Władysław Orkan Płanety Wilija W chałupie Błażeja Szczypty panuje jakiś świąteczny nastrój. Wprawdzie nic się tu nie zmieniło od wczoraj; te same czarne, odymione ściany, te same sprzęty w izbie, nawet może więcej śmiecia leży na glinianej podłodze, ale widać z powszechnej „uwijacki”, z radosnego oczekiwania, malującego się na wynędzniałych twarzach dzieci, że ma nastąpić jakaś ważna chwila, jakieś wielkie święto… I te widoczne, zapowiednie znaki robią ten dzień niepowszednim, różnym od szarych dni całego roku. To dzień wilji Bożego Narodzenia… Wiedzą już o tem i dzieci, bo im wczoraj matka zapowiedziała wyraźnie: — Pamiętajcież se dobrze, żeby mi jutro żadne na karę nie zasłużyło!… Bo jak na wilię dostanie bicie, to je bez caluteńki rok to samo czeka… A ojciec przybaczył im jeszcze dziś rano napomnienie matki, gdy wychodząc z ciupagą uciąć podłaźniczkę, popatrzał na nie z napół surowym uśmiechem i rzekł od progu: — Nie dokazujcie, ino słuchajcie mamy, bo „na wiliją — dzieci biją”… Tereska nie potrzebowała napomnienia; miała już piętnaście lat i właśnie pomagała matusi w zarabianiu ciasta z jęczmiennej mąki, ale średni Wojtuś, a zwłaszcza najmłodszy Józuś, który w izbie robił hałas za dziesięciu — ci dwaj zbereźnicy, gdyby nie zapowiedź całorocznej kary, nie siedzieliby tak spokojnie w kącie… — Tereś! — zwróciła się matka do dziewczyny, która z zagiętymi po łokcie rękawami lnianej koszuli mięszała ciasto na nieckach — umyj se ręce i zabier się do innej roboty. Ja to już sama skończę. Przynieś karpiele z piwnicy, obier je, a potem przygotuj grzyby i kapustę… — Dyć jeszcze czas… — zauważyła Terenia, nie chcąc przerywać miłej roboty. Lubiła patrzeć, jak się jej ciasto wymykało z pod drobnych paluszków. — Nie czas, nie, bo wieczór na ramieniu. Kież się uwarzy?… A groch trza długo gotować, coby uwrzał… Tereska, rada nie rada, musiała słuchać. Wyjęła leniwie ręce, opłukała w ciepłej wodzie, odwinęła rękawy i przeszła z koszykiem do piwnicy. Matka tymczasem wymiesiła do reszty ciasto, zarobiła drożdże i ustawiła niecki na piecu. — W cieple może się prędzej ruszy… — szepnęła do siebie i zabrała się do gniecenia bryndzy na szerokiej misce, lejąc mleko słodkie i bijąc pół kopy jaj. Dwaj chłopcy przybliżyli się ku niej. — Mamusiu, co to będzie? — zapytał nieśmiało młodszy. — Kołacze będą… — Dziś?… — spytał starszy. — Dziś póst… nie wiesz o tem? Wilija… — To nic nie będziemy jeść, bo mama powiedziała Teresie, że dopiero na wieczór ugotuje… — Na wiliją… — oświadczyła matka. — To dopiero wieczór wilija?… — pytał żałośnie młodszy. — Cały dzień wilija, ale się dopiero na wieczór je… — Na wieczór!… — szepnęli smutno obydwa i spojrzeli ku garnkom, stojącym rzędem na nalepie. Niezadługo wróciła Tereska i jęła się łupienia kartofli. Matka pokończyła swoje, zapaliła w piecu i szła robota po robocie, raźno, wartko… W dymnej izbie wisiało oczekiwanie rok niewidzianej wilji… Niebawem i Błażej wrócił z podłaźnicką. Zmarzł jak sęk, bił kerpcami o ziemię i pchał się ku piecowi… — Mróz, jak sto djabł… — Cit!… — pogroziła mu żona — wilija dzień święty… Nie obrażaj Boga i ku piecowi się nie pchaj, boś nie piecuch!… Jeszcze mi do ciasta naprószysz. W izbie nie umarzniesz… Błażej, zbity z tropu, łypnął oczami, jeszcze raz kerpcem jęknął o ziemię i pognał do stajni, wrzucić wołom garść siana. O woły dbał, jak każdy chłop, który im ma co dawać… — Tereska! — zbaczyła se matka — leć no za ojcem, niech zruci drobnego siana… — Na stół! Prawda! — klasnęło w dłonie dziewczę i pobiegło za ojcem na boisko. Matka przykładała drew do pieca. Dym walił się na izbę i sięgał prawie do samej ziemi. Dusiła się kobiecina, raz po raz wycierała oczy fartuchem i uparcie nie odstępowała nalepy… — Dyć się przecie musi przewalić… — powtarzała głośno. — Mamo! szczypie! dym!… — wołoł Józuś. — To idź do izdebki… czemu tu siedzisz?… Wojtuś pociągnął braciszka, rzucili się strzałą przez sień, drzwi tylko do izdebki zaskrzypiały… Dym pchał się otwartemi na oścież drzwiami, ale z izby nie ustępował. Wszędzie go było pełno. — Niech będzie pochwalony!… — rozległo się w sieni. — Na wieki wieków!… — wypadło od nalepy. Błażejowa przetarła lepiej oczy, nachylając się, by dojrzeć, kto tam taki… Na progu zarysowała się ciemno, jak we mgle, chuda postać. — A, to ty, Jagnieś!… Pójdź-że dalej, ale tu dym… — A tam mróz, sto razy gorszy od dymu… — odpowiedziała zgrzytliwie i przypadła do nóg gospodyni. — O, moja gosposiczko!… — Nie schylaj się, nie… Skądże idziesz? — Pytajcie się, kaj idę… bo sama nie wiem. U ludzi wilija, a u mnie zawdy póst… — No, siądźno, siądź, nie narzekaj — mówiła łagodnie gospodyni. — Zostaniesz na wiliję u nas. Nie dużo nas, to się zmieścisz… — O, moja gosposiczko!… — drugi raz przypadła do nóg Błażejowej. Nie miała słów podzięki. Ona, biedna komornica, raz będzie na „porządnej wilji”, w cieple, przy pełnych miskach… Zdumiona nieoczekiwanem szczęściem, siadła nieśmiało na ławie. — Cóż ta u ludzi słychać? — spytała po małej chwili gospodyni. Jagnieszka nie odpowiadała, rozbierając w myśli zaprosiny, nie dowierzając jeszcze… Gospodyni powtórzyła zapytanie. — U ludzi? u ludzi, pytacie?… Jak zwyczajnie na wilję — każdy ciągnie do chałupy i znosi, co może… Jasiek z Brzegu kupił worek mąki od żyda… — Czy mu już brakło ziarna? — Co mieli, to zjedli na jadwencie. Ho! nie każdy to ma swoje, nie każdy… — No i pomyślijcie, kaj ta do przednowku, a już kupują… — La biednych cały rok przednowek. — Dyć tak, nie inaczej… — zadumała się gospodyni, patrząc z założonemi rękami w trzaskający ogień. Myślała o przyszłości, o dzieciach swoich… „Dziś jeszcze mają… ale potem, za jakiś czas… czy się obejdą na wiliję o swojem? Czy ich bieda nie zmusi kupować — i za co?…” — Rusza się… rusza!… — wołał wesoło mały Józuś, który już wpadł z izdebki i wskazywał rozwartemi palcami na niecki. Jagnieszka podniosła się z ławy. — Bez uroku! piekne ciasto. Będą się kołacze darzyć… — Oh, już czas! a ja się zagadała… — karciła się gospodyni. Zdjęła z pieca niecki i przyklepywała dłonią ciasto, które wypychały na boki żywe drożdże. Błażej wszedł do izby, a za nim wbiegła Teresa, niosąc na narączku drobne siano. — Cóż tak siedzicie? — zburczała ich gospodyni. — Tereś! Bój się Boga, to już dawno z połednia, a jeszcze ci nic nie wre… Kładź-że drewna na ogień i gotuj co tchu! Siano podścielisz na dość czasu… Komornica schyliła się z bojaźnią do kolan gazdy, pytając nieśmiało, czy nie będzie markotno, że ją gaździna zatrzymała na wiliją… Chłop się rozśmiał dobrodusznie. Więc, bardzo rada, pozwijała się w kłębek i siedziała odtąd cicho w kącie, pragnąc jak najmniej miejsca zajmować… Tereska zwinęła się koło nalepy, podnieciła ogień. Z garnków buchała para na izbę, z której już dym ustąpił drzwiami i okiennicą na górę… Matka rozklaskiwała placki, kładła na nie bryndzę i sadzała do pieca, żegnając je krzyżem, by się lepiej darzyły… Kołacze rumieniły się w piecowym warze, rosły, a dzieci miały z tego okrutną uciechę, tylko, że o mało się im bicia nie dostało, bo podłaziły matce pod łopatę, na której wsadzała placki. Błażej zaś „śwarniał się” po izbie tu i tam. Bydłu polanie przyniósł, podłaźniczkę obcinał, ale i głód mu ściskał wnętrzności, bo często zazierał do garnków, rychło się uwarzy… Mroczyło się powoli… Nadchodził wilijny wieczór. Czuć go już było w podnieconej gorączce oczekiwania, malującego się na zgłodniałych twarzach. Nie dziwota — od rana nic nie jedli, żeby na wiliję módz więcej przełknąć i bardziej się ucieszyć… Matka już powsadzała placki, zatkała piec i zajęła się przystrojeniem wieczerzy… Cztery duże miski stały na skrzyni. Rozmaite „warzywo” z garnków wypełniło je po brzegi. Podczas, gdy się jedzenie chłódziło, zaścielono w izdebce stół drobnem sianem i przykryto lnianą paruchą. Wszyscy przeszli do izdebki i poklękli na ziemi… — „Pobłogosław, Panie, te dary…” — mówił z przejęciem Błażej, a inni powtarzali za nim… Tylko mały Józuś nie uczuwał tego nastroju religijnego, pierwszy wygramolił się za stół na ławę i wybrał swoją łyżkę, a w czasie modlitwy zjadł dwa opłatki, rozważnie pominąwszy leżący przed sobą, bo wiedział, że ten mu i tak nie ucieknie… Z przejęciem tej ważnej chwili obsiedli stół, a gdy gospodyni pownosiła miski i zajęła swe miejsce, poczęli się łamać opłatkiem… Łamali się naprzemian wszyscy, po dwa, po trzy razy. Dzieci chichotały głośno, komornica łzy miała w oczach; powaga chwili rysowała się w twarzy Błażeja i żony jego… Ręka mu drżała, gdy jej podawał opłatek… — Niech Pan Bóg dobry pozwoli dożyć… doczekać drugiej wiliji w szczęściu… zgodzie — pocałował krucze włosy żony. Komornica się nażyczyć nie mogła obojgu, że ją tak przygarnęli… Wesołość powróciła, gdy matka podała pierwszą miskę. Rzucili się zgłodniali i wyławiali drewnianemi łyżkam okrągły groch w brunatnej wodzie… Potem szła kapusta z grochem i suszonemi grzybami, polewka śliwowa z ziemniakami, na ostatku karpiele ze słodkiem mlekiem… Dwie miski wypróżnili z kretesem, na trzeciej zostało na dnie mało co, na ostatniej najwięcej… Najedli się do syta, jak w żadnym dniu całego roku — i to była ich „wilija”… Matka pozlewała resztę jadła bydłu na polanie. — Przecie i ono czuje, że dziś o północy zjawi się Zbawiciel światu — mówił Błażej. — Niech zje, niech i ono ma wiliję, jak się patrzy… Po wieczerzy, ojciec wniósł podłaźniczkę do izdebki, siadł przy stole i począł wycinać nożyczkami kółka z opłatków kolorowych. Dzieci przysunęły się ku niemu, zapatrzone, szczęśliwe, jak nigdy… Gdy gospodyni wyjęła upieczone kołacze i wyniosła na chłód, a Tereska skończyła odbywać się z bydłem — wszyscy znaleźli się razem w ciepłej izbie, gwarząc wesoło i ubierając podłaźniczkę… I wieczór prędko zleciał. Przed północkiem wpadł Wojtek z Doliny, zmarznięty, jak kołek, nie mogąc nawet palców rozprościć, w których dzierżył zadymioną latarkę… — Idziecie na jutrznię? — Idziemy… — To się zbierzcie. Tańczył po izbie, by się jako rozgrzać, a tymczasem Błażejowa z Tereską wdziewały łachy. Błażej się obuwał i pchał ociepki słomy do kerpców, bo mróz nie śpasuje… Wnetki się zebrali i poszli razem na jutrznię. W chaupie została komornica z dwojgiem dzieci, uszczęśliwiona, że posiedzi w cieple po takiej uczcie; miała jednak niemało kłopotu z Józusiem, który nie mógł usnąć i wrzeszczał co chwila, że mu „wilija siedzi w brzusku i gniecie”… ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/planety-wilija/. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: Władysław Orkan, Płanety, Bibljoteka Domu Polskiego, Warszawa 1927. Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl) na podstawie tekstu dostępnego w serwisie Wikiźródła (http://pl.wikisource.org). Redakcję techniczną wykonał Wojciech Kotwica, a korektę ze źródłem wikiskrybowie. Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.