Ignacy Krasicki Monachomachia czyli wojna mnichów ISBN 978-83-288-2393-8 Pieśń I Nie wszystko złoto, co się świeci z góry, Ani ten śmiały, co się zwierzchnie sroży: Zewnętrzna postać nie czyni natury, Serce, nie odzież, ośmiela lub trwoży. Dzierżały miejsca szyszaków kaptury, Nieraz rycerzem bywał sługa boży; Wkrada się zjadłość i w kąty spokojne — Taką ja śpiewać przedsięwziąłem wojnę. Wojnę domową śpiewam więc i głoszę, Wojnę okrutną, bez broni, bez miecza, Rycerzów bosych i nagich po trosze; Samo ich tylko męstwo ubezpiecza — Wojnę mnichowską. Nie śmiejcie się, proszę: Godna litości ułomność człowiecza! Śmiejcie się wreszcie, mimo wasze śmiéchy Przecież ja powiem, co robiły mnichy. W mieście, którego nazwiska nie powiem, Nic to albowiem do rzeczy nie przyda, W mieście, ponieważ zbiór pustek tak zowiem, W godnem siedlisku i chłopa, i Żyda, W mieście (gród, ziemstwo trzymało albowiem Stare zamczysko, pustoty ohyda) Były trzy karczmy, bram cztery ułomki, Klasztorów dziewięć i gdzieniegdzie domki. W tej zawołanej ziemiańskiej stolicy Wielebne głupstwo od wieków siedziało; Pod starożytnem schronieniem świątnicy Prawych czcicielów swoich utuczało. Zbiegał się wierny lud, a w okolicy Wszystko odgłosem uwielbienia brzmiało. Święta prostoto! Ach, któż cię wychwali! Wiekuj szczęśliwie!… Ale mówmy daléj! Bajki pisali o dawnym Saturnie Ci, co za niego tworzyli wiek złoty. Szczęśliwszy przeor jadący poczwórnie, Szczęśliwszy lektor mistycznej roboty, Szczęśliwszy ociec, po trzecim nokturnie W puchu topiący chórowe kłopoty, Szczęśliwszy z braci, gdy kaganek zgasnął, Co w słodkiem miodu wytrawieniu zasnął. W tym było stanie rozkoszne siedlisko Świętych próżniaków. Ach, losie zdradliwy! Ty, co z niewczesnych odmian masz igrzysko I nieszczęść ludzkich jesteś tylko chciwy, Ma świat z dziwactwa twego widowisko. Jęczy pod ciężkiem jarzmem człek cnotliwy; Mniejsza, żeś państwa, trony, berła skruszył; Będziesz tak śmiałym, żebyś kaptur ruszył? Już były przeszły owe sławne wojny, Którym się niegdyś świat zdumiały dziwił. Już seraficzny zakon był spokojny, Już Karmelowinikt się nie przeciwił; Już kaznodziejski wzrok mniej bogobojny Oka na kaptur śpiczastynie krzywił; Dawnych niechęci mgłę rozniosły wiatry, Szczęśliwe nawet były bonifratry. Ta, która nasze padoły przebiega I samem tylko nieszczęściem się pasie, Jędza niezgody, co Parysa zbiega Znalazła niegdyś na górnym Idasie, Słodki raj mnichów gdy w locie postrzega, Jęknęła w złości i zatrzymała się; Widząc fortunny los spokojnych mężów, Świsnęła żądły najeżonych wężów. Wstrzęsła pochodnie, natychmiast siarczyste Iskry na dachy i wieże wypadły; Wskroś przebijają gmachy rozłożyste, Już się w zakąty najciaśniejsze wkradły — A gdzie milczenie bywało wieczyste, Wszczyna się rozruch i odgłos zajadły. Rażą umysły jędze rozjuszone, Budzą się mnichy letargiem uśpione. Wtenczas, nie mogąc znieść tego rozruchu, Ociec Hilary obudzić się raczył. Wtenczas ksiądz przeor, porwawszy się z puchu, Pierwszy raz w życiu jutrzenkę obaczył. Klął ociec doktor czułość swego słuchu, Wstał i widokiem swym ojców uraczył, I, co się rzadko w zgromadzeniu zdarza, Pędem niezwykłym wpadł do refektarza. Na taki widok zbiegłe braci trzody Pod rzędem kuflów garcowych uklękły: Biegli ojcowie za mistrzem w zawody. Ten, strachem zdjęty i srodze przelękły, Wprzód otarł z potu mięsiste jagody, Siadł, ławy pod nim dubeltowe jękły, Siadł, strząsnął mycką, kaptura poprawił I tak wspaniałe wyroki objawił: „Bracia najmilsi! Ach, cóż się to dzieje? Cóż to za rozruch u nas niesłychany? Czy do piwnicy wkradli się złodzieje? Czy wyschły kufle, gęsiory i dzbany? Mówcie!… Cóżkolwiek bądź — srodze boleję! Trzeba wam pokój wrócić pożądany…” Wtem się zakrztusił, jęknął, łzami zalał; Przeor tymczasem pełny kubek nalał. Już się dobywał na perorę nową Doktor, gdy postrzegł likwor przeźroczysty. Wódka to była, co ją zwą kminkową, Przy niej toruński piernik pozłocisty, Sucharki, masą oblane cukrową, Dar przeoryszy niegdyś uroczysty. Zachęca przeor, w urzędzie chwalebny: „Racz się posilić, ojcze przewielebny!” O, rzadki darze przedziwnej wymowy! Któż ci się oprzeć, któż sprzeciwić zdoła? Tak łagodnemi zniewolony słowy, Wziął doktor kubek w pocie swego czoła, Łyknął dla zdrowia posiłek gotowy — Lecz, żeby jeszcze myśl przyszła wesoła, W świętym orszaku, w gronie miłych dzieci Raczył się napić raz, drugi i trzeci. Jako po smutnej chwili, która mroczy, W pierwszem świtaniu rumienią się zorze, Uwiędłe ziółka wdzięczna rosa moczy I rzeźwi kwiatki w tak przyjemnej porze — Wyiskrzyły się przewielebne oczy Po słodko-dzielnym wódczanym likworze. Odchrząknął żwawo, niby się uśmiéchnął, Przymrużył oczy, nadął się i kichnął. Na takie hasło, ojcowie, co rzędem Według godności i starszeństwa stali, Najprzyzwoitszym poruszeni względem, „Wiwat!” chórowym tonem zawołali. Ociec Honorat, najbliższy urzędem, Którego bracia wielce szanowali, Niegdyś promotor sławny różańcowy, Temi najpierwszy aplaudował słowy: „Pisze Chryzyppus o Alfonsie królu, Kiedy prowadził wojnę z Baktryjany, Iż wpośrzód bitwy na licyjskiem polu, Od wojska swego będąc odbieżany, Stanął, a wody czerpnąwszy z Paktolu, Tak się orzeźwił, iż zgnębił pogany. Stąd poszło lemma na marmurze ryte: Pereat umbra! — Lemma znamienite. Wiem, bom to czytał w uczonym Tostacie, Po ciemnej nocy że jasny dzień wschodzi. Na godnym kiedy cnota majestacie Siędzie, o szczęściu wątpić się nie godzi. Czegóż się, mili bracia, obawiacie? Z nami jest ociec doktor i dobrodziéj. Dał szczęsne hasło, orzeźwił swym wzrokiem; Cieszmy się pewnym Fortuny wyrokiem”. Skończył; natychmiast skosztowawszy trunku, Ociec Gaudenty z urzędu się wtoczył, A znieść nie mogąc swojego frasunku, Na pół drzemiące oczy łzami zmoczył, Rzekł: „Okoliczność złego jest gatunku! Nie chcę ja, żebym pochlebstwem wykroczył: Rozruch dzisiejszy smutne wieści głosi. Wiem ja, ojcowie, na co się zanosi. ,,Zazdrość od wieków na nas się oburza, Zgnębić niewinnych pragnie w tych krainach. Już jad z pokątnych kryjówek wynurza, Chce się sadowić na naszych ruinach. Od gór Karmelu niebo się zachmurza, Równa zajadłość w Augustyna synach; I tym, co z cicha działają, nie wierzmy: Pókiśmy w siłach, na wszystkich uderzmy!” Ociec Pankracy, Nestor różańcowy, Co trzykroć braci i siostry odnowił, Nim puścił strumień łagodnej wymowy, Naprzód starszyznę i braci pozdrowił: Słodkiemi serca zniewalając słowy, Miękczył umysły i nadzieje wznosił. „Wierzcie — rzekł — bracia, zgrzybiałej siwiźnie: Rzadko się płochość z ust starych wyśliźnie. Od tylu czasów siedząc na urzędzie, Znam, co są ludzie, wiem, co są zakony. Wkrada się zazdrość, wkrada niechęć wszędzie — I święty kaptur, chociaż uwielbiony, Nigdy tak mocnym, tak dzielnym nie będzie, Żeby człek pod nim był ubezpieczony. Choć w zacność, mądrość każdy z was zamożny, Niech będzie czuły, niech będzie ostrożny! „O mili bracia, gdybyście wiedzieli, Jakie to były niegdyś wasze przodki! Inaczej wtenczas niż teraz myśleli; Insze sposoby były, insze śrzodki. Lepiej się działo; byliśmy weseli; Teraz, nieczułe i gnuśne wyrodki, Albo zbyt trwożni, albo zbyt zuchwali, Nie ważym rzeczy na roztropnej szali. „Moja więc rada wyzwać na dysputę Tych, co się nad nas gwałtownie wynoszą. Niech znają bronie jeszcze niezepsute, Niechaj litości zwyciężeni proszą! A za najsroższą hardości pokutę Niech oni sami nasze laury głoszą! Wyjdziemy sławni z niesłusznej potwarzy, Zgnębim potwarców… Tak robili starzy”. Rzekł — i natychmiast doktor się obudził, Przeor odetchnął, lektor przetarł oczy; Makary, co się słuchaniem utrudził, Wymknął się cicho i ku celi toczy. Ociec Ildefons, co równie się znudził, Bryknął jak rześki rumak na poboczy. Morfeusz, patrząc na dzieci kochane, Siał słodkie spania i sny pożądane. Pieśń II Już wschodzącego słońca pierwsze zorze Opowiadały wrzaskliwe grzegotki, Już się krzątali bracia po klasztorze, Już koło furty stękały dewotki, Już ociec Rajmund w pierwiastkowej porze Wychodził słuchać świątobliwe plotki — Gdy, myśląc (kto wie, czy o Panu Bogu?), Zgubił pantofel i upadł na progu. Skoczył na odwrót, a jako uczony, Fatalną wróżbę w tej przygodzie znaczy; Wtem się kościelne odezwały dzwony, Jęk smutny nowe nieszczęścia tłumaczy; Ledwo odetchnąć może przestraszony, Czuje, co stracił… a w takiej rozpaczy, Gdy nie wie, czy spać, czy wyniść, czy siedziéć — Sąsiad uprzejmy raczył go nawiedzić. Ociec to Rafał od Bożego Ciała, Rafał, towarzysz niewinnych radości; Równego góra Karmelu nie miała W rubasznych wdziękach, hożej uprzejmości; Ten, skoro postrzegł, jak się wydawała Twarz przyjaciela, w zbytniej troskliwości Cieszy go naprzód w tak okropnej doli, Dalej ośmiela pytać, co go boli. „Wiesz, przyjacielu — rzecze Rajmund trwożny — Jako krok pierwszy resztą dzieła włada. Wyszedłem rano z izby nieostrożny, Zaraz się w progu zjawiła zawada. Zły to dzień! Będzie w nieszczęścia zamożny. Tak los chciał, nic tu roztropność nie nada. Trudno przeciwne kazusy odegnać, Trzeba się z furtą kochaną pożegnać”. Rzekł i zapłakał. Wtem brat Kanty leci: „Panna Dorota do furty zaprasza”. Nic nie rzekł Rajmund… Poseł drugi, trzeci, Jeden go łaje, a drugi przeprasza. „Porzuć te wróżki, straszydła dla dzieci — Rzekł Rafał — prosi przyjaciółka nasza. Zwycięż tę słabość odwagą wspaniałą, Śmiałym się zawżdy najlepiej udało ”. Porwał się Rajmund; lecz, jak groźne wały Nadbrzeżna skała nazad w morze wpycha, Stanął u progu na poły zmartwiały, Sili się wyniść, jęczy, płacze, wzdycha. Ośmiela Rafał, mówca doskonały, Lecz darmo cieszy, darmo się uśmiécha. Widząc na koniec bez skutku perory, Zwoływa starszych i definitory. Wchodzi Elijasz od świętej Barbary, Marek od świętej Trójcy z nim się mieści, Jan od świętego Piotra z Alkantary, Hermenegildus od Siedmiu Boleści, Rafał od Piotra, Piotr od świętej Klary — Zeszło się ojców więcej jak trzydzieści. Starzy i młodzi, rumiani, wybledli, Wszyscy swe miejsca porządnie zasiedli. Już ociec przeor kaczkowatym głosem, Wprzód odchrząknąwszy, perorę zaczynał; Już ociec Marek, siedzący ukosem, Kręcił szkaplerzem i za pas się trzymał; Już ociec Błażej coś szeptał pod nosem, Już stary ociec Elizeusz drzymał; Już i niektórzy znudzeni odeszli, — Białokapturni gdy posłowie weszli. Pierwszy Gaudenty, ów Gaudenty sławny, Co wstępnym bojem chciał losu próbować; Skrytych fortelów nieprzyjaciel jawny, Świadom swej mocy, nie lubił próżnować, A walecznemi dziełami zabawny, Ręką, nie piórem umiał dokazować; Oko wyniosłe i postać, i cera Niezlęknionego były bohatera. Hijacynt drugi, w wdzięcznej wieku porze, Skromnie udatny, pokornie wspaniały, U sióstr zakonnych pierwszy po doktorze, Kształtny, wysmukły, hoży, okazały — Posuwistemi kroki po klasztorze Płynął; zefiry z kapturem igrały. Razem wśrzód rady obadwa stanęli I tak poselstwo sprawować zaczęli. Naprzód Gaudenty, pozdrowiwszy żwawo: „Ojcowie — rzecze — czas pokazać światu, Kto ma z nas lepsze do nauki prawo, Czyjego dzieła lepsze są warsztatu. Jeśli się książek nudzicie zabawą, Jeśliście szkole nie dali rozbratu — Nam na zwycięstwo, a wam za pokutę Plac wyznaczamy… prosim na dysputę”. Trzykroć odkaszlnął, uśmiechnął dwa razy Piękny Hijacynt, nim zaczął przemowę: „Raczcie — rzekł — słuchać, bez żadnej urazy, Ojcowie mili, poselstwa osnowę! Jeżeli, pełniąc starszeństwa rozkazy, Znajdę umysły do względów gotowe, Szczęśliwym nadto, najszczęśliwszy z wielu, Żem znalazł łaskę w przezacnym Karmelu. Zakon nasz jako zbawiennej ochłody, Szacunku waszej wielebności szuka, A, chcąc dać swoich prac jawne dowody I w jakiej cenie u niego nauka, Wyznacza bitwy plac na łonie zgody; Kto zwierzchnie sądzi, pewnie się oszuka. Nie złość, nie zemsta te nam chęci zdarza — Równego dzielność pragnie adwersarza”. Skończył. Natychmiast filozofskiej szkoły Wyborne punkta do wybrania daje. Na takie hasło niewdzięcznej mozoły Rozruch się wzmaga, mruczenie powstaje. Gaudenty na to walecznie wesoły Strzela oczyma, gdy gesty nie łaje. Wtem ociec przeor, co najwyżej siedział, Tak na poselstwo obu odpowiedział: „Przyjmujem chętnie uczone wyzwanie, Stawim się w miejscu, które mianujecie; Jeszcze nam siły na tę wojnę stanie, Jeszcze broń dobra, której sprobujecie: Hardym w przegranej będzie ukaranie, Będzie pokuta, kiedy tego chcecie. Nie zna zazdrości, kto przestał na swoim; Pochlebstw nie chcemy, a gróźb się nie boim”. Chciał już Gaudenty ukarać tę śmiałość, Już się zamierzał, lecz go kompan wstrzymał, A, miękcząc srogą umysłu zuchwałość, Gdy postrzegł, że się coraz bardziej zżymał, Żeby utrzymać poselstwa wspaniałość, Wypchnął go za drzwi, a sam się zatrzymał; Gniewliwych ojców pozdrowiwszy wdzięcznie, Wymknął się z cicha, dopadł furty zręcznie. Nowa przyczyna w Karmelu do rady: Ociec Makary nie życzy wojować, Ociec Cherubin cytuje przykłady, Ociec Serafin chce losu próbować, Ociec Pafnucy wysyła na zwiady, Ociec Zefiryn nie chce i wotować, Ociec Elijasz wielbi stan spokojny — Starzy się boją, a młodzi chcą wojny. Za złem zwyczajnie idzie większość głosów: Kryski wojenne z nagła powiększone. Wszyscy niepewnych chcą próbować losów I na powszechną gotują obronę. Starych uwagi zgłuszył wrzask młokosów, Nie słyszą dzwonów na sekstę i nonę. Wtem brat Kleofas na obiad zadzwonił: Wypadli wszyscy, jakby ich kto gonił. Pieśń III Że dobrze myśleć o chlebie i wodzie, Bajali niegdyś mędrcy zapalczywi. Wierzył świat bajkom, lecz, mądry po szkodzie, Teraz się błędom poznanym przeciwi. Już wstrzemięźliwość nie jest teraz w modzie; Piją, jak drudzy, mędrcowie prawdziwi. Miód dobry myślom żywości udziela, Wino strapione serca rozwesela. Dały to poznać ojcy przewielebne, Skoro, jak mogli, wyszli z refektarza; Wstępując w ślady swych przodków chwalebne, Pełni radości, którą trunek zdarza, Znowu na radę poszli; tam potrzebne Sposoby, śrzodki, gdy każdy powtarza, Ociec Gerwazy od Zielonych Świątek, Taki radzenia uczynił początek; „Nie dość, ojcowie, najeść się i napić, Trzeba tu więcej coś jeszcze dokazać. Kto wie? W dyspucie możem się poszkapić. Ja radzę, żeby tę niezgodę zmazać, Trzeba się wcześnie a dobrze pokwapić. Niech z nami piją — a wtenczas ukazać Potrafim światu, o ich własnej szkodzie, Co może dzielność w największej przygodzie”. „Daj pokój, bracie — rzekł ociec Hilary — Nie zaczepiajmy rycerzów zbyt sławnych! Wierz doświadczeniu, wierz, co mówi stary: Widziałem nieraz w tej pracy zabawnych. Zbyt to są mocne kuflowe filary, Nie zdołasz wzruszyć gmachów starodawnych. Znam ja ich dobrze, zna ich brat Antoni — Pijemy dobrze, ale lepiej oni”. Już dziewięć głosów było w różnem zdaniu, Gdy kolej przyszła na Elizeusza: „Żeby dogodzić waszemu żądaniu — Rzekł — sprawiedliwa żarliwość mnie wzrusza. Za nic tu kufle: w księgach i czytaniu Cała treść rzeczy. Żal mówić przymusza: Minęły czasy szczęśliwej prostoty, Trzeba się uczyć, upłynął wiek złoty! Z góry zły przykład idzie w każdej stronie, Z góry naszego nieszczęścia przyczyna. O ty, na polskim co osiadłszy tronie, Wzgardziłeś miodem i nie lubisz wina! Cierpisz, pijaństwo że w ostatnim zgonie — Z ciebie gust książek, a piwnic ruina, Tyś naród z kuflów, szklenic, beczek złupił. Bodajeś w życiu nigdy się nie upił! Trzeba się uczyć. Wiem z dawnej powieści, Że tu w klasztorze jest biblijoteka; Gdzieś tam pod strychem podobno się mieści I dawno swego otworzenia czeka. Był tam brat Alfons, lat temu trzydzieści, I z starych książek poodzierał wieka. Kto wie? Może się co znajdzie do rzeczy I słaby oręż czasem ubezpieczy”. Rzekł; a, gdy żaden nie wie, gdzie są księgi, Na ich szukanie wyznaczają posły. Żaden się podjąć nie chce tej włóczęgi, A, uczonemi wzgardziwszy rzemiosły, Wolna starszyzna od przykrej mitręgi, Wkłada ten ciężar na domowe osły: „Bracia kochani, wam to los nadarza!” Posłano w zwiady z krawcem aptekarza. Między dzwonicą i furcianym gmachem, Na starożytnej baszty rozwalinach, Laty spróchniały, wiszący nad dachem, Był stary lamus; ten w tylu ruinach Nabawił nieraz przechodzących strachem, Chwiejąc się z wiatry w słabych podwalinach. Tam, choć upadkiem groził szczyt wyniosły, Po zgniłych krokwiach dostały się posły. Czegóż nie dopnie animusz wspaniały! Przy pożądanej mecie ich postawił. Drzwi okowane posłów zatrzymały, Więc, żeby długo żaden się nie bawił. Porwą za klamry: pękł zamek spróchniały, Widok się wdzięczny natychmiast objawił. Wracają, pracy nie podjąwszy marnie, Dając znać wszystkim, że mają księgarnię. Właśnie natenczas ociec przeor trwożny Dla dobrej myśli resztę kufla dusił. Wchodzi w tym punkcie goniec nieostrożny: Porwał się ociec i z nagła zakrztusił. Już chciał ukarać, lecz, jako pobożny, Wypić za karę, co było, przymusił. Zagrzany duchem pokory chwalebnym, Wypił brat resztę po ojcu wielebnym. Wdzięczna miłości kochanej szklenice! Czuje cię każdy i słaby, i zdrowy; Dla ciebie miłe są ciemne piwnice, Dla ciebie znośna duszność i ból głowy. Słodzisz frasunki, uśmierzasz tęsknice; W tobie pociecha, w tobie zysk gotowy. Byle cię można znaleźć, byle kupić, Nie żal skosztować, nie żal się i upić! Co tam znaleźli, ukrył czas zazdrosny, Czas, który niszczy nietrwałe dostatki. Mówmy więc teraz, jak doktor żałosny Poszedł na radę do wielebnej matki. Co wskórał, dobra zakonu miłosny — I to czas zakrył. Więc dziejów ostatki, Gdy każe umysł natchnieniu posłuszny, Piszmy, jak możem, na pożytek duszny. Piszmy — jak doktor, wróciwszy od kraty, Zwołał najpierwsze głowy zgromadzenia; Jak wierne swemu powołaniu braty Byli posłuszni na jego skinienia; Jako się wszystkie zamknęły komnaty, Jako się postać klasztorna odmienia: Ustał brzęk kuflów i radość obfita; Nawet Gaudenty w rubryceli czyta. Tak, kiedy Jowisz poprzedniczym grzmotem I rażącemi błyski świat uciska, Trzęsie się Atlas okropnym łoskotem, Jęczą pieczary i Etny łożyska Pełne cyklopów; pod hartownym młotem Grom się rozżarza i iskrami pryska, Wulkan je nagli, a z swego warsztatu Raz wraz pociskiem strasznym grozi światu. O miejsce niegdyś szczęśliwe prostotą! Jakaż trwożliwość z gruntu nie odmienia? Książki nieszczęsne! Waszą zjadłe cnotą (Zamiast słodkiego z pracy odpocznienia Płochej dysputy złudzeni ochotą!) Dwa przewielebne cierpią zgromadzenia! Przemogła zazdrość, zemsta duch spokojny — Bracia pokoju biorą się do wojny. Pieśń IV O ty, którego żaden nie zrozumiał, Gdy w twoich pismach błąkał się jak w lesie ; O ty, nad którym nieraz się świat zdumiał, I dotąd sławi, wielbi, dziwuje się; O ty, coś głowy pozawracać umiał — Bądź pozdrowiony, Arystotelesie! Bożku łbów twardych i próżnej mozoły, Witaj, ozdobo starodawnej szkoły! Osieł w lwiej skórze nieostrożnych zwodził; Często niezgrabny płód, choć matka hoża; Nieraz cedr słabą latorośl urodził; Nieraz się zakradł kąkol wpośrzód zboża — Nie twoja wina, żeś głupich napłodził: Są to potomki nieprawego łoża. Jeśli się śmiejesz, patrząc na te fraszki, Rzuć jeszcze okiem dla nowej igraszki! Schodzą się mędrcy: i biali, i szarzy, Czarni, kafowi, w trzewikach i bosi; Rumiana dzielność błyszczy się na twarzy, Tuman mądrości nad łbami się wznosi, Zazdrość i pycha zjadłe oczy żarzy. Jeden się tylko zakon nie wynosi: Pokorę świętą zachowując wszędzie, Siedli przy końcu, jednakże nie w rzędzie. Mniemał Cyneasz królów w majestacie, Kiedy na rzymskie patrzał senatory. Twój to jest obraz, zacny jubilacie, Wasz, bakałarze, regenty, lektory, I wy, co pierwsze miejsca posiadacie, Prowincyjały i definitory. Znać z twarz powagę! Jak Tatry przed burzą, Sławą zagrzane łysiny się kurzą. Powstali wszyscy, póki nie usiędzie Pan wicesgerent, mecenas dysputy. Sławny to mędrzec i pilny w urzędzie; Wziął kunią szubę i czerwone buty. Dalej ksiądz proboszcz w rysiej rewerendzie, Dalej ojcowie, co czynią zarzuty. defendens zatem, uchyliwszy głowę, Do mecenasa zaczął tak przemowę: „Na płytkim gruncie rozbujałych fluktów Korab mądrości chwieje się i wznosi, A, pełen szczepu wybornego fruktów, Niewysławioną kiedy korzyść nosi — Twoich, przezacny mężu, akweduktów Żąda, a pewien, że względy uprosi, Płynie pod wielkiem hasłem, głosząc światu, Żeś ty jest perłą konchy Perypatu. Słońce, co światłość znikłą wydobywa, Planety, które różne chwile dzielą, Księżyc, co równie wzrasta i ubywa, Gwiazdy, co nocną posępność weselą, — Wszystko to w sobie zawiera Leliwa I dom, szacowną wsparty parentelą Ostrogskich książąt, pińczowskich margrabiów, Górków, Tarnowskich i Krasickich hrabiów. Milczcie, Burbony lub w koncentach nowych Głoście szczęśliwość sarmackiej krainy! I wy, potomki synów Jagiełłowych, I wy, auzońskie Gwelfy, Gibeliny, Znoście wielbienia, a w pieniach gotowych Dziś uwielbiajcie heroiczne czyny! Niechaj najdalsza potomność pamięta Wielkość dzieł, nauk, cnót wicesgerenta! Niechaj się Zoil od zazdrości puka, Niechaj się Syrty i Charybdy kruszą, Niechaj i Paktol nowych źrzódeł szuka, Niech się Olimpy i Parnasy wzruszą! W tobie firmament znajduje nauka, Tyś kraju zaszczyt, tyś ojczyzny duszą! Przeniosłeś w sławie sfinksy i feniksy, W dziełach Euryppy, Bucentaury. Dixi”. Powszechne zatem nastało milczenie. Przerwał je ociec Łukasz od Trzech Królów, A, nie rozwodząc się w słowach uczenie, Ani cytując Szkotów i Bartolów, (Po cóż tak zbytne głowy zaprzątnienie?) Zaczął od rzeczy, Hidaspów, Paktolów I, wziąwszy stronę przeciwną na oko, Nabił argument i strzelił z Baroko. Gdyby nie puklerz Distinguo dwójręczny, Ległby defendens na pierwszem spotkaniu. Nim się zastawił a, w ujęciu zręczny, Nie bawiąc długo w reasumowaniu, Strzelił na odwrót, pocisk niezbyt wdzięczny Raził oppugnans w drugiem nabijaniu; Odstrzelił zasię z Celarent jak z kuszy, Ale grot słaby poszedł mimo uszy. Ocalon dwakroć rycerz zaczepiony, Już się na trzeci bój wstępny zdobywał, Już, jak z cięciwy, dzielnie natężony Świeży grot tylko co nie wylatywał — Wtem krzyk ogromny wszczął się z drugiej strony. Powszechnej bitwy gdy się nie spodziéwał, Spojrzał na swoich: wtem trąby i kotły Stłumiły odgłos i wrzawę przygniotły. Zdrętwieli wszyscy na takowe hasło, Już i mecenas z krzesła się był ruszył. Wtem, natężywszy figurę opasłą, Gdy o dyspucie nikt dobrze nie tuszył, Dwóch jubilatów tak okrutnie wrzasło, Że się dźwięk kotłów i trąbów zagłuszył. Wzdrygnął się doktor i zatrząsł gmach cały, Echa okropny odgłos powtarzały. Upuścił kielich, który w ręku trzymał, Pijąc za zdrowie wicesgerentowéj, Piękny Hijacynt, co się właśnie zżymał I już zdobywał na komplement nowy. Skoczył brat Czesław, lecz go nie utrzymał; Oblało wino żużmant partyrowy, Żużmant, ozdoba dubieńskich kontraktów, Zysk nieśmiertelny sfałszowanych aktów. Wtenczas, gdy złością uwiedzione mnichy Wzięli się nagle do uczonej broni, Hijacynt miły, łagodny i cichy, Porzuca bitwę i od wojny stroni. Słodkie rozmowy przerywały śmiéchy… Zegar zbyt prędko bieży, prędko dzwoni: Płyną w zaciszy szczęśliwe momenta, Wesół Hijacynt, dewotka kontenta. Postać jej wdzięczna, oczy, choć spuszczone, Przecież niekiedy błyszczą się jaskrawie; Choć w świętej mowie, słóweczka pieszczone — Krył się subtelny kunszt w skromnej postawie. Westchnienie, wolnym jękiem powleczone, Umiała mieścić w potocznej zabawie. Muszki z różańcem, wachlarz przy gromnicy, Przy Hippolicie — Głos synogarlicy. Już przeszedł rozdział upiorów i strachów, Dezyderosa i matki d'Agreda; Już się wytoczył dyskurs z miejskich gmachów I okolicom już pokoju nie da; Żarliwość, pełna skutecznych zamachów, Wojnę występkom ludzkim wypowieda, A, gromiąc w innych grzechy nieostrożnie, Z cicha kaleczy, zabija pobożnie. W tem świętem dziele wrzask je nagły zastał, Wrzask popędliwy, okropny i srogi: Po wdzięcznej chwili czas ponury nastał; Piękny Hijacynt, pełen trosk i trwogi, Słysząc, że odgłos coraz bardziej wzrastał, Porzuca wszystko, bierze się do drogi. Darmo dewotka i płacze, i prosi, Darmo brat Czesław butelkę przynosi. Trzykroć się ku drzwiom alkierza potoczył, Trzykroć go miła ręka zatrzymała — Wyrwał się wreszcie i przez próg przeskoczył; Padła dewotka i z żalu omdlała. (Brat Czesław flaszkę do kaptura wtroczył.) I gdy się wzrusza okolica cała, Przez mostki, kładki, bruki i rynsztoki Pędził, gdzie górne niosły go obłoki. Pieśń V I śmiech niekiedy może być nauką, Kiedy się z przywar, nie z osób natrząsa; I żart dowcipną przyprawiony sztuką Zbawienny, kiedy szczypie, a nie kąsa; I krytyk zda się, kiedy nie z przynuką, Bez żółci łaje, przystojnie się dąsa. Szanujmy mądrych, przykładnych, chwalebnych, Śmiejmy się z głupich, choć i przewielebnych! Wpada Hijacynt, nowa postać rzeczy! Miejsce dysputy zastał placem wojny; Jeden drugiego rani i kaleczy, Dostał po uchu nasz rycerz spokojny. Widzi, że skromność już nie ubezpieczy, Więc, dzielny w męstwie, w oddawaniu hojny, Jak się zawinął i z boku, i z góry, Za jednym razem urwał dwa kaptury. Lecą sandały i trepki, i pasy, Wrzawa powszechna przeraża i głuszy. Zdrętwiał Hijacynt na takie hałasy, Chciałby uniknąć bitwy z całej duszy, A przeklinając nieszczęśliwe czasy, Resztę kaptura nasadził na uszy. Już się wymykał… wtem kuflem od wina Legł z sławnej ręki ojca Zefiryna. Ryknął Gaudenty jak lew rozjuszony, Gdy Hijacynta na ziemi zobaczył; Nową więc złością z nagła zapalony, Żadnemu z ojców, z braci nie przebaczył: Padł i mecenas z krzesłem przewrócony, Definitora za kaptur zahaczył, Łukasz raniony zwinął się w trzy kłęby, Stracił Kleofas ostatnie dwa zęby. Coraz się mnożą i krzyki, i wrzaski, Hałas powstaje i wrzawa, aż zgroza! Ociec Remigi, sążnisty a płaski, Używa żwawo zgrzebnego powroza, Wziął w łeb Kapistran obręczem od faski, Dydak półgarncem ranił Symforoza, Skacze Regulat do oczów jak żmija, Longin się z rożnem walecznie uwija. Już był wyciskał talerze i szklanki, Pękły i kufle na łbach hartowanych, Porwał natychmiast książkę zza firanki: Wojsko afektów zarekrutowanych. Nią się zakłada, pędzi poza szranki Rycerzów długą bitwą zmordowanych. Tak niegdyś sławny mocarz Palestyny Oślą paszczęką gromił Filistyny. Widzi to Rajmund, ozdoba Karmelu, Widzi w tryumfie syna Dominika: Wyjeżdża na harc i wpada wśrzód wielu, Godnego sobie szuka przeciwnika. Rafał z nim obok: „Ratuj, przyjacielu!” — Rzekł. Seraficzna w tym punkcie kronika Padła nań z góry; legł i ręką kiwnął, Dwa razy jęknął, cztery razy ziéwnął. Zapłakał Rafał, a mądry po szkodzie, Wtenczas błąd poznał, że wróżkom nie wierzył, Dotrzymał jednak kroku na odwodzie, A, gdy Gaudenty na niego się mierzył, Zmokłem kropidłem w poświęconej wodzie Oczy mu zalał, trzonkiem w łeb uderzył. Nie spodziewając się takowej wanny, Stanął Gaudenty zmoczony i ranny. Otrząsł się wkrótce, a nabrawszy duchu, W dwójnasób czyny heroiczne mnożył. Ojcze Barnabo! Lepiej było w puchu. Po coś wszedł w wojnę, po coś się tak srożył? I ty, Pafnucy, ległeś w tym rozruchu, I ty, Gerwazy, słusznieś się zatrwożył. Nikt go nie wstrzyma w zemście przedsięwziętéj, Na waszą zgubę odetchnął Gaudenty. Tak gdy z wierzchołka Alpów niebotycznych Mały się strumyk, sącząc, wydobędzie, Wzmaga się coraz w spadaniach rozlicznych, Już brzeg podrywa, już go słychać wszędzie, Echo szum mnoży w skałach okolicznych, Staje się rzeką, a w gwałtownym pędzie Pieni się, huczy i zżyma w bałwany, Tem sroższy w biegu, im dłużej wstrzymany. Wojna powszechna. Jak zabieżeć złemu, W kącie z proboszczem wicesgerent radzą, A, chcąc usłużyć dobru powszechnemu, Doktora tamże do siebie prowadzą. Każdy z nich daje zdanie po swojemu. Prałat, gdy postrzegł, że się w domu wadzą, Biorąc w głąb rzeczy przez swój wielki rozum, Rozkazał przynieść vitrum gloriosum. Co niegdyś w Troi był posąg Pallady, Co w Rzymie wieczne westalskie ognisko, Tem był ten puchar, czczony przez pradziady, Starożytności wdzięczne widowisko. Wyjęto ze czcią z najpierwszej szuflady; Przytomni zatem skłonili się nisko I tę wieczystej załogę rozkoszy W obydwie ręce wziął ksiądz podkustoszy. Któż cię nad niego mógł lepiej piastować, Zacny pucharze? Kto nosić dostojnie? On jeden z tobą umiał dokazować, On cię wart dźwigać w pokoju i w wojnie. Szli dalej, żeby ten skarb uszanować, Dzwonnik z szafarzem, ubrani przystojnie, I Krzysztof trębacz, co w post i w Wielkanoc Z kościelnej wieży trąbił na dobranoc. Już się zbliżają ku miejscu strasznemu, Gdzie się zwaśnione mnichy potykają. Czynią plac wszyscy dzbanu poważnemu, Wszyscy ciekawie skutku wyglądają. Mężny nosiciel, jednak po staremu Myśli trwożliwe pokoju nie dają; Umysł wspaniały podłej trwodze przeczy, Orzeźwia dobro pospolitej rzeczy. Już są u furty: ta stoi otworem… Zły znak! W tym punkcie z daleka postrzegli, Jako mecenas, prałat wraz z doktorem Na przywitanie szybkim krokiem biegli I, żeby z zwykłym wprowadzić honorem, Niektórych ojców i braci przestrzegli. Wchodzi szczęśliwie puchar między braty, Do doktorowskiej zaniesion komnaty. Pieśń VI Już to ostatnia pieśń, mili ojcowie, Miejcie cierpliwość, czekajcie do końca! Jeśli czujecie niesmak w przykrej mowie — Znalazł się krytyk, znajdzie się obrońca. Po cóż się gniewać? Wszak astronomowie Znaleźli plamy nawet wpośrzód słońca. W szyszaku, w czapce, w turbanie, w kapturze — Wszyscyśmy jednej podlegli naturze. Postawion puchar na miejscu osobnem; Odkrył go prałat, aby był widziany. Zadziwił oczy widokiem ozdobnym, Śklni się w nim kruszec srebrno-pozłacany. Wiele pomieścić trunku był sposobnym, Miara oznacza: był to dzban nad dzbany! Rzeźba wyborna na górze, a z boku Wyryte były cztery części roku. O wdzięczna wiosno! Twoje tam zaszczyty Kunszt cudny wydał! Tu w pługu zziajane Ustają woły, oracz pracowity Nagli, już niwy na pół zaorane. Śpiewa pastuszek w chłodniku ukryty, Skaczą pasterki w wieńce przyodziane. Pękają listki, krzewią młode trawki, Echo głos niesie niewinnej zabawki. Gospodarz z domu do wiernej czeladzi Na oglądanie roli swojej śpieszy; Małe wnuczęta za sobą prowadzi, Widok go zboża już weszłego cieszy. Niesie posiłek; czeladź się gromadzi, Porzuca brony, odbiega lemieszy. Kmotry śpiewają, skaczą, lud się mnoży, Pleban wesoły uznaje dar boży. Już kłos dojrzały ku ziemi się zgina, Już wypróżnione są gniazdeczka ptasze: Lato swych darów używać zaczyna, Parafijanie jadą na kiermasze. Pije ksiądz Wojciech do księdza Marcina, Piją dzwonniki, Piotry i Łukasze; Gromadzi odpust, weselą jarmarki, Skrzętne po domach biegają kucharki. Jesień plon niesie, korzyści zupełne, Jesień radości pomnaża przyczyny: Składa gospodarz owiec miętką wełnę, Tłoczy na zimę wyborne jarzyny, Cieszy się, patrząc, że stodoły pełne; Śmieje się pleban, kontent z dziesięciny; Co dzień odbiera nowiny pocieszne, Co dzień rachuje wytyczne i meszne. Mróz rolę ścisnął, śnieg osiadł na grzędzie, Zima posępna przyszła po jesieni; Wrzaski po karczmach, radość słychać wszędzie, Trunek myśl rzeźwi i twarze rumieni. Idzie z wikarym pleban po kolędzie, Żaki śpiewanie zaczynają w sieni. Gospodarz z dziećmi dobrodzieja wita; Kończy się kaszlem pobożna wizyta. Wierzchołek dzbana przedziwnej roboty Grono prałatów w kapitule stawił: Ogromne barki kształcił łańcuch złoty, Dalej wspaniałą ucztę proboszcz sprawił. Znużonej trzodzie z przykładnej ochoty Pulchnokarczysty pasterz błogosławił. Śmierć była na dnie, za nią w ścisłej parze Obfite stypy i anniwersarze. Pasą się oczy wspaniałym widokiem, Już zapomnieli o bitwie i radzie. Wtem ociec Kasper leci szybkim krokiem, Oko podbite świadczy, że był w zwadzie. Doktor zwyczajnym tonem i wyrokiem Iść z kuflem w bitwę za pierwszy punkt kładzie. „Z pełnym — rzekł prałat i tak rzecz wywodzi: Puchar ich wstrzyma, a wino pogodzi”. W nagłej potrzebie i skąpiec uczynny: Niesie brat Czesław, rumiany i tłusty, Ogromne flasze — już czuć zapach winny Wina, którego w post i mięsopusty W swej celi tylko doktor miodopłynny Przewielebnemi sam popijał usty; Garniec wlał w puchar Czesław, wlał i stęknął; Rozśmiał się w duchu prałat, doktor jęknął. Idźcież szczęśliwie, gdzie was sława niesie, Pokoju, zgody i miłości dzieci! Idźcie! W ciemnościach niech blask ukaże się, Chwała przed wami przodkuje i leci! Tobie przeklęctwo, Arystotelesie! Czyż cię ta bitwa uczonym zaleci? Cóż ma za korzyść, kto twój towar kupi? Próżność nauka — najszczęśliwsi głupi. Wchodzą już w same progi refektarza, Skąd Mars zajadły Minerwę wypędził; Rajmund tymczasem trzonkiem od lichtarza Jeszcze się bronił. Doktor próżno zrzędził; „Przestańcie bitwy!” — krzyczy i powtarza. Wrzask wszystkich zgłuszył, strach twarze wywędził. Jeszcze się reszta krzepi bez oręża, Gaudenty gromi, Gaudenty zwycięża. Stanął, upuścił broń, skłonił się nisko, Skoro szacowny skarb w progu zobaczył. Stanęli wszyscy na to widowisko, A gdy się puchar coraz zbliżać raczył, Krzyknęli: „Zgoda!…” Tak wojny siedlisko W punkcie dzban miejscem pokoju oznaczył. Czarni i bieli, kafowi i szarzy, Wszystko się łączy, wszystko się kojarzy. Za czyje zdrowie pili w takiej porze, Nie wiem — lecz, gdybym znajdował się z niemi, Piłbym za twoje, szacowny przeorze, Za twoje, który czyny chwalebnemi Jesteś i mistrzem, i ojcem w klasztorze I dajesz poznać przykłady twojemi, Jak umysł prawy zdrożności unika — Cnota, nie odzież czyni zakonnika. Czytaj i pozwól, niech czytają twoi, Niech się z nich każdy niewinnie rozśmieje! Żaden nagany sobie nie przyswoi, Nikt się nie zgorszy, mam pewną nadzieję. Prawdziwa cnota krytyk się nie boi, Niechaj występek jęczy i boleje! Winien odwołać, kto zmyśla zuchwale: Przeczytaj, osądź! Nie pochwalisz — spalę. ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/monachomachia. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: Ignacy Krasicki, Monachomachja i Antymonachomachja, Bibljoteka Polska, Warszawa 1924 Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Bibliotekę Narodową z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów BN. Opracowanie redakcyjne i przypisy: Marta Niedzialkowska, Aleksandra Sekuła. ISBN-978-83-288-2393-8