Jan Kasprowicz Nad przepaściami I Miriamowi z szczerą przyjaźnią. I Olbrzymie baszty stromych skał Spadają w głąb bezdenną, Gdzie fale mgławic wicher zwiał W toń nieruchomą, senną. W słońcu goreje szczytów skroń, Smug opalowy spada W mgieł nieruchomą, senną toń, Gdzie śmierć spoczywa blada. Lśni się w opalach wiewny puch Mgły błękitnawo–mlecznej, A ponad śmiercią ludzki duch Zawisł, jak blask słoneczny. Ciała przytulił ogrom skał, W przepaściach śmierć pod nami, A duch, zrzuciwszy brzemię ciał, Zawisł nad przepaściami. II Na głaźnych stokach drzemie las W błękitnej mgieł oponie — W ten południowy, cichy czas, Co wokół żarem płonie. Wczoraj tu szalał błysk i grom, Burza waliła kłody, Dziś towarzyszy cichym snom Szept wysrebrzonej wody. Wczoraj z tych bezdni wyszła śmierć, Opoki pod nią drżały, A dziś się skrada na jej perć Sierpniowy wiew nieśmiały. Lśni niezmącona jezior toń Pośród urwistych zboczy, Gdzie wczoraj śmierci groźna dłoń Gasiła blask przezroczy. Jako źrenica szklana lśni Tej ekstatycznej duszy, Co pragnie przejrzeć tajność dni W przyszłości strasznej głuszy. Co pragnie przeciąć gruby len, Rozedrzeć mgieł okrycie, Otaczające — wieczny sen, Czy też wieczyste życie?.. III Nad przepaściami ludzki duch Zawisnął nieruchomy, Wpatrzony w światła ciągły ruch, W słonecznych nieb ogromy. Wokół jasności taka moc Wypełnia widnokręgi, Jakby świat nie znał, czym jest noc, Czym skryte jej potęgi. Na miękką zieleń halnych łąk, Na kamieniste ławy Blask z niewidzialnych płynie rąk, Perłowy lub złotawy. Skrzy się i pali każdy głaz, Siklawa ognie ciska, Bór rozbłękitniał, tęczy pas Wiesza się na urwiska. Tonie w światłościach ludzki duch, Jak nurek w mórz głębinie; Zlewa się razem wzrok i słuch Granica zmysłów ginie. Co było przedtem mocą barw, Śród falistego drżenia Staje się dźwiękiem setnych harf, W melodię się przemienia. Ponad przepaście, ponad żleb, Gdzie śmierć cierpliwa drzemie, Rozbrzmiały hymny jasnych nieb I ogarniają ziemię. Ponad łańcuchy lśnistych gór Płynąc falami słońca, Śpiewa anielski, wieszczy chór, Że trwaniom nie ma końca. Śpiewa — a pieśń ta jako chrzest, Odradzający wiarą —, Że tylko życie prawdą jest, A śmierć jest złudną marą. Śpiewa, akordów dziwny tok Śląc na promienne drogi, Że złudą tylko cień i mrok, Że płód to ludzkiej trwogi. Że prawdą światło, pełne łask, Że nad tych dni zamętem W spokój swój każdy łączy blask W Wieczystym, w Niepojętem. I dalej śpiewa złota pieśń, Mknąc znikającym łanem, Że widomego świata cieśń Rozszerza się w Nieznanem. W nieznanym oku ziemskich dusz, Spowitych w ciał osłony, Ćmiące niezgasłych odblask zórz, Z bożego tchu zrodzony. Ale kto starga przędzę ciał, Ten, pijąc z czar zachwytu, Będzie świadomość jasną miał Bezkresowego bytu… IV Mgieł opalowych wiewny len Otula strome głazy, A duch nad mgłami zapadł w sen, W promienny sen ekstazy. Ponad skalisty wzniósł się loch, Nad śmierci żlebne cienie, Stracił sprzed oczu ciała proch, Wieczności ma widzenie. Kroplą dżdżu wrócił do swych mórz, Do pierwotnego łona: Granice czasu znikły już, Gdzież przestrzeń określona? W bezmiarze świetlnych tęcz i łun, W błękitów, w barw bezkresie Cicho sferycznych nuta strun W słodkich się szumach niesie. Przesłodkich szumów żaden zgrzyt Nie skłóci w tym bezmiarze, Gdzie bezkresowy twórczy byt Rozlewa swe miraże. Gdzie tajemniczy, wielki „on”, Obcy ziemskiemu oku, Wysnuwa z siebie plonów plon W nieustającym toku. Gdzie „on”, co jeden jest i wraz Milionem jest milionów, Wchłania znów w siebie w ciągły czas. Pierwiastki swoich plonów. I, niby świetlny, wiewny puch, Wzniósłszy się do tych szczytów We śnie ekstazy, ludzki duch Stapia się z bytem bytów. Ale jak kropla blask ma swój W blaskach wielkiego morza, Gdy na nie ogni złoty zdrój Poranna zleje zorza: Tak duch swym własnym światłem lśni, W światłości tej bezkresie, Co jest początkiem ziemskich dni, Co źródłem życia zwie się. Dziwnych zespoleń święty chrzest Natury mu nie zmienia: On czuje rozkosz, że on jest, I rozkosz ma tworzenia. On ma świadomość swoich sił, On wie, że wnika wszędzie, Że mu początek obcy był, Że końca mieć nie będzie. On w skojarzeniu widzi tem, Że, jako on, świadomie Wypełnia ogrom swoim tchem I mieści się w atomie. W ten bezgraniczny wszedłszy chram, On dzisiaj czuje w sobie, Że żyje dalej w nim, co tam W ponurym legło grobie: Słońca i gwiazdy, które już Zagasły ludzkim oczom, Ognie rozpierzchłych dawno zórz W nim swoje blaski toczą. Długich pokoleń rojny tłum, Co zginął w czasu fali, Zgniłych już dębów zgłuchły szum W nim ciągle żyje dalej. Barwy zdeptanych dawno ziół, Traw pokoszonych wonie, Wody, po których został muł, Wciąż żyją w jego łonie. Myśl, co rozparła ludzki mózg, I instynkt, co był w płazie, Wielkie uczucie, co od rózg Zginęło jak w ekstazie; Wola i zmarły odruch ciał, Bytów materia wszystka, Szept, co go z wargi powiew zwiał, Przelotne drgnięcie listka: Cały ten bezmiar, bezlik ten Życioświadczego ruchu, Co tam snać w wieczny zapadł sen, Tu wiecznie żyje w duchu. I on, zlan z bytów bytem on, On, co w tworzenia niebie Wysnuwa z siebie plonów plon I znów go wchłania w siebie — On, co na słońca wzniósł się perć, Zrzuciwszy ciał okrycie, On wie, że złudą li jest śmierć, A zasię prawdą: życie! V Ponad olbrzymie baszty skał, Nad śmierci mgławe cienie Duch się unosi — duch, co miał Wieczności przywidzenie. Wzniósł się, jak gdyby w blasku zórz, Nad przepaść, nad głęboką, A tam od dołu innych dusz Ciche się cienie wloką. Pną się w promienny, stromy szczyt, Nad żleby, ponad granie — W górę, gdzie wieczny dzierży byt Nad śmiercią panowanie. Tak się leniwie pną w ten smug, Z słonecznych skier utkany, Jak gdyby miały u swych nóg Ciężary i kajdany. Tak się czepiają ostrych ścian, Tak przy tym kurczą ręce, Jak pod pieczeniem krwawych ran, Jak w boleściwej męce. Tak odwracają błędny wzrok, Snać bielmem przysłonięty, Jak gdyby wrogów czarny tłok Nastawał im na pięty. Nieraz się potkną, tak się pnąc Tą przepaścistą percią, Opiłe winem szczytnych żądz, By górę wziąć nad śmiercią… Nieraz się potkną — wtedy śmiech Rozlega się w przestworzu Tysiącem strasznych, dzikich ech, Jak echa burz na morzu. Jak przeraźliwe echa burz, Gdy z nieb padają gromy, A wielkie statki idą już Na drzazgi i na złomy. To śmierć wysłała z swoich nor Widm rozpętane moce Na ten urwisty, skalny tor, Skąd wieczny byt migoce; To niepewności straszny ptak Bije ciemnymi pióry: Cień jego pada na ten szlak, Co wiedzie w jasne góry. Wyrzut się zrywa, niby szał, Zadaje duszom razy, Że obłamują kwiat swych ciał O te krzemienne głazy. Że pnąc się w sfery marnych złud, Nie pomną w swej podróży, Iż ten nadludzki, płonny trud Rozkwitom ciał nie służy. I wraz świadomość w ślad tych mąk, Niby potworna żmija, Ten swój oślizły pręży krąg, W dusze się żądłem wpija. Wpija się w duszę olbrzym wąż, Ze swojej rad zdobyczy, Wyrywa wszystką siły miąż I syczy, syczy, syczy… Syczy, że wieki ziemski lud Wyprawiał swe wybrance Do tych tajemnych życia wrót, Na te zawrotne krańce. I że już długich wieków wiek, Wspinając się daremnie, Upadał w przepaść słaby człek, W jej nieprzejrzane ciemnie. Że do padolnych tylko niw Przyrosły byt człowieka: Tu on kwitnący, tu on żyw, Aż — końca się doczeka… I syczy, syczy potwór–gad Na tej przepastnej perci, Że wszystko: człowiek, zwierz i kwiat Podlega jednej śmierci. Że śmierć nad wszystkim tron ma swój, Owity w groźne cienie, Że zmienia wszystko w rozkład, w gnój I w mrok i w zapomnienie. Tak syczy… syczy… na ten syk, Wijący się u zboczy, Trwoga wyrzuca z siebie krzyk, Z ust białą pianę toczy Rozpacz, idąca, niby straż, W ślady błędnego grona, Wykrzywia z śmiechu bladą twarz, Wykręca swe ramiona… VI Rozpacz i trwoga i ów płaz — Straszna świadomość końca — Zmieniają w zamęt cichy czas Południowego słońca. Syk, krzyk, płacz, jęk i szału śmiech I westchnień szept głęboki Leją się ciężką falą ech Na szczyty i na stoki. Z każdego żlebu ciemnych gór, Z każdej przepaści mgławej Jęk się dobywa: wzdycha bór I płacze pas siklawy. Potok odbrzmiewa jęków tchom, Cały w łkających pianach; Szaleje głazów szary złom, Skacząc po zdartych ścianach. Z opocznych szczelin, z skrytych jam, Z wnętrza ponurej puszczy, Jak długie pasmo mgławych plam, Snuje się widmo tłuszczy. Snuje się, wzmaga, gęsty kłąb Wypełnia przestwór cały; Szczytów zszarpanych zniknął zrąb, Znikły urwiste skały. Świat na nie spłynął, wszystek świat Po tych przestworach sunie — Za nim tysiące idą lat W rozwianym w krąg całunie. Świat tutaj spłynął… Łzy do stóp Zlewają się zmroczone: Ten płacze ojca, a ten w grób Najdroższą niesie żonę. Temu już w piersi zbrakło tchnień: Na wieki żegna dziecię! Rośnie łez fala… straszny dzień!… O świecie! świecie! świecie! Twojej boleści gdzie jest kres? Gdzie raju ciche niwy? O świecie! świecie! ziemio łez, O świecie nieszczęśliwy!… Fala łez rośnie… W bezmiar mórz Ta fala łez wyrosła… Chwila — a świat pochłonie już — A gdzież jest łódź? gdzie wiosła? Bez łodzi, wioseł, w smutku dal Posępny orszak płynie Po tym bezmiarze słonych fal, Po wzdętej łez głębinie. Trumny porywa gorzki wir, W bolesną pędzi sferę; Za nimi żywy płynie kir I jęczy „Miserere”. Płynie — ach! dokąd? gdzież jest kres? Kiedyż się ból twój prześni? O świecie! świecie! ziemio łez! Kraju pogrzebnej pieśni! Płynie — ach! dokąd? tam, gdzie łan Wielkiego cmentarzyska, Gdzie myśli ludzkiej kres jest dan, Gdzie fosfor prawdy błyska. Gdzie myśl, co biegła w słońca wyż, Ku niezgłębionej treści, Płacząc całuje drogi krzyż I słania się z boleści. Gdzie myśl, odziana w czarny len, W żałoby to okrycie, Przestaje pytać: wieczny sen, Czy też wieczyste życie? VII Cisza… sierpniowy jasny dzień Otula widma szczytów Wiewną powłoką ciepłych tchnień, Idących z nieb błękitów. Na stromych stokach lśnistych gór, Wsparty o głaźne ściany, Śni, marzy, drzemie cichy bór, W błękitne mgły odziany. Czasem się ozwie dusza drzew I z cicha coś poszepce, Gdy je pogładzi cichy wiew, Co skalne trawy depce. Potok, w słonecznych złocie skier, Szemrze w kamiennym łożu; Falami cichy idzie szmer, Rozpływa się w przestworzu. Między szczątkami zdartych pni, Między szarymi ławy W cichej kotlinie szkliwość lśni: Milczące, ciche stawy. Znieruchomioną, dziwną krucz Mają te wód źrenice: Snać kryje głębia stawnych ócz Niezgadłą tajemnicę!… Głaz niewidzialna rzuca dłoń… I głaz szczytowy spada W przepaści cichą, mgławą toń, Gdzie śmierć spoczywa blada. Ponad przepaścią, której głąb Pomroka mgieł schowała, Na skał wirchowych wszedłszy zrąb, Leżą śmiertelne ciała. Do ciał powrócił ludzki duch — Dziwną przebywszy drogę, Spojrzał w przepastnych mgławic puch I czuje trwogę — trwogę… ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/nad-przepasciami-i-miriamowi. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: Jan Kasprowicz, Krzak dzikiej róży, Towarzystwo Wydawnicze, Lwów, 1898 Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Bibliotekę Narodową z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów BN. Opracowanie redakcyjne i przypisy: Aleksandra Sekuła, Olga Sutkowska.