O wszystkim milczę. Toć
i ciebie nazywam Gianem, a nie...
Nie dokończył, bo mu dłoń Giana gardło ścisnęła i tkwiący
w nim wyraz zdusiła...
Zacharczał i do ziemi przysiadł. Puszczony, zatoczył się
i przez chwil parę przyjść do siebie nie mógł. Czas jakiś milczeli obydwa, ciężko dysząc --- jeden z bólu i przestrachu, drugi z wściekłości.
--- Gadaj --- odezwał się wreszcie Giano głosem zmienionym --- duże masz
stamtąd zyski?
Fabio, przelękły, do kolan mu się rzucił.
--- Zabierz wszystko --- jęczał --- ale
nie gub mnie i nie zabijaj!...
--- Głupi grajku! --- rzekł Giano wyniośle. --- Darami twymi ja gardzę. Wezmę od ciebie, ile będę potrzebował, a
potem oddam. Właściwie: nie oddam,
ale w twarz ci rzucę --- ze śliną pospołu!...
Tamten podniósł się; wciąż jednak
jeszcze pokorny i spłaszczony.
--- Nie rozmyślniem w to się wdał ---
mówił jakby nieprzytomnie. --- Uciekając przed strażą w loch wpadłem, któregom ani znał, ani szukał... Loch doprowadził mię do tamtych ludzi...
Miałem do wyboru: przystać do nich
albo zginąć... Ojciec oszczędzać kazał,
zbierać --- a z czego? Czy z tej kusej gaży dworskiej, która ledwie na przyodziewek wystarcza?... Dobrze, że sobie
czerwieńców trochę uciułam --- kiedy
nie stać na lepsze!...
Nagle oprzytomniał i kilka kroków
w tył się cofnąwszy, śmielej nieco zapytał:
--- Ale prawdę rzekłszy: co tobie do
tego?
Giano pomilczał chwilę i odparł znacząco:
--- Zaraz się dowiesz. Ale chodźmy stąd.
--- Słusznieś rzekł. Chodźmy.
Opuścili zaułek, który poczynało już zalewać atramentowe
światło zorzy przedporannej. Ale zanim do Rynku doszli, niebo i ziemia znów pociemniały. Przecierający się wschód zaszedł na powrót chmurami. Jednocześnie mżyć począł deszcz
drobny a ciepły i mgła rozsnuła się w powietrzu.
Rynek tonął w mroku. Światła, które tu i owdzie przed figurami świętych płonęły, zdawały się gwiazdami. Każdą
z tych gwiazd otaczała aureola. Gmach ratuszowy przybierał
w ciemnościach kształty niepewne a straszne. Smokowi był
podobny i poruszać się zdawał. A uczepiona u szczytu latarnia błyszczała krwawo i groźnie niby smoka owego źrenica...
Choć nie było tu żywej duszy, Włosi skręcili w Krzywe Koło, drogi nadkładając. Szli potykając się, w pewnym oddaleniu od siebie, i milczeli. Mimo ciemności tak szczelnie każdy
z nich twarz płaszczem zakrywał, że mu spod niego ledwie koniec nosa widać było.
Nie wyglądali już na zwyciężonego lisa i zwycięskiego łowcę; raczej na lisów parę --- stropionych.
Dopiero w bliskości klasztoru Giano odważył się usta odsłonić i ku mówieniu ich użyć.
--- Więc pytałeś, co mi do tego! --- rzekł, zatrzymując się pod
ścianą domu narożnego od strony Dunaju. Na froncie tego domu mały kopcący kaganek oświetlał niewyraźnie płaskorzeźbę wyobrażającą Łazarza przez psy lizanego. Był to najpierwszy ,,lombard" warszawski.
Fabio, na którego trochę światła padło, miał twarz bladą,
ale zuchwałą.
--- Pytałem --- odburknął --- i pytam. Czyż dlatego, że z jednego miasta pochodzimy, masz być szpiegiem moim i dozorcą?...
Giano roześmiał się sucho.
--- Donosicielem? --- ciągnął tamten.
--- Głupiś! co mi do ciebie! Tyle mnie obchodzisz, co ten
nagi żebrak nad nami!
--- O cóż więc ci idzie?...
--- O to --- rzekł głucho śpiewak, ujmując ramię towarzysza w kleszcze długich, twardych jak z żelaza palców --- że
w danej chwili ty właśnie względem mnie stać się możesz tym
wszystkim...
--- Czym?
--- Szpiegiem, dozorcą, donosicielem --- czyli, w jednym wyrazie rzecz zamykając: zdrajcą.
Oczy Fabia zaokrągliło zdziwienie. Chciał coś powiedzieć,
ale w tejże chwili Giano ramię jego puścił i spokojnym rzekł
głosem:
--- Dość już o tym. Spać chodźmy.
I pociągnął go w stronę klasztoru.
Na korytarzu, gdy już do komnat swych rozchodzić się mieli, śpiewak, lekko ziewając, rzucił jakby od niechcenia:
--- Zapomniałem ci powiedzieć o nowinie...
--- Cóż takiego?
--- Żenię się...
I głową na pożegnanie kiwnąwszy, zniknął w drzwiach swojej celi, które się zaraz za nim zamknęły.
Fabio stał przez chwilę jak skamieniały. Twarz mu tylko to
srożyła się, to uśmiechała, a usta coś niewyraźnie mruczały.
Wreszcie w czoło się stuknął i zawołał:
--- Zrozumiałem. To równoważy tamto!
XII. Łańcuch, który zamiast związywać, rozwiązuje
I znów jesteśmy w tym samym, wyboistym, ponurym, do
wąwozu skalnego podobnym zaułku. Zmierzch pada cichy, jasny, ciepły, owijając wszystko jakby w gazę jedwabną. Na dole, w wąskim przejściu Białej Wieży, straż pobrzękuje halabardami. Wzdłuż muru poszczerbionego kot się przesuwa. Po
cegłach, głośno ćwierkając, skaczą wróble. Środkiem zaułka
płynie ściek, niknąc nie opodal Wieży w otworze podziemnego
kanału. Po bokach pełno śmieci i wszelkiego rodzaju odpadków. Na słomie pod parkanem wylega sięwylega się --- dziś: wyleguje się. pies prawie zupełnie
pozbawiony sierści, a wychylające się spoza parkanu drzewo
białym kwiatem nań sypie.
Furta od ogrodu Szeligów do połowy otwarta. Widać przez
nią kawałek szpaleru, w szpalerze ławkę, na ławce dwoje młodych ludzi, oddzielonych od siebie całą jej długością.
To Szczerb i Dobruchna.
Młodzieniec w nowym, opiętym żupanikużupan (z czes.) --- w daw. Polsce suknia męska z długimi wąskimi rękawami, zwykle ze stójką lub małym kołnierzem, zapinana z przodu pod szyję na liczne guziczki, haftki a. szamerowana, sięgająca za kolano, noszona pod kontusz, często od niego dłuższa., barwy cynamonowej, i w lekkiej, na ramiona zarzuconej, a pod szyją na
srebrną agrafę zapiętej ferezjiferezja (z tur.) --- wierzchni strój męski pochodzenia wschodniego, szeroki płaszcz, o szerokich także rękawach, ze stójką, ozdobnie szamerowany; uroczysty strój bojarów ros.; ferezja przyjęła się jako strój szlachty w Polsce w XVII w., często szyta była z czerwonego sukna, podbita futrem a. jedwabną podszewką. wygląda pięknie i zawadiacko.
Wąsiki sterczą mu jak u kota, nad czołem jeży się lisi czub
tak zuchwale i wyzywająco, jakby światu całemu urągał. Lewa ręka junaka wspiera się na nieodstępnym czekanie, prawa obraca w palcach różę płomienistą, która od czasu do czasu ku ustom się podnosi.
Jedno spojrzenie wystarcza, by poznać, że róża ta jest siostrą tamtej drugiej, która tak cudnie zdobi czarne włosy
dziewczyny. Niezawodnie z jednego krzaka je zerwano; może
nawet przed chwilą jeszcze w jednym miejscu tuliły się do
siebie serdecznie...
Dobruchny ubiór skromny jest, jak zawsze. Ale czarne oczy
mają tyle blasku, kształtne wargi tak silnie się czerwienią,
twarz, choć śladami ospy naznaczona, tak świeża jest i tak różowa, że od samego ich widoku ciepło się robi w sercu. Co po
kupnych strojach, gdzie młodość i zdrowie skarby swe sypią
za darmo!
Zresztą krewniaczka Szeligów nie ma w sobie śladu zalotności. Oczy jej patrzą spokojnie, a uśmiech, jeśli jest rozkoszny i wabnywabny --- dziś: powabny a. wabiący., to dlatego tylko, że innym być nie umie...
Młodzi mówią o uczuciach --- nie o swoich wszakże.
--- Więc jeszcze nie ,,amen"? --- pyta Szczerb, końcem czekana w piasku wiercąc.
--- Chwała Bogu, daleko jeszcze do niego --- przytwierdza
z zapałem Dobra.
--- Ba! Rzecz to czasu tylko...
--- I czegoś więcej także. Najpierw stryjka Balcera nie spodziewać się rychlej jak za dwie, trzy niedziele. Po wtóre... po
wtóre...
--- Bodaj, że tu nie ma żadnego ,,po wtóre"!...
--- Otóż jest. Po wtóre, że Basia słowa wyraźnego nie dała.
--- Mogła je była pomyśleć...
--- I nie pomyślała także. Pewnam tego.
--- Waszmościanka w myślach jej czytasz?
--- Czytam. A nie potrzeba do tego czarodziejstw żadnych.
Ja myśli nie ze słów poznaję, jeno z postępków.
--- A jakże ono pieścidło wychuchane postępuje?
--- Dziwnie. Płacze i wzdycha. Czasem przed obrazami się
modli, to znów na belwederku siada i nic nie mówiąc w niebo
tylko patrzy a patrzy... Najczęstsze u niej przecie: lutnia
i ksiąg włoskich czytanie...
--- Grajek pewnikiem je znosi?
--- Tak, ale ona między nimi wybór czyni. Teraz przerzuciła
się nagle od świeckich do nabożnych. Dawniej wysławiała Petrarkę, dziś rozpływa się nad Franciszkiem z Asyżu.
--- Tyleż wiem o jednym, co o drugim!... --- mruknął junak
do siebie.
--- Na pamięć się uczy jego Kwiateczków...
--- Ba!
--- Ale dziś znowu smak jej się odmienił. Cały ranek molestowała ciotkę o Tomasza à Kempis...
--- Świętego jej się zachciało?
--- Właśnie. To jest nie osoby jego, ale księgi. Wiesz
waść --- tej... De contemptu mundiDe contemptu mundi (łac.) --- O pogardzeniu światem. albo inaczej: De imitatione
ChristiDe imitatione Christi (łac.) --- O naśladowaniu Chrystusa....
--- Hm... Anim przypuszczał, że święci księgi pisują... Cóż
to ma jednak oznaczać?
--- Na mój rozum jest to dwóch rzeczy znakiem. Pierwszej,
że Basia myśli o kimś, wzdycha do kogoś i sprzyja komuś.
Drugiej, że tym kimś nie jest Giano...
--- Więc Jur?
--- Tak by należało. Obawa tu wszakże zachodzi jedna ---
wagi niemałej... Gdy Jurasia nie będzie, Włoch miejsce jego
zajmie...
--- Otóż to! Trzeba więc Zawiślaka sprowadzić, a tamtego
odsunąć...
--- Łatwo to rzec. Ale sposób?
Szczerb na tył głowy odrzucił kołpaczek, czoło srodze namarszczył i trzeć je począł. Natężenie myśli z trudem mu
przychodziło.
--- Ba! --- rzekł wreszcie uradowany. --- Sposób jest ---
i gładki...
--- Jakiż?
--- Włocha w łeb i do Wisły, a Wieżę podpalić, by Jurach
drapnął!
Dziewczyna zwróciła nań oczy zdziwione.
--- Waści żarty się trzymają... --- rzekła.
--- Co zaś! --- odparł urażony. --- Nie do żartów mi. Chcesz
waszmościanka? --- pójdę zaraz i com rzekł, zrobię! Jakem
Szczerb!
Wstał z ławki, do odejścia gotów.
Dobra spojrzeniem go zatrzymała.
--- Ja wiem sposóbwiem sposób --- dziś: znam sposób. gładszy --- rzekła.
--- Ciekaw go jestem.
--- Mówiłeś waszmość, że on, niebożę, robotą się zabawia?
--- Łańcuch wykuwa. Ale jaki łańcuch! Na szyję króla
chyba --- albo królowej!
--- Właśnież w tym rzecz. Najmiłościwszy nasz pan artystą
jest i w kunsztach się kocha. Giana wypuścił za to, że śpiewa
cudnie --- czemuż by nie mógł postąpić tak samo z Jurasiem,
który jest mistrz w złotnictwie.
--- Hm... bez urazy waszmościanki... mój sposób gładszy
i prędszy!
--- Zatrzymamy go w zapasie. Tymczasem waszmość łańcuch mi ów przynieś.
--- Chciałażbyśchciałażbyś --- konstrukcja z partykułą -ż-; znaczenie: czy chciałabyś. waszmościanka sama z nim iść do króla?
--- Nie, do królewskiego złotnika tylko.
--- Do Redura?
--- Tak. Przyjaciel to stryjków, a i Zawiślakom przychylny.
--- Ha, pomagaj Bóg! U Jura będę i łańcuch przyniosę. A teraz pora już mi odejść.
Podniósł się z ławki i ferezję na sobie obciągnął, a wąsy
rozczapierzył.
Dobruchna nie wstawała. Ze spuszczonymi oczyma, z twarzą
nagle posmutniałą szepnęła cicho:
--- A o sobie nicże mi waszmość nie powiesz?...
--- O sobie? --- zadziwił się Szczerb. --- Alboż to we mnie
jest co ciekawego? Rodzic mój uszy zatyka, gdy o synu mówią --- cóż dopiero obcy!
--- Ja bym przecie dowiedzieć się czegoś rada. Choćby
o trzech garściach owych --- dodała weselej niby, do uśmiechu
się zmuszając.
--- Ano --- odrzekł w tymże tonie Szczerb --- garść ostatnia
przedstawia w tej chwili podobieństwo do mnie: jest na wychodnym...
--- Kończy się?
--- Tak nawet jakby już się skończyła.
--- Cóż będzie?...
--- Dobrze będzie. Pan LisowskiLisowski, Aleksander Józef (ok. 1575--1616) --- pułkownik królewski, twórca i dowódca tzw. lisowczyków, oddziału lekkiej jazdy powstałego w 1611 r. i prowadzącego walkę podjazdową na wschodnich i północnych rubieżach Rzeczypospolitej podczas wojny polsko-rosyjskiej (1609--1618); oddział złożony był z Kozaków, różnego rodzaju wykolejeńców i desperatów (pierwszy oddział Lisowskiego przyjął nazwę straceńców), którzy służyli za zysk z łupów, nie obciążając skarbu państwa kosztami żołdu. werbunek urządza: pójdę
i ja za innymi. W pułku czerwieńce niepotrzebne.
Dziewczyna bardziej jeszcze posmutniała.
--- Rzucić chcesz waść Warszawę? --- szepnęła.
--- Mamże czekać, aż ona mnie rzuci?
--- I... i... --- wyjąkała z trudnością, jakby jej coś w gardle
przeszkadzało --- cknićcknić --- tęsknić. się waszmości nie będzie?
--- Hej! --- wykrzyknął raźnie, z oczyma błyszczącymi ---
w polu, na twardej kulbace, nikomu się nie ckni!
Dobra wstała w milczeniu i w milczeniu pożegnanie młodzieńca przyjęła. On, rękę jej całując, w oczy chciał spojrzeć,
ale mu je schowała. Nie stracił rezonu i rzekł jeszcze:
--- Jakby z łańcuchem zawiodło, to... jam gotowy!
Odszedł szybko, z głową podniesioną, z ruchami junackimi.
Nagle jednak, przy furcie już samej, zawrócił. Ku Dobruchnie,
w jednym miejscu wciąż stojącej, podbiegł i rzekł spiesznie:
--- A com mówił, że mi się cknić nie będzie, to... nieprawda.
I spieszniej jeszcze wybiegł z ogródka.
Niewiasty miewają często szczęśliwe natchnienia. Nie upłynęło tygodnia, a już cudny ów łańcuch, wykuty albo raczej
wypieszczony przez Jura, znajdował się w rękach królewskiego złotnika.
Reduro, człowiek skryty, milczący, a może i zawistny nieco
(i między mistrzami to się zdarza), obejrzał dzieło kolegi
z uwagą: najpierw gołym okiem, potem przez szkła powiększające, lecz o wartości jego ani słowa nie rzekł. Chowając
klejnot do szkatuły dębowej, mruknął:
--- Dobrze. Jutro Najjaśniejszy rzecz tę zobaczy...
Gdy nazajutrz rozwieszono przed królem ów majstersztyk,
którego każde ogniwo co innego wyobrażało, ukoronowanemu
dyletantowi powieki drgać poczęły. Był to jedyny znak wzruszenia na tej twarzy woskowej...
A jak na toż, zbierał się właśnie król w tym czasie małżonce
swej dar piękny ofiarować, w nagrodę za ostatniego synaczka. Postanowienie jego szybko dojrzało; głową kiwnął przyzwalająco i rękę po klejnot wyciągnął.
Przesuwając między palcami ten fantastyczny różaniec
kwiatów osobliwych, ptasząt rajskich, anielskich główek itp.,
pytał o artystę, który go wyśnił i w kształty zaklął.
Reduro wymienił nazwisko...
Okazało się, że królowi Zawiślacy obcy nie byli. Ze starym
naradzał się nieraz nad modelami naczyń świętych. O talencie
młodego również coś był zasłyszał.
Wówczas mistrz nadworny, w imieniu starej matki Jura,
a i swoim też (boć braćmi byli w sztuce), do stóp monarchy
suplikęsuplika (z łac.) --- prośba. pokorną złożył. Czyż godzi się, aby młodzieniaszek
tak zacny jedną chwilę krewkości półrocznym zamknięciem
opłacać miał? A jego matka sparaliżowana za jakież winy pokutę taką cierpi?...
Król wysłuchał, oczów od arcydzieła trzymanego nie odwracając, potem rzekł krótko:
--- Marszałka tu prosić.
Wynik tej konsultacji niedługo dał czekać na siebie. W kilka dni później zamkniętemu w Wieży Okrągłej Jurowi przyniesiono sto dukatów w woreczku z herbem Wazów, a staroście rozkaz natychmiastowego wypuszczenia młodzieńca na
wolność.
Tegoż dnia wieczorem Jur, płacząc z radości, klęczał u kolan matki swej, w dworku na Podwalnej. Staruszka (przed
którą prawdę zatajono) witała syna jako z dalekiej drogi wracającego. I ona miała łzy w oczach, a pochylając się nad jedynakiem, drżącym głosem mówiła:
--- Dobrześ, synusiu, zrobił, pośpieszywszy... Matkę twoją
czeka wkrótce dalsza jeszcze droga --- cóż byłoby, gdybyś się
z nią nie pożegnał?...
Potem przyszła kolej na sprawy domowe, które pod niebytność Jura bardzo upadły. Pieniędzy na gwałt było trzeba...
--- Ale łaska Boża z nami --- zakończyła utyskiwania. ---
Dziś właśnie o zmierzchu cudzoziemiec tu był jeden i robotę
zamówił. Robota niepowszednia, na sto dukatów...
--- Magnat to być musi... --- zauważył młodzieniec. --- A robotaż owa jaka?
--- Łańcuch białogłowski, kanak ze złota szczerego. Kamieni żadnych nie chce, ale robota ma być na schwał misterna.
Ogniwo każde, mówił, co innego niech wyraża. Ozdób żadnych, jeno kwiatki, ptaszęta i główki anielskie...
--- Kanak białogłowski... kamieni żadnych... kwiatki, ptaszki i aniołki... Ależ to kropla w kroplę łańcuch, jaki król wziął
dla królowej!...
--- Właśnież i on to mówił. Podobien ma być zupełnie królewskiemu...
Jur głową pokręcił, dziwiąc się.
--- I któż on zacz? --- spytał.
--- Przejezdny jakiś. Szwed pono. Z samym nie gadałam, jeno z dworzaninem jego, który polskiego języka uczony...
--- Ha! --- wyrzekł Jur, pomyślawszy trochę. --- Szwed nie
Szwed --- dukatami płaci, robotę wziąć trzeba. Czerwieńce
przydadzą się, nieprawda, matko?
--- Oj, prawda! --- przytaknęła.
--- Wreszcie pamiętać nie zawadzi o tym, czego w szkole
uczono. Labor omnia vincit improbuslabor omnia vincit improbus (łac.) --- ciężka praca przezwycięża wszystko....
Zawiślakowa westchnęła...
--- Nierazem to od rodzica twego w złych okazjach słyszałanierazem to (...) słyszała --- konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika: nie raz to słyszałam.. --- głosem wzruszonym rzekła.
--- Ha! Prawda w tym tkwić musi.
Młodzieniec poweselał. Po izdebkach niskich kręcił się, rzecz
każdą brał do ręki, długo niewidziane kąty opatrywał. Matka
mówiła o tym, o owym --- on na wszystko odpowiedź miał
wesołą i otuchy pełną.
--- Cóż Szeliżanka? --- zagadnęła wreszcie. --- Dawno mnie
już o niej wieść żadna nie doszła. Będzież z mąki tej chleb?...
To go od razu z tonu zbiło.
Nic nie odrzekł, ale wraz sposępniał, na ból głowy i na niewywczasniewywczas --- brak wypoczynku; tu: zmęczenie. skarżyć się począł...
Niebawem też matkę na dobranoc ucałował i spać legł.
A nazajutrz, o świcie samym, siedział już na górze zamknięty i nad kanakiem zamówionym pracował.
XIII. Dalsze ogniwa tego samego łańcucha
--- Zapisali się już: Zuzel, Krzywoszewscy obydwa, z Konopiaków jeden...
--- Starszy?
--- Nie, młodszy. Dalej: nowomieszczan pięciu, Gajda ze
starostwa, kalikatorkalikator (z łac.) --- pomocnik organisty. od Świętego Ducha, kuśnierz Kot, co mu żona i dziatek dwoje pomarło, pogorzelców kilku z Rybitwy, płatnerz jeden, cyrulików dwóch. Jandrzych Szafraniec kwapił się za innymi, ale go nie przyjęto, bo koślawy
i żółtego włosa...
--- I kiedyż pod chorągiew stajecie?
--- Jak skoro zapis dziesięciu secinsecina --- setka. dosiężedosięże --- dziś: dosięgnie a. osiągnie.. Za dwie, trzy
niedziel.
--- Munderunek dają?
--- Lada jakilada jaki --- byle jaki.. Konia dostać można, choć lepiej mieć swojego. Uprząż prosta: siodełko krótkie, wędzidło małe a mocne.
Strojów i błyskotek ani poświeć. Żelaza tyle tylko, co na szabli i pod kopytami końskimi.
--- A zbroja?
--- Właśnież w tym rzecz: nic, co by ciężyło. A więc ni pancerza, ni tarczy, ni przyłbicy, żadnych też blach na konia, naramienników i nagolenników...
--- To was, niebożęta, rozsiecząrozsieczą --- dziś: rozsieką.!
--- Nie stoimy o tostać o coś --- dbać o coś, troszczyć się o coś.. Śmierć to śmierć. Nie darmo przecie
,,straceńcami" nas zowią...
--- Chybać wam żywot niemiły...
--- Prawie. Jedni radzi by go pozbyć się, jak brzemienia, co
uciska; inni nie mają go za jaje... Komu miękko a słodko, do
pana Lisowskiego nie idzie. A kto idzie, wie, co go czeka.
Śmierć? --- wielkie rzeczy! Koziołek z tej strony na tamtą.
--- Mędrkować, widzę, poczynasz...
--- Zgadłeś, robi się ze mnie philosophusphilosophus (łac.) --- mędrzec, filozof.. Na tym świecie
trzeba mieć jedno z dwojga: czerwieńce albo filozofię. Komu
zbywa i na tym, i na tamtym, pogardy godzien. Ja pierwszy
w oczy mu napluję --- jakem Szczerb!
Junak wstał przy tych słowach, ramiona rozłożył, przeciągnął się i przeraźliwie ziewnął.
--- Nie pójdziesz na wino? --- rzekł do towarzysza, który
przez cały czas rozmowy nad warsztacikiem swym garbił się,
młotkiem stukał, pilnikiem tarł, metal topił i spajał. --- U Agły
nasi się zbierają. Huczek tam teraz ciągły od rana do wieczora.
--- Wiesz, że nie wychodzę --- odrzekł Jur. --- Matka prawie że konająca, a prócz siostry zakonnej nie ma przy niej
nikogo. Przy tym łańcuch ten przeklęty na gwałt wykończać
muszę. Szwedzisko codziennie nasyła pokojowca, o pośpiech
nagląc. Dziś na wieczór robota ma być gotowa. Inaczej sto dukatów przepadnie...
--- Racja jest. O Szweda mniejsza, ale dukatom szacunek się
należy.
Młody złotnik odłożył narzędzia, na ręku wsparł się i wzrok
smutny w przestrzeń posłał.
--- Jeden jest jeszcze powód, dla którego w domu więzić
się wolę --- rzekł smutno. --- Ty go znasz. Oto lękam się spotkania z wrogiem swym --- i z nią. Marszałkowi słowom dał, że
zwady unikać będę. A i jej wolę tymczasem nie widzieć. Dopiero gdy stary Szeliga powróci, dowiem się, com wart i co
życie moje warte. Słowo rodzica losy moje przeważy.
--- Może same one rychlej się jeszcze przeważą... --- mruknął Szczerb, czapkę nakładając i wychodząc.
Po odejściu towarzysza Jur pracował ze zdwojonym zapałem. Pot występował mu na czoło, siły słabły (nocy kilka przy
chorej matce bez snu przepędził) --- nic go jednak zmóc nie
było w stanie. Drżącą ręką spajał ogniwa, słabymi płucami
w dmuchawkę dął i złoto miałkim proszkiem ostatecznie wygładzał.
Z dołu dochodziły jęki chorej matki. Starał się ich nie słyszeć, bo lękał się opóźnienia w robocie. Mimo to każdy z jęków owych, jak żądło gada, w serce mu się wpijał... Wreszcie,
już o zachodzie słońca, podniósł się ze stołka, plecy zgarbione
wyprostował i, jak człowiek pozbywający się wielkiego ciężaru, z głębi piersi odetchnął...
Łańcuch był skończony.
Obejrzał go raz jeszcze, okurzył, odmuchał, potem do szkatułki zawczasu przygotowanej schował i zeszedł na dół.
Matkę zastał dogorywającą. Spoczywała w swym krześle
poręczowym wyprężona, sina, z odkrytym ramieniem, na którym astrolog znaki kreślił kabalistyczne.
W kącie, przy okiennicy do połowy odemkniętej, zakonnica
czytała w głos modlitwy.
Ledwie miał czas klęknąć u stóp staruszki i kilka słów pociechy szepnąć, wbiegł famulusfamulus (łac.) --- służący. z wiadomością, że Szwed ze sługą swym po robotę zamówioną przybyli.
Wyszedłszy do pierwszej izby, spostrzegł cudzoziemca, który jakby umyślnie w najciemniejszy kąt się zasunął. Skłonił
mu się w milczeniu, podał szkatułkę i do lampy sięgnął, aby
ją zapalić.
Szwed powstrzymał go gestem...
--- Pan mój --- rzekł sługa --- oczy ma chore. Blasku mocnego nie znosi...
Pozostano więc w półmroku.
Gość szkatułkę otworzył i z łańcuchem w ręku przystąpił
do okna. Wysoki kołnierz płaszcza i nasunięty na oczy beret,
którego wchodząc nie zdjął (uchodziło to wówczas --- szlachcicowi zwłaszcza w gościnie u plebejusza), maskowały go całkowicie. Trudno było nawet zgadnąć: młody jest, czy stary?
Przy słabym świetle --- tym słabszym, że tuż naprzeciw mur
wznosił się obronny --- obejrzał uważnie łańcuch, każde jego
ogniwo palcami długimi obmacał. Nie wiadomo, co twarz jego
wyrażała, ale oględziny skończywszy, kilkakrotnie kiwnął głową w sposób wyrażający zadowolenie.
Zaraz też słudze swemu zlecił coś półgłosem.
Sługa dobył spod łosiowego kaftana trzos tęgo wyładowany
i wykładać jął na stół dukaty. Dukaty te błyszczały mocno,
jakby je przed chwilą dopiero spod mincarskiego stempla wyjęto.
Gdy już setka była ułożona, Jur zbliżył się do stołu, pieniądze zliczył i do mieszka zgarnąwszy, w kieszeń schował.
W tej chwili gość, stojący wciąż przy oknie, skinął na sługę i głosem przyciszonym długo mu coś prawił. Prawiąc, na
łańcuch raz po raz wskazywał.
--- Pan mój --- rzekł sługa do Jura się zwracając --- zapytuje, czy na zapince łańcucha można jeszcze liter kilka wyryć?
--- Można --- odpowiedział młodzieniec. --- Tu oto papier
i inkaust; niech pan twój siądzie i litery owe napisze.
Gość żądanie spełnił.
--- G. B. i B. S. --- przeczytał Jur, obojętne spojrzenie na papier rzuciwszy. --- Czy litery wyryte być mają w tym porządku, jak je napisano? --- spytał.
Sługa, porozumiawszy się z panem, pośpieszył z objaśnieniem:
--- Pierwsze dwie mają być w parze i drugie dwie w parze.
Następnie obie te pary łączyć się winny ze sobą tak, aby jedną całość tworzyły.
--- Dobrze --- wyrzekł młodzieniec i raz jeszcze na papier
spojrzał.
Ale w tej chwili myśl mu straszna przez głowę przebiegła...
--- Cóż to? --- mruknął do siebie, czoło ręką pocierając. ---
Najpierw G. i B., potem B. i S. --- Czyżby?... Ależ tak, do pioruna! --- krzyknął nagle, w stół pięścią uderzając --- G. i B. to
znaczy Giano Baldi, a B. i S...
Nie dokończył i z ręką do góry podniesioną na cudzoziemca
się rzucił.
Ale cudzoziemiec i sługa jego za progiem już byli.
Wybiegł za nimi jak wściekły i zębami zgrzytając gonić jął
uciekających.
W Bramie Wiślanej, otwartej jeszcze, udało się pochwycić za płaszcz mniemanego Szweda. Płaszcz rozchylił się i z fałd jego wyjrzała suchotnicza twarz Fabia...
Zaraz jednak Włoch silnym szarpnięciem wyrwał się i pomknął pod górę, w stronę Rynku. Ludzie gęsto się tam snuli i tłok panował znaczny. W tłoku gonitwa była trudniejsza
i Jur, pracą długą wycieńczony, uczuł, że już za uciekającym
nie zdąży...
Wściekły gniew opanował młodzieńca, co bardziej go jeszcze osłabiło. W ostatnim wysiłku dotarł na odległość jednego
tylko kroku od zbiega i korzystając z okazji cisnął weń dobytym z kieszeni workiem z dukatami.
--- Podły zdrajco! --- krzyknął. --- Kamratowi swemu to oddaj. Niech wie, że ja za sromotę pieniędzy nie biorę!
Dukaty rozsypały się z brzękiem po bruku. Zrobiło się zbiegowisko. Tłum z całego Rynku w miejsce to spłynął. Poczęto
z krzykiem, popychaniem się i biciem mannę zbierać złotą...
W tejże chwili od Ratusza kilku sług miejskich nadbiegło.
Jeden podjął mieszek skórzany i jął zgarniać do niego dukaty,
inni drzewcami halabard pospólstwo odganiali. Nadszedł starszy jeden i dukat z ziemi podjąwszy, długo mu się przyglądał
z uwagą niezwykłą...
W zamieszaniu tym o głównych jego sprawcach do szczętu
zapomniano.
Fabio i jego towarzysz zniknęli na zakręcie, łańcuch ze sobą
unosząc.
Jur, osłabły i zemdlenia bliski, dowlókł się do pierwszej
z brzegu sieni, a we framudze ławkę znalazłszy, padł na nią
bez czucia...
Rychło jednak przyszedł do siebie. Jakby go nagle dreszcz
niespodziewany przeszedł, rozemknął oczy i drżącymi usty
wyszeptał:
--- Matka...
W chwil kilka później był już we dworku i całował zimne
ręce trupa. Astrolog umknął; zakonnica, świecami woskowymi umarłą obstawiwszy, modlitwy łacińskie mruczała. Jedna
chwila przetworzyła dom cały do niepoznania. Wydawał się
lochem zimnym, siedliskiem duchów i straszydeł...
Młodzieniec padł na kolana, oczy rękami zakrywając. Płakać jednak nie mógł. W formie gwałtownego pragnienia przebiegła mu przez głowę myśl: ,,Jakby dobrze było znaleźć się
teraz o sto mil stąd..."
Wstał i obowiązkami swymi się zajął. Famulusa wystraszonego z kąta wyciągnął i po babę kościelną pchnął. Zakonnicy
wydał rozporządzenia co do katafalku i klucze od szaf z bielizną doręczył. Wreszcie na górę wpadł, rozrzucone kosztowności i narzędzia do skrzyni zamczystej schował i zamknął.
Dopełniwszy tego wyszedł, zataczając się, na ulicę.
Celu przed sobą żadnego nie miał. Wyszedł, bo wyjść musiał. Zmusiła go do tego siła wewnętrzna, nieprzeparta. Czuł,
że gdyby siadł nieruchomo, sam na sam z trupem, na pastwę
myśli swych oddany, pewnie by oszalał...
Noc była jasna. Ziemia kąpała się w drżących, niebieskawych blaskach. Górą płynął księżyc niby kula srebrna.
Po krótkim namyśle Jur skierował się ku miastu.
Bramę już zamykano, znajomi wszakże strażnicy przepuścili go bez trudności. Szedł pod górę powoli, usiłując zapomnieć o matce, o rywalu swym, o hańbie, jakiej doznał. Udawało mu się to chwilami. W trudnym tym zadaniu umysł silnego miał sprzymierzeńca --- w gorączce.
Zbliżające się otwarcie sejmu, napływ szlachty i zaciągi
wojskowe znacznie ożywiły miasto. Już na Gnojnej, pod murem jezuickiego ,,Klasztorka", natknął się na ,,towarzyszów" pijanych i na nietrzeźwych ,,ciurów". Ci i owi zaczepiali go --- mijał jednak zaczepiających, nie odpowiadając.
W Rynku tłumniej było jeszcze. Tłumniej i hałaśliwiej.
Służba senatorska wyrywała kamienie z bruku, zatykając kołki i kuchnie polowe budując. Wprawdzie nie zatarły się jeszcze ślady pożaru od kuchni takich wszczętego, ale o tym nikt
z ,,urodzonychurodzony --- szlachcic." nie myślał. Alboż żołądki szlacheckie nie
miały większych przywilejów niż mieszczańskie domostwa?
Śpiewano, śmiano się, kłócono. Co kroków kilka rosły,
brzuchaty szlachcic, w żółtych butach, w czapie z czoła zsuniętej, z wąsami jak miotły, z czerwonym nosem i tęgo zalaną
pałką, sękaczem się podpierając a ciężko dysząc, płynął wśród
tłumu jak korabkorab --- statek.. Wszystko mu z drogi ustępowało...
Towarzysze, pod ramię się ująwszy, chodzili środkiem po
pięciu, po sześciu, taczając się w lewo i w prawo i nikomu
przejścia wolnego nie dając.
Co chwila przychodziło do krzyków, do zwady, do bicia się
na pięście i na czekany. Węgry marszałkowscy w pocie czoła
pracowali. Wieża Okrągła przepełniona już była ,,haresztantami". Zamykano ich teraz w Ratuszu, a niektórym nawet
wójt dał gościnę w obszernych swych piwnicach...
Jurowi rozgardiasz ten był na rękę. Oszołomił go. W głowie mu wirowało, w oczach go paliło, w piersiach piekło.
Szedł jak pijany. Spotkał przyjaciół kilku, którzy na powitanie ramiona rozstawili. Wyminął ich, ręki nie podając. Wołali nań po imieniu --- udał, że nie słyszy.
Przez godzinę może błąkał się tak, pozwalając fali ludzkiej,
aby go niosła to w tę, to w ową stronę. W tym czasie wstępował kilkakrotnie do gospód jakichś, coś kupował, coś pił, ale
wszystko to bezwiednie. Raz zamierzył się nań ktoś obuchemobuch --- broń ręczna podobna do czekana., to znów miodu szklanicę na niego wylano --- on tego wszakże ani czuł, ani widział.
Wreszcie, ulegając wciąż tej sile, nad rozwagę wyższej, która krokami jego kierowała, znalazł się niespodzianie --- przed
domem Szeligów.
W oknach od czoła ciemno było. W jednym tylko --- w którym poznał okno ciotczynej komnaty --- migotał słaby, a zabarwiony z lekka płomień lampki weneckiej. U mieszczan bogatszych lampki takie przed obrazami świętych wieszano.
Postał chwilę, w płomień ów się wpatrując. Potem skręcił
w bok, gdzie ciemno było i cicho. Podniósł oczy w górę: ściana cała, srebrem księżycowym zalana, wychodziła z ciemności jasno i wyraźnie, jak przy świetle słonecznym...
Bez trudności też dojrzał belwederek, kwiatami obstawiony,
z którego drzwi szklane wiodły bezpośrednio do komnat niewieścich.
Spojrzał na belwederek i zaraz oczy odwrócił. Potem przetarł powieki i spojrzał powtórnie. Ze wzrokiem wytężonym
i rozszerzonymi nad miarę źrenicami stał przez czas długi bez
ruchu, jakby go nagły przestrach okamienił.
A jednak nie działo się tam w górze nic strasznego...
Na belwederku siedziała dziewica o złotych włosach na ramiona rozpuszczonych i przepaską perłową spiętych.
U stóp dziewicy klęczał młodzian w stroju włoskim i podniósłszy obie ręce do góry, zawieszał na jej szyi bogaty, złoty łańcuch.
Oto wszystko.
Jur, napatrzywszy się widokowi temu do syta, odetchnął
głęboko i odszedł. Odszedł powoli, krokiem spokojnym i pewnym. Mogła była twarz jego przestrach wyrażać; w rzeczywistości strachu żadnego nie doświadczał. Przeciwnie: wszystko mu się zupełnie naturalnym wydawało...
I znów znalazł się wśród tłumu zapełniającego Rynek. Huczało tu jak wprzódy. Huczenie to przyjemnym mu było.
Rozróżniał już teraz głosy i twarze znajome poznawał. Opuściła go zupełnie gorączka i jasnym mu się stało od razu: dokąd i po co zmierza...
Nie przyśpieszając kroku ani go też zwalniając, skierował
się prosto ku Ratuszowi. Minął żelazną kunę, ani spojrzawszy
na osadzoną w niej za czary szewczychę; minął szereg kamienic, których ciężkie drzwi z trzaskiem zamykano; minął budę,
z której wystawały czarne miejskich hakownichakownica --- ciężka strzelba lontowa, opatrzona hakiem wystającym przy wylocie lufy; hakiem tym opierano strzelbę na murze, aby zminimalizować siłę odrzutu. paszcze ---
i zatrzymał się dopiero przy ciemnym otworze do lochów prowadzącym.
Głowę wytknął i przez chwilę nasłuchiwał. Potem nogę
przez próg przełożył i po oślizgłych schodach śmiało na dół
się spuścił.
W winiarni pana Agły-Abłanowicza hałas panował piekielny. Wesołość do dzikości tu niemal dochodziła. Rozmowy były wrzaskami, śmiechy ryczeniem, śpiew wyciem. Harmider
ten jednak, pod ziemią rodzący się, w ziemi pozostawał. Przechodzący mimo Ratusza słyszeli tylko głuche wrzenie --- niby
klekot gotującej się kaszy...
Była to główna kwatera ,,straceńców". Młodzież i ludzie
dojrzali, wykwintnisie i prawie nędzarze, warchoły i bohaterowie prawdziwi w pstrym i niesfornym zmieszaniu fantastyczny obraz tworzyli. Karności tu jeszcze żadnej nie było ---
jak zwyczajnie pomiędzy ochotnikami. Cnoty wojenne dopiero
pod chorągwią znaleźć się miały.
Jedni stali w gromadkach, żywo gestykulując i głowy zadzierając do góry; inni obsiedli stoły i pili a krzyczeli, za szyję się obłapiając. Kilku leżało na ławach pod ścianami, a bodajże niejeden i pod ławą obrał już sobie leże...
W głębi izby, na miejscu najwidoczniejszym, ustawiony był
stół, którego się tu dawniej nie widywało. Stół to był prosty,
z tarcic sosnowych byle jak zbity, na krzyżakach oparty. Leżała na nim papierów kupa i stał wielki jak maźnica kałamarz.
Za stołem siedział człek urodziwy, lat trzydziestu kilku,
z podgoloną czupryną i pięknym, zawiesistym wąsem. Od
pierwszego wejrzenia odgadywało się w człeku tym osobę
główną, dyrektora i reżysera całego widowiska. Przy nim i za
nim stali ludzie różnego wieku z minami zadzierzystymi i razem doń gadali. On słuchał z twarzą pogodną, na karcie przed
sobą leżącej coś kreślił i co chwil parę z kubka srebrnego popijał.
Był to pan Aleksander Lisowski.
Jur wszystko to spojrzeniem jednym objął, rozróżnił i zapamiętał.
Drugie jego spojrzenie pobiegło w tłum, szukając Szczerba.
Znalazł go w najhałaśliwszej kompanii, wśród próżnych
dzbanów i kubków powywracanych. W tej chwili właśnie,
dwu kompanów za szyje trzymając, całował się z nimi
w twarz i klął, że życie za nich odda...
Jur poszedł prosto do przyjaciela i nic nie mówiąc, na
oczach mu stanął.
--- Wszelki duch!... --- krzyknął tamten, nowych druhów
puszczając. --- Tyżeś to, melankoliku?
--- Jak widzisz --- odrzekł Jur smutno.
--- Ależ wyglądasz... niech cię! Z tamtego świata chyba wracasz?
--- Idę tam dopiero... --- szepnął młodzieniec, tak cicho jednak, że go towarzysz nie dosłyszał.
--- Gadajże: czego chcesz? --- ciągnął Szczerb, zza stołu wyłażąc i przemocą sadzając go na ławie. --- Tokaju ci dać? Pinioły, petercymentu, seku? A może rywułę wolisz albo miód stary? Jest wszystko, czego dusza zapragnie, a brzuch i gardło wstrzymają!
--- Chcę przystać do was --- rzekł Jur głosem drewnianym.
--- Do was? Co to jest: do was? Gadaj wyraźnie do kogo?
--- Do waszej kompanii...
--- Pijackiej?
--- Nie, żołnierskiej.
Szczerbowi oczy się zaiskrzyły. Odsadził się, wąsy zadarł
i przez chwil parę milcząc, mierzył towarzysza wzrokiem od
stóp do głowy. Wreszcie przyskoczył doń, wpół go porwał
i potężnym zamachem na stole postawił.
--- Panowie bracia! --- na całą izbę wrzasnął. --- Oto nowy
straceniec!
A w odpowiedzi wszystkie piersi huknęły:
--- Vivat!!!
XIV. Ogniwo ostatnie
W domu Szeligów wesoło.
W komnatach pierwszego piętra drzwi na rozcież pootwierane; wszędzie pełno biesiadników i służby. Festony z liści
i kwiatów każdą ścianę zdobią; stoły błyszczą od mnóstwa
naczyń srebrnych, a uginają się od obfitości jadła i napoju.
Podłogę skropiono wonnościami i zielem pachnącym potrząśnięto. Aż dusi od woni krzepkich, między którymi nie brak
i drogocennej kamfory. Na szczęście odemknięto okna od
ogrodu. Wpływają nimi fale świeżego powietrza i rozgrzane
winem policzki rozkosznie muszcząmuszczą --- dziś: muskają..
W jednej z dalszych komnat gra kapela. Dźwięki jej, zanim
o uszy biesiadników uderzą, cedzą się wpierw przez grube
mury i opony fałdziste. Daje im to lotność i subtelność, pozwala wniknąć w każdy zakątek, nie głusząc rozmowy i nerwów nie drażniąc.
Do zachodu słońca jeszcze daleko, a już biesiada od czterech
trwa godzin. Właśnie przed chwilą służba po raz piąty dania
odmieniła. Przyszły na stół wety. W wielkich, srebrnych koszach przydźwigano sterty owoców, zagranicznych przeważnie; z ostrożnością nadzwyczajną ustawiono piramidy ciasta
słodkiego; podano krople, marcypany, bijanki, a także smażenia różne; miejsce zaś mocnych tokajów zajęły słodkie wina hiszpańskie i włoskie.
Zbliża się koniec biesiady, mający być zarazem początkiem
właściwej uroczystości.
Balcer Szeliga jedynaczce swej zrękowiny wyprawia.
Powrócił on szczęśliwie z peregrynacji dalekiej, bogactw
wszelakich zwiózłszy obfitość. Część ich, w porcie gdańskim
z okrętu wyładowana, nadpłynęła już do Warszawy wodą; reszta, na wozach ciężkich, nadciąga powoli gdańskim traktem,
przez sługi zbrojne eskortowana.
Uciecha wewnętrzna opromienia dostojne oblicze starego
kupca, który przy stole największym ugaszcza od serca wybranych gości.
U stołu tego kupiectwo Starej Warszawy miejsca zajęło.
Dużo tu twarzy cudzoziemskich, dużo czupryn trefionych,
z głowami golonymi pomieszanych, wspólne jednak znamię
powagi, statku i serdeczności upodabnia wszystkich do siebie
niby członków jednej rodziny.
Wszędzie błyszczą łańcuchy złote, sobolowe bramowania
szat, zapinki z kamieni drogich i sygnety tak wielkie, że często knykieć zasłaniają cały.
Na miejscu najwyższym siedzi kapłan. Stary to przyjaciel
domu Szeligów, ciotki Ofki dawny spowiednik. Blada, ascetyczna twarz jego rażąco odbija od pełnych i zarumienionych
policzków mieszczaństwa; czarna szata wykreśla się plamą
ponurą na różnobarwnym tle strojów i klejnotów.
Nieopodal od księdza zasiadła para zaręczyć się mająca.
Basia w perłach na głowie i na szyi, w powłóczystej sukni
z aksamitu modrego, na której błyszczą wielkie, prawdziwym
srebrem wyszywane lilie, podobniejsza jest niż kiedykolwiek
do anioła z malowanych gotyckiej świątyni okien. Wbrew
zwyczajowi oczów swych ogromnych rzęsami nie nakrywa, ale
trzyma je otwarte, blaskiem napojone i patrzące przed siebie
w jakiś obraz daleki a cudny, którego inni nie dostrzegają...
Giana stroi jedwab i aksamit. Barwy: fioletowa i gorąco żółta w ubiorze jego przeważają. Piękny jest, szatańsko piękny,
choć dziwna, marmurowa, trupia niemal bladość twarz mu
pokrywa. Oczy jego wyrażają zachwyt z przestrachem zmieszany. Nadmiar szczęścia trwożyć go się zdaje i przygniatać...
Tuż zaraz siedzi i ciotka Ofka --- w młodą parę jak w tęczę
wpatrzona. Zwykła surowość ustąpiła na dzień dzisiejszy
z twarzy jej i z ubioru. Suknię ma barwy perłowej, czarnymi
naszyciami omroczoną; na głowie takiż czepeczek, wąskim,
złotym sznurkiem bramowany.
Dobruchna w innej komnacie, przy stole dla ,,familiantów",
miejsce dostała i rządy gospodyni pełni.
Ale o wiele bardziej uderza brak innej, niezbędnej w tym
gronie osoby. Wśród biesiadników na próżno upatrujemy
stryja narzeczonej: Jana Szeligi. A gdyśmy już nieobecność
tę dostrzegli, widoczną staje nam się jedna okoliczność: brak
zupełny członków magistratury --- rajców, ławników, gminnych. Jakże rodzinne święto patrycjusza warszawskiego obyć
się bez nich może?
W tej chwili jednak słowa, z którymi się gospodarz do sąsiada swego zwraca, fakt ów dziwny tłumaczą.
--- Kumie Macieju --- mówi Balcer, posuwając kosz z fruktami do czerwonego jak piwonia mieszczanina --- jak myślicie: rychło dziś ,,porządki" sąd swój ukończą?
--- Już by skończyć powinni --- odpowiada zapytany. ---
Wszakżeć to tylko iudicium expositum. Chyba że akta względem donacjidonacja (z łac.) --- darowizna. i innych zapisów działają...
--- Niechby choć na samą ceremonię zdążyli!...
Tu wmieszał się do rozmowy kupiec o dużym, orlim nosie
i surowym wyrazie twarzy.
--- Gdym szedł tutaj --- rzecze --- gadano, że się dziś na sądzie wójtowsko-ławniczym nie skończy. Ma być jeszcze, iudicium emptum.
--- Emptum? --- powtarza pierwszy. --- Zaszło więc coś nadzwyczajnego!...
Koniec rozmowy w gwarze ogólnym utonął.
Jeżeli jednak braknie towarzyszów stryjka Jana, obecni są
natomiast kamraci Baldiego. Prawie cała kapela dworska stawiła się w komplecie. Grajków zwyczajnych nie dopuszczono
do kompanii z patrycjuszami; wyjątek zrobiony jest tylko dla
Luki i Fabia.
Obaj oni dzielnie potykają się z zasobami mieszczańskiego
stołu. Ale gdy gruby cytrzysta sprawia zastraszające spustoszenie wśród mięsiw i ciasta, chudemu fleciście na ugaszenie
okropnego pragnienia wszystkich flasz, dzbanów i gąsiorów
zda się za mało. Rzekłbyś, że to wskrzeszona ruina TyberiuszowegoTyberiusz --- Iulius Caesar Tiberius, 42--37 p.n.e. cesarz rzymski. wodociągu, przez którą cały Tyber cieczy wszelakich przepuścić by można...
Kielichy krążą coraz gęściej, wiwaty następują po wiwatach, policzki stają się podobne różom, a oczy brylantom.
Chwilami to ten, to ów z dykteryjką jakąś występuje, zatrzymując na niej przez chwilę uwagę ogólną. Potem wezbrana
fala głosów zagłusza go i znów nad wszystkim hałas panuje
niesforny.
--- Muszę też opowiedzieć waszmościom zdarzenie jedno,
jakie czasu peregrynacji swej miałem...
Tymi słowy sam Balcer Szeliga doprasza się u zgromadzenia
chwil paru uwagi. Milkną śmiechy i gwary, a stary kupiec,
brodę głaszcząc wachlarzowatą, prawić poczyna:
--- Bawiłem właśnie w onym mieście cudnym, co się zwie
Wenecja. Dla nawałności morskich bawiłem nawet dłużej,
aniżelim był zamierzył. Czas mi się już dłużyć zaczął i nieraz
mglenie przykre czułem, bo Mazurowi na twardym gruncie
urodzonemu patrzeć ciągle na wodę niezdrowo. Na wiatr pomyślny czekając, błąkiwałem się często nocami nad morzem
i w uliczkim się one, kręte a wąziuchne, zapuszczał --- ile że
noce wenecjańskie na podziw są piękne, a ja prócz kupców
kilku żadnychem znajomości tam nie miał. Jednej nocy takiej patrzę, aż na mostku samotnym stoi białogłowa i w wodę
rzucić się zabiera... ,,Jezus! Maria! --- krzyknę. --- Co robisz,
niewiasto!" Jedną ręką łap ją za ramię, drugą za suknię ---
przytrzymałem. Oj! Wijeże mi się ono niebożątko w ręku jak
piskorz i wyślizgnąć się stara --- nie puszczam. W gniew wpada, drapać i kąsać poczyna --- ja nic. Nareszcie krzyczy: ,,Coś
za jeden? jakim prawem?" ,,Chrześcijanin jestem --- odpowiadam --- a zaś prawem moim, prawo Chrystusowe". ,,Obcyś ---
mówi znowu --- co ci do mnie? Mąż własny mię rzucił, to cóż
obcy ratować ma?" ,,Mnie nic do tego; obowiązek spełniam,
i dość". I z mostu ją niosę. Poznała cudzoziemca. ,,Skądeś
ty? --- pyta. ,,Z Polskim, z Warszawy" --- tłumaczę się. ,,Polacco! Varsovia!Polacco! Varsovia! (wł.) --- Polak! Warszawa!" --- krzyknęła i płacze. Posadziłem ją na ławce jakiejś, utulam --- aż ta szalona zrywa się, za pierś mię
chwyta, i... ,,Mężaś mojego widział?!!" --- w samo ucho krzyczy. Ledwiem ją uspokoił. Ale to początek dopiero. Nabrało
biedactwo ono do mnie zaufania. Więc dalej spowiadać się.
Mąż ją rzucił w rok po ślubie. Z drugim jak sam łotrem
w świat się puścili. Doszła, że do Warszawy...
--- Do Warszawy? --- powtórzyły przy stole głosy zadziwione.
--- Tak rzekła. Dodała jeszcze, że ją mąż z odrobiny mienia, jakie po ojcu wzięła, odarł i z dzieckiem małym na głód
i nędzę rzucił. Wreszcie prosiła, by jej w odszukaniu nędznika pomóc. Powiedziałem: zgoda. Ocaliwszy jejmościankę od
śmierci wypadało ją i od losu obronić. Przyniosła mi na drugi
dzień papiery różne, dowody urzędowe, akt ślubny, rysopis
męża --- wszystko w porządku, jak się patrzy. Dopomogłem
niebożęciu, ilem mógł. Głównie żal mi było dzieciątka, którem widział w łachmanach, chudziutkie od głodu i jak wosk
żółte...
Zamyślił się smutno, jakby mu własne słowa cieniem na
serce padły.
--- I jakież historii onej żałosnej zakończenie? --- spytał
z drugiego końca stołu kapłan.
--- Jeszczeć go dotąd nie ma --- odrzekł Szeliga. --- Może da
Bóg jednak, że będzie. Papiery zaraz po powrocie w Ratuszu
złożyłem. Marszałkowim również o nich doniósł. Niewiasta
mówiła, że łotry one na żołd królewski zaciągnąć się mieli...
Opowieść gospodarza chłodu nieco między gości rzuciła. Na
twarzach odmalowało się zafrasowanie. Aby je odgonić, nowe
dzbany przynieść kazał Szeliga. Wino zwyciężyło ,,melankolię" i znów gwarem i śmiechami napełniła się komnata.
Ale w tej chwili kapłan dał znak --- i uciszono się.
Przypomniał on, że czas pierścionki mieniać.
Gospodarz skinął w stronę służby, kupiącej się w progu,
i zaraz z pośrodka niej wyszedł karzełek niosąc na złotej tacy
dwa sygnety kosztowne. Jednocześnie pokojowców dwóch
rozesłało na podłodze miękkie, aksamitne poduszki.
Kapłan podniósł się i nad pierścionkami cicho zmówił modlitwę. Potem oblubieńcom dał znak, aby się zbliżyli. W komnacie cisza się zrobiła, jakby anioł przeleciał. Cisza ta i do
dalszych komnat przeszła, niosąc z sobą wszędy milczenie
i powagę. Nawet dźwięki oddalonej kapeli umilkły, jakby rozpływając się w powietrzu...
Basia i Giano, miejsca swe opuściwszy, szli właśnie ku poduszkom, gdy w sieniach słyszeć się dał nagle hałas jakiś nieskromny. Widoczne było, że ktoś wtargnąć chce do mieszkania, służba zaś go nie puszcza. Hałas, nagle wybuchnąwszy,
umilkł potem na chwilę, do komnaty zaś wbiegł sługa Szeligów i panu swemu szeptać jął coś na ucho...
Namarszczyła się i poczerwieniała twarz starego mieszczanina, zarazem podziw i gniew wyrażając. Podniósł się on
z miejsca i gości przeprosiwszy, wyszedł za sługą do sieni.
Kapłan ceremonię przerwał. Giano odprowadził narzeczoną
na miejsce. Wszyscy w milczeniu przykrym na koniec niepożądanego intermezzaintermezzo (wł.) --- przerwa (między częściami utworu a. przedstawienia). czekali.
Długo bawił gospodarz z dala od biesiadników. Podczas jego nieobecności szmer głuchy komnaty sąsiednie obiegał.
Wstawano od stołów, do okien się ciśniono, przez drzwi
otwarte głowy ciekawe wychylano...
Wreszcie wrócił.
Namarszczenie z czoła mu nie zeszło; nie czerwony już jednak był, jeno blady.
Krokiem powolnym do niewiast zbliżył się i prosił, aby na
chwil parę do komnat swych odeszły. Posłuchały. Żadna nie
spytała nawet: dlaczego? Pytania w zwyczaju ówczesnym nie
były. Niewiasty mogły dziwić się, gniewać lub ciekawości doświadczać szalonej; żadne z tych uczuć w słowa nie przeszło.
Oddaliły się kornie, cicho, z lekkim szat powłóczystych szelestem...
Gdy zniknęły, stary Szeliga postał chwilę w miejscu, jakby
siły zbierając, potem wsparł się rękoma o stół i głosem uroczystym wyrzekł:
--- Waszmościów moich najmiłościwszych, panów braci
a kumów proszę, aby cokolwiek tu się teraz dziać będzie,
w milczeniu to a w neutralności zupełnej przyjęli...
Szmer przeszedł po kompanii --- ucichł jednak prędko, milczącemu niepokojowi ustępując.
Szeliga obrócił się do sługi i rzekł:
--- Niech wnijdąwnijść (daw.) --- wejść..
Wówczas wśród ciszy głębokiej, którą by śmiertelną nazwać było można, rozegrał się szereg scen, których dom ten
nigdy dotąd świadkiem nie bywał...
Najpierw słyszeć się dał szczęk halabard i liczne, ciężkie
kroki, które przed progiem komnaty ucichły. We drzwiach
ukazał się sługa miejski w granatowym, oficjalnym ubiorze,
w żupanie pod bekieszą czerwonym, przy szabli, w czapce na
głowie, której wchodząc nie zdjął.
Wystąpił na środek krokiem mierzonym, dobył z zanadrza
pergamin i w górę podniósłszy, trzykrotnie nim potrząsnął.
Przy pergaminie wisiały dwie duże pieczęcie. Jedna miała na
sobie wyobrażenie syreny uzbrojonej, na nogach nietoperzowych i z nietoperzowymi skrzydłami. Była to pieczęć Magistratu Miasta Starej Warszawy. Druga była marszałkowska.
Po tym wstępie człowiek ów głosem doniosłym zawołał:
--- W imieniu prześwietnego Starej Warszawy Magistratu!
W imieniu szlachetnego i przezacnego Burmistrza, sławetnych
kół: Radzieckiego i Ławnickiego, oraz Dwudziestu Mężów
Gminnych! Z wiadomością i za zgodą Jaśnie Wielmożnego
Marszałka Wielkiego Koronnego i z przeproszeniem obecnych
tu Ichmościów!
Odetchnął --- i mówił dalej:
--- Jako okazało się na przyjezdnego mieszkańca Starej
Warszawy, cudzoziemca, Fabio Carapazzi rzeczonego, iż tenże
Carapazzi, z pogwałceniem praw gościnności, na szkodę miasta i całej Rzeczypospolitej, oddaje się niedozwolonemu i owszem bezecnemu rzemiosłu fałszowania monety --- wzywa się
przeto onego cudzoziemca, aby się sam, niechybnie a dobrowolnie, w ręce sprawiedliwości wydał dla postąpienia z nim
wedle prawa naszego miejskiego a oraz koronnego.
Zatrzymał się i papierem na Fabia wskazując, zawołał:
--- Fabio Carapazzi! Oto ci mówię: wystąp!
W tej chwili Fabio lisim krokiem znalazł się przy oknie
i pchnął je tak mocno, że szyby z brzękiem wypadły.
Mówca odwrócił się za siebie z komendą:
--- Imaćimać (daw.) --- dotykać; tu: brać, ująć.!
Pachołków kilku rzuciło się na grajka. Po krótkim szamotaniu obezwładniony został i związany. Wyciągnięto go za próg,
zgrzytającego zębami i miotającego straszne przekleństwa.
Halabardy ponownie zabrzękłyzabrzękły --- dziś: zabrzęczały., ciężkie obuwie zastukało
i zbrojna kompania dom opuściła.
Po jej odejściu grobowa cisza zaległa komnatę. Nikt nie
śmiał się odezwać. Wszyscy stali jak rażeni piorunem, bez
oddechu, z niemymi ustami i wzrokiem w ziemię wbitym.
Ale nie wyszło pięciu minut: znów hałas u drzwi, znów
brzęk halabard, znów butów kowanychkowany --- tu: podkuty. stukanie...
Ten sam człowiek, co wprzód, na środek wystąpił, tak samo
papier wydobył i takim samym ruchem solennymsolenny --- tu: uroczysty. w powietrzu
nim potrząsnął...
I znów rozległa się inwokacja:
--- W imieniu prześwietnego Starej Warszawy Magistratu!
W imieniu szlachetnego i przezacnego Burmistrza! W imieniu
sławetnych kół: Radzieckiego i Ławnickiego oraz Dwudziestu
Mężów Gminnych!
Dreszcz przeszedł zebranych. Oczyma na całą szerokość
otwartymi wzajemnie badać się jęli...
On tymczasem wśród ciszy głębokiej czytał z papieru:
--- Jako okazało się na przyjezdnego Starej Warszawy
mieszkańca, cudzoziemca, Paolo Rufiani rzeczonego --- który
to Paolo Rufiani przezwiska Giano Baldi fałszywie zażywa ---
iż on małżonkę swą ślubną w mieście Wenecji porzuciwszy
i owszem okradłszy, dom szlachetnego i przezacnego mieszczanina i kupca warszawskiego przez zbrodnię dwużeństwa
sromotą chciał okryć --- wzywa się przeto onego cudzoziemca,
aby się sam, niechybnie a dobrowolnie, w ręce sprawiedliwości wydał, dla postąpienia z nim wedle prawa naszego miejskiego a oraz koronnego.
Papier przed się wytknął i zawołał:
--- Paolo Rufiani! Oto ci mówię: wystąp!
Wszystkie oczy obróciły się na Giana.
Stał on w miejscu, jak trup blady, ale wyprostowany i wyzywający. Na ustach miał uśmiech szyderczy.
Sługa miejski dwukrotnie jeszcze wezwanie powtórzył.
Młodzieniec nie ruszał się z miejsca. Wówczas rozległa się
komenda:
--- Imać!
Chłopy uzbrojone wtargnęły do środka. Ale zanim jeszcze
ręka któregokolwiek zdążyła dotknąć młodzieńca, runął on
nagle na ziemię, jak kosą podcięty.
Na lewej piersi upadającego błyszczała niewielka głowica
sztyletu.
Pachołkowie stanęli w miejscu, przerażeniem zdjęci.
Ani jeden z obecnych nie ruszył rannemu z pomocą.
--- Imać! --- rozległo się powtórnie.
Nowych kilku wpadło. Ciężkie, grube łapy dźwignęły pięknego Włocha w górę. Gdy go wynoszono, głowa w tył opadła,
oczy bielmem zaszły, a z ust, wraz z ostatnim westchnieniem,
wybiegło jedno tylko słowo --- nie wiadomo --- polskie czy
włoskie:
--- Barbara!...
Płomień lampy, w zielonym szkle uwięziony, martwo
oświetlał dziewiczą komnatę.
Basia, z rozpuszczonymi włosami, tak biała, jakby ją z alabastru wykuto, tak powiewna, jakby skrzydła serafowe u ramion jej drżały, modliła się czy też rozmyślała tylko, wsparta
bezsilnie na klęczniku...
Głucha cisza panowała dokoła.
Przerwał ją kapłan, długą naukę kończąc słowami:
--- Dopieroś wychyliła się na świat, dziecię moje. Pierwsza burza złamać cię nie mogła. A jeśli z drzewa twojej szczęśliwości kwiatów kilka opadło, nie trwóż się: inne na to miejsce wyrosną. Jeszcze życie długie przed tobą; jeszcze i pociechę w nim znajdziesz...
Basia podniosła na mówiącego swe wielkie, bławatkowe
oczy.
--- Już znalazłam --- głosem spokojnym rzekła.
I dłoń białą na książce oparła.
Książka miała tytuł: De imitatione Christi.
Dopisek
W rok później odbyły się dwa śluby.
U Świętego Jana, przed ołtarzem Trzech Króli, jejmościanka
panna Dobra Kalinowska poślubiła imci pana Bolesława
Szczerba, jazdy lekkiej rotmistrza.
W klasztorze zaś Panien Bernardynek, za Bramą Krakowską, jejmościanka panna Barbara Szeliżanka, suknię zakonną
przywdziawszy, poślubiła --- Chrystusa.
Przedtem zaś jeszcze z rąk świętobliwej dziewicy sumy
znaczne dostały się biednym Starej i Nowej Warszawy wraz
z przedmieściami, kościół zaś otrzymał zapis na żałobną wotywęwotywa (z łac.) --- msza odprawiana na czyjąś intencję. za duszę śp. Jerzego Zawiślaka, corocznie w dniu jego
śmierci odprawiać się mającą.