Władysław Syrokomla Stare wrota ISBN 978-83-288-2886-5 „Dowieść na mię nie mogą, abym co komu uprosił: bo się za tak u Króla Jegomości Pana mego wdzięcznego i udatnego nie mam, anim jest, ani być chcę. Jeden jednak na się grzech powiem: woźnicy Króla Jmści, który mię kilkanaście lat wozi i ze mną u dworu zstarzał, a nigdy mię nie przewrócił, uprosiłem wielką wakancyję w żupach, groszy 2O na tydzień, aby w starości głodem nie umarł. Jeślim tém zgrzeszył, proszę odpuszczenia”. Ks. Piotr Skarga, Na artykuł o jezuitach odpowiedź, rozdział I. Do pana Ignacego Chodźki Nie wiem, czy pamiętacie, zacny Autorze Obrazów litewskich, żem na wieczorze u Apolinarego Kątskiego, 23 października zeszłego roku, zaciągnął względem Was dług zadedykowania najpierwszej gawędy, jaką napiszę. Drobna, lecz malująca całą dobroć Waszego serca, przysługa, jakąście mi uczynili, nie wyszła z mej pamięci: lecz czekałem, aż mi się uda wymozolić cóś Was godniejszego. Później okazane przez Was dowody prawdziwej życzliwości — obietnicę przez żart uczynioną zamieniły dla mnie w dług święty. Przyjmcież dobrem sercem dedykację Starych wrót, które uważam za jeden z lepszych moich utworów. Dobry mój J. I. Kraszewski przysłał mi album swych pięknych ołówkowych szkiców, a w nim na jednej karcie pochyloną wiejską bramę z podpisem: Poczciwe stare wrota. Długo i rzewnie zadumałem się nad tym pełnym prawdy obrazkiem (którego załączam tu drzeworyt); a jakim sposobem przyszedł mi na myśl wiecznej pamięci Skarga, jego woźnica, Jan Kazimierz? jak się z idei wrót wysnuł wątek obecnego poematu? raczy wiedzieć jeden Bóg, który w najniespodziewańszej chwili, z najdalszego przedmiotu wysnowywa w głowach naszych dziwne pasma myśli. Wyraz *poczciwe wrota*, na wiatr może przez Kraszewskiego rzucony, wywołał całą gawędę historyczną. Niech mu Bóg nagrodzi, jeżeli obecna praca moja na co się przyda powszechności; — niech mu Bóg przebaczy, jeżeli wywołał mierność. Cóżkolwiek bądź, Stare wrota idą pod prasę ozdobione Waszem imieniem: nie pogardzajcie chudobą, a przyjmcie wyznanie mojej czci życzliwej. WŁ. SYROKOMLA. 14 lipca 1830 r. Stare wrota I W roku zbawienia tysiącznym pięćsetnym Dziewięćdziesiątym i dziewiątym pono, Zygmunt, którego trzecim narzeczono, Panował w Polsce; — czy był królem świetnym? O czem zamyślał? co czyni? jak żyje? Czyim dał ucho podszeptom zdradzieckim? O tem szeroko piszą historyje; Jeśli chcesz wiedzieć, przeczytaj w Piaseckim. My się nie wdajem w historyczne sprawy: Bo strach rozbudzić krytyków z Warszawy. W skromniejszej mierze trzymając się płota, Tylko Zygmunta wspomniawszy nawiasem, Chcę wam opisać staroświeckie wrota Przy starym dworku pod litewskim lasem. Och! dawno chaty zwaliły się ściany I las wycięto, zorano na grunta I jeszcze większe nastały odmiany Od owych czasów trzeciego Zygmunta. II Onego czasu zakon Jezusowy Był panem serca i królewskiej głowy. Próżno Zamojski zżyma się na sejmie Pacta conventa że monarcha targa, — Król jezuitom serca nie odejmie: Bo jego serca pilnował Piotr Skarga. Święty Piotr Skarga! wśród synów Lojoli Wyrósł, zestarzał — i wierzył w ich cnotę; Grzmiał z kazalnicy w słowa szczerozłote, Żył i pracował zakonowi gwoli. W ręce obłudy dał się nieobłudnie, I w piersiach uczuć niezgłębioną studnię I męską wolę, i rozumu siły Złożył Piotr Skarga na starszyzny ręce; Już posiwiały, już k'ziemi pochyły, Przechował w duszy wierzenie dziecięce. Z wesołą twarzą, w pokornej postaci Kwapił się spełnić swych starszych rozkazy: W świętych źrzenicach sam nie mając skazy, Nie mógł jej dojrzeć na sercu swych braci. Czy w Sandomirzu, gdy szlachta zebrana Na jezuitów wykrzykuje veto, Czy trzeba wstydzić błędy aryjana, Albo się ścierać z uczonym Helwetą, Czy to rycerstwo na koń się sadowi, Czy idzie z wojny z bogatym obłowem, Czy rokoszanin zagraża królowi, — Staje Piotr Skarga z piórem i ze słowem. On broni świętych tajemnic ołtarzy, Zasłania Kościoł od błędnej szarańczy, W bitnych pancerzach odwagę rozżarzy, W togach senatu szczepi duch poddańczy. Dwoi się Skarga — i kędyż go nié ma, Gdzie woła Kościół lub ziemia rodzima?? Mąż wielki sercem, potężny w wyrazy, Nie dziw, że został filarem Kościoła, Że pańskie serce u Zygmunta Wazy Takiemu człeku odjąć się nie zdoła. Gdy go królewskie zawiodą nadzieje, Kiedy mu serce przepełniają żale, Czegóż się dziwić, że duszę wyleje Przed Piotrem Skargą przy konfesjonale? Że gdy jak ojciec od swawolnych dziatek Doznał zniewagi szlachty czy magnata, Już Zygmunt tęskni do spowiednich kratek, Skarżyć się Skardze na ból, co przygniata? Że kiedy dworskie pochlebstwo owionie, Gdy mu dworują koronni panowie, Tęskliwem okiem patrzy ku ambonie? Bo tam z ust Skargi o prawdzie się dowié. A Skarga kochał Zygmunta trzeciego: Bo w jego sercu dostrzegał grunt żyzny, Bo w łzach pokutnych, co mu z oczu biegą, Widział deszcz hojny dla plonów ojczyzny. Może ze strachem, z boleścią ukrytą Popierał głowę króla słabowitą; Może zwodniczym blaskiem nieomamion Znał, jak mu cięży pomazańców toga, I może nieraz modlił się do *Boga* O większą siłę dla Zygmunta ramion, — A znając dobrze, skąd się krzepkość bierze, Na drogach Pańskich umacniał go w wierze. I grunt był żyzny, i siewca nie lada, A czemuż ziarna nie wyrosły *boże*? Ten chyba na to odpowiedzieć może, Co losy plemion i wieków układa. III Ledwie bywało dziewiąta godzina Wydzwoni ranek na zamkowéj wieży, Król z brewijarza jutrznię rozpoczyna (Bo się pilnował kapłańskich pacierzy). A na pokojach u tronowéj sali Już się panowie i dworscy zebrali, I szepcąc cicho prze królewskie zdrowie, Czekali, rychło dzwonek się odzowie. Potém dworzanin, który pełnił straże, Otwiera pańskie komnaty i woła: «Królestwo ichmość zaraz się ukaże, Tędy przechodzić będzie do kościoła». I wchodził Zygmunt i obok królowa, — Chylą się czoła w cześć królewskiéj mości; Lecz król milczenie uroczyste chowa, Jeno skinieniem pełném uprzejmości Powita dworzan i przez salę kroczy, K'ziemi spuściwszy swe promienne oczy. Wtedy i słowa wyszepnąć nie można: Bo król rachunek przed spowiedzią czyni. Wyszedł w krużganek — a ciżba pobożna Już do zamkowéj tłoczy się świątyni. Wszyscy w milczeniu, a wszyscy po parze: Senat za królem, a dworscy po przedzie, Idą w krużganka kryte korytarze, Co z zamku prosto do kościoła wiedzie. Pod baldachimem z bogatéj purpury Uklęknął Zygmunt lub krzyżem się ściele; A tam kapelan albo biskup który Czyta mszę świętą, — a w całym kościele Szmer taki cichy, jak liści osiny, Kiedy się trzęsą przy świetle księżyca; Posłyszysz nawet kiedy parsknie świéca, Lub czyje serce z cierpienia lub winy Jęknie westchnieniem. Kiedy msza się czyta, Czarny cień jakiś przesnuł się pomału: Siwy jak gołąb' stary jezuita Piotr Skarga zasiadł do konfesjonału. A kiedy kapłan kreśli znamię krzyża I Ewangelii odczyta ostatek, Król lub królowa powoli się zbliża, A Skarga ucho nachyla do kratek. Króla z kapłanem spowiedź w cztery oczy Długa i rzewna — widać jak łzy leje!… Och! tę rozmowę, którą z *Bogiem* toczy, Gdyby raz jeden podsłuchały dzieje, Może ich karty brzmiałyby inaczéj; Lecz insze ludzkie — insze sądy *boże*! Kapłan dla skruchy grzesznemu przebaczy; Ale historia przebaczyć nie może. Znowu msza święta; — wyspowiadan szczerze Zygmunt sakrament przenajświętszy bierze Z rąk księdza Skargi — a tak pokrzepiony Na całodzienne dźwiganie korony, Do panów radnych przybliża się śmieléj, Na swe dworzany pogląda weseléj. Opuszcza kościoł i święconą wodą Krzyż na swém czole i na piersiach kładzie; I znów krużgankiem panowie go wiodą, Gdzie ma przodkować państwa wielkoradzie, Przyjmować posły ościennych mocarzy Lub słuchać sejmu, który szumnie gwarzy. Tak było co dzień — a w każdą niedzielę Król we świątyni bawił za południe. Tam się lud mnogi na kolana ściele, — A ojciec Skarga odzywa się cudnie: O świętej wierze, o bratniéj miłości, Słowami prawdy i kamień przebodzie, Panów prowadzi ku braterskiéj zgodzie, Sędziów ku pracy i sprawiedliwości, W żołnierstwie ducha pobożnego szczepi; I nie przestaje powtarzać słów *Pana*, Aż pojmą głusi, aż obaczą ślepi, Aż rzewny naród padnie na kolana. Wtedy apostoł z promienistą twarzą, Wesół na sercu, schodzi z kazalnicy. Panowie tłumnie k'niemu się kojarzą; Biją mu czołem dworscy urzędnicy; Rycerstwo, jakby na widok hetmana, Stawa do szyku, aby uczcić księdza; Lud go pozdrawia — a bieda i nędza Ciśnie się przy nim, ściska za kolana. A siwy starzec zawstydzon jak panna, Na wszystkie strony skromny pokłon dzieli; Śpieszy do swojéj za klauzurą celi, Kędy go czeka praca nieustanna, Kędy go czeka swobodne zacisze, Kędy się modli i swe księgi pisze. IV Przez lat trzynaście pełniąc służby *boże*, Skarga pracował piórem, sercem, głową, Ranek miał w zamku, cały dzień w klasztorze, Chyba że znowu do zamku pozową. Król, który pragnął, aby starość święta Na długie lata chowała się krzepko, Co dzień, bywało, najwierniej pamięta, Aby go dworską odsyłać kolebką. Ale apostoł pełen ducha mocy, Brzydził się blaskiem wytwornej karocy I tak powiadał: «Do czego te dziwy? Królu i panie wielce miłościwy! Ścieżka do zamku z klasztoru mi znana, Ani daleką, ni błędną mam drogę; Staremu rzeźwiej przechodzić się z rana, Więc chodzić pieszo i pragnę, i mogę. Zbawiciel świata, większy pan niż Skarga, A przecież wierną otoczony rzeszą Po piaskach judzkich święte stopy szarga, Z miasta do miasta przechodząc się pieszo». Ale król na to: «O mój księże miły! W trzydziestu leciech *Chrystus* nie był stary, Ale w te lata, z waścinemi siły, Nie porywaj się z *Chrystusem* do miary!» Chciał Skarga mówić cóś o świętym Pietrze, Swoim patronie — ale król nie słucha. A że nastało zimniejsze powietrze, Nastała w mieście śnieżna zawierucha: Więc wyszukano na królewskiéj stajnie Skarbniczek mały, wygodny, niekryty, Co o godzinie szóstej jednostajnie Szedł pod mieszkanie księdza jezuity, Wiózł go co ranka pod świątynię dworną, A o południu pod furtę klasztorną. V Od lat trzynastu już odtąd co rano Ów niepocześny skarbniczek widziano, Zielonej barwy, z koły wysokiemi; Trząsł się po bruku czy po równéj ziemi. A stary konik bułany, niewielki, Cichej natury, jak właśnie dla księdza, Szedł sobie stępo zaprzężon w dyszelki, — Stary woźnica lejcem go popędza. Woźnica strojny ze złotem błękitno, Miał pas wzorzysty i kołpaczek rysi; Policzki jego jeszcze zdrowiem kwitną, A wąs srebrzysty aż do pasa wisi. Rodem był Litwin — nazwiskiem Szeliga, Sługiwał dawniej na wojskowym żołdzie, A gdy piątego krzyżyka dościga, Był dojeżdżaczem przy panu Gasztołdzie. Potém go biéda — na świecie zwyczajnie — Wypchnęła z Litwy rodzinnego sioła; Został woźnicą przy królewskiéj stajnie I księdza Skargę woził do kościoła. Ksiądz Skarga, wózek i postać woźnicy I zasłużony koń bułanéj maści, Zwykli do siebie przez latek trzynaści I ludzie do nich zwykli na ulicy. Gdy rankiem przemkną, bywało, przez miasto, Stragarze wiedzą, że szósta godzina; Kiedy wracają, to znaczy dwunastą: Stary skarbniczek wskazówka jedyna. Wtedy się cisną i wielcy, i mali Popatrzeć w oczy świętego człowieka: Ów czołem bije, ów *Chrystusa* chwali, A owa dziatwę prowadzi z daleka, Bo ma otuchę, że apostoł *boży* Błogosławieństwo na jéj głowę włoży. VI Stary Szeliga był chlubny nie lada, Takiego człeka że mu wieźć wypada, — I zazdroszczono jemu tych zaszczytów: Ale on z dworskich żartując poswarek Jeździł codziennie, wiernie jak zegarek, Do jezuitów i od jezuitów. Tak do swéj służby ułożył się zdatnie, Że woził Skargę jak żaden z czeladzi: Na jednem miejscu bułanego zatnie, Na jednem miejscu o kamień zawadzi; Gdy wraca próżen w południowej chwili, Z jednego miejsca przygląda się miastu, W jednej gospodzie szklanicę wychyli, — To był obyczaj już od lat trzynastu. A gdy wychodzi i ociera wargi Z szumiącéj piany piwnej albo miodnej, Znaczy, że w zamku nie ma księdza Skargi I że Szeliga cały dzień swobodny. VII A iż czas ludzi najlepiéj odsłania I łacno poznać, gdzie poczciwe lice: Tedy wzajemny węzeł miłowania Kojarzył Skargę i jego woźnicę. Szeliga biedak — tym kluczem najprościéj Serce się Skargi otwarło Szelidze; Styrał swe lata w wojennéj fatydze — Toć drugie prawo do jego miłości. Jak na woźnicę miał talent nie lada: Konia nie chłoszcze, z przeklęstwem nie fuknie, Trzy razy tylko o kamień gdzieś stuknie, W porę zamilczy, w porę coś zagada. Dla świętych dumań mając cześć i względy, Nigdy się pierwszy ozwać nie odważył; Lecz zmiarkowawszy, że ksiądz by pogwarzył, Ochoczém sercem stanie do gawędy. Wiedział, co mówić i do jakich osób: Więc Skarga ucho dawał mu ochocze. O czém gadali? i w jaki to sposób? Oto wam próbkę rozmowy przytoczę: VIII «Mróz, miły bracie! czy waści nie chłodno?» «Ręce pokrzepły, miłościwy księże! Choć mam opończę ciepłą i wygodną, Chłód i przez szubę do kości dosięże. Krew' już nie grzeje, to i cóż za dziwy? Starość nie radość, księże miłościwy! Śmierć w oczy patrzy!» «Niepotrzebna trwoga: Bliżéj do grobu, to bliżéj do Boga. (Odpowie Skarga) Zresztą, miły bracie, Tam w niebie ciepléj». «Ciepléj, księże miły, Niżby, na przykład, ot w téj staréj chacie, Co nad jéj okny wiszą lodu bryły, Szybki pobite od wczorajszej burzy, A jak uważam — z pieca się nie kurzy!» Pokiwał głową i na chatę bliską Skierował swoje woźnicze biczysko. «A któż tu mieszka?» — spytał Skarga rzewnie. «Wdowa płatnerza — pomnę ich przed laty: Tu miał domostwo, tu stały warsztaty, Dogadzał żonie, jak gdyby królewnie. Bo było z czego: w batorowskie czasy Pancerze, hełmy były wielce w modzie; Miał ich w sklepiku ogromne zapasy Ku prześwietnego rycerstwa wygodzie. A był to z dziadów, z pradziadów zbrojownik, U nich rzemiosło szło z ojca na syna; Bywało, pancerz czy koński nagłownik Z żelaznéj blachy, jak z wosku wygina! Późniéj postarzał, oślepnął i ginie: Robota rzadsza, a tu człowiek chory, Król miłościwy, panujący ninie, Już do pancerza nie to co Batory! Zresztą dziś szlachta bogaciéj się stroi: Wzdycha do lekkich weneckich pancerzy, Już jéj domowéj nie pokazuj zbroi, Rada by błyszczéć jakby święty Jerzy! A tu… jak Niemcy do miasta nalazą, Jak poczną stawiać nowomodne kramy, Sprowadzać szwedzkie zza morza żelazo, Gdzież my prostacy z nimi się zrównamy? Bolał nieborak od doby do doby I jego mieszek chorzał na suchoty. A tu z kramkami wędrujące Szkoty, Dawaj go leczyć od ocznej choroby! I wyleczyli… po trosze… po trosze, Zabrali oczy i życie, i grosze… Została żona — poczciwa starucha I troje dziatwy — pacholęta jeszcze… Patrz wasza miłość: ot i w ręce chucha Nędza nie puści, kogo porwie w kleszcze! A tego roku drogi chléb i mięso I wiązki drzewa za szeląg nie dostać: Nie dziw, że wdowy skurczyła się postać, Nie dziw, że dzieci od głodu się trzęsą. Ojciec kuł ludziom pancerze za młodu, Chronił ich piersi od bojowéj kuli, A dzisiaj, dziatwy ginącéj od chłodu Nikt nie ochroni — nikt nie da koszuli!» Tak stary bajał jednego poranka: Och! bo i jego był los taki samy! Machnął biczyskiem i zaciął bułanka! Stuknął o kamień — i wjechał do bramy. A ojciec Skarga, co zawsze przy sobie Miał rzymski stylus i tabliczki z wosku, Co nieszczęśliwym w utrapienia dobie Z rychłą pomocą śpieszył po ojcowsku, — Zapisał imię nieszczęśliwéj wdowy, Pożegnał starca i ruszył swą drogą; I już nazajutrz pacholik zamkowy Zaniósł jéj wsparcie — Bógże wié od kogo! A kiedy pełniąc stare obyczaje Krzepił Szeliga w gospodzie swe zdrowie, Bóg wié, dlaczego cóś mu się wydaje, Że i miód słodszy i weseléj w głowie. IX Tak często-gęsto niby nieumyślnie Jakieś słóweczko do rozmowy wciśnie; Wiedział, z kim gada, i wiedział, jak gadać. Skarga, co ludzi przywyknął spowiadać, Bywało, zręcznie za słówka go chwyta, Daje woźnicy wygadać się dłużéj, A z jego bajań zawsze się wynurzy Jakaś niedola — gdzieś nędza ukryta. Skarga dochodził po nitce pajęczéj, Gdzie jaki dłużnik, co go lichwiarz dręczy, Kogo nękają bezbożni pieniacze Lub jakie bole komu serce ranią; Gdzie biédne dziéwczę rozpaczliwie płacze, Stojąc nad grzechu straszliwą otchłanią; Gdzie brat ku bratu oddycha niezgodą, Gdzie się z sąsiadem poswarki zawiodą. A żadna powieść nie była napróżna: Bo ówdzie grosza, tam serca jałmużna, Rzucona zręczną dłonią apostoła, Rozjaśnia serca, rozpogadza czoła. Szeliga wszystko wygwarzył otwarcie; Lecz była hardość w sercu tego dziada: Kiedy dla innych kołatał o wsparcie, Nigdy o własnéj nędzy nie zagada! Bystra źrzenica księdza kaznodzieje Rychło się wpiła w skrytą pierś Litwina, — Niby nieznacznie pytać go poczyna, O dom rodzinny, o dawne koleje: Jak to z Gasztołdem biło się niedźwiedzie? Co go ze służby pancernéj wywiodło? Czemu szlacheckie zaniechawszy godło, Został stajennym? i jak mu się wiedzie? Czy na swą Litwę wrócić kiedy życzy? Czy jakich krewnych i przyjaciół nié ma? Z czego żyć będzie, kiedy lejc woźniczy Już się w zgrzybiałych rękach nie utrzyma? — Gdyby go pytał głosem jałmużnika, W politowania smutnego sposobie, Pewnie by Litwin zaciął się sam w sobie: Bo on dla żalów piersi nie odmyka, Cierpi, gdy nędzę wyspowiadać musi, Chlebem jałmużny pewnie się zakrztusi. Ale badany znienacka, a zdatnie, Niby gawędząc o deszczu i suszy, Stary Szeliga wpadł w księdzowskie matnie, Wysączył przed nim każdą kroplę duszy. I kapłan przeznał Litwina odludka Od pacholęcia, od pieluch bez mała; Powieść to była i prosta, i krótka, A jednak Skardze łezkę wywołała. X Ojciec Szeligi był szlachcic ubogi, Mieszkał pod Wilnem na Litwie głębokiéj; Miał włókę gruntu i lasu trzy włoki, Orał, polował i rąbał się z wrogi. A jak wiadomo — w jagiellońskie lata Mniéj było szlachty na żołdzie magnata; Czy sejm, czy sejmik, czy rycerskie koło Szlachta chowała zbożne obyczaje I częściéj panom stawi harde czoło, Niźli im swoje sumienie przedaje. Bywało wtedy u szlachty i braciéj Ubożej w domach, lecz w sercach bogaciéj. Swoboda była nie słowem, lecz faktem, Bo jéj strzeżono trzeźwo, nie po pjanu. Jeśli kto ziemię trzymał za kontraktem, To jeno groszem opłacał się panu; Wypłacał czynsze po niedrogiéj cenie Na święty Marcin lub na święty Jerzy; Lecz miał swobodne ramię i sumienie, Bo to oboje do kraju należy. Rzadko kto służył w nadwornéj chorągwi U kasztelana albo wojewody; Doma sycono i piwa, i miody, Nie zaglądając do magnackiéj stągwi. Ojciec Szeligi ręką pracowitą Karczował lasy i zasiewał żyto; Miał swoje stada i po lasach barcie, Miał pobożności i cnót w sercu wiele; Pościł w sobotę, chmielił się w niedzielę, I świętą prawdę ciął ludziom otwarcie. Łacińskich nauk nie zaszczepiał w synie: Bo tylko credo umiał po łacinie; Lecz za to grzmotnąć niedźwiedzia z półhaka Lub kosić trawę na zielonéj błoni, Karczować pole lub dosiadać koni Dzielnie wyuczył swego jedynaka. A kiedy wojna nadeszła z Wołoszą, To na nią syna wyprawił sowito, Kazał stać murem za Rzeczpospolitą, Miecz mu do boku przypasał z rozkoszą, — I dusza ojca była wielce rada, Że stary pancerz k'piersiom mu przypada. Złożon do boju nasz młody Szeliga Z radością oręż rodzicielski dźwiga. — Spod Obertyna, gdzie zwijał się żwawo, Powrócił zdrowy i okryty sławą; Ale krom sławy nic więcéj nie dopnie: Bo łupów nie brał, na zyski nie patrzy; Hetman rozdawał zaszczyty i stopnie, Ale tam rękę przeciągał bogatszy, A za bogatszym, jak obyczaj każe, Byli rotmistrze i regimentarze. — O tamtych czynach dobrą pamięć chowa I król, i hetman, i karta dziejowa. A jego pracom któż uczynił zadość? Własne sumienie — i ojcowska radość. Dosyć mu było: zwycięzca Wołoszy Znów orze ziemię i niedźwiedzie płoszy; A gdy pan Gasztołd wyprawił obławę, Tak zręcznie dzika na oszczep przebodzie, Że przypadł k'sercu panu wojewodzie I już porzucił gospodarską sprawę. Sądząc, że czegoś dosłuży się może, Został myśliwym w Gieranońskim dworze. Ojciec był nierad téj jego dworszczyźnie: «Lepiej byś poszedł Wołochom w niewolę! Na jasnych dworach chcesz dopędzać dolę, A tu się dola wioskowa wyśliźnie. Czy ci niemiła domowa zagroda? Czy mało chleba? czy może zła woda? Czy tu złe knieje? czy tu złe nadzieje Nad twoją strzechą słomianą i starą? Patrz, jak się niebo dobrotliwie śmieje, Mierzyć ci hojną obiecuje miarą! A tam na dworach, gdzie chętka cię wzywa, Zyski niepewne, strata niewątpliwa: Bo strata czasu na służebnym chlebie, Dla Boga, kraju, dla samego siebie. Tam twoja wola nie twoją się stanie; Tam zaprzedałeś twój sen i czuwanie; Tam każde słowo musisz mieć na wodzy, — Wiész, jak bogatym hołdują ubodzy? Służąc w ich barwie, nie dopuszczaj *Boże*, Nawet myśl twoja zaprzedać się może! Boś ty najemnik — i *Bóg* wié, za kogo Nieść twoję głowę rozkazać ci mogą! Nie jedź, mój synu! lub jeśli ci mile, Idź w dworską służbę — ja nie błogosławię: Bo wiém, że do nas powrócisz za chwilę, Może powołan ku godniejszéj sprawie!» Nie błogosławił — a młody Szeliga Jechał do dworu i już barwę dźwiga, Hasa po kniejach jak dojeżdżacz lichy… Poszedł swą drogą: bo w niebiesiech pono Nad głową szlachty, za grzechy jéj pychy, Już służebnictwa klątwę wyrzeczono! Ojciec umierał i przyzywał syna; Syn nie mógł przybyć po błogosławieństwo: Bo była zręczność popisu jedyna, Obława sławna. — Całe wielkie księstwo, Wszystko, co żyje, na wyścigi bieży, Polować z królem do puszcz Białowieży. Sądził Szeliga w zamniemaniu płonném, Że król, gdy zręczność łowiecką obaczy, Weźmie go k'sobie i mianować raczy Łowczym nadwornym, a potém koronnym; A wtedy żywot rozpocznie szczęśliwszy I pana ojca przekona, co umie… Lecz król młodzieńca ani widział w tłumie, A ojciec umarł nie błgosławiwszy. Odtąd dworszczyzny burzliwym odmętem Płynął Szeliga przykuty do łodzi. Już ani pytaj, jak mu się powodzi: Bo krzyż ojcowski swym promieniem świętym Już się nad głową jego nie migota, Dróg nie oświéca błędnego żywota… Przez nieuwagę popsował raz sieci, Że wilk ścigany z ostępu wyskoczy. Pan się rozgniewał i groźno zaleci, Aby mu więcéj nie stawał na oczy. Wypchnięty z dworu, nie postał już doma: Bo się płochości sam przed sobą sroma. Obliczył grosze — kwota ich zbyt mała; Ubiegłe lata obrzucił oczyma — Większa połowa marnie się styrała; Obliczył zdrowie — to jeszcze się trzyma: Więc daléj na świat poszedł zbierać plony Po inszych dworach Litwy i Korony. W dworach Kierzgajłów, Kiszków, Chlebowiczy, Tyrał swe zdrowie, wodząc pańskie psiarnie. Chciał doznać w życiu rodzinnych słodyczy, To jął małżonkę — wnet nędza ogarnie. A kiedy insi zbierali wawrzyny, Z królem Batorym na inflanckiéj wojnie, On na niedźwiedzia ostrzył rohatyny Lub w pańskich waśniach walczył niedostojnie. Gniotła go nędza: więc byle zapłacą, Nadstawiał ramie *Bóg* wié gdzie i za co! Wziął ranę w czoło — nie gdzieś przy fortecy, Lecz służąc świadkiem u sądowych kratek; Niedźwiedź na łowach szarpnął go przez plecy I wyrwał zdrowia krzepkiego ostatek: A więc w Krakowie we szpitalu leży: Żona bez chleba — on sam bez odzieży. A syn, którego niebo mu przysłało, Rosnął bez nauk jak istota podła, Nie mógł ojcowską poszczycić się chwałą, Co by go kiedyś między ludzi wwiodła. Cierpiał Szeliga — lecz się nie użala: Bo nad swą strzechę wolał zamki cudze, — Po tyloletniéj na dworach usłudze Czuł, że sam winien, idąc do szpitala. Szczęściem, Bobola, wielki podkomorzy, Człek miłosierny, polubieniec króla, Zwiedzając domy, gdzie jęczeli chorzy, Nad jego losem rzewnie się rozczula. Niepiśmiennemu, jak strzelec zwyczajnie, Co nie miał zdrowia, co już był niemłody, Jakież się mogły nastręczyć zawody? Wzięto Szeligę do królewskiéj stajnie. Zapłakał zrazu, mając barwę nosić; Lecz gwoli żony i dziecka potrzebie Zaparł się herbu i samego siebie. — I tak niedoli doświadczył już dosyć: Nowy chléb jego — zwyczajnie woźniczy, Choć to u króla — lecz zawsze sromota; Wśród upokorzeń, wśród ciągłych goryczy, Boleść na sercu, chociaż barwa złota. Ale ta świetność i hańba rzemiosła Przez lat trzynaście do serca już wrosła. Tylko gdy Skarga k'wyznaniu zachęca I trącił serca bolejącą stronę, Szeliga ryknął płaczem potępieńca: «Czyż ja tu kości do grobu osunę? Jaż niegdyś szlachcic — czyż *Bóg* mi przeznacza Włożyć do trumny mój bicz poganiacza? Och! gdyby nieco grosza ku potrzebie, Znów by woźnica wskrzesnął na szlachcica, Szedłbym na Litwę o żebranym chlebie, — Tam bym przebłagał mogiłę rodzica, Wykupił dworek, com stracił z méj winy I zakopany w ustroniu dalekiém, Kształciłbym syna pomiędzy Litwiny, I tam bym umarł niezależnym człekiem! Dajcie mi, księże, lekarstwo na ranę! Zedrzyjcie ze mnie złocistą sukmanę! Gdy znosić nędzę — niech tam znoszę nędzę! Niechaj odżyję przed zawarciem powiek! Z pługiem rolniczym i w szaréj siermiędze Karczując grunta — przypomnę, żem człowiek» XI Takiemi słowy dzieje swojéj zguby Gwarzył Szeliga, jadąc z Częstochowy, Kędy składano uroczyste śluby, Za powrót króla szczęśliwy i zdrowy. Bo powróciwszy ze szwedzkiéj stolicy, Przetrwawszy morskie i wojenne burze, Zygmunt uczynił ślub *Bogarodzicy* Uczcić jéj święty tron na Jasnéj Górze. Skarga, towarzysz nierozdzielny króla, Jeździł go przywieźć przed Pańskie ołtarze, I rzewną mową słuchaczów rozczula, Oddając wota, jak ślub święty każe. Wzruszon woźnicy powieścią rzewliwą W głębi swéj duszy rozmyślał człek *boży*: Trzeba z pomocą pokwapić się żywo; Ale podarek starca upokorzy. Tu niestosownie jałmużna się poda, Kędy za pracę należy nagroda. W Polsce są grosze na takie potrzeby, Dla sił stéranych jest opieka prawa; A po starostwach zasłużone chleby Król szczodrobliwie swéj szlachcie rozdawa. Wprawdzie, na przekor zasłużeńszéj braci, Biorą starostwa młodzieńcy-magnaci; Ale z nich słusznie należy cóś starszym: Szeliga walczył w swoje młode lata, Potém wiek térał przy dworze monarszym, Niechże spokojnie życie dokołata. Przecież starostwa nie można dlań prosić; Lecz niechaj z głodu nie giną biedacy, A kilka groszy dożywotniéj płacy Będzie dlań dosyć — i aż nadto dosyć. Zapomożony, a wdzięczen królowi, Niech rzuci służbę, gdzie nędza uciska, Niechaj na Litwie dom przodków odnowi, Niech utraconą dostojność odzyska. Tu sprawiedliwość z miłosierdziem w parze — Trzeba dopomóc, bo sumienie każe. Tak pomyślawszy, w upatrzonej chwili Skarga odważnie stawił się przed tronem I serce króla tak rzewnie rozkwili, Że pożądanym ucieszył się plonem. Król zdzierżał słowo: bo nazajutrz rano Już mieli mandat bocheńscy żupnicy, Aby Szelidze, dworskiemu woźnicy, Dwadzieści groszy w tydzień wypłacano. Ów dar Szeliga przyjął najszczęśliwszy, I nic dziwnego: bo kwota nie lada, Bo na dzisiejszą wartość policzywszy Toć trzysta złotych do roku wypada. A choć się Skarga nie przyznał otwarcie, Że on wyprosił pożądane wsparcie, Jednak Szeliga wpadł na domysł skory, Komu był winien swe dworskie fawory. Nie szedł dziękować: bo do swego czynu Wiedział, że Skarga nie przyzna się za nic; Ale swą wdzięczność bez końca, bez granic Przekazał żonie i zaszczepił w synu. I wszyscy troje następnéj niedzieli, Wiedząc, skąd przyszła niebieska opieka, Szli do spowiedzi i krzyżem leżeli, Modląc się z płaczem za dobrego człeka. A gdy Szelidze łzy pobożne biegą, Jednym był tylko szkrupułem dotknięty: Że to grzech może modlić się za niego, Bo ojciec Skarga już za życia święty. XII A z barwy dworskiéj gdy się raz wyłuszczy, Gdy ze służalca przekształcił się w człeka, Poszedł Szeliga, gdzie Litwa daleka, Gdzie dworek ojców pustoszał na puszczy. Niełatwe tutaj czekały nań sprawy; Lecz go wzmacniały szlachetne pochopy: Grunta rodzinne wykupił z zastawy, Sam zwalił w lesie berwion cztery kopy, Zwiózł je do domu — a coraz to żwawszy Sam ociosywał kłody ku budowie, A dobrych ludzi na pomoc przyzwawszy, Począł odnawiać ojczyste pustkowie. Tak, kiedy bocian z wędrówki powraca, Ledwie powitał olszynę rodzimą, Zaraz go czeka i nielekka praca Naprawić gniazdo uszkodzone zimą. Tak i Szeliga, dworów wychowanek Razem z bocianem krzątać się nie leni; A póki bocian odleciał w jesieni, Dworek Szeligi już stanął jak wianek. Pod ciemnym lasem, z wysokiego wzgórka, Domek podnosił swe łamane szczyty, Ciosany z jodły, a słomą poszyty, Otoczon gęstym parkanem podwórka. Z polnych kamieni, naprzeciw mieszkania, Zmurował lamus z dwóch piąter jak wieżę; Chorągiew z herbem jego dachu strzeże, A kilka brzózek cudnie go osłania. Zdobiły chatę: ogródek wzorzysty, Przyźba i ganek, i kominy z cegły, A stara jabłoń i klon gałęzisty Sowitym cieniem pół dworka zaległy. Wjazd stanowiły staroświeckie wrota, O dwojgu słupach, z furtką i przełazem, Z dachem ze słomy, okute żelazem, — Zajechać do nich aż brała ochota. Bo dziwna sztuka u litewskich cieśli, Że nasza brama zawżdy gościa złowi, Kogo bogowie pod wrota przynieśli Już jak magnesem ciągną ku dworkowi. Wiejskiego cieśli zaklęta siekiera Takim je wdzięcznym uśmiechem ubiera, Myśl gospodarza tak wyżłabia zdradnie, Że brama krzepko na rygle zabita, Ledwie podjeżdżasz — sama się rozpadnie, Radosnym skrzypem przybyłego wita. Skąd takie cuda? czy to z duszy szczeréj Co rada gościom przychylić niebiosa? Lub czarodziejstwo ciesielskiéj siekiery Jakieś nad bramą zaklęcie wyciosa? Trudno odgadnąć — to tylko wiadomo, Że w jednéj Litwie stawią takie wrota, Z czubiastym daszkiem, uplecionym słomą, Na którym świeci uśmiéch i szczerota, Co w dzień i w nocy, wśród lata i zimy Zdają się mówić: «serdecznie prosimy!». XIII Szeliga wrócon do swojego świata Uprzejmém sercem z sąsiady się brata; Jako myśliwy i rolnik z rzemiosła Oszczep i sochę pilnował na przemian, Spraszał do siebie miłościwych ziemian, A gęsta trawa nigdy nie wyrosła Pod jego wróty; — jak ziemianin prawy Miłe z sąsiady prowadził zabawy: W wonnym ogródku, pod ciemnemi klony Zasiadał z gośćmi na dębowéj kłodzie, I miód pienisty w sklepie ochłodzony Lał w sporą czarę, — szły żarty przy miodzie, A czasem rzewne i poważne słowa, Albo piosenka jakaś obozowa, Śmieszna, choć czasem niezbyt świątobliwa, Jak stary nałóg z ust mu się wyrywa. Takich piosenek nauczył się sporo Przez swe żołnierskie i dworskie tułactwa; Lecz myśli święte zawżdy górę biorą: Był sodalisem jezuitów bractwa, Zwykle w niedzielę lub w dniu jakim świętym Nosił baldachim ponad sakramentem, Sługiwał do mszy, wiódł księdza pod rękę, Niósł na asperges kropielnicę z wodą, A Matce Bożej śpiewając piosenkę, Ora pro nobis grzmiał piersią tak młodą, Że trudno zgadnąć, czy to człek ten samy, Co w barwie dworskiéj z chmurnemi oczyma, Powożąc Skargę, u zamkowéj bramy Ledwie, bywało, lejc w rękach utrzyma. Bo to powietrze rodowitéj kniei Wzmocniło piersi jak zbawczą oliwą, A myśl otuchy i lepszéj nadziei Otarła z czoła zmarszczkę kłopotliwą. Wąs długi, siwy, co na piersi spada, Wzniósł się do góry junacko a młodo; Błękitne oczy iskrzą się pogodą, Czerstwe policzki kraśnieją u dziada. Każdego roku jeździł do Warszawy Odebrać grosze, co miał z łaski króla; A błogosławiąc kęs chleba łaskawy, Ubogich wspiera, sieroty przytula; Swojego rodu zapewniając dolę, Wykształcał syna w jezuickiéj szkole; I resztę chleba, co urodzi niwa, Z dobrymi ludźmi wesoło spożywa. A kiedy czasem zawija czy słota I nikt nie przyjdzie osłodzić mu życie, On tęskném okiem spoglądał na wrota, Jakby ich błagał o gości przybycie. XIV Tak, żyjąc z ludźmi albo czyniąc modły, Starzec lat kilka doma gospodarzył, Kiedy mu gościa niebiosa przywiodły, O którym nawet i we śnie nie marzył. Był to ksiądz Skarga — dla zakonnéj sprawy Jadący tędy do Wilna z Warszawy. Przypomniał sobie woźnicę Litwina, Rozpytał o nim u ludzi w podróży, I, co dobremu sercu nie nowina, Przyszedł obaczyć, jak mu szczęście płuży. Wesołém hasłem w szlacheckiej chudobie Skrzypnęły wrota, kiedy je otworzy, Szeliga szczęśliw, nie wierzył sam sobie, Że jego chatę nawiedza mąż *boży*. XV Wyrocznia króla a Polski ozdoba, Filar potężnéj jezuitów rzeszy, Skarga serdecznie z Szeligą się cieszy, W szlacheckim domku snadź wielce spodoba. Świętyż był wieczór i pełen radości Z dawnym woźnicą, co przepędził społem! A gdy wieczerzać siadł za jego stołem, Niech mu kasztelan krakowski zazdrości! Bo się senator żaden nie poszczyci, Że kiedy Skargę przyjmował w gościnie, By święte usta umoczył w węgrzynie, Choć go prosili męże znakomici. A tu bez prośby, bez żadnéj odmowy, Przy plastrze miodu i przy misie mleka, Nie upokorzył biednego człowieka, Wypił z nim miodu pucharek cynowy. A po wieczerzy, kiedy się krzątano, Zasłać mu łoże jak najmiękciéj zda się, Pod siwą głowę on sam posłał dla się Ostre i twarde z błot litewskich siano. Wszystkich domowych pobłogosłwiwszy, Klęknął, gdzie zimna ceglana podłoga, W gorących modłach błogosławił *Boga*, Że dzisiaj zesłał dzień mu najszczęśliwszy. Za ciernie życia, co musim przenosić, Za ból codzienny, co nam serce targa, Jednej nagrody byłoby już dosyć: Przyśnić sen taki, jak miał ojciec Skarga. Bo okiem duszy musiał widzieć żywo Bóstwo promienne, a ludzkość szczęśliwą, A najszczęśliwszy — to stary Szeliga; A on sam klęczy przed niebiosów progiem, Prawicą w piersi bije się przed *Bogiem*, Lewicą ludzi z podołu podźwiga. Takie sny święte, wolne od zakały Nad głową Skargi ulatać musiały. XVI Nazajutrz, ledwie do świtu się bierze, Już ojciec Skarga z brewijarzem w dłoni Klęczy pod cieniem klonu i jabłoni I cichym głosem odmawia pacierze. Godzi się wierzyć, że niebo poruszy Ten jego pacierz pokorny a święty: Bo człowiek *boży*, mąż potężnéj duszy, Nie tylko własném zbawieniem zajęty: Tam burza miota *Chrystusa* Kościołem, Tam jego Zakon szkalują potwarce, Król z senatorskiém i rycerskiém kołem W ciągłéj niezgodzie w ustawnéj poswarce. Jest nad czém płakać, jest modlić się o co, Skarga pojmuje, czego Polsce trzeba. Modli się rzewnie, aby Pan *Bóg* z nieba Ku Kościołowi pośpieszył z pomocą, Ażeby króla uzbroił wytrwaniem, Stan senatorski dobréj rady tchnieniem, Rycerską szlachtę zgodném przywiązaniem, Pobożném sercem i bitném ramieniem; I Panu *Bogu* w opiekę oddaje Ubogich kmieci, którym tu najgorzéj; Wszystkie koronne i litewskie kraje Serdecznie stawi przed majestat *boży*. Płyną godziny, a Skarga nie baczy, W modłach zapomniał swéj ziemskiéj istoty. Już się przez klonu gałęziste sploty Słoneczna siatka na trawie majaczy; Już do obory, chroniąc się gorąca, Z rosistéj paszy powracają trzody; Już i Szeliga, strzelec siwobrody, W leśnym przesmyku ubiwszy zająca, Wsparty na strzelbę u płotu, z daleka, Na koniec modłów niecierpliwie czeka. XVII Skończone modły — ksiądz Skarga wychodzi, Pozdrowił starca przed chatnemi drzwiami. Szeliga, widząc, że jego dobrodziéj Już nie zajęty modłą ni myślami, Przystąpił k'niemu, ścisnął za kolana, Sędziwą głowę nachylił ku ziemi, I namaszczoną prawicę kapłana Ze czcią całował usty życzliwemi. Cały pokraśniał, jakby się zdawało, Że jakiéj prośby hamuje porywy; Nareszcie oczy podniósłszy nieśmiało, Rzecze do niego: «Ojcze miłościwy! Wiém, komum winien dziękować po *Bogu* Za dobry byt mój, za dzisiejsze życie: Wyście biedaka dźwignęli z barłogu, Dzisiaj mię w dobrym dostatku baczycie. Król miłościwy, z waszéj snadź namowy, Dośmiertnéj płacy przysłał mi nadanie: Więc odkupiłem dworek pradziadowy, Mam chléb i zdrowie, las i polowanie; Mam przywrócone szlacheckie nazwisko, Dobrych sąsiadów i kościół tak blisko! Czegoż chciéć więcéj? tu od pierwszéj chwili Odżyły domu mego fundamenta; Wyście mnie pewno pobłogosławili, A wasza ręka — już ja wiém, że święta! Przez was my tutaj szczęśliwi a zdrowi, Więc nie odmówcie jeszcze jednéj cześci: Pobłogosławcież mojemu rodowi: Mój syn niedawno skończył lat dwadzieści, Już odbył szkołę księży jezuitów, Skąd mu się nieco łaciny przyniosło; Doma nie dojdzie wysokich zaszczytów, Niech idzie sprawiać rycerskie rzemiosło, Już dziś szablicą ręki nie skaleczy, A strzela celno, a oszczepem władnie; Niechaj tych darów używa przykładnie, By kiedyś służyć Pospolitéj Rzeczy. Tutaj na Litwie oświecone książę, Krzysztof Radziwiłł, wileński wojwoda, Zbiera chorągiew', — bieży szlachta młoda, Niech i mój chłopak z drugiemi się wiąże. Już mu kupiłem karacenę nową Kopiję lekką a składną do ręki, Rumak szlachecki z domowéj stajeńki, Lecz pewnéj cnoty — wszystko już gotowo. Jutro młodzieniec miał wyjechać w drogę, Gdy szczęsne losy was przyprowadziły: Więc przeżegnajcie, dajcie mu przestrogę Przyjmijcie spowiedź, dobroczyńco miły! A jeśli żądań nie będzie za wiele, To jeszcze prośba… dzisiejszego rana Pobłogosławcie miecz jego w kościele, Połóżcie ręce na czoło młodziana; A już ja wierzę w głębi mego ducha, Że stąd mu przyjdzie fortunna otucha». XVIII Skarga wysłuchał, podumał i rzecze: «Człowiek uradza, Bóg wyrok stanowi! Skądże wam przyszło, pobożny człowiecze, Oddawać syna księciu Krzysztofowi? Wszak to dyssydent! na birżańskim dworze Z wiary praojców stroją sobie żarty: Młodzian wszystkiego nasłuchać się może I będzie z łona Kościoła wydarty. Nie wódź tam syna!» — «Już o tém myślałem; (Rzecze Szeliga) — lecz młodzieńcze łono, Choć silnie kipi rycerskim zapałem, Ale i wiarę dobrze mu wpojono. Przysiągł na *Boga*, na Najświętszą Matkę, Na swych rodziców, na zbawienie duszy, Że się w nowotną nie uwikła siatkę, Że wiary ojców nigdy nie naruszy. Znam jego serce — i śmiało wam ręczę, Że on, co przyrzekł, to dotrzyma szczerze!» Skarga pomyślał: «Już wierzę wam wierzę, Nie tyle w głowę, co w serce młodzieńcze. Lecz, mój Szeligo! wszak wiedzieć musicie, Że wojewoda wileński, Radziwiłł, Dawno do króla jakąś niechęć żywił, Może i teraz zamyśla co skrycie. A pewno, starcze, widziałbyś to nierad, By twój potomek (uchowaj go *Chryste*!) Wystąpił zbrojno jako konfederat Zabijać braci, darć prawa ojczyste, A gdy się ciżba swawolna rozhula, Za grosz magnacki targnąć się na króla!» Aż drgnął Szeliga, podumał, zapłakał I z cicha jęknął: «To cóż, że my prości? Za cóż, mój ojcze, rzucasz taki zakał Na dom doznanéj krajowi wierności? Jeżeli chłopca podły grosz spokusi, Jeśli sumienie odstąpi wyrodka, To o tém przecie zapamiętać musi, Że go ojcowskie przeklęstwo tu spotka, Że chleb, na którym rozwinął swe siły, Trochę nauki, co ma ku ozdobie, I zdrowie ojca, co stał u mogiły, To wszystko winien królowi i tobie — Tobie mój ojcze!… ach! czyżem ja po to Uczył go imię błogosławić Skargi, By mój potomek, okryty sromotą, W imię magnata miał z królem zatargi! Ty kochasz króla — a my szlachta stara, My się przewrotną nie skazim przemianą: Ojcze mój, ojcze! twój król, twoja wiara Na wieki wieków naszemi zostaną!» Skarga rozrzewnion prawicę mu poda I z dobrotliwym uśmiechem zawoła: «Kusisz mię, starcze, o zgoda już zgoda! Poczciwi ludzie jedźmy do kościoła!» XIX Jak słowo mówić, gotowa kolaska; Dwa się cisawe rumaki wyściga; Krakowskie czasy przypomniał Szeliga, Siedzi na koźle i z biczyska trzaska. Starego Skargę, ze czcią jak należy, Młody Szeliga wsadza do kolaski; Raz pierwszy błyska w rycerskiéj odzieży, Ma zbroję, pancerz, przyłbicę, przepaski; Tylko rycerzem zwać się nie ma prawa, Bo mu przy boku miecza nie dostawa. Wsiadł na rumaka, co parskał na stronie, Ze strzałką na łbie, z jedną białą nogą; Starzec zacmoknął, zaświsnął na konie I wóz wyruszył wywijaną drogą; A za kolaską, gdzie siedzieli starce, Leciał młodzieniec, wywijając harce. Stary woźnica, jak za dawnéj chwili, Cóś sobie dumał popuściwszy wodze, Stuknął trzy razy o kamień na drodze I pod kościelną dzwonnicę przybyli. Pleban już wiedział, jacy goście lecą, I kazał kościoł oświetlić wspaniale. Skarga wszedł, klęknął, pomodlił się nieco, A potém zasiadł w konfessyjonale, Młody Szeliga zabrzęknął wesoło Strojem żelaznym, z którym tak mu pięknie, Przyłbiczny wisyr uchylił na czoło I przed kratkami pokuty uklęknie, I drobne grzechy młodzieńczego ducha Spowiednikowi wyszeptał do ucha. XX Grzechów niewiele w młodocianéj duszy, A spowiedź święta trwa niejedną chwilę: Bo tyle przestróg, bo rad było tyle, Nim w drogę życia szczęśliwie wyruszy. Starzec i kapłan, dobrze dróg tych świadom, W młodym wędrowcu dobre chęci budzi, Aby się pilno przypatrywał śladom Chrobrych i mądrych, i cnotliwych ludzi. A znając Skargę, możem ręczyć śmiele, Że w téj spowiedzi była treść obfita, O wierze ojców, o Pańskim Kościele, Król był na placu i Rzeczpospolita. Czy pięknie mówił? tego nikt nie zgadnie: Bo rzecz spowiedzi — tajemnica *boża*… Spłakany młodzian płoni się, to blednie Gdy od pokuty odchodził podnoża. XXI Kościelny dzwonnik cztery świeczki pali Skarga wziął ornat — i wyszła msza święta; A Szeligowie, jakby dwaj chłopięta, Starzec i młodzian w komże się ubrali, W ofierze Pańskiéj świadomi posługi Jeden do mszału, a do dzwonka drugi. Stary Szeliga, wnet po Agnus Dei, Uderzył w dzwonek i świéczkę rozżarza Zmówił psalm wiary, miłości, nadziei. Młody Szeliga klęknął u ołtarza; A ojciec Skarga jak Opatrzność święta Czule przeżegnał głowę penitenta. A gdy lud wszystek uklęknął przykładnie, W usta młodziana Chleb Żywota kładnie. XXII Wkrótce ofiara skończyła się krwawa, A kapłan święte zrzuciwszy ornaty, W komży i stule przed ołtarzem stawa, Skinieniem woła młodzieńca przed kraty. Młody Szeliga u balasek klęka; Skarga poświęcił jego miecz stalowy, A gdy podawał, zadrżała mu ręka I tak rzewnemi przemówił doń słowy: «Synu! w żołnierstwie najpierwsza otucha, Pancerzem wiary gdy umocnisz ducha. Siła złych rzeczy jest w sercu człowieczem, Z temi walcz naprzód — niech zawżdy ci będzie Tarczą modlitwa, sprawiedliwość mieczem, To chrześcijańskie bojowe narzędzie. Na ten rynsztunek silnych bark potrzeba I silnéj ręki, i woli nie lada; Lecz do téj zbroje znijdzie łaska nieba; Najwyższy hetman — *Chrystus* ci ją wkłada. Wtenczas ci tylko będzie siła dana, Co nieprzyjaciół zgromi i popłoszy, Jeżeli w sobie zwyciężysz szatana, Ducha złéj pomsty, łakomstwa, rozkoszy! Nie zbierze łupów, kopije pokruszy Ten, kogo szatan obedrze na duszy! Nie stań się jako uliczni żołnierze, Co jeno straszą bezbronnych żelazem; Lecz pod chorągwią i króla rozkazem, Idź wojny Pańskie odprawować szczerze, Zostaw w pokoju, rycerski człowiecze, Cichego ziomka, co siedzi w swej chacie: Bóg będzie z wami, gdy gniewy i miecze, Na nieprzyjaciół koronnych schowacie. Sprawuj się doma jako owca cicha, W bitwie jak lwica, co męstwem oddycha! Trudny twój zawód: nim z wrogiem się zetrze, Już cię tysiące niewygód otoczy; W głodzie wśród deszczu i na zimnym wietrze, We krwi i ranach ty miéj duch ochoczy; A nie śmiéj w duszy ostudzać zapału, Nie śmiéj folgować nic twojemu ciału: Bo ciało twoje — to jeno mur żywy, Którym się grodzą macierzyste niwy. Pomnąc, że w tobie twych ojców otucha I miast, i wiosek, i świątyń Jehowy, Idź w imię Ojca i Syna, i Ducha, Spraw się rycersko i powracaj zdrowy!» XXIII Rzewnie spłakani do domu wrócili, Kędy już skromna czekała biesiada. Skarga dziś z postem parę rybek zjada, Szklanicę wody źrzódlanéj wychyli I już nasycon składa *Bogu* dzięki. Powstał, a wszyscy k'niemu przyskoczyli, Wszyscy się cisną do kapłańskiéj ręki. Kapłan każdemu dał uścisk życzliwy I błogosławi wszystkich gość dostojny. Stary Szeliga znowu niespokojny, Chce o cóś prosić: — «Ojcze miłościwy! Nim wasze konie miarkę owsa zjedzą, Raczcie poświęcić mój domek ubogi, Moję oborkę, moje sienne stogi, Moję pasiekę, co leży pod miedzą!» «Niech wam Bóg szczęści! — ksiądz Skarga odpowié, Zwracając k'niemu swe spojrzenie czułe — Powiedzcie jeno memu pachołkowi, Niech tu przyniesie i komżę, i stułę. Jeśli mię Pan *Bóg* wybrał za narzędzie, Gdy grzesznych modłów wysłucha choć w części, Wierzaj mi, starcze, że ci dobrze będzie, Że ci się tutaj we wszystkiém poszczęści. Za to, żeś dźwignął ojcowskie zwaliska Kapłan cię żegna, przyjaciel uściska». XXIV Podano komżę, stułę i kropidło, Skarga się ubrał i modlitwę czyta, Pokropił domu zamieszkałe skrzydło: «Niech spokój Pański nad wami zaświta, Niech wasze głowy anioł stróż osłania, Niech błogosławi sny i czuwania!» Wszedł do komory, gdzie się chowa jadło, Pokropił wodą i dodał co prędzéj: «Bogdaj wam nigdy łaknąć nie wypadło; Bogdaj tu było przytulisko nędzy! Ty znasz, co nędza, Szeligo mój drogi. Dzisiaj dostatek widzę dzięki *Bogu*; Dajże mi słowo, że żaden ubogi Nie wyjdzie głodny od twojego progu!» Szeliga rękę przycisnął do piersi; Świętą przysięgą jego oko gore; Wszyscy rzewniejsi i ku bliźnim szczersi, Wyszli za Skargą poświęcić oborę. Skarga się żegna i modlitwę czyta; Pokropił ściany i znowu zawoła: «Niech wam *Bóg* sporzy nabiału do syta; Niech tu zaraza nie zawita zgoła. Żyjcie szczęśliwi pod boską opieką, A bądźcie czyści i biali jak mleko». — Więc poszli dalej, by poświęcić ule. Kapłan się żegna i modlitwę czyta; Potem spojrzawszy na Szeligę czule, Rzecze: «Niech korzyść mnoży obfita; Niech się wam zbożne zamiary powiodą; Niech sporną pracą uwieńczą się ręce. Żyjcie jak pszczoły miłością a zgodą; Zapłońcie światłem jak świece jarzące. Niech w duszy waszéj tak cnota się chowa, Jak w plastrze wosku patoka miodowa!» Tak poświęciwszy pola, łąki, płoty, Wraca do dworku stary jezuita. I tu stanąwszy przed nowemi wroty, Skropił je wodą i modlitwę czyta; A jego oko promieniem się żarzy; Iskra zapału migoce na twarzy: «Wrota! — zawołał ku szlacheckiéj chacie — Wy, co radośnie drogę odmykacie, Niechaj stróż — anioł pilnuje was co dzień Od złego gościa lub złego sąsiada; *Niechaj się tędy nie przemyka zdrada;* *Niech waszych skrzydeł nie odemknie zbrodzień.* *Jeśli ktokolwiek z jaką myślą zdradną,* *Zachce tu wkroczyć łaską czy przemocą,* *Niechaj te wrota na głowę mu spadną,* *Niechaj mu głowę i piersi zgruchocą».* XXV To były tylko słowa życzliwości, Które mąż zacny wypowiedział święcie; Ale słuchacze wioskowi a prości Jakieś w nich dziwne widzieli zaklęcie. Skarga odjechał znów w koronne strony Błogosławiący i błogosławiony. Stary Szeliga rozmyśla w ukryciu Lub gwarzy o nim z chlubą co niedzieli. Jego sąsiedzi, co pierwszy raz w życiu Głośnego Skargę naocznie widzieli, Długo i szczerze zjawiskiem zajęci, Rozpowiadali — szlachcic szlachcicowi Jego życzliwe dla Szeligi chęci. Jak on wygląda, co czyni, co mówi, Jako mu syna błogosławił w drogę, Święcił domostwo, dobytek bogaty, Jakiemi słowy udzielał przestrogę I jako zaklął wrota jego chaty. Wszyscy pobożni nieśmiało, z oddali, Na tajemnicze wrota spoglądali; Każda litewska bogobojna dusza, Jeśli do jakich czuje się bezprawi, Jeśli sumienie jakiś grzech zaprósza, Już się do dworku Szeligi nie zjawi. XXVI We starym dworku mniéj było już gwarno; Za to, kto przyszedł — przyjaciel i prawy, Nikt nabożeństwa, spoczynku, zabawy, Nie zatruł w chacie jakąś zdradą czarną. Mléka do syta, a pszczółki się roją, Łąki do pasa i krzewi się zboże, — O! dzięki Skardze, że bytnością swoją Błogosławieństwo sprowadził tu *boże*! Któż jasną radość na Szeligi czole, Któż jego szczęście wypowiedzieć w stanie; Gdy często-gęsto birżańskie pacholę Wdzięczne od syna wiezie mu pisanie? A w każdym liście kipi dusza młoda Żądzą do bojów, do czynów, do sławy; W każdym donosi, że książę wojwoda Zawsze ku niemu dobry i łaskawy; Że chociaż dumny, oblicza nie cofa, Lecz swoim drużbą poufale zowie: (Bo jak z przedwieka jego pradziadowie, Młody Szeliga miał imię Krzysztofa). Aniele stróżu! niechże twoje oczy Na długo starca pilnują i strzegą, Niech twoich skrzydeł święty cień otoczy I serca jego, i domóstwo jego! I łaska niebios nie była odmienna: Jednako wszystkie płynęły mu chwile; A przyszła jutrznia zachodu promienna, Zgrzybiałość, drzymka — i krzyż na mogile, I jest otucha, że dla jego duszy, Poczciwéj pracy złote gwiazdy świecą… A jego dworek pochylił się nieco, Uschły gałęzie na cienistéj gruszy, Klon począł żółknąć; bo wszystkiemu pora, Czas wiekuisty na wszystko się targa; — A tylko wrota, które zaklął Skarga, Stoją tak krzepko jak ciosane wczora. Słomiany daszek choć kwitnie zielono, Choć furtka nieco ku ziemi osiada, Lecz wrota krzepkie, sto lat jeszcze pono Będą wprowadzać dobrego sąsiada. Niech sobie starcy wśród długiéj gawędy Ubolewają, że ludzkość zepsuta: Przecież poczciwe nie walą się wrota, Nikt ze złą myślą nie przechodził tędy, Nikt nie szwankował, ani swój, ni cudzy… Czyż w cnotę ludzką trzeba wierzyć święcie? Albo nie wierzyć w księdzowskie zaklęcie, Że ojciec Skarga tak bajał jak drudzy? Co o tém trzymać — czy to? albo owo? Przyszłość pokaże — dziś daremna praca. Patrzmy na dalszą stronicę dziejową I gdzie się młody Szeliga obraca. Stare wrota. Część druga I Przeszłości święta! pokój ci niech będzie W twym wiekuistym, w twoim sennym grobie! Coś nagrzeszyła w niebacznym obłędzie, Niech Bóg udzieli przebaczenia tobie. A twoim cnotom swą łaską przyczyni Plennego wzrostu, co ma ziarno w roli, W naszych im sercach krzewić się dozwoli: Przeszłości święta! tyś nasza mistrzyni! Nie dla zgorszenia, ale dla poprawy, Pozwól w twój obraz przypatrzyć się mgławy, — I nie poczytaj nas za świętokradce, Nie miéj za winnych synowskiéj obrazy, Jeśli się z dala przypatrując matce Na jéj obliczu odkryjemy skazy. My dobrze serce naszéj matki znamy: Ona tam w niebie jedną żądzę żywi, Aby jej dzieci były od niéj saméj Bardziéj cnotliwi i bardziéj szczęśliwi. Nam dla przestrogi ona sama powié, Co nabroiła, kiedy była młoda. Niewiele grzechów liczy na swej głowie Grzech jéj najcięższy miał imię — Swoboda. Nie ta swoboda, którą ma od *Boga* I myśl człowiecza, i niebieski ptaszek, Co nie dla marnych stworzona igraszek, Co wie, skąd idzie i dokąd jéj droga, Pilnując kręgu jak słońca na niebie Ciepło i światło sieje wkoło siebie, — I zna to dobrze, że gdyby w zakresie Śmiała przekroczyć choć na jeden atom, To zamiast szczęścia, które daje światom, Straszliwe światu skończenie przyniesie. Córka zniszczenia jest inna swoboda, Czynem i słowem w karby nieujęta, Do której hasło najpierwszy ten poda, Kto chce narzucić niewolnicze pęta, Co aby snadniéj zhołdować lud *boży*, Sam się poniży, sam się upokorzy. Na nim się wesprzesz jakby na opoce, A on się śmieje w głębi swego ducha, On weźmie pierwsze swawoli owoce, A karę błędu — ten, kto go usłucha. Tak niegdyś w Polsce, miłościwe pany Mówiły szlachcie: «Co te nasze prawa? Ten król, choć przez nas swobodnie obrany, Na naszą wolność nieżyczliw się zdawa. Nasze statuta, choć własne pisanie, Niedobrze płużą braterskiéj swobodzie: Wszakeśmy szlachta — a szlachcic, mospanie, Choć na zagrodzie, rówien wojewodzie. Hej! kogo losy krajowe obchodzą, Do mnie niech śpieszy! co żywiéj a sporzéj! Stanę na czele, a pod moją wodzą, Król się poniży, prawo upokorzy! Nic nie zważajcie, żem ja wojewoda, A baczcie we mnie szlachcica i brata: Mam chléb i wino, co to ust nie szkoda, Przyjmę was chętnie, czém chata bogata!» A ślepa szlachta, krzycząc wniebogłosy Na ucisk tronu i niesłuszność prawa, Pod sztandarami wojewody stawa, I z jego gwiazdą połącza swe losy, Z jego zachceniem łączy swoje modły, Z jego orężem swe szable ochocze, — Już się za kruszec zaprzedaje podły, Za stągiew miodu, za gruntu półwłocze. A do pańskiego rydwanu przykuta, Już zapomniawszy, co wolność prawdziwa, Śni jeszcze szlachta, że swobód używa, Obiera króla i pisze statuta. Senne rojenia! niedorzeczne chęci! Pomiędzy kilku władza się rozdziela; Potężnych domów mnodzy są klienci, Lecz trudno w kraju o obywatela. II Krzysztof Szeliga na birżańskim dworze Urastał w łaskach książęcia Krzysztofa. Postać miał dziarską a spojrzenie hoże, Dłoń, co się nigdy przed szablą nie cofa, Umysł przytomny, a poczciwe serce — Czemuż tych darów na lepsze nie użył? Gdyby krajowi poświęcił w żołnierce, Jakby się pięknie wsławił i zasłużył! Jeszcze za życia Zygmunta trzeciego, Zamek birżański gdy obiegli Szwedzi, Młody Szeliga wraz z drugim kolegą, Zebrawszy ciżbę zamkowéj gawiedzi, Sprawił wycieczkę i śmiałym obrotem Niemałą klęskę napastnikom zadał; A kiedy Birże poddały się potém, On w różnych miejscach na Szwedów napadał. Obok książęcia na bitwach niósł zdrowie, I z chrobrem sercem do rozprawy staje; Nadstawiał piersi, aby się wrogowie W głębsze litewskie nie przedarły kraje. Był to niedługi zawód wojowniczy, Co w lat dwadzieści znowu się ożywił: Bo gdy po przodkach Birże odziedziczy Książę koniuszy Bogusław Radziwiłł, Szeliga zawsze Radziwiłłom wierny Podzielał księcia wyprawy bojowe, Pod Beresteczkiem wiódł hufiec pancerny I kozaczyznę poraził na głowę. Już czoło jego siwizną się prószy Ozdobne w laury ojczystéj zasługi; Lecz z owych laurów żartował w swéj duszy: Bo on krajowi — nie służył jak drugi. Jeno zdobywał łaskę u magnata, Co chciał krajowi dowodzić przemocą, Poszedłby, zda się, i na koniec świata, Biłby się zawżdy, nie pytając o co, I przy tureckiem stanąłby sztandarze, Jeżeli książę koniuszy rozkaże. Na świetnym dworze księcia Bogusława Nie było mowy o Rzeczpospolitéj: Szlachta — narzędzie pańskiéj myśli skrytéj, Gdzie jeno skinie, wszędy hurmem stawa, Ani pytając tego, co na przedzie, Czy dobrze wiedzie? i dokąd zawiedzie? Na zjazdach szlachty Szeliga niebacznie Kierowan ręką, z której pragnął złota, Rokosze w wojsku poszeptywać zacznie I na powagę królewską się miota, I z owym mieczem, co poświęcił Skarga, Na pomazańca Pańskiego się targa. Skarga już nie żył i ojciec już nie żył, Otworem stały do swawoli drogi, Nikt go nie ujął słowami przestrogi, Nikt pogardliwém okiem go nie zmierzył. A łaska pańska ku niemu się wdzięczy, A przepych dworski tak nęcił z daleka, Że oplątany jak w siatce pajęczéj, Z rozkoszą własnéj woli się wyrzeka, — I nie pojmował, jak szlachta wśród wioski Może brać sochę lub siekierę w ręce, Mieć inną barwę krom Radziwiłłowskiéj, Mieć inne myśli jak myśli książęce. III Tak go zajęły te względy łaskawe, Że ani spojrzał na rodzinne ściany, Ojcowski dworek wypuścił w dzierżawę, A czynsze z niego — przegrywał z dworzany. Domek, co niegdyś ojcowska siekiera Wyciosywała ze skrzętnym mozołem, Dziś drewnianemi szczudły się podpiera, Jak stary żebrak, jak dziad pod kościołem. Słomiana strzecha pokryła się cała Mchy zielonemi i plamy czarnemi, W oknach gdzieniegdzie szyba pozostała, Ganek i przyźba osiadły ku ziemi. Gruszę cienistą wycięto sprzed chaty, W ogródku chwasty wyrosły krzewiście, A klon uwiędły, zeschły, rosochaty, Ledwie niemnogie i żółte miał liście. Pszczółki rzuciły opróchniałe barcie, Gęste pokrzywy wyrosły u płota; Stare, poczciwe i zaklęte wrota Zdają się prosić o lepsze podparcie. A między ludźmi jeszcze jest podanie: Jak ojciec Skarga poświęcał je nowo I swe zaklęcie jak położył na nie, Aby runęły nad zdradziecką głową. Lecz, dzięki Bogu, wrota nie runęły, Choć niepodparty słup ledwie się trzyma: Na starej Litwie w dziedzinie Jagiełły, Są grzeszni ludzie — ale zdrajców nié ma. IV Wieczność nad światem krąży nieprzerwanie, Zmienia się oracz, chociaż jedna niwa; A na cmentarzach, na kościelnéj ścianie Coraz to nowy nagrobek przybywa, — I jeśli zważysz — w tejże saméj chwili W nowéj kolébce nowy gość zakwili. Przyszłość z przeszłości wyradza się staréj, Tak pomalutku, tak niepostrzeżenie, Jak drobne brzozy lub dębu nasienie Wyrasta listkiem, wystrzela w konary; — I jak najstarsi ludzie nie przypomną, Latorośl marna, uboga, maleńka, Już dzisiaj wiechą wieńczy się ogromną, Jéj pień starzeje, olbrzymieje, pęka, Sieje dokoła krzewiste nasiona, A żółte próchno wysypuje z łona. W każdym niebieskiéj jutrzeńki rozświcie Kończy się życie i poczyna życie: Kwiat stugodzinny, człowiek stuletni I historyczna tysiąców lat era, Czy słońce świeci posępniéj czy świetniéj, Za każdą chwilą, rodzi się — umiera. Nie dojrzy żaden dar jasnowidzenia, Jako świat *boży* oblicze przemienia, Jak rozwinięty w swych prawach swobodnie W jednej godzinie starzeje i młodnie. V Niepostrzeżonym, nieznacznym obrotem Przeszło nad Polską pół wieku z okładem: Zmarł Zygmunt trzeci, a w dziesięć lat potém Władysław poszedł za ojcowskim śladem; Korona polska jak wieńce cierniowe Przygniotła Jana Kazimierza głowę. Jak w losach człeka, tak w losach narodu Pan Bóg dopuszcza chwile ciężkiéj doli, Czy to za grzechy zbrojone za młodu, Czy w dowód łaski, czy nauce gwoli. Ojciec niebieski w gniewie czy w rozwadze Różdżkę swej chłosty podnosi na dzieci, Całe narody da klęskom pod władzę, A chmura nieszczęść jak z wiatrem naleci. Uderza w gromach piorun po piorunie, Wszystko druzgoce, obala i pali; Gdy jeden obłok, zdaje się, przesunie, Patrzcie! horyzont już czernieje daléj, A w nowych kłębach czarnego chmurzyska Nowy grom huczy, nowy piorun błyska; I nowy wicher zadyma spod chmury, Łamać, obalać, co zostało jeszcze… Ojcze ludzkości! Strażniku natury! Kiedyż te znaki ustaną złowieszcze? Kiedyż się skończy burza klęsk niesyta? Kiedyż się skończy to serc naszych drżenie? Kiedyż poranek radosny zaświta I błysną jutrzni różowej promienie? Och! czas już światu poweseleć od niéj Czas sercom ludzkim uderzyć swobodniéj! VI W doli narodów, nim burza Jehowy O ściany kraju uderzy w zapędzie, Bóg naprzód miesza stary ład domowy, Żywioły bytu porozprzęga wszędzie, Zeszle bezsilną niemoc na sternika, Oczy czeladzi ślepotą zaciemni: Ginie porządek, święta zgoda znika, Stają się wszyscy wrogowie wzajemni. A gdy się waśnią, gdy wstecz idzie praca, Gdy fundamenta podkopali sami, Uderza piorun i ściany wywraca, I już społeczność jęczy pod gruzami. I swe boleśne opatrując rany, Każdy na drugich gdy swe winy zwala, Grom, który został na pomstę przysłany, Z niebacznej ciżby śmieje się z oddala; Wicher, co bije w nieszczęśliwe zgliszcze, Z urągowiskiem po ruderach świszcze. VII Tak w owe czasy — nim w Polskę strzeliły Cztery pioruny, ze czterech stron świata, Pan porozdwajał, pogmatwał jéj siły, Z gościńca przodków odbieżał Sarmata. Bezrząd na wszystkiém swoję pieczęć kładzie, Nosi jéj cechę już Rzeczpospolita; A niegdyś baczny na wszystko Lechita Stał się porządnym — jedynie w bezładzie. Panowie radni oblegają króla I za starostwa przedają swe wota; — Szlachta na sejmie po gospodach hula, Pjanemi słowy na wszystko się miota, Rzuca na króla i na senat zakał, Każdą myśl jego zabija w jutrzeńce. Och! często, często boleśnie zapłakał, Często załamał Jan Kazimierz ręce — I tęskne myśli posyłał za morze, Gdzie tron ojcowski posiadł mu kto inny, Gdzie lud monarchom posłuszny, powinny, Gdzie król poddanych uszczęśliwić może. A tutaj… tutaj gdzież jest tronu władza? Naród do szczęścia sam sobie przeszkadza. Tu groźna północ od Szwedów i Rusi Dwoma chmurami z daleka się sroży; Tutaj Chmielnicki, prawdziwy bicz *boży*, Kraj naddnieprowy oderwać się kusi, Krwią lacką spluskał ukraińskie stepy, A nie masz środków postawić mu czoła: Sejm tylko jeden uczynić to zdoła, Ale sejm polski, gwarliwy a ślepy, Gdzie dola kraju, gdzie obrona dziatek, On się targuje z królem o podatek. Jęczą na nędzę i szlachta, i pany; Jednak tym jękom trudno dawać wiary: Bo dzisiaj w ziemi, kopając kurhany, Mnogie znajdujem grosze i talary — Na których stęplem ówczesnych myncarzy Odbite rysy Kazimierza twarzy. Snadź w owe czasy chciwość czy obawa Kryły przed sejmem, że grosza jest dosyć, I trudno było o szeląg uprosić W imieniu kraju lub w imieniu prawa. Senator chowa swe grosze do skrzyni, Mnich się bogaci, panoszy bez granic, Szlachcic o zbytki dwór królewski wini, A na pobory nie zgadza się za nic. Każdy od nędzy rzekomo się garbi, W liczbie podatku niedoboru kreski, Zakłopotany koronny podskarbi, Zakłopotany podskarbi litewski. Wojsko bez żołdu sztandary opuszcza, Poborca grosze roztrwania bezładnie, — A na sejmikach wykrzykiwa tłuszcza: Że król niebaczny, że podskarbi kradnie, Że wszystek zasób wyciągnięto z chatek, Że przyjdzie z głodu umrzeć na ostatek. A patrz po kraju, kędy grosz się trwoni? Za jedną szczyptę zamorskiego ziela! Co sług! co potraw! co psów, a co koni! Jak tryska wino! jak huczy kapela! Patrz, ile kanak z dyjamentu warty W stroju mężczyzny, białogłowy, dziecka! Jakie sobole, tygrysy, lamparty! — Rzeczpospolita zbytkuje szlachecka. Za dwie wieczerze nadwornej szarańczy Można uzbroić chorągiew' hussarzy; Lecz szlachta szumi, o swobodach gwarzy, Na grobie kraju śmieje się i tańczy, Ani chce wiedzieć, że tu wnet naskoczy Groźny Chmielnicki, Szwed albo Rakoczy, Gdy się na głowę zwala Siedmiogrodzie, Kozak i Rusin gdy do walki zowie, Na wałach fortec jaśni starostowie Sieją warzywa, jak gdyby w ogrodzie, Mur z bastyjonem rozbijając stary, Budują z niego śpichrze i browary. Rzadko gdzie w domu szlachcica-rycerza Był koń, zbroica lub miecz w pogotowiu; Żołnierz koronny, zbyt folgując zdrowiu, Wlókł z sobą łóżka i pościele z pierza. Na wież obronnych niedawne zwaliska Wspina się koza i ogryza chwasty. Na straży żołnierz dziesiąty, dwunasty: Bo reszta hula albo lud uciska. Czegóż nie działał ów motłoch łakomy Na cudze grosze majętność i domy! Na niewinnego potwarze wymiata, Mówiąc: ten zdrajca, ten z wrogiem się brata, Ten ranił sługę, co był pod mą władzą, Ten ukradł konia, co do mnie należy. Więc do hetmana niewinnych prowadzą, A ich domostwa oddają łupieży; Mordują, ranią, gdy rabować nie dasz Biorą co wola i niosą na przedaż. Zamiast starszyznę mieć w zacnej powadze, Szemrał na króla, rotmistrze, hetmany, Składał swe zjazdy żołdak zbuntowany I groźny oręż podnosił na władzę. Rzadko kto mawiał: «Dopomóż mi, *Boże*! Sławo! ja głowę dla ciebie położę!». Częściej słyszałeś z ust rycerskiéj braci: «Służę i czartu, jeśli mi zapłaci». VIII Boleść rwie serce, gdy musimy w pieśni Wspomnieć te czasy, kreślić te obrazy. Patrząc na Polskę płakali współcześni: «Piękna ziemico! zgubionaś sto razy! Świetna wśród bitew, nieszczęśliwa doma, Nie drżysz przed Szwedem ani Zaporożem, Lecz sama własnym zabijasz się nożem, Grób sobie kopasz własnemi rękoma! Nie winuj obcych, że z chciwym zapałem Biegną ku tobie, czując twe niezdrowie: Tylko narzędziem Pańskiem są krukowie, Co lecą martwem nasycić się ciałem. Nie oni zgonu twojego przyczyną: Kraje przez siebie, nie przez obcych giną!» IX Poczęły trwożne szerzyć się pogłoski O nieprzyjaznym dla Polski sąsiedzie: Że podkanclerzy, zdradny Radziejowski, Na zgubę braci szwedzkie hufce wiedzie. Tuż za pogłoską, szedł i skutek spieszno: Runęły w Polskę zastępy Wandali, A gród poznański i Kalisz, i Leszno W ręce zwycięzców wodzowie oddali. Wojewodowie i kasztelanowie, Co w wolnym kraju i wyznać sromota, W pokorném piśmie i w pokornéj mowie Królowi Szwedów składali swe wota. Janusz Radziwiłł wnet przeszedł do Szweda, Wiodąc za sobą szlachtę z Litwy całéj, I poszła daléj zwycięska czereda; — Wkrótce ją mury warszawskie ujrzały. Uszedł król polski ze swojéj stolicy, Coraz po kraju tułając się daléj; Pierzchli koronni niegdyś pochlebnicy, Co jeno łaski u tronu szukali. Opuszczał króla silny i bogaty, Szedł i Szwedowi swą przychylność kłamał. Biedny mieszkaniec zaściankowéj chaty Spojrzał dokoła — i ręce załamał; A obcy pychy poszeptom zdradzieckim, Przysiągł nie zdradzić króla i swéj ziemi, Naostrzył brzeszczot rękami chrobremi I szedł do swoich łączyć się z Czarnieckim. Stefan Czarniecki, mąż kuty z żelaza, Z niewielką garstką nie zdradził swéj wiary: W nim kraj rodzony, w nim Kazimierz Waza Widzieli męża, co jak granit stary, Zaległszy morza wściekłego wybrzeże, Sam jeden lądu od powodzi strzeże. A w tym niezłomnym wiekowym granicie, Przy którym fala ściele się bezwładnie, Jakież skry ognia! zaraz w nich ujrzycie, Za lada starciem jak piorun wypadnie. Ruś gości w Wilnie, Chmielnicki we Lwowie, Szwed zajął Poznań, Warszawę i Kraków; Już wszystkie grody stołeczne Polaków W rękach zdobywców jak nędzne pustkowie. Trzy wielkie wichry w całéj swojéj sile Kiedy na jedną budowę gruchnęły, Zda się dziedzina Piasta i Jagiełły Będzie na troje rozdarta za chwilę. Nie masz wyboru dla prawego męża, Jeno polegnąć pod domowém zgliszczem; Lecz mądrzy mówią: może cóś uzyszczem, Pójdźmy się kłaniać temu, co zwycięża. X Książę Radziwiłł, litewski koniuszy, Dawno szwedzkiemu kłania się królowi; Jego klienci na wszystko gotowi Na stronę szwedzką przeszli z całéj duszy. Tylko gdzieniegdzie trzyma się na wodzy Kupa mieszczanów lub szlachta ubodzy. Pomimo pochlebstw, pomimo popłochu, Gdzieś garstka z garstką jeszcze się sprzymierza, Ostatni szeląg, ostatnią garść prochu Niesie na sprawę Jana Kazimierza, Ostatnie takty bolejącéj piersi Składa w modlitwę za Rzeczpospolitą. Lecz tacy ludzie, biedniejsi im szczersi, Jakże się muszą opłacać sowito! I szwedzki żołdak, i służba książęca Ściga stronników sarmackiego króla, Pod ich strzechami najbezkarniéj hula, Nad ich rodziną pastwi się i znęca, A byle cienie, byle powód marny Niesie miecz rzezi i ogień pożarny. XI Ale po burzy znowu się rozwidni, Poczęła świtać jutrznia lepszéj doli; Szlachta od Szwedów cofa się powoli, Przejrzeli ślepi — a zdrajcy ohydni, Gdy nowe knować poczęli zasadzki, Stanął w Tyszowcach akt konfederacki. A w Częstochowie jedno serce mnicha, Które wspierała Przenajświętsza Panna, Tysiące szwedzkich zastępów odpycha, Daje się słyszeć wesołe: «Hozanna!» Z echem i z wiatrem, rozwiał się dźwięk pieśni Po całym kraju, jak dobra otucha: Powiat z powiatem kojarzy się cieśniéj, Szwedzkich rozkazów już mało kto słucha. Sandomiérz, Lublin już w ręku Polaków, Już głoszą powrót Jana Kazimierza, Nazad zdobyte Warszawa i Kraków, Czarniecki wszędy jak piorun uderza. A ludzie dobrzy, łatwowierni, prości, Co szli do Szweda w prostocie swéj duszy, Już się zrzekają ohydnych sojuszy, Naród powraca do swéj powinności. Już tylko tacy przy wrogu zostali, Co chcieli nękać swą ziemicę biedną: Kilku magnatów i klienci mali, Co z magnatami chcieli być za jedno. XII Krzysztof Szeliga zanadto swą dolę Skojarzył z losem księcia Bogusława, Wspólnie ich bojów, ich przewinień pole, Dzielić im tylko wspólny los zostawa. Już dziś nie poznać owego młodziana, Któremu Skarga święcił miecz na boje; Twarz jego dzisiaj zmarszczkami zorana, Snadź że sumienia cierpi niepokoje. Głos powinności ku matce swéj ziemi, Którego wszystka szlachta usłuchała, Czyż w jego piersiach nieprawość oniemi? Czyż w jego myślach nigdy nie zapała? O! znaczno walkę we szlachetnej duszy! Ciężka tam w głębi odbywa się próba. On nieraz myśli: «Niech książę koniuszy Trzyma ze Szwedem, czy z kim się podoba; Moja powinność tam, gdzie mojej braci, W szeregach króla, w obronie tej niwy, Gdzie złożył głowę mój ojciec sędziwy, Gdzie mię z narodem krew powinowaci». Przeciw tym myślom, myśl zdradna a płocha Stawiła czoło potężnie i srodze: «Czyż rzucić księcia, który tak mię kocha, Kiedy tu silną chorągwią dowodzę? Ja tutaj mnogie skarby mam pod strażą, Z łupów wojennych uzbierałem krocie; Wrócić do swoich — to oddać je każą, Oddać kmiotkowi, wdowie lub sierocie. Rzucić dostojność, którą tutaj pieszczę, Pozbyć się grosza — toć cała ruina; Zostać żołdakiem, potem słuchać jeszcze, Gdy człek skrzywdzony łupieżcę przeklina… Nie, już za późno… już pozostać wolę: Po mojej drodze zaszedłem daleko, Wypieszczonemu na książęcym stole, Wracać do wioski — pić wodę i mleko… Przy łasce księcia, przy wojennym łupie, Nie taką wioskę ja wkrótce zakupię». Tak, by zagłuszyć sumienia zgryzoty, Szeliga w swego namiotu ustroni Przeglądał pilno swój strój szczerozłoty, Srebrzysty oręż, suty rząd na koni; A obliczając swe przyszłe rozkosze, Przyszłe znaczenie — dodawał kryjomu: «Zmienią się czasy i króla przeproszę, I jak bohater powrócę do domu!» Bluźniercze myśli, bezrozumne cele! Bo się w świątynię dziejową nie wdziera: Nie dosyć męstwa albo ran na ciele, Bo świętość sprawy czyni bohatera; Bez tego męstwo na nic się nie przyda, A inne w dziejach zostanie — ohyda. XIII Pod wioską Prostki, na pruskiéj granicy, Szwed już z dziedziny sarmackiéj wygnany Leżał obozem — a dwa polskie pany, Dwaj macierzystéj ziemi najezdnicy: Książę koniuszy Bogusław Radziwiłł I podkanclerzy polski Radziejowski, Nowe Szwedowi podawali wnioski, By wrócił w Polskę i kraj uszczęśliwił, Że tamta ziemia ku niemu stęskniona Znowu poddańcze wyciągnie ramiona. Elektor pruski, obecny naradzie, Co swoje hufce ze Szwedem połączył, Co rad by z Polską na zawsze już skończył, Przyrzeka pomoc i warunki kładzie. Radzono długo… noc była już ciemna, Były tam plany i spory, i swary; Wreszcie nastała ugoda wzajemna, Przebito dłonie, podano puchary: — I cichy toast okrążył trzy razy: «Niech żyje zguba Kazimierza Wazy!» Szeliga z wartą księcia Bogusława Stał przy namiocie tuż za samém płótnem, Słyszał, jak gwarna toczyła się wrzawa, Słyszał toasty z ich proroctwem smutném; Ale mu serce nie zadrgało zgrozą, Zaśmiał się — szepnął: «Giń Rzeczpospolita! Gdy starą Polskę na marach powiozą, Toć nowy w świecie porządek zaświta. Szwedzkim stronnikom już zręczność się poda Wypłynąć na wierzch, bo ich teraz pora… Już nie starosta, jak marzyłem wczora, Lecz będę hetman, kanclerz, wojewoda; Wezmę urzędy, których nie dościga Nawet Radziwiłł, nie tylko Szeliga. A dusza ojca, stary duch woźniczy, Co patrzy na mnie ze zgrozą rozpaczy, Kiedy me wszystkie honory policzy, Jakże mi chętnie odstępstwo przebaczy! I w drugim świecie nagany mi nie da, Że szlachcic polski był stronnikiem Szweda». Ledwie to wyrzekł, aż oto z łoskotem Trąbka zagrała przed samym namiotem, I spieszny goniec zapytał u straży: Czy tu król szwedzki? czy ucha udziela? I czy z listami tu się wejść odważy? A listy pilne od wojska Forgela. (Ów zasię Forgel był szwedzki jenerał, Który szedł kilku tysiącom na czele, Był dwakroć jeńcem, ale teraz śmiele Znów się do Polski za Wisłę przebierał). Wpuszczono gońca — a na wielkiéj radzie Siła zapytań razem go osypie. Niedobre wieści: bo przy wiosce Lipie Czarniecki dopadł Wandalów w nieładzie; Krwawemi strugi zalało się pole, Trupem poległo Szwedów dwa tysiące; Nim się poranne ukazało słońce Jenerał w polską dostał się niewolę. Król szwedzki zgrzytnął i zatupał nogą, Elektor pruski cóś zamruknął z cicha, Pan Radziejowski pogląda złowrogo, Książę koniuszy blednieje i wzdycha. Goniec złéj wieści wymknął się z namiotu I kędyś zniknął w obozowém kole. Szeliga otarł wielką strugę potu, Co mu gorąco płynęła po czole, I dziecko Litwy niespokojne szczerze, Że jego naród swe tryumfy bierze. XIV Cicho w namiocie — i król, i książęta Zwiesili głowy pod myśli nawałem. Wtém cisza nocy znowu potrząśnięta, Ale złowrogim na trwogę sygnałem. Król wybiegł… słucha… to nuta nieswojska! «Na koń, żołnierze! do zbroi! do broni!» Lecz w tejże chwili nad uchem zadzwoni Bogarodzica: hymn polskiego wojska. Zaledwie szwedzka rusza się gromada, Trzy polskie hufce na karki jéj wpada. Książę koniuszy wyskoczył z namiotu, Dopadł rumaka — lecz go hufiec ściga, Jeno zakrzyknął: «Hej, mości Szeliga! Ze swą chorągwią zastaw się u płotu; A jeśli napad podstąpi zdradziecki, Pilnuj się waszmość na miejsca wyborze. By miłościwy król jegomość szwedzki W ręce się polskie nie dostał, broń Boże!». Król szwedzki uszedł; lecz jego zamiary Przeniknął hufiec pancerny litewski, I wielki hetman, Wincenty Gosiewski, Przyskoczył, mając najemne Tatary, — I w téjże chwili zręcznie oskrzydlili Pancerne hufce księcia koniuszego; — Na próżno pułki brandenburskie biegą, Na próżno szwedzkie rycerstwo się sili, — Już dzielne polskie i tatarskie zuchy Rozbiły hufiec birżańskiego księcia. Książę z Szeligą, bojąc się ujęcia, Na rączych koniach szukają otuchy; Hufiec Tatarów rączo ich dościga: Pojmany książę, pojmany Szeliga. XV Chwała zwycięstwa, jak kronika pisze, Na Gosiewskiego zaświtała głowie; A korzyść walki dobrzy towarzysze I perekopscy wzięli Tatarowie. Sześć pułków szwedzkich, dwa pruskie sztandary, Dwa hufce polskie — i armat bez miary, Bez miary jeńców okowywa pęty Hetman litewski Gosiewski Wincenty, — I dobrze pewien, że wiadomość miła, Radośne gońce do króla posyła. XVI Przy boku króla był Radziwiłł drugi, A krewny księcia koniuszego bliski, Mąż znakomity przez zacne zasługi, Michał Kazimierz ordynat nieświeżski. Jego staraniem, choć z bronią pojmany, Książę koniuszy zgubie się wyśliźnie; A jego wojsko i wszystkie dworzany Kazano wygnać — jak śmieci w ojczyźnie, Ażeby żadne nie zostały ślady, Że szlachcic polski był zdolen do zdrady. (Książę koniuszy, choć swojéj krainie, Swemu królowi zawinił się srogo, W Słucku, Nieświeżu, Mirze, Tykocinie, Fortece szwedzką osadzał załogą, Dobywał Brześcia, — dziś zbity na głowę, Jak buntownika Gosiewski go bierze; Lecz potém z królem pojednał się szczerze I sprawiał różne urzędy krajowe. (Czy urzędując, nagrodził te straty, Które krajowi przyczynił tak świeżo? To są wypadki już późniejszéj daty, Co do powieści naszéj nie należą). XVII Szeliga tedy, występny banita, Wygnan od ziomków za rodzinne płoty; Lecz za to bogacz — a myśl jego skryta Mało się troszczy tém piętnem sromoty. A hetman nieco łagodząc mu winę, Nim się dopełni wygnanie złowieszcze, Kilka dni czasu zostawił mu jeszcze, Aby mógł przedać ojcowską wioszczynę. Szczupłyć to dworek — mało go obchodzi; Jednak Szeliga skorzystał z pozoru, Aby na Litwie, wśród tamecznéj młodzi Jednać stronniki dla szwedzkiego dworu. Pojechał tedy w rodowitą stronę, Gdzie od młodości nie postał i nogą, Cztery rumaki w karocę wprzężone Pędzą ku Litwie pośpiesznie jak mogą. I któż by poznał po tak długim czasie Syna woźnicy w téj pańskiéj kolasie? Na pacholęciu przed dawnemi laty, Gdy wyjeżdżało z ojcowskiego domu, Nie świecił w oczy strój taki bogaty, Twarz była młoda, a czoło bez sromu. Za niém leciały — jako towarzysze, Błogosławieństwa ojca i kapłana; Dziś jego głowa z kraju wywołana, Przeklęstwo ziomków nad nią się kołysze. I kraj się zmienił, że poznać nie można: Tak było pięknie, tak było zielono, A teraz dymem wsi i miasta płoną; Świątynie ręka odarła bezbożna; Nie słychać w polu śpiewania żniwiarzy; Kryje się w lasach trwożliwie drużyna; A gdy człowieka napotkać się zdarzy, Ten gorzko płacze i Szweda przeklina; Zboża spalone, nagie świątyń mury, Wszędy zniszczenie, gdzie oko dościga… I gorzko, gorzko zaśmiał się Szeliga, Dworek swych ojców gdy zobaczył z góry. Runęły spichrze, gołębnik, stodoła, Dom pochylony do upadku gotów, Klonów i gruszy nie było już zgoła, Rosły badyle w ogródku bez płotów. Znaczno, że wszędy przeszedł czas pożerczy, Wszystko boleśne przypomnienia budzi; Tylko przed wjazdem stara brama sterczy, Zaklęciem Skargi pamiętna u ludzi. Westchnął Szeliga — a z dumnego oka Trysnęła łezka, gość niespodziewany; Lecz się opomniał i spojrzał z wysoka I począł nowe osnowywać plany: XVIII «Ten, kto ma złoto, ma wszystko na świecie. Co mi tam szkodzi wygnańca nazwisko? Banita polski — niezginiony przecie: Na ziemi szwedzkiéj znajdę przytulisko. Tam kupię dobra — grosz popłaca wszędzie; Ale nie żegnam mej rodzinnej włości: Gdy się król szwedzki na siłę zdobędzie, Gdy znowu tutaj zawitamy w gości. Odbiorę własność może w rok najdaléj I wygnam z kraju tych, co mnie wygnali. Tu będzie pałac, na nim herb kamienny; Gniazdo Szeligów odnowić potrzeba. Stary mój ojciec, królewski stajenny, Aż się uśmiechnie z wysokiego nieba. Bo cóż za złoto okupić się nie da? I cześć powróci, którą wyrok plami, Bylebym tylko między Litwinami Zjednał co więcéj stronników dla Szweda…» XIX Kiedy tak dumał, rumaki jak z procy Leciały pędem na dworku zwaliska. Oś czterokonnéj wspaniałej karocy Pod *Stare Wrota* z mozołem się wciska. (A wrota wąskie: bo tędy od wieka Szedł prosty wózek lub wjeżdżał gość konny, Bo wiedział starzec, że się nie doczeka, Iż go odwiedzi urzędnik koronny, I nie dla karet szerokiej postaci Budował wrota — lecz dla szlachty braci). Za ciasno było synowskiéj kolebce, Uwięzły konie, woźnica je plaży. Szeliga zadrżał — pobledniał na twarzy, Coś niedobrego przeczucie mu szepce. Konie zarwały, oś o słupy grzmoce, Spróchniałe słupy pękły od zamachu — I cały ciężar dębowego dachu Z głuchym łoskotem pada na karocę. Przegniła słoma i krokwi gromada Całkiem przykryły woźnicę i pana, — Trzaska się w szczęty karoca złamana, I cug rumaków na kolana pada; Na koniec targnął i odrzucił w stronę Dwa trupy ludzkie na miazgę stłuczone… XX Więc *Stare Wrota* nad zdradziecką głową Już dopełniły swojéj powinności! Tak sobie ludzie powiadali prości Przypominając księdza Skargi słowa: *«Kto tędy przejdzie z jaką myślą zdradną,* *Niechaj te wrota na niego upadną!»* Czy prawdę mówią? niepodobna dociec: Czy mało baśni nagada prostota? Tutaj, jak zwykle, winien stary ociec, Że nazbyt wąskie wybudował wrota; Winien woźnica, że źle konie lecą, Że zakierował i rady im nie da; A może zresztą i syn winien nieco, Że rzucił króla, a przeszedł do Szweda. 1856 Borejkowszczyzna. ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/syrokomla-stare-wrota. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: Władysław Syrokomla, Stare wrota. Poemat, nakł. Maurycego Orgelbranda, Wilno 1857. Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Utwór powstał w ramach konkursu "Współpraca w dziedzinie dyplomacji publicznej 2013", realizowanego za pośrednictwem MSZ RP w roku 2013. Zezwala się na dowolne wykorzystanie utworu, pod warunkiem zachowania ww. informacji, w tym informacji o stosowanej licencji, o posiadaczach praw oraz o konkursie "Współpraca w dziedzinie dyplomacji publicznej 2013". Publikacja wyraża jedynie poglądy autora i nie może byc utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP. Opracowanie redakcyjne i przypisy: Paulina Choromańska, Aleksandra Sekuła. ISBN-978-83-288-2886-5