Karol Arnold Kortum Jobsjada Epos komiczne tłum. Maria Konopnicka ISBN 978-83-288-2390-7 Rozdział pierwszy *Przedmowa, przy czym autor postanawia opisać historię nieboszczyka Hieronima Jobsa, a także książkę swoją w świat z ojcowskim błogosławieństwem wyprawuje.* By nudne chwile skrócić mnie i tobie, Mój czytelniku, oto się sposobię Do opisania, jako żył Jobs Hieronimus i kim był. Dowiesz się tedy, gdy jesteś ciekawy, Jak dziwne były życia jego sprawy I jak — gdziekolwiek padła kość — Mógł Hieronimus w sławę rość. Nie wszystko wszakże w karty się te wkłada, A tylko, co już niezbędnie wypada, Gdyż książki mało, by na jaw Dać pełny regestr jego spraw. Wiem wprawdzie o mym bohaterze wiele, Część przecież tylko tutaj z tobą dzielę I opisuję, czym się rad Od przyjścia wsławiał na ten świat. A iż w świętego Apollina darze Mam kunszt składania wierszyków po parze, Więc zamiast prozy, jak mógłbym, Wybrałem raczej piękny rym. Nie zawsze wprawdzie wiersz mój stoi w rzędzie, I stać też z miarą tu i z wagą będzie, Lecz niech zawczasu każdy wie, Że się to luźny burlesk zwie. Wszak z rodu jeszcze od Hans-Sachsa szewca — Praszczura mego — jestem sobie piewca, A kiedy piszę, to jak w dym Do pióra mego leci rym. Więc śmiać się wcale z czego tutaj nie ma, Ksiądz Baka przecież pisał też poema, W którym tak forma, jak i treść Nie warte za mną butów nieść. Są wprawdzie u mnie strofy kulejące, Na krótkich zbytnio stopach, jak zające, Lecz inne za to lecą w cwał Na nazbyt długich, jak Bóg dał. Dość biedy także podjąłem i trudu, By stanąć mogła zacnie przed sąd ludu Ta księga, zdobna w wiele kart, Na których obraz wiersza wart. A kiedym nie mógł nowych znaleźć w miarę, Tam, gdzie popadłem, brałem też i stare, Które — jak łatwo sprawdzić wam — Plus-minus wchodzą do swych ram. Choć Chodowiecki rylcem ich nie żłobił, Takem dobierał i takem sposobił, By przepchnąć mogły akurat To dzieło przez ciernisty świat. Nie ryli mi ich w miedzi sławni mistrze, Lecz rymy do nich nie są też najczystsze; Tak więc zgodzone rzeczy dwie Nie będą w książce czubić się. Więc nie chcę cię tu już wstrzymywać dłużej, o księgo moja, w twej na świat podróży, Wszak wiele gorszych niźli ty Przed sam się ołtarz pcha na mszy. A na ostatek, na wszelki przypadek, Jako autor i twych zalet świadek, To, na co serce ojca stać — Krzyż ci na drogę chcę tu dać. Niechaj ci niebo pochód da zwycięski, Wskroś krytyk, molów, fidybusów klęski I innych, które niszczą druk, Zwyczajnych księgom szkód i trwóg! Miejże wśród Szwabów i wśród inszych nacji Tłum czytelników pełnych admiracji, Aby pisanie, papier, druk Nie szły na marne, chowaj Bóg! Z wszech zaś każdemu, kto płaci i czyta, Piękny komplement pal zaraz z kopyta, A krytykowi, co cię zjeść Zechce, oświadczaj swoją cześć. Przy czym pokornie, jako ci przystoi, Mędrcowi temu ku obronie swojej Rzeknij jak cichy, skromny gość: «I sam wszak bredni piszesz dość». Rozdział drugi *z którego czytelnik dowiaduje się o rodzicach bohatera, jak się urodził, a także o dającym do myślenia śnie, jaki miała matka jego.* Zanim się dalej puszczę et cetera… O rodzie powiem mego bohatera, A także słówko albo trzy O miejscu, w którym zaczął dni. Mieszkał ród jego w Szwabii, w zacnym mieście, Gdzie domów było co najmniej ze dwieście, I gdzie Jobs senior, chłop na schwał, Pierwszy głos w Radzie miejskiej miał. Bogacz to był. Miał krowy, mnogie stada, Dzieci uczciwa była też gromada, Chłopców i dziewcząt cały huk — Żył więc Jobs senior, jako mógł. Handelek winny miał na samym rogu, Był miły ludziom, sobie, Panu Bogu, A czy w Ratuszu, czy też gdzie, Obchodzić z groszem umiał się. Z wyznania prawy był to luteranin, Nie zaś kancista lub jaki wolfianin, A to z przyczyny, iż na świat Bez filozofii patrzył rad. W naukach przecież spore miał zasługi, Do szkoły chodził rok jeden i drugi, Wyższą więc mądrość posiadł stąd Niż panów Radnych cały rząd. Współbraci nieraz chętnie wspierał w nędzy, Gdy fant był pięćkroć więcej wart pieniędzy, Brał dziesięć od sta, nie pruł żył, Był niski, pocił się i tył. Miastu swych ojców wiernie czynem służył, Jadł, pił, z cybucha godnie fajkę kurzył I ulubiony «Morgenblatt» Przy cienkiej kawie czytał rad. Podagrę miewał w stopie i w kolanie, Na żółci srodze cierpiał też ulanie, Urząd swój przecie dźwigał rad, Właśnie jak Atlas dźwiga świat. Matka, co miała herb w swym starym rodzie, Najwymowniejszą damą była w grodzie, Sucha, a taka pełna cnót, Że ni w tył bez nich, ani w przód. Lecz jak się i jagniętom skromnym zdarza, Gdy już odejdą wreszcie od ołtarza, Przy sposobności tak i siak Dawała władzy swojej znak. Że różnie w domu było, łaski nieba, Tłumaczyć przecież mężom nie potrzeba, Lecz mimo swarów, mimo zwad, Przykład z tej pary mógł brać świat. Mieli więc — żyjąc różnie, jak się dało — Progeniturę wielce okazałą, Kiedy Jobsowi żona znów Szepnęła w ucho kilka słów. Czas leci chyżo… Jutro goni wczora… Rozlicza pani — bliski czas i pora! Więc przysposabia cały kram, A resztę zrobi bocian sam. Jemu powierzmy zatem ową sprawę, A ja zdarzenie zaiste ciekawe Lub raczej treść opowiem snu, Który, jak raz, pasuje tu. Mądry, kto wieszczych snów nie lekceważy! Tak w Testamencie zawżdy czynią starzy, Tak czyń i teraz każdy z was, Choć się kaducznie zmienił czas. Pani Jobsowa śpi w łożu i marzy (A we śnie wielce było jej do twarzy), Wtem zdało jej się — strzeż ją Bóg! — Że zamiast dziecka rodzi — róg. Zlękła się srodze, aż owy róg właśnie Jak nie zachrapie! jak na głos nie wrzaśnie! Więc biedna pani się co tchu W potach zbudziła z swego snu. Ledwo dzień błysnął, bieży do sąsiadki, Co dar wróżenia ze snów miała rzadki, Ta z rady w radę zgadła wraz, Że chłopak będzie, i to — bas. A jako znaczyć tamten róg nie może Nic, tylko właśnie dzielne sługi boże, Więc oczywista, iż ten syn Z ambony będzie karcił gmin! Czy miała słuszność — trudno dzisiaj dociec. Wierzyła matka, wierzył i pan ociec. My dajmy chłopcu dojść do lat, A przedtem jeszcze — przyjść na świat. Wśród betów, sznurków, jaśków i poduszek, Chust, powijaków, powłoczek, pieluszek, W trzydziestym września, w termin sam, Zapukał gość do życia bram. Ach, co za radość kwitnie w całym dworze, Jak się senator cieszył — dobry Boże! — Kiedy mu babka pod sam nos Podetkła z dzieckiem pieluch stos! Rozdział trzeci *jak panią położnicę Jobsową nawiedziły przyjaciółki i co pani Schnepperle dziecku przepowiedziała.* Więc gdy w połogu — jako wyżej mowa — Legła z Jobsiątkiem swym pani Jobsowa, Spał nasz bohater przy niej tuż, Ani się troszcząc, że żył już. Jak domownicy szli go w ręce chwytać, O tym się nie da ni pisać, ni czytać: Krewni, sąsiedzi, każdy miał W szczęściu tym udział — lub mieć chciał. W pokoju pani wciąż huczy jak w ulu (Nie miała biedna czasu stęknąć z bólu), A wkoło łóżka taki brzęk, Jak gdy się pszczoły zwiążą w pęk. Jużci minęły trzy dni od tej biedy, Jak Jobsek przyszedł na świat boży, kiedy Na placek z kawą w zmierzchu czas Rój przyjaciółek przybył wraz. Choć wszystkie, które tu widzicie, damy Był to miasteczka kwiat i zaszczyt samy, Przecież wymową chlubi się Nad inne pani Schnepperle. Sam Jobs senator był jejmości kumem! Szła o pogodzie wpierw dysputa z szumem, Potem o rzeczach, które też Równie są ważne wzdłuż i wszerz. Wreszcie o zdrowie (choć to z staroświecka) Zaczęto pytać i matki, i dziecka, Jaki apetyt, brzuszek miał, Czy krzyczał w nocy, czy też spał? Tu mu z aplauzem oddano honory, Że taki ciężki, tłusty był i spory, I wychwalano w jeden głos Grzeczność nad wiek, oczy i nos. Wtem rzecze pani Schnepperle: «Dla Boga! — Mówiła przez nos nieco dama droga — Ksiądz z niego będzie, mówię wam… Już ja się na tych rzeczach znam. Niedawno właśnie książkę w ręku miałam (Trochę z niej nawet tu owdzie czytałam) — Otoż powiada książka ta, Co która fizys znaczyć ma. Pełno tam było różnych dziwnych twarzy, Mędrców i głupców, zacnych i zbrodniarzy, Ten miał nos krzywy, tamten brew, Był nawet wielbłąd, pies i lew. Jeśli więc tylko tu nie jestem w błędzie, To mędrcem chłopiec lub proboszczem będzie, Bo uszy, co odstają tak, Talentów wielkich pewny znak! Już dzisiaj zatem mogę przepowiedzieć, Że w książkach będzie dniem i nocą siedzieć, Pisać je nawet może sam… Już ja się na tych rzeczach znam!» Mówiła jeszcze zacna pani wiele, Co ja się przecież pominąć ośmielę, A inne damy razem znów Krzyk swój łączyły do jej słów. Aż się skończyła tak miła wizyta, Gdy kawa z plackiem została wypita I damy, wiodąc dalej rzecz, Jak przyszły, tak i poszły precz. Pani Jobs wszakże, z ciężkim bólem głowy, Do serca wzięła kumy swojej mowy, Gdyż głos był, że się dama ta Na magii, jak aptekarz, zna. Rozdział czwarty *jako dzieciątko było chrzczone i jak imienia Hieronima dostało.* Gdy przeszło czasu jeszcze mało wiele, Chłopiec się zdawał żądać chrztu w kościel Bo hałasował, krzyczał tak, Że najwyraźniej dawał znak. Ani spać nie chciał, ani nawet drzymać, Ani gałganka z cukrem w ustach trzymać, Tylko wciąż wrzeszczał, co miał sił, Jak gdyby za to płatny był. Tak gdy poznano, że dziecko chrztu woła, Sam Jobs senator poszedł do kościoła I ceremoniał cały wnet Od «a» zamówił aż do «zet». Zaraz też w kuchni wszczęły się narady; Swędy, pieczenie, torty, marmelady, Piwo i wino, wódka, miód — Wszystkiego tego było w bród. Aż kumotrowie, krewni i sąsiady, Babka, znajomi i kościelne dziady, Wszyscy stanęli pięknie wraz, Gdy oznaczony przyszedł czas. Był więc zakrystian, pleban z formularzem, Chłopak z ampułką, stułą, trybularzem, A także panów Radnych rząd I magistracki świetny sąd. Trudno mi w regestr wpisywać tu gości, Co udział wzięli w tej uroczystości, I tylko jedno powiem to, Że wszystko jakby z płatka szło. Lecz kiedy miano już do stołu siadać, Spór powstał, jakie dziecku imię nadać: Piotr, Walter, Kuno czy też Hans, Czy Jost, czy Herman, czyli Franz? Żadne z tych imion, choć ich jest niemało, Wszystkim się przecież podobać nie chciało, Jednych Hans raził, drugich Piotr, Josta chce kuma, Franza kmotr. Powstało tedy znaczne zamieszanie, Gdy każdy z gości wyjawiał swe zdanie, Krzycząc, iż dziecka twarz i wzrost Imienia jego żąda wprost. Dopieroż pleban, co nie od parady Miał głowę, rzecze: «Nie ma innej rady, Tylko w kalendarz zajrzeć nam, Co chłopak sobie przyniósł sam». Bez dalszych tedy sporów zdjęto z ściany Kalendarz lipski, dobrze już zszarzany, Gdzie pod trzydziestym września w dół Święty Hieronim stał jak wół. Wnieśli więc goście, a także kumowie, Powszechny wiwat za plebana zdrowie, In pleno godząc całą rzecz, Jakby ją ostry przeciął miecz. Zaczem chrzest w dobrym odbył się porządku, Do kresu swego krocząc od początku: Sól, woda, olej, z świecy dym — I oto nowy Hieronim! A by uświetnić tę rodzinną scenę, Jak mógł, tak każdy czynił sobie bene I aż do nocy prawie pół Dzban był w robocie, fajka, stół. Rozdział piąty *jak poczynało sobie dziecię Hieronim w tych życia swego nadobnych momentach*. Póki Hieronim w powijakach leżał, Nie dbał, czy szedł czas, czyli zgoła bieżał, Tylko jadł papkę albo ssał, A jak nie krzyczał, to znów spał. Lecz i te nawet rzeczy tak niewinne Inaczej czynił niźli dzieci inne, Bo jadł, ssał, sypiał miły zuch Za tęgich chłopców trzech lub dwóch. I tego przecież było mu za mało, Więc krzyczał nieraz i godzinę całą, Jakby ze skóry darł go kto Albo go szczypał, albo co. Wszyscy więc w domu, tak młody, jak stary, Poznali zaraz, że to były czary, Że ktoś uroki rzucił złe, I że odczynić trzeba je. Wnet się zabrano do odjęcia czaru, Aptekarz dodał nieco rabarbaru, A babka, czyniąc krzyża znak, Związała w smoczku tarty mak. Było więc z dzieckiem kłopotów niemało, Lecz matce wszystko miłym się zdawało, Bo chłopiec w oczach prawie tył, Rósł i na podziw silny był. Te mi się tylko udało znać fata Przez bohatera mego pierwsze lata, A więc dodawszy jeszcze z rok, Nowy w powieści czynię krok. Rozdział szósty *Hieronima sprawy dalsze i jak był do szkoły oddany.* Chociażbym wszakże dodał jeszcze nieco, Mój czytelniku — lata szybko lecą — I tak byś straty nie miał w tem, Bo o nich bardzo mało wiem. Tom tylko czerpnął z wiarogodnych wieści, Że jadł nasz chłopak, co się tylko zmieści, Że nie do ucha, lecz do ust Niósł kufel, a miał tęgi spust. Wcześnie też inne objawiał przymioty: Lgnął do dziewczątek, z chłopcami darł koty, A co już łgarstwo, to mu szło, Jakby chleb z masłem łykał kto. Pacierz pojmował z nader wielkim trudem, Lecz klątw i przezwisk uczył się jak cudem, Miały więc z niego tęgi wzór Sąsiadów dzieci poprzez mur. Węch mu też dziwnie służył do łakotek, Do fig, rodzynków, migdałów i plotek, A gdy grosz jaki dostał skąd, Kupował ciastko i szedł w kąt. Z rodzeństwem swoim w ciągłej żył rozterce, Ale Jobs senior miał zbyt miękkie serce I matka jakoś sprawy tej Nie brała nigdy z strony złej. Tak nasz Hieronim przerósł braci, siostry, Pięści miał twarde, a język też ostry, A szło o masło, czy o chleb, Z miejsca pluł w kułak — i za łeb! Bacząc więc ojciec wczesne te przymioty, Przy gospodarstwie zdawał mu roboty, A nasz bohater nosił zdrów Siano dla wołów i dla krów. Czasem też konie pławił w stawie rankiem, Czasem po piwo szedł do szynku z dzbankiem. Przy czym na czworo wokół staj, Gdzie był — w kurnikach brakło jaj. Tak wyrósł głupi, wesoły i zdrowy, Miewając z ławki wcale piękne mowy, A choć to przecież tylko żart, Prawił, jak gdyby prosto z kart. Słucha matczysko nieraz go i duma, I przypomina, co wróżyła kuma, Uważa w sobie głos i gest: Nic — tylko proboszcz w chłopcu jest. Wszystko się bowiem cudownie składało: Wzrost, siła, tusza, głos, umysł i ciało, Że, jak chcesz, próbuj albo mierz, Pastor jest z niego wzdłuż i wszerz! Zaczem się skończył żywot zbyt wesoły: Musiał Hieronim do nauk, do szkoły, Rzecz bo wiadoma, że się ksiądz Jak wół w ksiąg jarzmo musi wprząc. Uczył się tedy z okrutnym lamentem, Drąc książki albo plamiąc atramentem, A te przeklęte A B C Zatruły młode jego dnie. Preceptor miejski z wielkim animuszem Rad się zatrudniał tak rzadkim geniuszem: I on, i jego giętki bat Otwierał chłopcu wiedzy świat. Na wdzięczną padło ziarno jego rolę, A nasz bohater po ciężkim mozole, Zaledwie dziesięć latek miał, Już abecadło prawie znał. Lecz kiedy doszedł w wiedzy aż do tego, By druk mógł czytać albo z pisanego, I ile wtedy miał już lat, Trudno jest wiedzieć akurat. Tak kiedy haustem wypił mądrość całą, Ojcu się jego potrzebnym wydało (Chłopiec natchnienia nie miał sam), By do łaciny pukać bram. Co zatem robił, jak poczynał sobie W tej najburzliwszej życia swego dobie I jak wojował z dolą złą, W następny rozdział włożę to. Rozdział siódmy *jak Hieronim z łaciną się potykał i jak mu ona do głowy iść nie chciała*. Jako więc kozioł, gdy nastawi roga, Tak się Hieronim zabierał do wroga, Od mensa wiodąc swoją rzecz I deklinując w przód i wstecz. Zbyt znane belfrów sztuczki i wybryki Bez zająknienia zbywał z gramatyki, Którą pod ławką trzymał tak, Jak czyni każdy prawie żak. Wokabuł umiał coś niecoś z pamięci — Wszakże nie sami garnki lepią święci — Zresztą łacina wszawa ta Ni rusz nie chciała iść do łba! Aż usnął nieraz, gdy jął medytować, Po licha jemu werba koniugować I co za taki los jest psi, Że w kozie siedzi całe dni. Sam Rektor był to hipochondryk stary, Co dręczył chłopca pensami bez miary, A jak kij porwał, tak co tchu Pełniutką skórę nabił mu. Przy takiej dzielnej uczenia metodzie, Toż przy aresztach o chlebie i wodzie, Jednemu byłby uczeń rad, Żeby Rektora porwał kat! Gdy wszakże spóźnia wola przeznaczenia Najpobożniejsze człowiecze życzenia, Musiał Hieronim tak i tak Wyręczać ten pośpiechu brak. Szły więc rektorskie harcapy, peruki Wprost, incognito, na strzępy i sztuki, Tak iż szacowny wielce mąż Łysiną musiał świecić wciąż. Jakie zaś w wiedzy wynikały luki, Kiedy rektorskiej zabrakło peruki, Nad tym ja tu rozwodzić się Ani zamyślam, ani chcę. Lecz z kolegami było rozmaicie: Dobrze z tym, kto miał jedzenie i picie, Kto nie fundował, temu wnet Zmierzył Hieronim paskiem grzbiet. Oddał mu który, choćby nocna pora, Leciał na skargę z płaczem do Rektora, A kiedy winny w skórę brał, Bił się piętami, w kułak śmiał. Tak pędząc dni swe czy w domu, czy w szkole, Nie chudł Hieronim w zbytecznym mozole, Z Rektora mając smutny wzór, Że człek w naukach schnie jak wiór. A iż dwom panom nie należy służyć, Nad greką przeto nie myślał się nużyć, Skoro w łacinie dosyć już Napotkał kolców, choć bez róż. «Dalekim — mawiał — niech będzie ode mnie, Żebym tę sieczkę pchał w głowę daremnie, Bo z typto, typteis — tyle stąd Przyjdzie mi zysku co psi swąd.» Więc gdy do tego jeszcze hebrajszczyznę Uważał sobie prosto za truciznę, Tęgie poszycie boże miał, I rósł — czy siedział, czy też stał. Rozdział ósmy *jako rodzice Hieronima poradzali się rektora i przyjaciół, co z chłopcem dalej czynić.* Tak idąc wielkich swych przeznaczeń śladem, Lat osiemnastu dobiegł coś z okładem, A iż Jobs senior szedł już w dół, O głowy przerósł ojca pół. Co bacząc, starzy poczęli się radzić, Jak by kierować chłopca i prowadzić, Gdyż wielki na to zdał się czas, By tyle nauk nie szło w las. Więc gdy dogodna trafiła się pora, Jobs senior z boku zagadnął Rektora, Co by o chłopcu myślał i Przez które na świat pchnąć go drzwi? Nie chciał mąż zacny, wychudły od postu, Schlebiać rodzicom, więc rzekł prosto z mostu, Nie strojąc nawet w uśmiech lic: «Z chłopca nie będzie nigdy nic! Próżno nauką by się jaką parał, Lepiej więc, by się indziej o chleb starał: Zrobić go radnym lub go dać Szewiectwa uczyć, albo grać. Tylem go poznał w szkolnej aplikacji, Iż twierdzić mogę — dodał — nie bez racji, Że czy but szyłby, czy by grał, Świat tak stać będzie, jak i stał.» Tu łatwo pojąć, iż podobne mowy Nie szły rodzicom bynajmniej do głowy, Więc oświadczyli państwo Jobs, Że Rektor głupi, stary mops! Wezwano tedy przyjaciół do rady: Szły w kolej kufle i misy, i zwady, Ten pro, ten contra, co miał sił, Krzyczał, w ratuszu jakby był. Więc jak zwykł czynić na sędziowskiej ławie, Jobs nowy termin naznaczył w tej sprawie, W którym rozważać miano ją Znowu, tak contra, jak i pro. Rozdział dziewiąty *jak chiromacji i kunsztu świadoma cyganka Urgalinda o radę co i jak czynić z Hieronimem pytana była*. Zaledwie radni owi, z Panem Bogiem, Poza Jobsowym znaleźli się progiem, Los zdarzył — mniejsza skąd i gdzie — Cyganka tędy wlokła się. Ta ród swój wiodła z starego plemienia, A Urgalinda było jej z imienia, Egipt — ojczysty był jej świat, A matkę na stos powiódł kat. Cyganka z ręki tak umiała czytać, Że dość ją było o przyszłość zapytać, Aby być pewnym, co się ma Stać za lat tysiąc albo dwa. Niejednej z dziewcząt już przepowiedziała, Że za mąż pójdzie lub tak coś bez mała, A czy to będzie Franz, czy Fryc, Wróżyła jakby nigdy nic. Toż synowcowi, co czekał na spadek, Ciężki ze stryjem wróżyła przypadek Albo chorobę, albo śmierć I schedę całą, pół lub ćwierć. Gdy ją o wróżbę pytał mąż, znudzony Nazbyt już długą wiecznością swej żony, Z ręki widziała radość tuż, Jak gdyby wdowcem został już. Gdy bawidamek szukał u niej rady, Olejków dusząc wonią i pomady, Zaraz wróżyła, że na lep Złapie się wdówka, co ma chleb. Więc jako pieśni co najsłodsza zwrotka, Mowa jej ludziom taka była słodka, A tak umiała skręcić ją, Że czy w tą stronę, czy też w tą. Wróżby jej różne były wedle pory: Żołnierzom kulka, a pannom amory, Golcowi zasię złota w bród, Dewotkom — jasność rajskich wrót. Z tak wielkim kunsztem i inne posiadła: Przy wróżbach zawsze coś niecoś ukradła, Pędząc, jak mogła, żywot cny W czas czy to dobry, czy też zły. Więc czy jej wieszczyć wypadło czy zwędzić, W róg kozi mogła bez chyby zapędzić Sybille one, które świat Ufnością darzył z dawnych lat. Gdy wpadła dziewka z nowiną do sieni, Odbiegłszy ognia, rożna i pieczeni, Wyszła Jobsowa aż przed próg, Mówiąc: «Sam cię tu przywiódł Bóg! Choć ty nam musisz coś poradzić przecie, Jak pokierować syna mamy w świecie, A i to także, jak by tu Przychylne losy skłonić mu?» Cna Urgalinda znała już gagatka; Kiedy więc mowę swą skończyła matka, «Stanie się — rzecze — co ma stać. Niech panicz przyjdzie rękę dać!» Wołają. Przyszedł nie zmieszany wcale, Rad, że się przyjrzy ciekawej kabale, Co wskazać miała jego los, A ręką przedtem utarł nos. Tutaj! Cyganka zmierzyła oczyma Tajemne linie dłoni Hieronima I opatrzyła każdy znak, Mamrocząc przy tym tak i siak. A kiedy w ciszy upłynęła chwila, Jako delficka czyniła Sybilla, Chiromantyczny robiąc gest: «Oto — wyrzekła — wróżba jest! Stoi nasz panicz przed wielką podróżą, W której mieć będzie wesołości dużo, A gdy się wróci, to mu los Zgotuje — cudny jego głos! Na rozkoszników puści głos ten strachy, Porwą się przed nim w cudzych łożach gachy, A gdy się ozwie, to go wnet Usłyszy całe miasto het! Tak strzegąc pilnie przed jakowąś szkodą Wszelaką duszę, czy starą, czy młodą, Będzie miał urząd panicz ten, Żeby ospalcom psuć ich sen. Cokolwiek powie w uroczystej ciszy, Mały i duży, każdy go usłyszy, A gdy zawoła — żaden mu Słowa nie rzecze z swego snu. Nie wolno mi jest więcej dziś wyjawić. I tak mnie panicz będzie błogosławić, Bo mu się spełni wróżba ta, Jako jest cztery dwa a dwa!» Skończyła. Stoją wszyscy zachwyceni (Senator przyszedł za żoną do sieni, I sługa, gniotąc w ręku klops, I nasz bohater, młody Jobs). Któż bowiem mógł mieć aż tak ciasną głowę, By wątpić, co zacz kryją słowa owe? Wszak nie co, tylko wróżba ta Proboszcza urząd znaczyć ma! Ledwo że toboł dźwignęła Cyganka: Tyle Jobsowa podała jej z ganka Grochu, słoniny, chleba, jaj, Że tylko siadaj, smaż, a kraj! Tu więc wspomniawszy sobie o Rektorze, Tak umyślili państwo Jobs w ferworze, Iż teologiem mu na złość Hieronim musi być, i dość! Zaraz też w przyszłym żałosnym rozdziale Musi Hieronim dać rodzicom vale, Do Akademii jadąc tak, Jak już raz jechał jako żak. Rozdział dziesiąty *jak się Hieronim z rodzicami i rodzeństwem rozstawał i jak na akademię jechał.* Zanim Hieronim z domu w drogę ruszył, Jobs senior z matką dość głowy nasuszył, Iżby dość groszy, ksiąg i szat Miał teologus, jadąc w świat. Gdy wszystko było gotowe do drogi I rodzicielskie syn żegnać miał progi, Ciężko się było rozstać im, Więc szlochał biedny Hieronim. Ale senator, stary Jobs nasz dobry, Tak płakał rzewnie, jak to czynią bobry, I w długi uścisk wziąwszy go, W milczeniu prószył z oczu łzą. Gdy wreszcie, łkając, zdobył się na słowo, Taką go żegnał rodzicielską mową: «Niechaj cię, synu, wiedzie Bóg I niech cię wróci w ojców próg! Gdyby zaś — czego nie daj, wielki Boże! — Braknąć ci miało grosza w jakiej porze, Śmiało, mój synu, napisz mi, A ja, co mogę, przyślę ci!» Zadrżało na to serce Hieronima, Zaczął więc mrugać na nowo oczyma, Przy czym upewnił, że raz wraz Pisywać będzie w każdy czas. Lecz gorzej było, kiedy biedna matka, Rozstanie z synem zwłócząc do ostatka, I nie chcąc go w świat puścić precz Od serca, gdzie tkwił bólu miecz, Aż na bok z płaczem wziąwszy Hieronima I patrząc pilnie, czy gdzie kogo nie ma, Węzełek dała mu do rąk — Grosz uciułany z kur i z mąk. Gdy na rodzeństwo przyszła kolej wreszcie, Wszczął się wrzask taki, jak na pożar w mieście, I nie ustały krzyki wprzód, Aż znikł Hieronim z przede wrót. W żalu rodzicom przeszło tak dni wiele, Ustało w domu Jobsowym wesele, Zbrzydził senator sobie świat, Sen, fajkę, nawet «Morgenblatt». Lecz głębiej jeszcze cierpi matka w duszy I płacze stojąc albo gdzie się ruszy, Tylko rodzeństwu, ile wiem, Nie grozi rozpacz niczym złem. Rozdział jedenasty *jak Hieronim konno do stacji pocztowej przybył i jak się w zajeździe z znacznym jednym podróżnym poznał, który się niźnik zwał, a który zbawienne nauki Hieronimowi dawszy, sam się być hultajem pokazał.* Tak więc Hieronim jechał w świat szeroki, Pachołek za nim i pękate troki, By z najbliższego grodku tuż Pocztowym wozem ruszyć już. A choć tak gorzko płakał przy rozstaniu, Jął pogwizdywać przy pierwszym stajaniu I myśl wesoła przyszła wnet, Gdy wspomniał Uniwersytet. Miał bowiem odtąd jako student wolny Do diabła cisnąć cały mozoł szkolny, A kij rektorski tyleż go Obchodził teraz, co to źdźbło! A cóż dopiero, gdy wspomniał talary, Które na drogę dał mu jego stary! Tych, choć nie liczył, wiedział to, Że więcej będzie, niźli sto. Tu nagle sięgnął po węzełek matki W zanadrze: ten był uwiązany w szmatki, W czarną i białą, tudzież w pstrą, A wiele sznurków strzegło go. Co kiedy wszystko rozwinął do treści, Znalazł tam różnych monet coś trzydzieści, Złoto i srebro, nawet miedź, Którą starości kryła śniedź. Tak to matczysko ciułało po trosze Na złą godzinę jaką owe grosze, Chowając skrzętnie z dawnych lat Co rzadszy pieniądz do tych szmat. Z radości tedy ująwszy się w boki, Rozkazał panicz rozwiązywać troki, Chociaż do syta w domu jadł, Zanim na konia w drogę siadł. A iż to w drodze na nudy podróży Pieczeń soczysta przednio zawsze służy, Więc do miasteczka zleciał czas, Jak gdyby właśnie z bicza trzasł. Już przed zajazdem stuknął wóz pocztowy, Do drogi prawie tak jakby gotowy, Tylko mu jeszcze jedną oś I dyszel wprawią czy tam coś. Hieronim, z jazdy kontent nadzwyczajnie, Podjezdka swego dał prowadzić w stajnie, Po czym strawnego groszy sześć Dał pachołkowi, by mógł jeść. Wszakże przy całym przybycia zapale O swym posiłku nie zapomniał wcale; Siadł i w godzinę czy też dwie Prawie że całkiem najadł się. A był w oberży, której opis skrócę, Zacny podróżny, pan w wielkiej peruce, Imć baron Niżnik imię mu, Z dalekich krajów przybył tu. Ten gdy młodzieńca z pachołkiem obaczył, Wnet: kto i skąd był, zapytać go raczył, Na co Hieronim tak i tak: «Studiosus jestem, choć nie żak! Do usług Waszej Wielmożności, jadę Na Akademię, ad parnassum grade, Gdzie Teologii w noc i w dzień Uczyć się będę, bom nie leń!» «Hm!… Waszmość tedy parasz się nauką! — Rzekł grzecznie na to owy pan z peruką — Szczęścia więc życzę. Tylko bacz, Byś w szkodę nie wpadł, jak ów zacz… Hm!… Akademia!… Znam wysokie szkoły, Wiem, jako żywot bywa tam wesoły, Jak tam łotrzyki różne się Obławiać zwykły, ciągnąc w grę. Wielu już, wierzaj Waszmość Pan, studentów Wpadło tam w matnię kosterskich wykrętów, Czas drogocenny, jak na żart, W winiarni trwoniąc lub u kart. Ja sam z lat młodych doznałem, niestety, Co to są damy, asy i walety! A więc się Waszmość frantów strzeż, I słowa moje w serce bierz!» Na co Hieronim: «Najłaskawszy Panie, Zachowam zawsze w pamięci twe zdanie I twoich mądrych nauk treść Przez życie w sercu będę nieść. Muszę też wyznać Waszej Wielmożności, Żem takoż grywał i w karty, i w kości, Lecz iżem stawiał tak jak nic, Żaden mnie dotąd nie zgrał fryc.» «Grę niską — na to pan w wielkiej peruce — Chwalę. Sam nieraz nawet karty rzucę, Nic bo nie traci, kto tak gra, Chociaż mu karta padnie zła. My dwaj — na przykład — z tak piękną zasadą Spróbować możem, nim konie zajadą I nim wsiadania przyjdzie czas, Komu fortuna służy z nas.» Wnet nasz Hieronim podobał naukę Zacnego pana i wielką perukę: Cóż szkodzi pulka albo dwie, Gdy czas w zajeździe dłuży się? Tu, jakby cudem, zjawiły się karty, Stół uprzątnięty został i wytarty, A sam gospodarz wyniósł się, By nie przeszkadzać gościom w grze. Niskie z początku poszły na stół stawki. Ale Hieronim zerwał się wnet z ławki I w pierwszą pulę, gdy mu szła, Rzucił talara czy też dwa. Zaledwie przecież stawił grubszą sztukę, Wnet się ku panu, który miał perukę, Fortuny taki zwrócił los, Że ciągle pęczniał jego trzos. Tak kiedy poszły szyldburskie talary (A sto ich było i dziesięć, do pary), Po dar matczyny sięgnął ów, By się odegrać jakoś znów. Fortuna wszakże, brzydząc się przynuką, Najwierniej panu służyła z peruką I zanim się skończyła gra, Spuścił węzełek aż do dna. Tak mniej niżeli w trzy zdrowaśki z szmatki Los wypatroszył «pożegnalne» matki, Złoto i srebro, nawet miedź, Pan ów w peruce zgarnął w sieć. Być może, że się jeszcze kiedy wrócę Do opowieści o panu w peruce, Co umiał karty znaczyć tak, Że każda stawka szła mu w sak. Ale że teraz czasu było mało, Więc co tam jeszcze w trokach się zostało, Dobył Hieronim. Z drżących rąk Lecą tobołki sukien, ksiąg… I te już stawiać chciał sztuka po sztuce, Gdy z wielkim żalem dla pana w peruce Z trąbki pocztylion dobył głos — I tak ocalił resztę los. Siadł w wóz Hieronim, związawszy swe juki, Klnąc w duszy pana i wielkie peruki. I tak rozstali obaj się, W przeciwne strony dążąc dwie. Rozdział dwunasty *jak Hieronim wozem pocztowym jechał, jak w nim pannę potkawszy miłość ku niej powziął i jak mu panna ta zegarek ukradła.* To, co się dalej działo w dyliżansie Po tej najpierwszej niefortunnej szansie, Powiem tu naprzód albo wspak, Rzecz się nie zmieni, tak czy tak. Biedny Hieronim, dotknięty nauką, Jaką mu pan dał ów z wielką peruką, Teraz dopiero poznał, że Łotr to był, co przyczaił się. Matczyny datek dolegał mu zwłaszcza, A więc się połą zawinął od płaszcza I mrucząc: «Niech to porwie bies!» — Otarł nim kilka rzewnych łez. Po czym w sen zapadł czy też zadumanie, Kiedy go w nogę całkiem niespodzianie Panna trąciła, która tam Była, choć myślał, że jest sam. Lat jej dwadzieścia zdradzała uroda, Ani za stara była, ni za młoda, A oczy, włosy, nos i wzrost Do zachwycenia miała wprost. Przy czym w jej całej nadobnej postawie Prócz wesołości nie było nic prawie, Śmiech i swoboda od niej tuż Wiały, jak gdyby zapach róż. Gdy się więc panna do niego rozśmiała, Melancholija pierzchnęła precz cała, Siadł blisko przy niej, aż mu wnet Ciarki gorące przeszły grzbiet. Tak kiedy poznał, że tę pannę kocha, Przepadł gdzieś rozum ten, co go miał trocha, I poczuł w głowie zamęt tak, Jakby mu klepki szły na wspak. Nie przeszło nawet ani pół godziny, Już jej formalne złożył oświadczyny, Wyznając, iż tak kocha ją, Jak się w romansach zdarza to. Nie była panna, ku uciesze jego, Ani zbyt sroga, ani zbyt od tego, Tak więc Hieronim pomknął się O piędź coś bliżej czy o dwie. Nie wiem, czy dalej zaszły jakie sprawy, Których czytelnik pewno jest ciekawy, Dość, że im milej zeszedł czas, Niźli każdemu schodzi z nas. Tak kiedy wreszcie do stacji przybyli, Żegnać go panna zaczęła w tej chwili, Lecz co się dalej stało z nią, Później wiadomym będzie to. Ale gdy trawiąc słodkie przypomnienie Zajrzał Hieronim znienacka w kieszenie, Aby zobaczyć, co za czas — Z panną zegarek zniknął wraz! Mało ten żarcik przypadł mu do smaku. Szukał w kieszeniach — ani po nim znaku! Więc się domyślił, że nie co, Tylko okradła panna go. I cóż miał, proszę, czytelniku, czynić? Gdzie kogo szukać miał i kogo winić? Więc postanowił — rychło w czas! — Być ostrożniejszym drugi raz. Umyślił także zaraz, gdy przybędzie, Liścik do ojca wysłać w pierwszym rzędzie, O nowe grosze prosząc w nim Jako syn wierny, Hieronim. W tych to zamysłach tudzież w innych wielu Dobił się wreszcie bohater do celu I ujrzał miejskiej bramy wał, Gdzie teologiem zostać miał. Rozdział trzynasty *jak Hieronim na akademii teologię studiował pilnie.* Zaledwie przybył Hieronim do grodu, Wnet się nauki chwyciwszy jak miodu, Wziął matrykułę i już w skok Był — stante pede — teolog. Wiadomo, że na Uniwersytecie W niemieckich miastach tudzież w całym świecie Pośród studentów bywa, że Niejeden głupi trafi się. Tak i w tym grodzie podobnie się działo. Studentów było z stron różnych niemało, Więc też i głupich tęga maść Zginąć nie mogła ani paść. In primo byli tam teologowie, Item medycy i filozofowie, Toż i juryści obu praw Zasiedli długie rzędy ław. Większość ich przecież, zamiast studia owe, Co insze wcale kładła pilnie w głowę, A iżby ciężar w miarę mieć, Puszczała złoto, srebro, miedź. W lot nasz Hieronim tryb ten wyrozumiał, Najgłośniej krzyczał i najtężej szumiał, A tak hulanki pierwsze zniósł, Jakby na bursza z pieluch rósł. Nie gorzej niźli akademik każdy Żył on in floribus dzień po dniu zawżdy, A kiedy przyszła miła noc, Najtęższej flaszy zdzierżył moc. Wino a fajka, to mu było życie! Głos też wyrobił sobie znakomicie I ryczał basem niby tur: Gaudeamus igitur. Więc, choć nowicjusz, prędko nabrał sławy Jako i wierny studiosus, i prawy, A gdy się trafił milczek, nur, Wnet mu stawiano go za wzór. Znali tam zwłaszcza fantazję panicza I stróż, i pedel sowiego oblicza, I filistrowie, których też Kochał Hieronim, jak psa jeż. Kiedy pereat wrzasnąć przyszło komu, Krzyczał, aż drżały wszystkie szyby w domu, A stąd rósł honor coraz mu, Jak rośnie w lesie grzyb po dżdżu. Latem na koniu jeździł za rogatki, A zimą w łyżwach na lód leciał gładki, Wszelkiej uciechy biorąc kwiat, Jakby dla niego istniał świat. Cóż kiedy wiosną przybyły wyprawy! Więc — na majówki, na wieś, na murawy, Gdzie jędrnych dziewcząt zawsze dość I gdzie jest miły taki gość! Toż kiedy wracał, wtedy bez ochyby Śpiącym filistrom wybijał gdzie szyby, Grał w bilard, w kości, w karty lub Fuchsów, frajerów darł za czub. W podmiejskich szynkach też miał znajomości, Tam gdzie spod stołu wyciągają gości, Za to na kursach zjawiał się Raz, dwa na semestr, i to nie. Długów — tych miewał, co włosów na głowie (Pożyczać lubią paniczom łyczkowie), A gdy oddawać przyszedł czas, Szedł łyczek za drzwi, a dług w las. Co mu zostało z książek i z odzieży, Poszło na fanty, na grosz zawsze świeży, Który potrzebny jest jak chrzest, Kiedy kto prawym burszem jest. Nierzadko wprawdzie siadywał w karcerze, A guzy co dzień i sińce miał świeże, Zaś relegacja nad nim precz Na włosku była niby miecz. Trzy latka przeszły mu w takim sposobie, A nasz Hieronim raz wraz listy skrobie, Ojcu i matce przykrząc się O jaką setkę albo dwie. Więc ku nauce potomnych studentów Jeden podaję z owych dokumentów, Co, wytrzęsiony kędyś z ksiąg, Do mych przypadkiem doszedł rąk. Rozdział czternasty *który podaje kopię listu, jaki — obok wielu innych tejże treści — student Hieronim do rodziców pisał.* «Drodzy rodzice! Niniejszym donoszę, Że mi już dawno wyszły wszystkie grosze, A iż jest bardzo trudny czas, O drobną pomoc proszę Was. Chociażby tylko dukatów trzydzieści Przyślijcie, bom już wysechł od boleści, Iż się obywać muszę tak, Jak najuboższy jaki żak. Straszna jest tutaj na wszystko drożyzna: Stół, opał, pokój, światło i bielizna, Na wagę złota wszystko tu. Więc czekam, jako kania dżdżu. Pojąć tam nawet tego nie możecie, Co za koszt jest w tym Uniwersytecie, Same kolegia — suma już… Więc tu bez grosza ani rusz. Jak wół pracuję od rana do nocy, Nie odmawiajcie mi przeto pomocy I te trzydzieści, albo i Więcej, przyślijcie prędko mi! Suknie, kapelusz, pończochy, trzewiki, Fryzjer i szwaczka, krawiec i szewczyki, Atrament, pióra, papier, lak, Kosztuje wszystko drogo tak! Pieniędzy, które przysłać mi raczycie, Użyję godnie — klnę się na me życie, Drodzy Rodzice, gdyż ja sam o najdrobniejszy grosik dbam. Insi studenci tracą na zabawy, Ja żyję w ciszy i unikam wrzawy, I nie otwieram zgoła drzwi, Z księgą zamknięty całe dni. Nie dbam o strawę, a choć stół mam lichy, Tak się umartwiam, jak to czynią mnichy, Herbatą tylko krzepiąc się, Gdyż grosz wydawać — boli mnie. Więc ci studenci, którzy pieniądz tracą, Wprost nienawidzą mnie, choć nie wiem za co. Mówią: «Na księdza rodził się, Tak w księgach siedzi całe dnie!» Niejedno ja tu od nich ścierpieć muszę I tylko smutek i łzy w sobie duszę, Z mej pobożności młodzież drwi — Więc przysyłajcie prędzej mi! Co dzień ja pełnych dziesięć godzin z rzęda Trwam na kolegiach jakoby z urzędu, Dnia resztę, mimo głowy ból, Nad książką ślęcząc niby mól. Lecz profesorów wszystkich jestem chlubą, Chwalą mnie oni, i to bardzo grubo, Radząc to nawet, bym tak sił Nie targał w pracy, z ludźmi żył. A choć mi o tym, najkochańsi moi Rodzice, wiele mówić nie przystoi, To przecież śmiało powiem Wam: Najlepsze z wszystkich stopnie mam. Ale od pracy aż mi głowa pęka, Mózg od myślenia, od pisania ręka. Tak się tu uczę. (À propos! Śpieszcie z przesyłką, proszę, tą.) W niczym ja sobie tutaj nie folguję, I rozum kształcę, i zmysły hamuję, Tak że i noce, tak jak dni, Na medytacji schodzą mi. Mam zamiar nawet wstąpić na ambonę I słowem wzruszyć tłumy zgromadzone, Bom na dysputach wprawił się, Iż mało kto prześcignie mnie. Śpieszcie się tedy, Rodzice kochani, Przysłać dukaty, które, jak deszcz kani, Tak mi potrzebne — widzi Bóg! — A wrócę księdzem w ojców próg. Donoszę przy tym, iżem instruktora Wziął sobie, aby nie tracić wieczora. Dziesięć talarów płacę go — Więc mi przyślijcie jeszcze to. Nadto, kochani Rodzice, donoszę, Że się mój surdut drze z tyłu po trosze, Więc choćbym nie chciał, muszę chcieć Na nowy z dziesięć także mieć. Toż i z pantofli wiszą mi już łaty, I szlafrok w strzępy zdarł się aż do waty, I z lewej nogi prawy but Aż do napiętka jest — kaput! A jako mając prawie bosą nogę Na me kolegia wcale iść nie mogę, Proszę, by ojciec dodał mi Cztery luidory albo trzy. Nie wspominałem także do tej pory, Że wprost śmiertelnie byłem tutaj chory, Zapewniam wszakże, iż dziś znów Prawie kompletnie jestem zdrów. Lecz ów medicus, który mnie kurował, Osiem talarów sobie narachował, A zaś olejki, proszki et Altra uczynią dziesięć wnet. Ale że leki ani też doktory Nie opłacone są aż do tej pory, Dodajcie, proszę, abym mógł Jak można prędko spłacić dług. I pilnowaczka, która mnie w chorobie Tej mojej strzegła, też coś liczy sobie, Więc złota sztukę, albo dwie, Przyślijcie jej — na imię me. Toż za cytryny, lody, konfitury Dla pokrzepienia subtelnej natury Dukata-m winien, aż mi wstyd, Cukiernikowi, co jest Żyd. Te więc pozycje, o których tu mowa, Rad bym był spłacić od jednego słowa, Gdyż nade wszystko cenię ład, Długów się strzegąc bardzo rad. Tak więc przyślijcie mi bez czasu straty Summa summarum, a także dukaty, Których trzydzieści może mi Plus minus starczy na te dni. Tu-m wspomniał sobie jeszcze tę drobnostkę, Iż w lewej nodze zwichnąłem był kostkę I ramię-m złamał prawie wpół, Ze schodów spadłszy na sam dół. Więc mi chirurgus talarów dwanaście Coś porachował za balsam i maście, I za spirytus, i za perz, I to więc mi przyślijcie też. Tym się wszelako nie trap, Ojcze drogi, Bom już i ręce wygoił, i nogi I na kolegia co dzień znów Chodzę, jak kiedy byłem zdrów. Dzisiaj mi tylko z żołądkiem najgorzej. Mówią mi na to tutejsi doktorzy, Iż skutkiem wielkiej pracy mej W trzewiach nabyłem wady złej. Każą mi oni — choć się nie znam na tem — Ciepły burgundus z cukrem i z muszkatem, Lecz by się wzmacniać winem tak, Jest mi pieniędzy na to brak. A więc dodajcie jeszcze z dwa dukaty Tak na burgundus, jak i na muszkaty, A ja zaręczam słowem, że Wyleczę z moich cierpień się. Mam też tu jeszcze małe długi wreszcie, Tak ze trzydzieści talarów coś, w mieście: Tę bagatelkę także wraz Przyślijcie mi tu, proszę Was. Gdybym zaś przy tym, na inne wydatki, Mógł dostać jaką drobnostkę od Matki, Cztery luidory, albo trzy, Bardzo by miło było mi. Czyli oboje cieszycie się zdrowiem, Niechaj i o tym z odpisu się dowiem, Lecz w każdym razie: dobrym, złym, Pieniędzy czekam w liście tym. Tu kończę pisać już i nader czule Siostry i braci mych do serca tulę I uściśnienia łączę im. Wasz przywiązany Hieronim. Jeszcze post scriptum — obracam stronicę: Najukochańsi i drodzy Rodzice, Nie zwłóczcie, błagam Was co sił, Bo z czegóż tutaj będę żył? Miałem ja w skrytce w szufladzie, w komodzie, Coś dziesięć koron francuskich w odwodzie, Lecz oto, z wielkim żalem mym, Chwycił je jakiś anonim. Nie powinniście wszak pozwolić na to, Abym niewinnie był dotknięty stratą, Gdyż, drogi Ojcze, wiesz to sam, Jakże ja tracić na tym mam? Lecz żeby w pełni Was ukontentować, Odnajdę łotra, choćby się miał schować W ziemię, i prosto na stryk dam! Niech dynda! Zawsze Wasz ten sam.» Rozdział piętnasty *w którym podaje się kopia odpowiedzi piśmiennej senatora Jobsa na list przytoczony powyżej.* Co zaś senator na to odpowiedział, Cny czytelniku, chcę, byś także wiedział: «Najukochańszy synu mój, List otrzymałem dzisiaj twój. Na to, co piszesz w nim, tak ci odpowiem: Twoją nauką cieszę się i zdrowiem I to mi tylko nie jest w smak, Że znów pieniędzy czujesz brak. I kwartał jeszcze nie minął, jak sądzę, Gdyś dostał z domu dość znaczne pieniądze I nie wiem, gdzie u licha są? Wór masz dziurawy czy też co? Miło mi wiedzieć, iż się tak mozolisz I z księgą niźli z hultajami wolisz, Lecz to zachmurza moją twarz, Że chcesz dukatów tyle aż. Uwierzyć prawie trudno, by w tej porze — Na tę uwagę pozwolisz mi może — Na Akademii student miał Tyle wydawać. Skąd by brał? Wiem, że kolegia kosztują i księgi, Że nikt ci darmo swej nie da mitręgi, Lecz na to miałeś fundusz Waść, A mnie też tutaj trudno kraść. Stół, pokój, światło, opał i bielizna — Każdy to chyba razem ze mną przyzna — Także atrament, pióra, lak Nie mogą drogie być aż tak! Cieszy mnie, iż się od kompanii onych Rozpustnych z dala trzymasz i szalonych, Że siedzisz w domu wpośród ksiąg I nie wypuszczasz pióra z rąk. Lecz kiedy przy tym żyjesz li herbatą, Toż po kaduka potrzebny ci na to Owych dukatów taki huk, Że byś i hulać za nie mógł? Że zaś koledzy cię niesprawiedliwie Tak prześladują, to się mocno dziwię, Bo kto wydaje to, co ty, Ten chyba sam ze wszystkich drwi. Kiedy ci w pracy nikt nie może sprostać, To po ojcowsku radzę ci tak zostać, Aby ten drogi nauk czas Nie szedł z pieniędzmi razem w las. Wszelako nie chcę i w tym widzieć zbytku, Który jest wrogiem wszelkiego pożytku; Ucz się, lecz ucz się wedle sił, Niejeden mądral głupcem był. Nie wiem, do czego wziąłeś instruktora, Siedząc w kolegiach z ranka do wieczora, Do głowy mi nie idzie to, Tym mniej, gdy sam mam płacić go. Na to już zresztą przystałbym najprędzej, Bo w takich rzeczach nie szczędzę pieniędzy, Lecz za talarów dziesięć, hm… Nie zdają jakoś, proszę cię! Surdut — zapewne, że go sprawić trzeba, Gdy ten się drze już z dopuszczenia nieba. Lecz za talarów dziesięć, hm… Zbyt cienkie sukno miałbyś w nim. A kto na księdza idzie, ten się szatą Nie miałby pysznić, według mnie, bogatą. Więc grubszy towar, nawet part, Mógłby ci służyć nie na żart. Toż i na inne sztuki toalety, Na te pantofle, szlafrok czy mankiety, Chcesz, abym także trzasnął ci Cztery luidory albo trzy. Wszakże jeżeli ja mam płacić owe Słone dodatki twe toaletowe, Na cóż posyłać jeszcze mam Owe dukaty, powiedz sam? O twej śmiertelnej chorobie-m się z żalem Dowiedział, drogi Hieronimie! Alem Zaraz pomyślał, że to źle, Iż w lekarstw tyle wdałeś się. Nieraz już ja to sprawdziłem na sobie, Że jest najlepszy rumianek w chorobie; Że, zwłaszcza w młodych latach, to Sama natura spędza zło. A te doktory wszelkie i leczenia Tak są kosztowne, że do obrzydzenia, I myślę, że się tego chrzest Nie ima, kto doktorem jest. Tej pilnowaczce, która cię w chorobie Strzegła, a dzisiaj tyle liczy sobie, Daj pół talara srebrem, to Ukontentujesz pewno ją. Chyba ci insze usługi jakowe Też oddawała w te czasy niezdrowe? — Co muszę wnosić z sumy tej, Jaką mi każesz płacić jej. Toż i w cukierni trzeba redukować, A nie tak zaraz talary sumować, Gdyż za talara albo dwa, Kto zje konfitur — mdłości ma. Wszystkie ja owe łakotki, słodycze, Wprost za truciznę dla żołądka liczę. Kleik i kasza, to mi to Przedni posiłek w chwilę złą. Żeś spadł ze schodów, także źle się stało, Bo i to kosztów pociąga niemało. A więc w przyszłości, proszę cię, Dobrze o poręcz wspieraj się. Ten twój chirurgus odarł cię ze skóry, Bo jak mi balwierz mówił tu niektóry, I pół czątego miałby dość Za wykręconą w nodze kość. Cieszy mnie wszakże wiadomość niemało, Że z tym złamaniem ręki się udało, Gdyż plebanowi piękny gest Niezbędny przy kazaniu jest. Za to żałuję, że ze swym żołądkiem Nienależytym cieszysz się porządkiem. I mój żołądek, bierz go czart, Od sedenterii diabła wart! Burgund wszelako, także muszkatele, Te kosztów tylko sprawiają zbyt wiele. Ziarnko jałowca albo dwa Przednio żołądek wzmacniać ma. A gdy prócz tego talarów trzydzieście Na długi żądasz, które masz na mieście, Skąd te urosły, licho wie, Gdyś wszystko zliczył, co i gdzie. Wszakżeś wypisał różne specjały, Łokciowy regestr dosławszy ich cały! Nie bagatelka, jak zwiesz je, Są te talary, wcale nie. Prócz tego żądasz czegoś i od matki, Abyś na inne jeszcze miał wydatki; Lecz zauważyć tylko chciej: Tobie to miłe, a nam — mniej! Bo cóż byś z owych trzydziestu dukatów Miał ekspensować wreszcie, u stu katów? A za luidory, których chcesz, I nam potrzeba żyć, jak wiesz! Zbytnie są także i twoje wywody Co do tych koron skradzionych z komody Dalipan, więcej boli mnie Zwrot straty, niźli strata cię. Co zaś do mego ukontentowania, By łotra wieszać, to znów jestem zdania, Że anonimus — kat go zwie! — Poprawić jeszcze może się. Nadto ci tutaj nadmienię w sekrecie, Że sprawiedliwość już nie jest na świecie Tak ostra jako była wprzód, Gdy kata trzymał każdy gród. Teraz, mój synu, za tak drobną winę Nie ciągną zaraz na czarną drabinę, U nas przynajmniej bywa tak, Że łotr jest wolny jako ptak. Lecz kiedy będziesz pieniądze znów chował, Radzę, byś lepiej zamki wypróbował, Gdyż nic nie kusi ludzi tak, Jak grosz, któremu stróża brak. Lepiej my na tym rozumiem się, starzy, I złodziej u nas tu nie gospodarzy, Bowiem na rygle i na klucz Zamknięte wszystko. Stąd się ucz! Przecież by jakoś wspomóc cię w potrzebie, Raz jeszcze chętnie tu wysłucham ciebie I pod pieczęcią w mieszku ślę Dobrych złotówek kopy dwie. Muszę ci jednak zapowiedzieć z góry, Że nieprzyjazne różne koniunktury Sprawiają, iż jest trudno mi Coś więcej nad to przyrzec ci. W handelku pustka, że nikt wiary nie da, Lecz kto dziś pić ma, kiedy wszędzie bieda! A co z radcostwa, osób sześć Ledwie że syto może zjeść. Dobrze więc zrobisz, synu, gdy się wrócisz I Akademię ową już porzucisz; A to tym bardziej, iż i tak Rozumu pewno ci nie brak. Gdybyś albowiem dłużej miał studiować I, co strzeż Boże, tyle ekspensować, Kij-by mi przyszło chyba wziąść I w kruchcie między dziady siąść! Więc nas obojga piszę ci imieniem, Iż cię tu czekać będziem z utęsknieniem, Matka szczególnie z całych sił Pragnie, byś jeszcze dziś tu był. Chciałbym ci donieść jakowe nowiny, Lecz u nas wszystkie jednakie godziny. Na Ratusz chodzę w każdym dniu, Choć coraz częściej brak mi tchu. Właśnie in pleno radziliśmy o tem, Jak z rynku śmiecie usunąć wraz z błotem, Ale decyzja jeszcze się Odwlokła lub są raczej dwie. Matka na zęba cierpiała tu srodze, Aż musiał wyrwać z pieńkiem go niebodze Chirurgus jeden sławny, co Rwie lepiej, niż tu nasi rwą. Co do twej siostry Grety, ta z rejenta Ma przy tutejszym sądzie konkurenta. Rzecz dość daleko zaszła już I Greta grubsza wszerz niż wzdłuż. Stary nasz proboszcz po dawnemu kwęka, Więc to jest może Opatrzności ręka, Bo gdyby długo nie miał żyć, Mógłbyś plebanem po nim być. Ta mała Kasia naszego sąsiada Wciąż się o ciebie rozpytuje rada; A że ma stary grosze, to Mogłoby z tego i być co! Twoje rodzeństwo pozdrawia cię szczerze, Siostry i bracia, wszyscy w równej mierze, Więc nie zapomnij przywieźć im Gościńca za powrotem swym. Ja ci wraz z matką uścisk ślę stokrotny! Twój wierny ojciec, Hans Jobs, Dożywotny Prezes szyldburskich miejskich Rad, Senator pro tempore. Dat.» Rozdział szesnasty *jako Hieronim, nauki rzuciwszy, do ojczyzny wracał jak się rzecz z rozumem jego miała pięknie i dokładnie w poniższym miedziorycie przedstawione.* A jako wiecznie, co i sami wiecie, Nikt zaś nie siedzi w Uniwersytecie, Więc gdy minęło trzy coś lat, Wracał Hieronim rad nie rad. Co z pakowaniem, mało miał roboty: Wziął rękawice, napierśnik, forboty, Szpadę i gałkę na jej szpic, Zresztą nie było nic a nic. Do ksiąg mu także niepotrzebna paka, Bowiem się żadna nie znalazła taka. Stare kazanie, na nim kurz, To były całe skrypta już. Kolega jeden mu je skomponował I wiersz po wierszu do głowy wpakował, By kto z nich księdzem będzie wprzód, Mógł na czas każdy uczyć lud. Więc gdy tak spojrzał na mantelzak próżny, Jakoś się młody zamyślił podróżny, Zbyt bo z tej pustki mógł być znan W całej nagości rzeczy stan. Więc po ratunek gdy skoczył do głowy, Przyszedł mu koncept dobry, choć nienowy: Powie rodzicom, że — ot kto — W powrotnej drodze okradł go. Tu westchnął. Mogło bowiem się przygodzie, Że ojciec pytać zechce i dochodzić W jakąś fatalną chwilę złą, Czego się uczył, jak i co. Więc spuścił głowę i pierwszy raz zasię Żal go ogarnął, ale żal po czasie, Że jak chcesz, próbuj, naprzód, w tył, Tak głupi został, jak i był. Ale frasunki żadne i wzdychania Pomóc nie mogły teraz do odstania Tego, co się już stało raz, Gdy pożądany minął czas. Więc żeby nieco rozerwać te żale, Sprawił Hieronim swym kolegom vale, Grzecznej kompanii dawszy fest «Na kredę» — co najłatwiej jest. Raz zatem jeszcze do białego rana Jadła i piła drużyna dobrana, Szumiąc, śpiewając, póki świt Nie zgasił świateł, uczty syt. Lecz na to hasło zapłakał Hieronim Ściskając druhów, bo czuł, że już po nim. Że czy tak pójdzie, czy też tak, Zawsze na jakiś trafi hak. Zanim mu jednak przyszła jechać pora, Po zaświadczenie poszedł do Rektora, Jako trzy lata, co miał sił, W tej Akademii pilnym był. Dał mu je Rektor (niepochlebne wcale), Lecz nie czytając, co stoi w szpargale, Skoro łacinę ujrzał w nim, Wtłoczył go w kieszeń Hieronim. Puszczam go tedy, niechaj z Bogiem jedzie. Ty zaś, lektorze, na rozdziału przedzie Raz jeszcze obacz, jeśli chcesz, Stan jego wiedzy wzdłuż i wszerz. Rozdział siedemnasty *jak się Hieronim z nauk w butach i w ostrogach do rodzinnych pieleszy powrócił.* Więc dnia jednego, po obiedzie właśnie, Kiedy senator czekając, aż zaśnie, W starym fotelu z fajką siadł, Kontent, że sobie smaczno zjadł, I gdy na sługę pani Jobs tymczasem Małym się w kuchni bawiła hałasem, I kiedy w domu stronach dwóch O złym nie myślał żywy duch — Nagle przed ganek zajechał galopem Jeździec, który się zdał sążnistym chłopem, I usłyszano zaraz szczęk, Jak gdyby we drzwiach zamek pękł. A takie groźne były owe dźwięki, Że Jobs senator puścił fajkę z ręki, Tylko że nie zbił jej o włos, A pani — coś odjęło głos. Przecież ją prędko oprzytomnił z trwogi Jeździec, który już przestępował progi, W sztylpach, w ostrogach, tak jak był I jak go drożny przysuł pył. Patrzą się starzy, a nie śmieją pytać, On też nie mówi, kogo mają witać, Aż dobry ojciec poznał go I chwycił w swe objęcia — z łzą. Tu różnych rzeczy brak mi, bym mógł zadość Tak wielką śpiewać i gwałtowną radość, Która wstrząsnęła starym tak, Że mało go nie trafił szlag. Jak w febrze matka tak się trzęsła cała, Drżały jej ręce i głowa jej drżała, Szczęście ją prawie zbiło z nóg, Iż syna znów jej wrócił Bóg. Tak w zbytku uczuć milczeli oboje, Stojąc i lejąc rzęsistych łez zdroje, Po czym witania i znów łzy Zajęły coś kwadransów trzy. Zbiegł się dom cały: dzieci senatora Stoją ciekawe — Greta była chora — Co za pan taki, jak i co, Lecz żadne nie poznało go. Zabawnie było widzieć, jak z daleka, By na obcego zerkali człowieka, Zgadując, że to może wuj, A może cudzy, może swój. Z zmieszaniem siostry i ze strachem w oku Na rękawice, na szpadę przy boku Patrzą, nie wiedząc, kto by był, I ku drzwiom się cofają w tył. Tak się Hieronim zmienił przez te lata, W których zażywał w Akademii świata! Podbródek piękny tudzież brzuch, Na brodzie zasię tęgi puch. Wielki kapelusz z białym pióropuszem, Kozłowa westa z takimże podbrzuszem I krótki kolet, przy tym pas — Dziwnie go stroił na ten czas. Toż pętle, sznury, zwieszone u szpady (Tak dla obrony, jak i dla parady), Dobrej do sztychu i do cięć, Lat mu przydały najmniej z pięć. Dodajmy jeszcze tej marsowej minie Zjeżone dziko włosy na czuprynie, Toż kresy przez twarz tak i tak, Kawalerskiego męstwa znak. W niemym zdziwieniu ten rynsztunek cały Oczy starego Jobsa oglądały, Gdyż mniemał, że syn od trzech lat Zażywa czarnych księżych szat. Insze też rzeczy starego raziły W tym teologu, co mu był tak miły, Gdyż co trzy słowa lub co dwa, Klął tak Hieronim, że to ha! Dał mu senator wnet do zrozumienia, Aby hamował nieco nawyknienia, Gdyż musi, kto chce księdzem być, Wciąż na duchownej stopie żyć. Gdy w chwilę później o kufer zapytał, Najpierw Hieronim zębami zazgrzytał, Potem się zaklął w żywy pień, Że go okradli w biały dzień. Przykro senator przyjął tę nowinę, Spojrzał spod oka, poskrobał łysinę I mruczeć zaczął, tylko że Matka wmieszała tutaj się. I zaraz — jako w młynie czyni woda — Trzepać zaczęła, że to jest przygoda, Że dziecko nic nie winne, że Każdemu może trafić się. W mieście tymczasem od posła do posła, Jak ogień, wieść się tak prędko rozniosła I nim mrok zapadł, jeszcze wprzód Wiedział o szczęściu cały gród. Wszystkie umysły były poruszone. Kto szedł, drugiego zaraz brał na stronę, A stanął? Zaraz drugi z nim: «Czy wiesz? Powrócił Hieronim.» Wesoło wieczór przeszedł w starym dworku. O kufrze mowy nie było ni worku, Jak gdyby to był tylko mit. Chciał ojciec… matka zaraz: «Cyt!» Jadł więc Hieronim i pił, co się zmieści; Najosobliwsze zmyślając powieści, I powiadając wszystko het, Wypróżnił kapciuch ojca wnet. Rozdział osiemnasty *jak Hieronim, czarne suknie wraz z peruką wziąwszy, duchownej postawy nabrał i jak pierwsze kazanie prawił.* Ale nazajutrz gdy do rannej kawy Zasiadł był każdy wesoły i żwawy, Kiedy Hieronim nawet wstał, A na podwórku kogut piał, Senator rzecze: «Jakoś nie przystoi, Abyś, mój synu, zażywał tej zbroi, I, moim zdaniem, ubiór twój Na inny trzeba zmienić strój. Przed wszystkim innym księdzu nie wypada, Żeby po piętach szczękała mu szpada, A i ostrogi, ile wiem, Też w powołaniu na nic tem. Także i westa, kolet, szarawary Ze służbą bożą nie idą do pary, I pióropusza, jak to wiesz, Nie nosi żaden pleban też. Gdyby cię tedy na mieście widziano Z onym żeleźcem bijącym w kolano, Każdy by myślał, chcąc nie chcąc, Żeś jest kirasjer, a nie ksiądz. A i to przyznasz, iż peruka krótka, Nie zaś czub taki jakoby u dudka, Duchownych strojem bywa głów, Więc copf ten trzeba zgolić znów. Dzisiaj więc jeszcze zrzucisz suknie stare, A krawiec przyjdzie i weźmie ci miarę Na teologa czarny strój I na płaszcz długi, synu mój. Kazałem także wezwać perukarza, Który na głowach zna się od ołtarza I dobrze swą rozumie rzecz — Ten ci czuprynę zgoli precz. Zaraz szanowną to ci nada postać. Z klątwami także nie może tak zostać… Gdzieżeś ty słyszał, by ksiądz znów Diabłami sadził od dwóch słów?» Słuchał Hieronim tej ojcowskiej mowy Gwiżdżąc przez zęby kurancik jakowy, Lecz wszystko, jak Jobs senior chciał, Przeperswadować sobie dał. I zanim dzień ten dobiegł aż do zmroku, W płaszczu, w peruce przedstawił się oku, Przy czym obojczyk biały mu Matka przypięła też co tchu. Tak uduchownion od czuba do pięty, Stanął Hieronim niby jaki święty, A taki z suknią duch wszedł weń, Że już na drugi kazał dzień. Bóg zdarzył właśnie, że była niedziela, Więc na ambonę, wobec ludu wiela, Wszedł Hieronimus jakby nic. Ani byś poznał, że to fryc. Bo jak w szesnastym rozdziale już stało, Jedno mu z skryptów kazanie zostało, Które mu w głowę włożył druh Tak dzielnie jak sam Święty Duch. Kazanie było, że choć wal z armaty! Naszpikowane jak comber w cytaty, Tak mądre, że ni żadna z dam, Ni mówca nie rozumiał sam. Lecz urok mowy był nie tylko w słowie, Orator wygląd miał też, co się zowie, A głos donośny, śmiały gest Zdradzały, co za mistrz to jest. Aplauz więc słuszny zyskał w całym mieście, W którym, jak wiemy, domów było dwieście, Chwiał z dziwu głową cały gmin: «Na co to wyrósł Jobsów syn! Kto by, u kata, mógł mieć to na względzie, Że z tego osła taki mówca będzie, Toć go tu przecie każdy znał, Że tylko bił się, kradł i łgał!» Toć i krewniacy stojąc w całej kupie Patrzą, jak dawne to chłopczysko głupie, Niby z rękawa, sypie grad Nauk zbawiennych, mądrych rad. A któż rodziców wypowie zachwyty! Stał Jobs senator i patrzał, jak wryty: «A co, mosanie? Jaki łeb! I Demostenes przy nim kiep!» Lecz matka, z szczęścia topniejąc w łzach cała, Wnet przyjaciółkom szeptem wiedzieć dała, Że u nich schab dziś na ten fest I migdałowe ciasto jest. Więc się ruszyli wszyscy wprost z kościoła Do gościnnego państwa Jobsów stoła, By na dzielnego mówcy cześć Po przyjacielstwie pić i jeść. Tak, zachwyceni nowym apostołem, By Hieronimus — uradzili społem — Wnet, jak optima forma chce, Na kandydata podał się. Prawdą jest, że tu dla wymagań gminu Obejść nie może się bez egzaminu, Lecz cóż egzamin, nawet dwa, Przy wiedzy, jaką młodzian ma! Odwłóczyć wszakże by z tym nie potrzeba, Gdyż pleban (przychyl mu tam, Boże, nieba! ) Ledwo że zipie, jest jak cień I umrzeć może lada dzień. Gdy więc — jak losy łatwo wypaść mogą — Wszystkich śmiertelnych stary pójdzie drogą, Dobrze już teraz pewność mieć, Kto po nim Piotra weźmie sieć. Chciał nasz bohater nieco oponować, Lecz wszyscy jęli ściskać go, całować, Tak że się bronić nie miał sił, Choć egzaminów wrogiem był. By więc uciszyć zabobonną trwogę, Pił to na jedną, to na drugą nogę, Choć ojciec dawał głową znak, Że księdzu nie przystoi tak. Rozdział dziewiętnasty *jak Hieronimus na kandydata egzamin składał i jak mu się to powiodło*. Gdy zamiar stanął jako mur forteczny, Zaczęto listy pisać w gród stołeczny I wkrótce przybył cały kler, Od wielkich figur aż do zer. Pot zimny zrosił Hieronima czoło, Gdy to fatalne objęło go koło Jako obława w puszczy ta, Co zwierza dobyć z kniei ma. Tak się więc tedy miało ku wybiciu Najokropniejszej z godzin w jego życiu, A choć na kuraż jadł i pił, Coraz jej bliższym, biedak, był. O Muzo, panno, bacz, byś mi bez błędu Opowiadała tu według urzędu Imię każdego z mężów tych, Co wnet go mieli brać na sztych. Najpierwszy tedy był tu ksiądz Inspektor, Tak w teologii mocny jako Hektor, Coś poznał zaraz, bo za dwóch Miał okazały, tęgi brzuch. Wysoką godność zyskał przez zasługi, Urząd cierpliwie dźwigał, jak nikt drugi, Jeśli miał słabość — bez niej któż? — To, że mu piwa pachniał kruż. Tuż ksiądz Asesor szedł w honorze po nim. Zbladł zobaczywszy go biedny Hieronim, Bowiem jak osa cienki był, A usta ściskał, co miał sił. Prócz duchownego pan ten miał obroku Drobne facjendy pieniężne na oku. Sam chudy — mieszek tylko tył — Jadł skąpo, wino kwaśne pił. Za nim ksiądz Prefekt, w piśmie nader biegły, Który cytaty ciskał niby cegły, A Ojców świętych sypał tak, Jak drugi z sita trzęsie mak. Toż pastor Kluger, znany z obyczaju Ascetycznego w całym szwabskim kraju, W Postyllach taki tęgi chwat, Że mógł przejechać na nich świat. Za nim ksiądz Beff siadł, wyborny lingwista, Choć nie tak ścisły naśladowca Chrysta… Trudno! Ułomny człowiek jest, Choć grzech Adamów — maże chrzest. Tuż pastor Szrajer za nim, mocny w radzie Czy na ambonie, czy to na biesiadzie. Tego kucharka na mil sześć Słynie, tak daje dzielnie jeść. Toż Kloc wielebny, człowiek prawie święty. Miał on w młodości swojej jakieś męty, Lecz teraz się sklarował tak, Jakby przez filtrów tęgi sak. Ten w ostrych karbach trzymał swoją trzodę, Czy to barany, czy owieczki młode, A przecież — jak Bóg jeden wie! — Kozieł w niej nieraz trafił się. Za nim wielebny Sztraf, co sprawiedliwie Bacząc swych granic czy w siewie, czy w żniwie, W procesy — chociaż nie chciał sam — Właził, gdy mu się worał cham. Ten praw obojga był przy tym doktorem, Tak teologiem, jako też jurorem, Pozwy, wyroki pachły mu Jako wiosenna gałąź bzu. Prócz wymienionych egzaminatorów Przybyło także nieco spektatorów, Diety bowiem niezłe szły, A człek bez grosza zawsze mdły. Gdy więc ten cały zbór duchowny kołem Wielebnych panów wziął miejsce za stołem, Rektor jak słońce świecił sam, Insi jak gwiazdy — tu, to tam. Wszedł Hieronimus nieco chwiejnym krokiem I oddał ukłon w milczeniu głębokiem, Czując, jak ciarki mu przez grzbiet Idą od głowy w pięty het… Poprawił Rektor z powagą peruki I jął młodzieńca pytać o nauki: Kiedy je kończył, jak i gdzie, Prosząc, by śmiało zbliżył się. Tu nasz Hieronim nieco w duchu ożył, Atestat w ręce Wielebnego złożył, Który czytając wznosił brwi Jak człowiek, gdy kto z niego drwi. Chociaż pisany bowiem po łacinie Był i po grecku — kogóż fatum minie, Gdy go złe losy zgubić chcą? — Inspektor nieco pojął go. Nie tyle wprawdzie, by wielbić Iliadę, Znał on greczyznę, lecz dał sobie radę Z tym dokumentem i wnet go Odczytał coram populo. Co czyniąc, zacny pan ów miał na względzie, Że krótsza sprawa i jaśniejsza będzie, Gdy nie dość pewnym mogło być, Czy każdy chwyci wątku nić. Tak tu więc przyszedł moment właśnie praw Gdy, czytelniku nazbyt już ciekawy, Poznasz nareszcie papier ten, Który ci może odjął sen. Stała w nim najpierw godność profesora Jak wół, a przy niej, choć to nie obora, L. B. S., cielcom równe trzem (Lectori Bemol Salutem!) Niżej dopiero świadectwo tej treści: «W Wszechnicy naszej lat trzy, dni trzydzieści Był pan Hieronim Jobsius, Św. Teologii studiosus. Gdy wszakże teraz wraca już do domu — Nie wiem na jaki pożytek i komu — I żąda, bym na piśmie dał, Co robił tu i jak się miał, Rzeczą przystojną mi się być wydało, Abym przysługę tę mu oddał małą I stwierdził, jako przez ten czas Na mym kolegium był tu raz. Czy zaś privatim poświęcał się wiedzy, To sam wie chyba i jego koledzy, Gdyż trudno cały boży rok Za drabem takim iść krok w krok. A choć mnie różne dochodziły wieści, Nie będę tutaj przytaczał ich treści Przez chrześcijaństwa miłość, któr- Ej wszak sam Chrystus dał nam wzór. A teraz życzę, niechaj mu się wiedzie, Niech prędko od nas i w zdrowiu odjedzie I niech go niebo w pieczy ma! » Tu podpis i zakrętów dwa. Jak więc szeroko otwarły się oczy, Jak każdy wzrokiem po sąsiadach toczy Po tym czytaniu, pojmie sam Każdy czy z panów, czy też z dam. Lecz któż, na szczęście mego Hieronima, Młodości wspomnień na dnie duszy nie ma? Komu nie pachnie luby kwiat Akademickich, pięknych lat? Więc i Wielebni, zwiesiwszy swe głowy, Czynić musieli rachunek jakowy, Bo po milczeniu małym tem, Chrząknąwszy, przeszli wprost ad rem. Pierwszy Inspektor uczynił początek. Kichnął — miał katar już lat cos dziesiątek — Utarł donośnie chustką nos, Kaszlnął i w ten sens zabrał głos: «Jako tutejszy dziekan i inspektor, I zebranego kolegium dyrektor, Pytam: Quid episcopus sit?» A że chrząkano, dodał: «Cyt!» Na co Hieronim: «Biszof — tak się zowie Przyjemny napój, wielebni panowie! Wino czerwone, cukier, no I sok pomarańcz tworzy go.» Gdy Jobs kandydat wymówił te słowa, Jedna po drugiej zachwiała się głowa. Pierwszy Inspektor chrząknął: «Hem!», Insi — secundum ordinem. Tu ksiądz Asesor zabrał głos w tej sprawie: «Pan Jobs kandydat powie mi łaskawie, Co to apostoł znaczy, i Wszystkich wyliczyć zechce mi!» Rzecze Hieronim prędko: «Apostołem Zwiemy dzban tęgi stawiany za stołem, Z którego w mniejsze można lać. A wiele ich? — Jak kogo stać!» Gdy Jobs kandydat przemówił w te słowa, Jedna po drugiej zatrzęsła się głowa. Pierwszy Inspektor chrząknął: «Hem!», Inni — secundum ordinem. Teraz ksiądz Prefekt brał swą kolej w słowie. Ten rzekł: «Kandydat niechaj mi odpowie, Kto to Augustyn święty był, Jak ten Kościoła Ojciec żył?» Rzecze Hieronim: «Nie słyszałem zgoła, Aby Augustyn był Ojcem Kościoła! To, owszem, stary pedel nasz, Któremu kiedyś dałem w twarz!» Zaledwie wszakże przemówił w te słowa, Jedna po drugiej zatrzęsła się głowa. Pierwszy Inspektor chrząknął: «Hem!», Insi — secundum ordinem. Teraz ksiądz Kluger wystąpił z pytaniem: «Z jakich to części, kandydata zdaniem, Kazanie dobre składa się? Czy ich ma cztery, trzy czy dwie?» Myśli Hieronim, brodę wsparł na pięści, Wtem rzekł: «Kazanie mieć musi dwie części: Tę, której sam nie pojmie bies, I tę, co wzrusza lud do łez!» Zaledwie wszakże przemówił w te słowa, Jedna po drugiej zachwiała się głowa. Inspektor pierwszy chrząknął: «Hem!», Insi — secundum ordinem. Tu ksiądz Beff głosem tak ciężkim jak ołów Spytał: «Jakie są gatunki aniołów I czym się różni każdy chór Pod względem godeł, skrzydeł, piór? » Teraz Hieronim uczuł się w kłopocie. «Trudno mi — rzecze — znać wszystkich w istocie, Ten wszakże, który mi jest znan, Na szyldzie stoi, trzyma dzban.» Gdy Jobs kandydat przemówił w te słowa, Jedna po drugiej zachwiała się głowa. Inspektor pierwszy chrząknął: «Hem!», Inni — secundum ordinem. Tu ksiądz Kloc spytał wpośród chrząkań licznych: «Ile koncyliów ekumenicznych Było i co też o nich wie Pan Jobs kandydat — lub też nie? » Rzecze Hieronim: «W Uniwersytecie Na ekonomię nie chodziłem przecie! Lecz się musiałem tęgo wprząc Do teologii jako ksiądz!» Zaledwie wszakże wymówił te słowa, Jedna po drugiej zatrzęsła się głowa. Inspektor pierwszy chrząknął: «Hem! », Insi — secundum ordinem. Ale ksiądz Kuffer — niech mu Bóg odpuści! — Wyrwał pytanie z piekielnych czeluści: «Manichejczycy byli kto? Jako kacerze myślą co? » Parsknął Hieronim: «Hultaje myślały, Że przed odjazdem dług oddam im cały. Lecz ja nie głupi! Nogi w pas — I tak-em ich przepędził w las!» Gdy Jobs kandydat wymówił te słowa, Jedna po drugiej zachwiała się głowa. Pierwszy Inspektor chrząknął: «Hem! », Insi — secundum ordinem. O co się jeszcze mężowie uczeni Pytali, zmilczę dla braku przestrzeni, Protokolista bowiem sześć Bitych arkuszy musiał nieść. Nadmienię tylko, że czy z dogmatyki, Czy z polemiki, czy z hermeneutyki, Bez zająknięcia, jak na strzał, Jobs z odpowiedzią zawsze stał. Ale na wszystkie przecież jego słowa Jedna za drugą precz trzęsła się głowa, Pierwszy Inspektor mówił: «Hem! », Inni — secundum ordinem. Gdy posiedzenie było ukończone, Odszedł Hieronim posłany na stronę, Głodny, że byłby wilka zjadł, Chociaż zupełnie z siebie rad. Sędziowie zasię jęli radzić pilnie, Czy Jobs Hieronim może być usilnie Zalecon w ten duchowny stan, Czy kandydatem ma być zwan. Nad podziw prędko poszła ta robota, Tak jednogłośnie padły wszystkie wota, Lecz by nie mogły plotki rość, Milczkiem rzucono losów kość: Jobs Hieronimus i w najdalsze lata Nie może zyskać stopnia kandydata, Ale ze względu na cny ród Niech rzeczy stoją tak jak wprzód. Jakoż minęło czasu bardzo wiele, A nikt w miasteczku, nawet przyjaciele, Nic nie wiedzieli, jak i co, I kandydatem zwali go. Rozdział dwudziesty *jako autor, za długość poprzedniego rozdziału pokornie Czytelnika przepraszając, obiecuje tym krótszym uczynić ten, który nastąpi, rozdział, którego argumentum dłuższe jest niż on sam i który bez szczególnej straty Czytelnika i szkody dla dzieła mógłby pominiętym zostać.* Na czytelników oddany usługi, Kornie przepraszam za rodział zbyt długi, Ten za to, który idzie tuż, na tych się słowach kończy już. Rozdział dwudziesty pierwszy *jak Jobs senior Hieronima w ojcowskim strofował gniewie i jak prędko potem z zbytniej alteracji żyć przestał.* Otóż to widzieć trzeba było komu, Co się w Jobsowym działo teraz domu, Gdy już i matki doszła wieść, Że schab za wcześnie dała zjeść. Ale co czynił Hieronimów ociec, Mój czytelniku, chciałbyś pewno dociec. Otóż ci powiem: stary pan Wpadł w nader wielkiej pasji stan. Sczerwieniał cały od karku do czuba, Szyja mu krótka wzdęła się i gruba, Aż żując wściekły żal i gniew, «Hultaju — krzyknął — bądź więc szew- Cem! Na toż tyle łożyłem zachodu I pełne garście talarów jak lodu, Tak że z twej łaski dzisiaj sam To tylko, co na sobie, mam? Myślałem, głupi, ja i twoja matka, Przy tobie dożyć dni naszych ostatka, Iż księdzu, jak wiadomo jest, Zysk niesie czy to śmierć, czy chrzest. Tak my grosz w ciebie tkali, jak do skrzyni! Co ujmiesz sobie — myślę — czas przyczyni… A tyś, hultaju, był jak wór Bez dna, a tylko pełen dziur! Wszystko, coś pisał do mnie z tego miasta, Z tej Akademii, łgarstwo jest i basta! Boś ty tam tylko jadł i pił, I osłem tak jak w domu był. Owe kolegia i owe nauki, Od których głowa pękała ci w sztuki, I medytacje w każdą noc — Łgarstwo. Jak byłeś, jesteś kloc! Toż i żołądka z sedenterii bóle, I te szperania po księgach jak móle, I te herbaty, coś je pił — Łgarstwo, boś cymbał, jakeś był! Płakać mi teraz z ranka do wieczora, Iżem zacnego nie słuchał Rektora, Gdy mówił, że ci owce strzyc I być pastuchem, więcej nic! Byłbym przynajmniej nie doszedł do nędzy, Nie cisnął w błoto tak wiele pieniędzy, Które — bogdajżeś licha zjadł! — Tak dobrze, jakbyś z mieszka kradł!» Tak to senator unosił się w gniewie, Słowami sycąc swej pasji zarzewie, Już się do kija nawet brał, Jak rodzicielski afekt chciał. Ale iż kogo pasja tak ognista Chwyci, na zdrowiu rzadko ten korzysta, Więc Jobs sięgając, gdzie miał bat, Nagle się zachwiał, na ziem padł. Dawno on miewał podagrę w kolanie Od tłustych potraw i żółci ulanie. Urząd radziecki, zbytek snu Tę dyspozycję dały mu. Teraz więc wszystko tak się w nim wzburzyło, Że szlag go trafił z piorunową siłą. Na ustach piana, oczy w słup I do wieczora już był trup. Wrzask powstał w domu i lamenty, zaczem Ryknął Hieronim też ogromnym płaczem, Bo chociaż tępy, pojął on, Że sam przyśpieszył ojcu zgon. Tu mógłbym zażyć dość szeroko pióra, Ale że wszelka materia ponura Mierzi nam księgi, tudzież płacz — Więc wieczny pokój dać mu racz! Rozdział dwudziesty drugi *jako Hieronim o włos, że instruktorem młodego barona nie został.* Choć dni czternaście przeszło już od chwili, Jak Jobsa krewni do grobu złożyli, Biadała jeszcze wdowa wciąż: «Ach, mój nieboszczyk drogi mąż! » Hieronim za to na matczynym wikcie Prędko wydobrzał po onym konflikcie I rad był całe życie swe U jej fartucha trzymać się, Gdyby miał tylko pewność pożądaną, Że w żłobie swoim znajdzie zawsze siano; Gdy jednak matka stara już I co dzień słabsza, to więc cóż? Rzeczy fatalną wprost przybrały postać! Znikła nadzieja, by plebanem zostać, Kazanie swe coś razy sześć Prawił, lecz to nie daje jeść. Dewotki wprawdzie były mu łaskawe, Na likier proszą, na babkę, na kawę, Nowości wszakże i te chcą. Nie ma — to dają kawę złą. Nieraz wysoki umysł, wielkie serce Szukały szczęścia swojego w belferce, Więc i Hieronim myśl tę miał, Gdy z betów dnia któregoś wstał. Nie była mu w tym fortuna przeciwną, Przez kombinację albowiem dość dziwną, Jak rzuca kitę lis pod nos, Szczęście to pomknął mu sam los. Była to bowiem akurat ta pora, Gdy baron pewien szukał instruktora Za czątych na rok sześć i pół I wikt na drugi z służbą stół. Instruktor miał mieć piękne obyczaje, Znać pięć języków tudzież obce kraje, Toż filozofię, kunszty i Mocnym być w geografii. Poetą miał być także i fizykiem, Toż historykiem i matematykiem, Taniec, muzykę też znać miał I et cetera — co by chciał. Także i to mu przeszkadzać nie miało, Gdyby rysować umiał, choćby mało, I na rapiry rąbał się, Bo za cóż brałby myto swe? Zaczem Wielmożność jego kazać raczył, By Jobs się stawił; a gdy go obaczył, Zapytał, czy za czątych sześć, Gmach tej instrukcji może wznieść? Odrzekł Hieronim: «Najłaskawszy panie, Być instruktorem — ciężkie to zadanie! I osiem czątych, według mnie, Mało jest za nauki te. By wszakże wstęp mieć do dalszego względu, Tak mozolnego chwycę się urzędu I z godnym synem zaraz chcę Instrukcję całą zacząć tę.» Tak więc pomyślnie i prawie w dwa słowa Stanęła z Jobsem barona umowa I tylko o to jeszcze szło, Czy też instruktor umie co Z nauk tych, w które za osiem dukatów Latorośl młodą wielkich antenatów Miał wtajemniczać, aby czas, A także pieniądz nie szły w las. Wszakże drobnostka ta, jak to niektóre Drobnostki czynią, urosła wnet w górę, Za którą lis ów kitę skrył, Choć jej tak blisko Jobs nasz był. Koniunktur bowiem arcydziwnych zbiegiem Przeróżnych pytań zaskoczon szeregiem, Hieronim tak pomieszał się, Że ani «be» wprost, ani «me». W pokoju tedy został odpuszczony I powracając na próg swój rodzony, Życzył, ażeby porwał kat Barona, wiedzę, cały świat. Zaś ich Wielmożność szukali usilnie Wzdłuż, wszerz i w poprzek, upatrując pilnie, Jeśliby na warunki te Instruktor jaki znalazł się. Czy jednak do tej godziny i pory Pedagog jaki objawił się skory Za osiem czątych i za wikt Na drugim stole — nie wie nikt! Rozdział dwudziesty trzeci *jako Hieronim pewnego starego pana, który miał pokojową z dźwięcznym imieniem amalia, skrybentem został i jako się na urzędzie tym chwalebnie aż do następnego rozdziału sprawował.* Wśród kondycyi wszelkich na tej ziemi, Pomiędzy, owszem, stanami wszystkiemi Jest bez wątpienia wdowi stan Jako najcięższy dobrze znan. Tam, gdzie niewieście braknie męża głowy Trudno jest w domu o statek jakowy I niech haruje, jako chce, Ciężko jej idzie, nawet źle. Dochodów nie ma, wydatki wciąż rosną, Być wdową — też jest niewieście żałosno, Więc dom się każdy zmienia bez Męża w dolinę gorzkich łez. Doznała tego i pani Jobsowa, Po senatorze Jobsie smętna wdowa, Której już w pierwszych parę lat Przybyło zmarszczek, trosk i łat. Że się Hieronim przyczynił do tego, To nic w tym nie ma, zaprawdę, dziwnego; Ciężka to sprawa, gdy z rąk bab Pieczeni patrzy taki drab. Toteż choć nasza utrapiona wdowa Kawą i plackiem żyć była gotowa, Musiała mięsa mieć na stół Funtów ze sześć lub pięć i pół. Lecz jak fortecę zbyt wielka załoga Ogłodzi, tak też i ona, nieboga, Dodała nieraz kości, żył, Byle gagatek syty był. Dopieroż gdy się porcje przykurczyły I biedę w domu poczuł synek miły, Oglądać pilnie zaczął się, By tłuściej mógł opływać gdzie. A iż to zwykle głupcy i pijani Są przez Opatrzność jakoby wybrani, Znalazł się stary szlachcic gdzieś, Co go do siebie wziął na wieś. Pan ten żył sobie w kawalerskim stanie (Do ciszy w domu miał upodobanie), Tak samo trawiąc rentę swą Jak insi, co posiedli ją. Brał ongi udział w siedmioletniej wojnie, Lecz że z młodości żyć lubił spokojnie, Więc w garnizonie tylko był, Podając zawsze wrogom tył. Jako miłośnik cichego spokoju, Wnet z wojennego otarł czoło znoju, Lecz za zasługi dzielne tak Brał pensję i miał Legii znak. Przyjemnie było słuchać, kiedy prawił, Gdzie, kiedy, w jakim zwycięstwie się wsławił I w rejteradzie jak o włos, Że go w niewolę nie dał los. A iż bezkarnie nikt z Marsem nie żyje, Próbował czasem, jak mu fuzja bije Czy do szaraka, czyli znów Do wołokitów, luźnych psów. Tak burgund stary, jak i polowanie Cieszyły pana w bezżenności stanie, Miał pokojową przy tym, co Także cieszyła nieraz go. Tak szczędząc mądrze sił ułomnych ciała, Nie dbał, choćby się ziemia gdzie zarwała, Dwom wiernym sługom, jakie miał, Dawno kłopoty wszystkie zdał. Jednym w tej parze był fenomen prawy, Rządca, pańskiego grosza nieciekawy, A drugim sługą zwykł tam być Skrybent, co lekko mógł też żyć. Rządca skrybentów odmieniał bez miary, By znaleźć sobie socjusza do pary, Co by z nim służby dzieląc los, Nie wszędzie przecież wtykał nos. Już był się znalazł nawet i takowy, Lecz oto zawód i ambaras nowy, Bo coś po roku, choć był zdrów, Poszedł ad patres skrybent ów. Tu rządca, z domem Jobsów dawno znany (Kto wie, czy nawet nie był pokumany), Na Hieronima zwrócił wzrok, Biorąc go tak, jak był — en bloc. Czuł on, iż godnym drab będzie ich grona, Rekomendował go więc in persona Wpierw pokojowej, potem wnet Panu, a to od «a» do «zet». Z dźwięcznym Amalii pokojowa mianem Zalecić Jobsa przyrzekła przed panem, Gdyż się zdolniejszym, niż ów wprzód, Zdał jej na pierwszy oka rzut. Jedno spojrzenie, wiadomo, pozwala Objąć zalety takiego drągala, Co nic nie robił, tylko tył, Gdy antecessor cherlak był. Tak więc gdy wdała się w to pokojowa, Wdzięcznymi gesty poparłszy swe słowa, Rzecz oczywista, iż pan, rad Umizgom takim, dał swe fiat. A iżby wszystko było jak należy, Do swej go raczył dopuścić wieczerzy I ocierając z wąsów sos Tak najłaskawiej zabrał głos: «Ten obowiązek u mnie jest skrybenta: Na czeladź baczyć, na konie, bydlęta, I wszystko pisać jak i co: Dochód i rozchód z sumą swą. Jeżeli Waszmość mnie ukontentujesz, Gdy poznam, że swą powinność sprawujesz, Czterdzieści bitych na rok wam Dobrych talarów w srebrze dam. Jeślić te punkty zdają się przystojne, Możesz Waść u mnie życie mieć spokojne, A i to wiedzą sługi me, Że akcydensik trafia się. Z góry wszelako ostrzegam Waszmości: Żadnych konszachtów i poufałości Z mą pokojową nie masz mieć, Jeśli tu zostać będziesz chcieć. Twój antecessor (racz mu tam dać, Panie, Światłość wieczystą i odpoczywanie! ) Lubił umizgi, żarty, i Więcej wiadomym jest coś mi. Lecz że to trzmiel był i cherlak w tym względzie, Machnąłem ręką: niech tam już i będzie! — Przez szpary patrząc na to, co Z mą pokojową łączy go. Dziewczę to, nader przebiegłe i żywe, Jest aż do zbytku przy tym pożądliwe I, jak miarkuję, może chcieć I z Waścią jakieś szepty mieć. Pięć lat coś temu, jeśli pamięć służy, W jednej ją z moich spotkałem podróży; Tak mnie żywością wzięła swą, Żem pokojową zrobił ją. Więcej w tej kwestii, tak mi się więc zdaje, Mówić mi prawie że nie pozostaje. Rozumiesz Waszmość, czego chcę: Zgoda? — To zgoda. Nie? — To nie!» Jako but głupi byłby nasz Hieronim, Nic się spodziewać nie można by po nim, Gdyby warunków pańskich tych Nie przyjął, dobrych jak i złych. Więc postąpiwszy na urząd skrybenta, Bacząc na konie, na czeladź, bydlęta, I pisząc, co pisanym być Miało, w tym domu począł żyć. Przed wszystkim regestr uformował długi I wciągał w niego czeladzi zasługi, Także co przyniósł pański łów Albo co ukradł ten czy ów. Toż i pachciarskie wpisywał udoje, I co adwokat wziął za trudy swoje, I co pan sędzia ekstra brał, Gdy wyrok w sprawie dawać miał. Toż myto krawca, cnotliwej Amalii, Gdy przyszło suknie rozszerzać jej w talii, Albo gdy która z dworskich krów Cielę wydała na świat znów. Toż i felczera, gdy puszczał od mdłości Krew pokojowej lub czasu słabości Ratował; także ile kur Jaj zniosło — pisał tam, jak mur. Niemniej gdy przyszło responsować listy, Do których pan sam miał wstręt oczywisty, Skrybent załatwiał prędko tak, Jakby responsów miał gdzie sak. Dla osób słabych w stylu i koncepcie Jest zacna księga: przy jej więc recepcie Tak pisał listy Hieronim, Że nikt w paragon nie szedł z nim. Wszak od tej pracy dość czasu zbywało, By jadł, pił, ile strzymać mogło ciało. A że na miękkich betach spał, Całe tak życie żyć by chciał. Rozdział dwudziesty czwarty *jako na sekretarstwie tym Hieronim ciekawych doświadczał przypadków i jak wypędzony precz został.* Mój czytelniku! Te nasze praszczury Nie były głupcy, jak myśli niektóry. Z ich przypowieści, owszem, słów Rozum wyziera, i to zdrów. Wiele zbawiennych rad też spotkać można W owych przysłowiach dawnych, prosto z rożna, Co jeszcze teraz świecą się, Jakby kto złotem powlókł je. Toż gdybyć przyszło w obcym jakim kraju Badać mądrości ojców i zwyczaju, O przypowieści pytaj wprost, Bo to przez wieki — pewny most. «Póty dzban wodę nosi — mówią starzy — Aż mu się ucho urwać komu zdarzy. » A także mówią: «Nie chwal dnia, Aż się za górę słońce ma.» Lustr tej mądrości dawnej okazale Sprezentowany będzie w tym rozdziale I to mi tylko przykro, że Na Hieronimie skrupi się. Jak w niebie żył on coś więcej pół roku Na dobrej gracji, na tłustym obroku, A spał jak gdyby wprost za dwóch, Po szyję tonąc w ciepły puch. Tak to opływał jako pączek w maśle, Aż się na biedę swoją wreszcie zaśle- Pił w pannie, której, jako jest Wyżej, dał dźwięczne imię chrzest. Z tej spojrzeń, wzdychań tudzież przypadłości, Które mieć zwykły niewiasty w miłości, Poznał, jako ta panna mu Sprzyjać zaczęła też co tchu. Rzecz dziwna! Z bliska kiedy patrzył na nią, Zdawało mu się, że już gdzieś tę panią Widział był kiedyś; ale gdzie, Tego domyślić nie mógł się. Tak się sam z sobą bijąc w niepewności, Szybkie postępy czynił w znajomości, Szło bowiem o to, żeby się, Czy znał, upewnić — czy też nie. Tak grunt badając ten, pewnego rana, Wbrew zaleceniom i warunkom pana, Oświadczył afekt pannie tej, Jako mu życie nic bez niej. A na toż panna wyznała, że ona Tymże afektem jest właśnie ruszona I że to łatwo jest jak nic, Bo pan jest stary, głupi fryc. Poczęli tedy mile gruchać sobie, W tym ostrożności wszelako sposobie, Który by zawsze ustrzegł ich Od oczu i od uszu złych. Amalii nawet panna nosząc miano, Zdała się wcale w tym rutynowaną I sprytu miała dość i sił, Aby pan także kontent był. Szły więc krawaty, mankiety, żaboty, Chustki, szaliki, zapinki, forboty — Ledwo pomyślał sobie co, Wszystko miał skrybent z panną tą. Raz w sekretarskim kiedy się urzędzie Na dłuższej u niej zatrzymał gawędzie, Zegarek piękny z skrytki gdzieś Wyjęła panna, mówiąc: «Weź!» Wdzięcznie z rąk panny wziął skrybent dar miły, Alić, spojrzawszy, zakrzyknie co siły: «Do diabla! Wszakci to ten sam! Toż ten zegarek dobrze znam.» Spuściła panna oczęta na chwilę, Zaś do skrybenta rozśmiała się mile, Rzekąc, iż student, co zna go, Zegarkiem tym obdarzył ją. Na to Hieronim, zdumiony wykrętem: «Do licha! Ja to byłem tym studentem! Jechałem właśnie z panną i Zegarek ten skradziono mi!» Puściła panna tę uwagę płazem, Rzekąc: «A, to my już jeździli razem! » — I bardzo mile jęli wraz Wspominać ów dawniejszy czas. Ileż to było śmiechu, wesołości, Gdy im tak gwiazda zabłysła młodości I ów dyliżans, który był Pierwszą areną panny sił. Teraz oboje już się nie dziwili Sympatii, którą od ujrzenia chwili Poczuli nic nie wiedząc, że Od lat tak dawnych znają się. Wielce ich owo zbliżyło odkrycie, Wręcz przeznaczone widzieli w nim życie I mniej się teraz strzegli już, Pędząc dni z sobą pełne róż. Szła panna w ogród albo do piwnicy, Wciąż skrybent jej się pilnował spódnicy, Czy to poranek, czy też noc — Taka przeznaczeń bywa moc. Także i ona, gdy miał co rachować Lub zapisywać, szła mu asystować, Tak że ją ciągle w pobok miał, Czyli to siedział, czy też stał. Tak żyjąc z miłym w przyjaznym zbliżeniu, Nie zapomniała panna o jedzeniu: Nerki, wątróbki, wszystko to Na stronę dla skrybenta szło. Nie wiedzieć także jak i której pory Maślacza ważne znikały gąsiory, A burgund z miejsca, w którym stał, Tak szedł, jak gdyby nogi miał. Dni te rozkoszy płynące potokiem Pod pańskim przez pół otworzonym okiem Złą stronę miały jedną tę, Że całe mógł otworzyć je. Były już znaki na niebie i ziemi Ostrzegające grzmoty dalekiemi I już się stary chmurzył pan, Lecz wodę jeszcze nosił dzban. Aż raz (wiecznego na świecie nic nie ma! ) Wezwał pan przed się nagle Hieronima I rzekł mu gniewnie: «Cóż to waść Po cudzych miedzach chodzisz kraść? » Grzmotnął się w piersi Hieronim kułakiem, Jako o niczym myśli nie miał takiem I jako woli iść stąd precz, Niż z panną ową mieć tę rzecz. Zaraz więc słońce wybłysło zza chmury, Pan się rozmarszczył (był miękkiej natury) I rzekł: «A toś mi wybił ćwiek! Jak tak, to siedź tu choćby wiek. » A że niesłusznie sekretarza sfukał, Szedł do komody i spinki w niej szukał Albo breloka, albo co, Lecz była, jakby wymiótł ją. Zmienił od tego ranka skrybent życie, W cieniu smakując rozkoszy i skrycie, A w dzień regestry trzymał tak, Że i w makówkach liczył mak. Przecież w niewiele dni od owej pory Pan, czy z trafunku, czy też że był chory — Dość że zupełnie nie mógł spać I postanowił w nocy wstać. Może rumianku mógł zapotrzebować, A sam nie wiedział, jak by go zgotować, Może z lawendy kropli chciał — Dość że niepokój jakiś miał. I tak wędrując po domu jak Marek I świecy niosąc przed sobą ogarek, Aż do komnatki zaszedł tam, Gdzie pannę myślał zastać sam. Aliści nagle straszny krzyk wybucha. Puścił pan świecę, a podniósł cybucha: «Fur batalionów, beczek sto Milionów diabłów! A to co?!» Skąd wrzask ten powstał, o co, nie wiem zgoła, Bo świeca zgasła, noc była jak smoła. Szloch słychać panny, prośby, lecz Skrybent przed świtem musiał precz. O mały figiel, że i pannę samę Los za otwartą nie wyrzucił bramę, Lecz się zaklęła panu, że Nic nie wie co, jak albo gdzie! Wszakże kandydat z tej alternatywy Z kilkorgiem guzów uszedł ledwo żywy, Choć się na święty klęła chrzest Panna, że też niewinny jest. Rozdział dwudziesty piąty *jako Hieronim u pewnej pobożnej damy, która tercjarką będąc grzesznym ku niemu zapłonęła afektem, kondycję wziął i jak damę tę wraz z kondycją porzucił.* Szczęście to jeszcze, że nim zrejterował Hieronim, dary panny w tłumok schował, Gdyż w oną pierwszą chwilę złą One żywiły właśnie go. Gdy wszakże przejadł wszystkie upominki, Koszule, chustki, mankiety i spinki, Musiał chcąc nie chcąc, aby żyć, Znów na kondycji jakiejś być. Mieszkała wtedy w ustronnym zamczysku Dama, o której nic nie wiem nazwisku I tegom tylko świadom, że Pisała tercyjarką się. Dama nie była już w swym pierwszym maju, Lecz pobożnego nader obyczaju, Pacierze trzepiąc cały dzień, Czy przez próg szła, czy też przez sień. Służebne także miała koło siebie, Z którymi wiodąc rozmowy o niebie, Gdy się zachrypłą czuła być, Ratafię wówczas zwykła pić. Grzech, by najmniejszy, mając w obrzydzeniu, Śpiewała psalmy przed i po jedzeniu, Także po kawie zaraz szła Psalm jeden śpiewać lub też dwa. Tak więc ten zamek brzęczał od pacierzy, Czy przed śniadaniem, czy też po wieczerzy, Czy w nocy, czy też we dnia pół, Jak wiosną brzęczy ul od pszczół. Wraz z panią wiodąc życie tak chwalebne, Na wiór tam wyschły niewiasty służebne, Gdyż wszelkie winy karcił wprost Suchy albo też z wodą post. Na zamku wszakże od dłuższego czasu W niewieścim chórze brakowało basu, Co było przykre damie tej Na drodze pobożności jej. Do zbawiennego wprawdzie dążąc celu Prezentowało się tam basów wielu, Lecz trafić żaden nie mógł tak, Żeby to damie poszło w smak. Jeden za stary, drugi był zbyt młody, Ten ciężki, gruby, ów cienkiej urody, To ślepy, głuchy, to znów zyz, To kuternoga albo łys. Aż się Hieronim odważył nareszcie Do usług stawić pobożnej niewieście. Ta, gdy spojrzała tylko raz, Rzekła: «W sam raz to dla mnie bas! » Nie był za stary bowiem ni za młody, Ni nazbyt gruby, ni cienkiej urody, Ni ślepy, głuchy, ani zyz, Ni kuternoga, ani łys. Toż szaty jego, duchowne w połowie, Tudzież okrągła peruka na głowie Tak przemówiły za nim, że Na zamku zaraz został się. Jak najpomyślniej poszła śpiewów próba: Spośród dyszkantów wyszła nuta gruba, Jak gdy rechcącym żabom wtór Poda na zmianę z płotu kur. Cóż mówić, kiedy po śpiewaniu w chwilę Hieronim z księgi odczytał postyllę Ku zbudowaniu wiernych dusz, Że lepiej pastor nie mógł już. A co najbardziej zachwyciło panią, To statek spojrzeń podnoszonych na nią I ta powaga, która tu Tak pasowała pięknie mu. Co dzień też duch jej gorętszy się stawał. «Bratem» nazwawszy go chciała, by dawał Rady, nauki ciągle jej, Czy w tej okazji, czy też w tej. Tak duchownego łakoma obroku, Ciągle go dama trzymała przy boku, Szukając nauk tudzież rad, Które, jak umiał, dawał «brat». A iż się często w świeckie jakie rzeczy Plątał, więc dama miała to na pieczy, Aby bez świadków być z nim i Zamykać dobrze wszystkie drzwi. Nie chciała bowiem powagi ujmować Temu, co w chórze miał przecież basować, A gdy zawinił, jego post Na innych dama kładła wprost. Tak zadość działo się sprawiedliwości, A «brat» Hieronim gdzieś na osobności Choćby i w piątek pieczeń miał, Wina, likiery i co chciał. Opływał tedy w tym cnotliwym domu, Jak mało w świecie udaje się komu, We wszelkie dobro jego duch I znowu jadł i pił za dwóch. To tylko mierził sobie, że od damy Na krok iść nie mógł i nigdy być samy. Tak go ta dobra dusza już Opanowała, że ni rusz! Kiedy czytania zajmuje go praca, Dama jest przy nim i kartki przewraca, I do ramienia tuli się, Już na kanapie, już też gdzie. To znów śpiewania uniesiona żarem W ramiona całym pada mu ciężarem, Takim dyszkantem piszcząc, że Boże wszechmocny zmiłuj się! Długi czas ślepy byl Hieronim na to, Z ową przejrzałą świątkując Hekatą. Wreszcie miarkować począł sam, Co myśli ta najlepsza z dam. A tak przeraził się odkryciem owem, Że głos utracił na chwilę wraz z słowem I tak skamieniał jako głaz Wobec tej damy jakiś czas. W oczach mu bowiem stanęły jak żywe Z piękną Amalią chwile zbyt szczęśliwe, Każdy nadobny, pulchny wdzięk, Gdy dama była jako sęk. Powinien wprawdzie patrzeć był przez szpary Na owe wieku konieczne przywary I tej historii nie brać wszak Z podeszłą damą ściśle tak. To nakazywał bratni obowiązek Tudzież duchowy jego z damą związek. Cóż żółte zęby albo płeć Wspólnego z duchem mogą mieć? Nie mogąc wszakże przezwyciężyć wstrętu, Uciekł Hieronim pewnego momentu I znów na zamku śpiewa dwór — Ale bez basu — psalmów chór. Rozdział dwudziesty szósty *jako Hieronim jeden fortunny i jeden niefortunny przypadek miał i jak raz w życiu coś dobrego zrobił.* A że na drodze do miłego nieba Mało mamony lub wcale nie trzeba, Ulżył Hieronim damie tej, Co mógł, unosząc w torbie swej. Za to albowiem, że śpiewywał w chórze, Że damę trzeźwił w zbyt rzewnej lekturze, Gdy mu w ramiona chciała paść, Musiał być płatny, nie mógł kraść! Tak z pełnym trzosem, nie bojąc się głodu Wędrował luzem od grodu do grodu, W której wędrówce poznał też Niejedną karczmę wzdłuż i wszerz. Gdzie kompanija za kuflem na ławie, A gospodyni nie wstrętna zabawie, Gdzie na kominie suche drwa, Brał wypocznienie dzień lub dwa. Raz się zdarzyło, że przed nocą samą Znów przed gościnną taką stanął bramą, A widząc, że stateczny gmach, Przestąpił próg i wszedł pod dach. Najpierwsza w Szwabii gospoda to była: Małoś tam dostał, choć chcieć mogłeś siła, A zaś gospodarz, prawy mąż, Podwójną kredą pisał wciąż. Zastał Hieronim podróżnych w gospodzie, Co tam przybyli o słońca zachodzie, A z oczu im patrzyło to, Że kupcy i przejezdni są. Jeden z nich nawet znajomym się zdawał, Ale że plastra na gębie miał kawał, Tak to zmieniało rysy, że Hieronim w zdaniu wahał się. Kupcy, światowi ludzie, wnet życzliwie Proszą, by zasiadł przy winie, przy piwie, Które im w kufle karczmarz lał, Co za szynkwasem z butlą stał. Kiedyż, jeżeli nie przy winie gadać? Jął różne sztuczki ten z plastrem powiadać, Z których Hieronim tak się śmiał, Że się za oba boki brał. Więc rozweselon nie taił tak samo, Co mu na zamku zdarzyło się z damą, Rozpowiadając wszystko to, Czego tam zażył, jak i co. Kupcy nawzajem szczerze się uśmiali I też od śmiechu za boki się brali, Zwłaszcza gdy zaczął prawić, jak Napchał dukatów pełny sak. Wesoło czas im przeszedł do wieczora, Iż kiedy spania zbliżyła się pora, Chrapnął Hieronim nasz jak miech — Tak wino zmogło go i śmiech. Zaledwie jednak chrapnął, gdy panowie Kupcy zaczęli macać mu wezgłowie I spod poduszki mieszek ten Zabrali; tak miał mocny sen. Zbudził się rano z wesołym obliczem Nie myśląc, Boże uchowaj, o niczem, Lecz kiedy sięgnął po swój trzos, Na głowie mu się podniósł włos. Z początku szkodzie swej nie wierzył prawie, Myśląc, że kupcy owi ku zabawie Tę wyrządzili psotę mu, I pytać o nich szedł co tchu. Ale gospodarz machnął tylko ręką: Kupcy? Ci jeszcze przed słońca jutrzenką Poszli cichutko, żeby mu Nie spłoszyć porannego snu. Ryknął lamentem okrutnym Hieronim, Jęcząc i krzycząc, że teraz już po nim, I począł garścią włosy rwać Jak pietruszczaną z grzędy nać. Aż się gospodarz ulitował tego Jęku a krzyku, a płaczu rzewnego I tylko surdut zabrał mu Za ekspens jadła, picia, snu. Bezpłatną nawet radę dodał przy tem, By dłuższym tu się nie przykrzył pobytem, Gdyż w karczmie nie ma miejsca dość, By go zawalał goły gość. Z przypadku tego miejmy tę naukę, Że los jak magik nieraz wytnie sztukę. Tu masz, tu nie masz! Tak to czas Doczesne dobra zmienia wraz. Wczoraj był jeszcze gościem pożądanym W gospodzie owej i wielmożnym panem, A dzisiaj za próg musiał wnet, Bez tynfa, nagi mając grzbiet. W pierwszej więc chwili chciał już kości rzucić I na złość losom do damy się wrócić, Gdzież bowiem miał się w biedzie tej Puścić i w tej nagości swej? Gdy przecież wspomniał całą jej postawę, Kościste łokcie i oczy kaprawe, Tak nagły w sobie uczuł dreszcz, Że ruszył w pole, choć był deszcz. Już tak dni kilka błąkał się na ślepo, Śpiąc w rowach, żyjąc wygrzebaną rzepą, Nie wiedząc, co to chleb, co dach, Zmizerowany, że aż strach! Ale jak zwykle na tym świecie bywa, Że bieda sama łeb sobie urywa, Tak i bohater smętny nasz Przyjazną losu ujrzał twarz. Na dzień coś czwarty, w przedwieczornej porze, W blisko nad drogą czerniącym się borze Krzyki posłyszał, jakby kto Na pomoc właśnie wołał go. Nie myśląc wiele skoczył więc w gęstwinę, Złamawszy gibki dębczak czy grabinę, I biegł co siły tam aż, gdzie Straszny mu prospekt zjawił się. Czwórka się koni rwała u karocy, Furman na ziemi bez ducha, bez mocy, W karecie pani mdleje i Krzycząc ratunku — leje łzy. Tuż u powozu pan walczy na pięście Z dwoma zbójami, ale na nieszczęście Z daleka to już było znać, Że rady sobie nie mógł dać. Biegnąc, Hieronim po oznakach różnych Poznał od razu swych kupców podróżnych. Jakże nie wzniesie kij by cep, Jakże nie lunie ich przez łeb! «Złodzieje! — wrzaśnie — gdzie moje talary?!» Padł zaraz jeden puściwszy z ust pary, A drugi widząc, iż jest źle, Jakby wiatr poniósł — puścił się. Chciał go Hieronim zaraz z kijem ścigać, Lecz łotr się tylko cieniem zdawał migać Między drzewami, które go Prędko zakryły gęstwą swą. Trudne, zaprawdę, są do opisania Łzy młodej pani i podziękowania Pana, co w pięknej szubie stał I jeszcze się na nogach chwiał. Oboje państwo, dzięk czyniąc mu rzewnie, Uściskaliby Hieronima pewnie, Ale bohater mężny nasz, Dni cztery miał nie mytą twarz. Już do zachodu mieć się chciało słońca, A jeszcze dziękom tym nie było końca, Gdyż wdzięcznym sercem państwo to Za zbawiciela miało go. I nie pytając, co jest przykład rzadki, O brak surduta i insze przydatki, Proszą, by z nimi jechać chciał, A w domu ich nagrodę brał. Hieronim nie był w ciemię pałką bity, Więc się skłoniwszy za takie zaszczyty, Obu rękami chwycił los, Co go znów kitą machnął w nos. Nie tracąc tedy zbyt drogiego czasu, Zdjął odzież zbója, co leżał wśród lasu. Ta pokazała się być wprost Na tuszę jego tudzież wzrost. Lecz kto wypowie radość jego wielką, Gdy razem z westą czy też kamizelką Znalazł i cały mieszek swój, Jak spod poduszki wziął go zbój. Więc spojrzy bliżej, plaster odpadł z twarzy Rabusia. Czy śni, czy też tylko marzy? Wszak mu nie obce rysy te… «Ach — krzyknie — łotrze! Znam ja cię! Tyś to ów pan jest, co w wielkiej peruce Talary moje wziął sztuka po sztuce, Gdym w Akademię wstąpić miał I w karty z tobą, bratku, grał! Więc my się z sobą teraz skwitowali!» Tu siadł na kozioł, gdyż państwo czekali, I ważąc w głowie myśli te, Jechał tak milę czy też dwie. Zanim ten rozdział do kresu dobieży, Mój czytelniku, wiedzieć ci należy, Iż tylko jednym czynem tym Mógł się pochwalić Hieronim. Rozdział dwudziesty siódmy *jako Hieronim do baraniej woli przybył i jak nauczycielem w szkole tamtejszej został.* Pan w pięknej delii oraz młoda pani Bardzo do siebie byli przywiązani, Przed rokiem bowiem ledwo lub Mniej nieco — wzięli z sobą ślub. Pan był dziedzicem licznych posiadłości Cum krzakis, boris i czynszowych włości, Ale swój pański trzymał dwór W Baraniej Woli do tych pór. By mu się żona w domu nie nudziła, W sąsiedztwie wizyt musiał składać siła, Jeżdżąc to blisko, to znów w dal, Chociaż mu koni było żal. I dziś, gdy w boru mieli tę przygodę, Z balu wracało to małżeństwo młode, Kiedy z gęstwiny nagle zbój, Cugle chwyciwszy, krzyknął: «Stój!» Zaraz furmana cisnęli o piasek, Zaczem podniosła pani srogi wrzasek, Zwłaszcza że z zbójów jeden tuż Z szyi jej łańcuch ściągał już. Krzyczy więc pani, co ma gardła: «Rety!» Pan skoczył wtedy ze stopni karety Broniąc się zbójom, co miał sił, Lecz bez pomocy padłby był. Taką powieścią skracając swą drogę, Tulił pan drżącą dotychczas niebogę, A zaś Hieronim tak był rad, Jakby narodził się na świat. I on powiadał też państwu nawzajem, Jakowym kształtem albo obyczajem Dotąd na bożym świecie żył I jak mu los przeciwny był. Tak z górki prędko, a w piasku powoli, Aż do Baraniej dobili się Woli, W który Hieronim wpadłszy kraj Myślał, że mu się otwarł raj. Odzież, honory i traktament wszelki, Tytuń, wędliny i wina butelki, Co tylko wypić mógł i zjeść — Miał więcej, niż podobna znieść. Tak spoczywając przez tygodni parę, Mile wdzięczności przyjmował ofiarę, A zaś na przyszłość przyrzekł pan Przystojny mu obmyślić stan. Traf zdarzył właśnie, że w tamtejszej szkole Zmarł nauczyciel po długim mozole; Tej kolatorstwo że pan miał, Mógł dać prezentę, komu chciał. W pierwszej uczono abecadła klasie, Sylabizować z wolna w drugiej zasię, A ten, kto umiał czytać druk, Wychodził z niej jak biały kruk. Wszelką sposobność zaś do głębszej wiedzy Rozumnie z swojej oddalił pan miedzy, Bo chłop uczony — każdy wie — Hardy i krnąbrny robi się. Kalendarz nawet jeśli czytać umie I swój katechizm mały gdy rozumie, Tą chamską, twardą głową swą Już myśli, że jest Bóg wie co. Od tych mądralów uchowaj nas, Boże! Wnet się na pańskie spóźnia, krzywo orze, A z dziesięciną, z czynszem, to Zaraz zatargi jakieś są. Miał nauczyciel, prócz kilku talerów, Brać mytem masło, jaj kopę i serów, Kur, kaczek, gęsi także w bród, Stancję, paliwo, grzyby, miód. Toż na rok nowy, gdy szedł gratulować, Zwykł go pan także czymś niczymś darować, I na obiedzie zostać się Mógł, jeśli miejsce było gdzie. Tak zaszczycony pańskim zaufaniem, Z krząkaniem chłopów i w głowę drapaniem, Objął Hieronim urząd ów, W Baraniej Woli siadłszy znów. Z początku wprawdzie godność ta nie tyle Cieszyła mistrza i nudów miał chwile, Kiedy w zakute głowy te Wkładać mu przyszło A B C. Gdy jednak rano czyli też wieczorem Miał swą wygodę i korzyść ze dworem, Gdy mógł tam smaczno jeść i pić, Wnet postanowił belfrem być. Owszem, gdyby tak nadal zostać miało, Zamknąć karierę na tym chciał już całą, Baraniej Woli żywot swój Dając i zacnej pracy znój. Lecz że to umysł nad miarę był czynny, Przedsięwziął szkole kierunek dać inny, Gdyż wiele starych błędów tam W naukowości znalazł sam. Zaczął z chłopami wnet deliberować, Jak szkołę ową trzeba zreformować. Nie wyszło jednak dobro stąd, Tak reform zgubny bywa prąd. Rozdział dwudziesty ósmy *jako Hieronim, autorem się stawszy, nowe abecadło wydał i jak za to przez baraniowolskich chłopów przed dziedzicem oskarżony został.* Już w pierwszych czasach swojego urzędu Spostrzegł Hieronim z niejednego względu, Iż abecadło stare to Zbyt ciężko dzieciom w głowę szło. Tu brakowało przecinka, tu kropki… Kto cierpiał na tym, jak nie biedne chłopki? Toż z numeracji błędnej kart Był elementarz diabła wart. Jak zaczął myśleć i skrobać się w głowę, Tak na wydanie odważył się nowe, Która edycja, zbywszy śniedź Błędów, ten tytuł miała mieć: «Nowe, nie znane dotąd Abecadło I powiększone, jak z potrzeb wypadło, Które autor puszcza w świat, Jobs Hier. Św. Teol. Kandydat.» Na pierwszej stronie, zaraz na początku, Do liter w dawnym stojących porządku Dodał autor: ef-ef-te, Tudzież es-ce-ha i es-pe. Lecz na ostatniej z stron w elementarzu, Tam gdzie był kogut w starym egzemplarzu, Ostrogi odjąć z nóg mu dał, By też reformę jakąś miał. Chcąc zaś umilić dzieciom wiedzy kraje, Tuż przy kogucie dał uczynić jaje W gnieździe, co tak bieliło się, Jakby kur świeżo zniósł był je. Wieść o reformie kiedy się rozniosła, Wnet się znaleźli zoile z rzemiosła. Ci rzekli: «Starych rzeczy się Trzymać! Bo nowe — czort je wie!» Lecz mędrsi chłopi jęli głową kiwać, Okładkę z tyłu, z przodu opatrywać, Tylko czekając, aż z nich gdzie Pokaże swoje rogi — złe. Jako więc w lecie, w upalny dzień żniwa, Z dala się burza grzmotami odzywa, A błyskawice znaczą dom, Gdzie z prędka upaść może grom, Tak groźny pomruk szerzył się powoli W Baraniej, dotąd tak spokojnej, Woli I słychać było szumy już Nadciągających nad nią burz. Widział na każdym nasz Hieronim kroku, Jako był wszystkim chłopom solą w oku, Na pana wszakże liczył, że W złej chwili za nim ujmie się. Ale nie w ciemię bici malkontenci Wnet zmiarkowali, co się to tu święci, I ze swej strony wnieśli znów Skargę do dworu, w sens tych słów: «Tak jak zebrani, wszyscy czynszownicy Baraniej Woli tudzież zagrodnicy To zażalenie mamy cześć Na pana profesora wnieść. Skarżym się tedy, jako powinności Nie patrząc swojej w różne się nowości Z tutejszej szkoły stratą wdał I że na odwrót wszystko chciał. A tak jak żaden przykładu dobrego, Pomiędzy chłopy we wsi, nie miał z niego, Więc o to także mamy cześć To zażalenie swoje wnieść. A żeby tylko tu, na tym papierze, Wykazać, co jest główniejsze w tej mierze, O tę skarżymy najprzód rzecz, Że w głowach dzieciom mąci precz. Nasz elementarz dawny sam skasował I nowy własną mocą wyformował, Ostrogi, które kur w nim miał, Odjąwszy, choć tak Bóg sam chciał. Przy czym, nieznośnym dla dziecisków kształtem, Ef-ef-te, es-pe, es-te wpisał gwałtem Między litery dawne sam, Które spokojnie stały tam. Choć nikt nie widział z ojca i praojca, Żeby zaś kogut zniósł jaje do kojca, Tak mu podłożył zmyślnie, że Przewraca dzieciom w głowach się. Trudno jest tedy, aby takie sprawy Ze szkolnej były nauczane ławy. Na co podatek dajem i Niedawno kowal okuł drzwi? Przykro, po wtóre, i to nam jest bardzo, Że obyczajem dawnym w szkole gardzą, Co właśnie skarga nasza ta O głowie oślej mówić ma. Od dawna w szkole była ośla głowa, A który z książki nie umiał ni słowa, Temu kładziono zaraz ją I dzieci nam bawiło to. Panu Jobsowi było tego mało I oto co się z oślą głową stało: Kark jej przyprawił, nogi, chwost, Całego osła zrobił wprost. Więc matki o to podniosły żal srogi. Po licha dźwigać kark mają i nogi, Kiedy bez tego w szkole nam Łeb ośli starczył zawsze sam. Po trzecie: Często pan profesor wytnie W gębę którego niesłusznie i zbytnie, Tak że już jeden całkiem zgłuchł, A nic nie słyszy znowuż dwóch. Po czwarte: Jeszcze to tam jest pół biedy Z gospodarskimi dziećmi; ale kiedy Na zagrodnickie trafi, to Dwa razy mocniej wali go. Po piąte: Szuka po kieszeniach dzieci, A niech z nich jabłko czy orzech wyleci, Wnet za łakomstwo karze je, A sam zabierze to i zje. Po szóste: Co tam sądzić sprawy czyje, Ale profesor z Bartkową tak żyje, Jakoby Bartkiem w chacie tam Był, a nie zasię Bartek sam. Po siódme: Często do karczmy zagląda, Jest chłop — to zaraz, by fundował, żąda. W karty też lubi, nocą gra, Od wójta wygrał złotków dwa. Nie wszystko piszem my tutaj przytomni, A tylko co się z grubsza nam przypomni. Gdyby zaś pisać wszystko w rząd, Zbyt ciężki byłby z tego swąd. Niech więc Wielmożny Pan w tę suplikację Wejrzy i nasze wyrozumie racje, Iż w żaden żywy sposób chcieć Nie możem pana Jobsa mieć. Oczekujący łaskawego skutku W wielkiej żałości piszem się i smutku Baraniej Woli… (jako wzwyż), A zaś za podpis kładziem krzyż.» Rozdział dwudziesty dziewiąty *jak skarżący się chłopi od dziedzica rezolucję wzięli i jak obietnicą kuny uciszeni zostali, wszystko w kancelaryjnym stylu pięknie wypisane.* — Poszło dwóch chłopów z co najtęższą głową, Niosąc pisanie ze skargą takową. Tym rezolucję raczył dać Pan, którą zaraz będziem znać: «Przykro się bardzo dowiaduję o tem, Że zamiast orką albo też omłotem Chłopi zajmują piórem się I swoją skargą nudzą mnie. Jakaż bo korzyść ma wyniknąć z tego, Nauczyciela że skarżycie swego, I to tak ciężko, że ja sam Nie wiem, co o tym myśleć mam. A chociaż skarga, podana w ten sposób, Tych, co czcić macie, dotyczy się osób, Przecież na każdy zarzut wasz Ojcowską swą zwracamy twarz. W żadnym wszelako nie widzim powodu Do zaburzenia całego narodu Ani też rzeczy, by w ten kształt Aż taki we wsi robić gwałt. Primo: Dał, prawda, pan Jobs abecadło Nowe dla szkoły, a stare upadło. Ale dość bliżej przyjrzeć się, By uniewinnić nowość tę. Prawda i to jest, że kogut u nogi W elementarzu starym miał ostrogi; W drugiej edycji będę chciał, By znowu swe ostrogi miał. Co się dodanych liter znów dotyka, To je i dawna ma też gramatyka, Tylko je jedno różni — to, Że tam na trzeciej stronie są. Prawda, że kogut jaj nie niesie; ale Kapłon kurczęta wodzi doskonale I jaje pewno będzie znak, Że jest kapłonem w książce ptak. Że — pro secundo — zamiast oślej głowy Wprowadził osła, to znak jest takowy, Że wy i dzieci, cała włość, Jesteście osły w rząd — i dość! Tertio: Że chłopak jeden nic nie słyszy, A dwóch ogłuchło z jego towarzyszy Od bicia w gębę, tego się Nie chwali tutaj ani gdzie. Co zaś na niego skarżycie pro quarto, Aprobowania też mego nie warto. Lepiej by zrobił, gdyby bił Wszystkich zarówno, co ma sił. Jeśli zaś dzieciom kieszenie wytrzęsa Czy to z orzechów, czy z jabłek, czy z mięsa, Czyni — pro quinto — także to Z intencją dobrą, a nie złą. Żołądek dzieci, rozmiękczon zbyt papką, Uszkodzi łatwo czy orzech, czy jabłko, A nauczyciel, jedząc to, Niejedno wam oszczędził zło. Gdzie zaś — pro sexto — mowa jest o owej Historii z Bartkiem i jego Bartkowej, O piciu w szynku, o grze kart, Pan Jobs by za to cięgów wart. Ale jest naszą najłaskawszą wolą, By zmilczeć, bo wam języki posolą, A ten, kto o tym piśnie mi, Do kuny pójdzie na dwa dni. Reszta zażaleń będzie rozpatrzona I sprawiedliwość wszystkim wymierzona, Jak tylko mnie z podróży Bóg Przywiedzie znów na ojców próg. Aż do tej pory rozkazuję srogo Nie atakować o nic i nikogo, Bo nie przepuszczę, jakem pan! W dworze Baraniej Woli dan.» Rozdział trzydziesty *jak się pewnej środy wzburzenie chłopów uczyniło w baraniej woli, jako się tam wielkie i dziwne pokazały znaki i jak hieronim kijem z nauczycielstwa wypędzony został.* Gdy rezolucja doszła do poznania Baraniej Woli, wzniosły się szemrania I głuchy pomruk, jakby gdzie Miś z legowiska ruszył się. Nikomu teraz już nie były tajne Jobsa na dworze łaski nadzwyczajne I to, że w jawny sposób mu Nic nie poradzą chłopy tu. W karczmie się tedy schodzić jęli ciszkiem, Kuflem się albo stukając kieliszkiem I radząc szeptem, jak i co Uczynić, by wysadzić go. Przed wszystkim dzieci do szkoły nie dali. Igrają po wsi i więksi, i mali, Raz wraz kułaków słychać trzask, Płacz, bijatykę, śmiech i wrzask. Ale mądrzejsi z chłopów jęli radzić, Jak by tę sprawę całą przeprowadzić, By kijem sobie zrobić sąd I Jobsa precz wygonić stąd. Tak dzielny wniosek wnet piwem zapito I ręką w rękę z klaskaniem przybito, Termin dla sprawy dając tej, Jak pan w podróży będzie swej. Aż do tej pory, poprzysięgli chłopi, Kto się odezwie, gromada go skropi. Tak się spiskowców rozszedł sąd I tylko z fajek został swąd. Zanim się wszakże to, co wyżej, stało, Widziano w Woli Baraniej niemało Znaków cudownych, jak się snadź Przed katastrofą zwykło dziać. Kiedyś, na przykład, na kościelnej wieży Sowa usiadła, gdy był księżyc świeży, I z całej siły wrzasła tak, Że strach! A to był pierwszy znak. Toż wójt, wracając z karczmy podchmielony, Wyraźnie słyszał o północy dzwony I widział, jak się komin chwiał, Co lat pięćdziesiąt prosto stał. Toż u młynarza ulęgło się cielę, Co miało nogę o jedną za wiele, A psy tak na nów wyły, że Jakby już wojna była gdzie. Baby na bagnach widziały świetliki, Po nocach im się śniły nieboszczyki, A koń ławnika w biały dzień Rozniósł półdrabki, choć był leń. Wszystko to zdało się wprost ukazować, Że los już karty zaczyna tasować, Co zmiarkowali chłopi, lecz Gdy już się stała owa rzecz. Aż raz — a wtedy była prawie środa — Jak kiedy tamę wiosną zerwie woda, Buchnęło po wsi, że już czas, I chłopi się ruszyli wraz. Najpierwej każdy, nie mówiąc nikomu, Zbroił się w rzemień albo kańczug w domu, Ten brał kłonicę, a ów kij, A hasło mieli: Tęgo bij! I baby także chwyciły ożoga, Łopat, skrobaczów i mioteł od proga. Garnki, skorupy, wszystko się W wojnie przydawa, każdy wie. Tak się zebrali gromadą w porządku, Chłopy w rezerwie, baby na początku, Po flankach dzieci tu i tam Krzyczą, a w środku wójt był sam. Jeszcze Hieronim w tej porannej dobie Pod pierzynami dwiema leżał sobie, Kiedy go nagły zbudził wrzask I wschodzącego słońca blask. Zerwał się z betów słysząc te łoskoty, Przez grzbiet mu ciarki przebiegły i poty, Zmiarkował bowiem drżąc jak liść, Że tu o skórę może iść. Zaledwie kubrak pochwycił i buty, Już drzwi wywalał drąg jakiś okuty. A zanim pludry wciągnąć mógł, Już ciżba wparła się na próg. Skoczył do kuchni, chciał uchodzić z drogi, Aż baby za nim trzaskają ożogi, Miotły i garnki, także kij Dokłada chłopstwo, krzycząc: «Bij!» Tutaj pośpieszam zapuścić zasłonę Na profesorstwo Jobsa zniweczone, Bo chociaż nogi wziął za pas, Przecież do pomsty mieli czas. Biegł nasz Hieronim przez łąki, przez pola, Za nim jak długa — het — Barania Wola, Tłum bab i chłopów, który mu Wrzeszczał na drogę: «Hu!… A hu!…» Tak wygoniwszy go aż do granicy, Poszli do karczmy wszyscy zapaśnicy. Każdy po kuflu lub po dwóch Był w sprawie tej najpierwszy zuch. Lecz starsi chłopi coś kręcili głową, Miarkując kunę za napaść takową, Kiedy na ojców swoich łan Baraniowolski wróci pan. Rozdział trzydziesty pierwszy *jako Hieronim, w ucieczce swojej do Bawarii się kierując nową przeszkodę miał i jak ukochaną amalię w jednym teatrum spotkał. Bardzo w czytaniu przyjemny.* Jako więc zając, kiedy obławnicy Puszczą go z kniei, choć z grzbietu turzycy Nadrą mu charty pełen pysk, Rad bywa mając to za zysk, Tak i Hieronim, z owej awantury Iż tanim kosztem wywinął się skóry, Rad był, że nawet każdy guz Miał za kozerę i za tuz. A że siąść nie mógł, a kłaść się też zdradno, Bo nuż z kijami skąd chłopy wypadną, Wlókł się powoli, szkoły klnąc, A grzbiet i boki sobie trąc. «Ach! — stękał przy tym — życia mego póki, Już w autorstwo nie wdam się ni w druki, Bo takich krytyk jeszcze dwie, A diabli-by już wzięli mnie!» Na szczęście swoje to Hieronim wiedział, Że pan w Bawarii z żoną młodą siedział. Co rychlej zatem śpieszył tam, Gdzie go nie sięgnie żaden cham. Wszakże iż w świecie różne są przygody, A łódź nie zawsze płynie z biegiem wody, I Hieronima projekt ten Los rozwiał także jako sen. Nadspodziewanie bowiem w jednym mieście, Gdzie maści kupił za groszy dwadzieście, W teatrum jednym spotkał był Pannę, po której w żalu żył. Nieba! Jakże się oboje cieszyli, W niespodziewanej ujrzawszy się chwili! Cały paradyz mało że Nie runął, tak cieszyli się. Ledwie Amalia rolę swą skończyła, Zaraz mu z krzykiem na szyję skoczyła I pocałunki dwa lub trzy Dały im posmak lubych dni. Oboje razem wszystko wiedzieć chcieli, Jakim sposobem i skąd się tu wzięli. W kwaterę panny zatem szli, A wszedłszy, wnet zamknęli drzwi. Tu się Hieronim jął spowiadać pannie Z przypadków swoich dziwnych nadzwyczajnie, Od chwili gdy go w ową noc Przepędził stary, głupi kloc. I co na zamku czynił i doznawał, I jako panią basem swym napawał, Jak mu rabusie wzięli trzos, Jak go odzyskać dał mu los; Jak od napaści państwo oswobodził, Jak go posadą w szkole pan nagrodził, Jak Abecadło nowe tam Zmyślił i w druku wydał sam; Jak mu na skutek tej wybornej księgi Baraniowolskie chłopstwo dało cięgi I jak w teatrum wreszcie tem Spotkał ją, co miał prawie snem. Tu kiedy panna wysłuchała tego Opowiadania, uściśnie miłego, O sobie samej dużo też Opowiadając wzdłuż i wszerz. Jak po rozstaniu w melancholię wpadła, Chęć do napojów straciwszy i jadła, Jak pan lokaja przyjął zaś, Co mu na imię było Jaś; Jako ów lokaj bardzo był zabawny, Jak przy nim humor powrócił jej dawny I jak pan, za złe wziąwszy to, Wyrzucił z kufrem w nocy ją; Jako intryga w tym widoczna była Kucharki, co się do pana mizdrzyła, I jako panna w złości swej Chlusnęła ukrop w oczy jej; Jak potem, mając zapasik w kalecie, Tu się i ówdzie błąkała po świecie, Aż komediantów owych raz Spotkawszy, jest tu jakiś czas; Jak jej co wieczór huczne brawa biją, Jak się rozstała tu z melancholiją, Bo czy dyrektor, czy też kto Z aktorów, zawsze bawi ją. Jeśli zaś skracam to opowiadanie, Za złe nie bierzcie, panowie i panie, Panna albowiem godzin dwie I pół — akurat wiodła je. Rozdział trzydziesty drugi *jak Hieronim aktorem zostać chciał i jak go do tego namawiała panna*. Pannę przez ten czas pilnie obserwując Hieronim, oraz wdzięki jej smakując, Zapomniał o Bawarii wnet I o tym, że ma siny grzbiet. Natomiast powziął zamiar — nieustannie Przy tej tak miłej sobie bawić pannie I komediantem także być, Ażeby razem mogli żyć. Poznawszy panna ten zamiar, niezwłocznie Utwierdzać go w nim i namawiać pocznie, I apologiem, który tu Kładę, zachwalać teatr mu: «Z własnego ci to mówię doświadczenia, Że stan aktorski jest do zazdroszczenia, Właściwie by go winien świat Za wszelkich stanów uznać kwiat. W nim panorama jest prawie żywota: Jak wszystko, plącząc, wije się i mota I jak raz dobrze, to znów źle Ludziom na świecie dzieje się. To wyprawiają na nim komedyje, To znów żałosną dają tragedyję, To śmiech, to łzy, to płacz, to śpiew. To wino leją, to znów krew. Tutaj się widzi losów krotochwile: To nędzarz jesteś, to bogacz za chwilę, Toś młody, to znów starzec lub Z czerstwego chłopa — jesteś trup. Toś niewolnikiem, to znowu mocarzem, To mędrcem, to znów głupim roztrucharzem, To pana masz, to sługi gest, Toś zimny, toś gorący jest. To generałem jesteś, to żołnierzem, To kapucynem, to znowu balwierzem, To żebrzesz, to masz zamek i Przed żebrakami mocne drzwi. To filozofem jesteś, to znów kupcem, To szambelanem, to zwyczajnym głupcem, Toś jest gospodarz, to znów gość, A śmiechu nigdy nie ma dość. To pastor z ciebie jest, to organista, To polihistor, to znowu dentysta, To król, to znów poddany, tak Że łachman nosisz albo frak. Przy tej odmianie ciągłej łatwo dowieść, Iż życie bieży jak ucieszna powieść, Z której wnet możesz poznać kart, Że jeden kiep drugiego wart. Jeśli aktorzy uwiną się żwawo, Klaszczą im wtedy i wołają: brawo! A gdy kurtyna spada już, Wieńce rzucają na nich z róż. Jeżeli wszakże pomylą się w roli, Pisków, sykania i krzyków dowoli; Schodzących z sceny za ten grzech Aż za kurtynę ściga śmiech.» Na to Hieronim: «Każde twoje słowo Pięknie maluje mi kondycję nową I coraz więcej gustu mam W takim teatrum grywać sam.» Słysząc to, panna za rękę go wiodła Do dyrektora, co sam czyścił siodła, Bo, jak wypadło w jednej z ról, W orszaku wjeżdżać miał jak król. Tu, prezentując go nader życzliwie, Wspomniała z lekka i nie chcąc o piwie, Przy którym, jako zwyczaj jest, Na komedianta Jobs wziął chrzest. Rozdział trzydziesty trzeci *jak Hieronim naprawdę aktorem został i jak od panny dla huzara pewnego poniechany, w desperację wpadłszy, teatrum owe porzucił.* Szerokie teraz otwarło się pole Dla Hieronima, który różne role, Jak się to zaraz tu da znać, W teatrum owym począł grać. Łotrów, świętoszków, bawidamków szczwanych, Kosterów, burdów, studentów pijanych, Tchórzów i gachów grał tak, że Myślałbyś — na nich rodził się. Tak w przyrodzonym czując się żywiole, Aplauz zyskiwał za każdą swą rolę I od oklasków cały gmach Trząsł się od zrębu po sam dach. Toż pedagogów arcyświetnie grywał, A kiedy jako autor występywał, Złudzenie było takie, że Teatrum całe trzęsło się. Lecz filozofa kiedy objął rolę Lub gdy jak Filon z fujarką szedł w pole, Na próżno tylko tracił czas: Widz zimny wtedy był jak głaz. Szlachetnych panów także psuł ze szczętem, Do ról się dłuższych nie cieszył talentem, Uczciwych i rozumnych słów Uczył się bardzo trudno znów. Tak przechodziło życie Hieronima W różach i cierniach, gdyż bez nich nic nie ma, A na osłodę doli złej Także w objęciach panny swej. Że ta mu rola najbardziej w smak była, O tym nikt, nawet panna nie wątpiła, I on ją z wszystkich wolał ról, Choć bywał czasem wódz lub król. Ale, jak mówi przypowieść prawdziwa, Iż to, co świeci, rzadko złotem bywa I że za światłem idzie cień, A noc przychodzi, gdzie był dzień, Tak i Hieronim, w pannie rozkochany, Rychło takowej doświadczył odmiany I nim się spodział, jak i co, Już mu umknęło szczęście to. Traf bowiem zdarzył, iż huzar jakowy Ujrzawszy pannę zawrotu wnet głowy Dostał, jak to się często dość Zdarza, gdy wąsy mają rość. A iż paniczyk zasobny był w złoto I wielce panny zachwycił się cnotą, A panna rozum miała snadź, Iż, kiedy dają, trzeba brać, Gdy nadto, jak to widzieliście sami, Z coraz nowymi była wariacjami, Jako muzyczny motyw, ta Panna, o którą tu szła gra — Więc choć Hieronim miarkując, co znaczy Ów huzar, armię całą klął w rozpaczy I z pistoletu, który miał Zapał bez kurka, strzelać chciał, To tylko zyskał, płacząc nieustannie, Że tej wesołej całkiem obrzydł pannie I że w kwaterę swą co tchu Wstępu wzbroniła zgoła mu. Więc w desperacji takowej bohater, Ziejąc ogniami zazdrości jak krater, Rzucił teatrum, poszedł w świat, Krzyknąwszy pannie: «Bierz cię kat!» Co zaś do panny, ta ze swym huzarem Życia się miłym napawała darem, Aż zmarła młodo w dwa coś lat, Pączek wydawszy, jako kwiat. Rozdział trzydziesty czwarty *jak Hieronim do rodzinnego Schildburga wróciwszy, wiele tam odmian zobaczył i jak mile przyjęty został.* Tak więc raz jeszcze Jobs kandydat, srodze Strapion, na bitej obaczył się drodze, Lecz nigdy żadnej drogi swej Tak nie przeklinał jako tej. Niewierność bowiem i zmienność tej panny Tkwiła mu w sercu jak cierń nieustanny I gdyby nie to, że był tchórz, Byłby gdzie może wisiał już. Lecz desperatom kiedy braknie ducha, To brak postronka, to gałąź za sucha, Więc postanowił Jobs nasz żyć, Aby mógł jeszcze jeść i pić. Tak, brew zmarszczywszy i w obliczu srogi, Wahał się chwilę na rozstaju drogi, Nie wiedząc, którą iść by miał, Bo i tu, i tam także chciał. Jedna w Bawarię wiodła, lecz nie wiedział, Czyli by pan tam jeszcze z żoną siedział, Druga w ów szwabski zasię gród, Skąd swój początek wziął i ród. Lecz jak zraniony ptak, kiedy z daleka Do gniazda swego leci a ucieka, By tam skrył ranę, którą strzał Niecnotliwego łowca dal, Tak wypędzony z uciech dawnych raju Do rodzinnego wziął wracać się kraju I (niech pochwalon będzie Bóg!) Wkrótce przestąpił ojców próg. Ałe zaledwie przeszedł przez rogatki (Gdzie dał grosz celny, dziurawy i gładki), Począł się wahać, czy by to Był Schildburg dawny, czy też co? Bo chociaż mile został powitany, Na każdym kroku spostrzegał odmiany, Gdyż i tu w ciągu owych lat Nie stał, lecz naprzód bieżał świat. Przy życiu wprawdzie jeszcze matka była, Lecz w niedostatku i ubóstwie żyła, Z niespań, z kłopotów, z łez i z trosk Wyżółkłszy tak jak gdyby wosk. Brat jeden poszedł ad patres i w grobie Za miastem leżał od lat paru sobie. Drugi założył mały kram, W którym sprzedawał nici sam. Trzeci wziął żonę najbrzydszą w tym grodzie, Lecz za to w mleku opływał i miodzie, Choć miewał jako księżyc znów Pełnię na twarzy albo nów. Najstarsza siostra także męża miała (Czas — ten nie stoi, lecz leci jak strzała!), Który tak samo fajkę ćmił, Jak Jobs senator, kiedy żył. Co zaś do Grety, która konkurenta Miała przy sądzie tamtejszym, rejenta, I szersza była wszerz niż wzdłuż — Sporego chłopca miała już. Rejent się tylko za miastem gdzieś bawił I narzeczoną wraz z synkiem zostawił, Gdyż nie był ten wciągniętym fakt Do rejentalnych żadnych akt. Najmłodsza, Ester, była do pomocy Matce, swą wiosną dom ciesząc sierocy I kwitnąc jako polny kwiat, Gdy się ze świata wrócił brat. Tak więc, choć w trwodze i biedzie szło życie, Miłym dla wszystkich było to przybycie, Gdyż dawno o nim przepadł słuch Ani go widział żywy duch. Lecz że nie chciało starczyć w żywy sposób Mięsa i chleba w domu na pięć osób, Radzić poczęto o tym, gdzie Mógłby Hieronim udać się. Rozdział trzydziesty piąty *jako Hieronim stróżem nocnym w Schildburgu został i jak się matce jego sen jej i wróżba cyganki sprawdziły.* Właśnie w Schildburgu dni temu niewiele Był pochowany przy samym kościele Grodu całego nocny stróż, Co się wysłużył dobrze już. A iż się żaden rząd ostać nie może Bez należytej straży w nocnej porze, Magistrat przeto radzić jął, Skąd by nowego stróża wziął. Lecz kandydatów choć było niemało, Którym się ono beneficjum śmiało, Wszyscy musieli krzyknąć: pas! Kiedy Hieronim puścił bas. Kumy i krewni krzywili się trocha, Bo go od dziecka ci znali jak śpiocha, Przy którym, niż się zbudzi, wprzód Z dymem pójść może cały gród. Gdy przypomniano wszakże senatora, Ozdobę miasta tego, Jobs-seniora, Jak miał handelek dobrych win — Od wszystkich gałkę dostał syn. I ten mu tylko warunek kładziono, Aby Jobs junior, pro publico bono, Z posadą, którą objąć miał, Po nieboszczyku wdowę brał. Gdy bowiem służąc grodowi lat wiele Stróż dawny żonę zostawił i cielę, Słusznym się wszystkim zdało być, By też sieroty mogły żyć. Już więc, by służby nagrodzić mu owe, Już, by pocieszyć dobytek i wdowę, Gród postanowił dodać ją, Kto by posadę dostał tą. Wdowa dopiero miała lat trzydzieście I nie najbrzydszą była w całym mieście. Hieronim (tak mu obrzydł świat! ) Zgodził się, mówiąc: «Pal tam kat!» Zaraz weselej zrobiło się w grodzie, Gdy w godzin kilka po słońca zachodzie Młody czy stary słyszeć mógł Nocnego stróża głos i róg. Gdy bowiem zegar uderzył na wieży, Brał dech Hieronim z głębi, jak należy, I wołał hucząc niby grom (Stróżować mógłby grodom dwom!): «Już jedenasta bije na kościele, Pilnujcie ognia, cni obywatele! Już jedenastą bije dzwon, Strzeżcie złodzieja, córek, żon! Młody i stary, polecaj swe rzeczy Opiece boskiej, a miej je na pieczy! Dzwon jedenastą wybił już! Słuchaj, co woła stróż!… stróż!… stróż!…» I co godzina to samo do rana, W nazwaniu godzin tylko była zmiana. Najpierw uderzał z wieży dzwon, A po nim: «Strzeżcie ognia, żon!» Tak, spać nie dając mężom i niewieście, Sprawował straż swą Hieronim w tym mieście, Włócząc po ścianach długi cień, A za to śpiąc znów cały dzień. Jakoż w tym czasie, gdy trąbił i wołał, Żaden z złodziei nic ukraść nie zdołał, Więc klął go jawnie cały cech Łotrzyków miejskich: «Bogdajś zdechł! » Obywatele także się budzili Spać nie mogący spokojnie ni chwili, Niejeden przeto, zbawion snu, Kilka kop diabłów też słał mu. Najsroższy wszakże wstręt i bardzo wielki Do stróża miały cne obywatelki I nagłych zlęknień było tam Niemało wśród co młodszych dam. Ledwie jakowej zażywać słodyczy Jęły w skrytości, aliści ów krzyczy I budzi mężów, ojców, strach Puszczając w cały cichy gmach. Klęły więc panny go i też mężatki, Lecz się ciekawie wyśniwał sen matki (Patrz rozdział drugi), gdy na świat Miał znowu Jobsom przyjść ten chwat, I co Cyganka wróżyła im obca, Kiedy o losy pytano ją chłopca — Wszystko sprawdziło się tu tak, Że jasny był najmniejszy znak. Pani Schnepperle za to wróżba cała (Patrz rozdział trzeci) na wiatr się rozwiała, W najmniejszej mierze nawet się Nie iszcząc przez rozdziały te. Z tego naukę takową brać mamy: Tak pani Schnepperle, jak inne damy, Nazbyt się chwalą z onych ksiąg Branych niekiedy do swych rąk. Rozdział trzydziesty szósty *jako Hieronima wszystkim przyrodzona śmierć spotkała i jak z nim raz autorowi uczyniła spokój. Rozdział tak dobry, jak najlepsze nad grobem kazanie.* Niejedną wiosnę prześpiewali ptacy, Gdy pierwszy z Ojców Kościoła, Horacy, Wyrzekł, iż w zamki pyszne śmierć Tak samo puka jak i w żerdź. Ów tekst trza w takim rozumieć sposobie: Co żyje, wszystko kiedyś legnie w grobie. Tak król jak żebrak i tak pan Jak sługa musi z śmiercią w tan! Śmierć dawno oczy zgubiła w kostnicy I między dwojgiem nie czyni różnicy, A tak bezstronny jest jej sąd, Że sławy już nabrała stąd. Śmierć dzieli równo uśmiechy i względy Na chłopskie chaty i dworskie urzędy, Czy żebrak, czyli sułtan jest — Jeden dla wszystkich miewa gest. Śmierć idzie prosto z ostrą swoją kosą, Czy masz ostrogi, czyli chodzisz boso, Czy jasna pani, czy od krów Dziewka — jednaki dla niej łów. Niczym potęga dla niej, ni nauki, Korony zdziera i zdziera peruki; Doktorski biret, ośli łeb — Wszystko to dla niej jeden kiep. Czy to żelazo, czy uczta, czy dżuma, Sto ma sposobów, sto przyczyn wyduma: Czy miłość, czyli wściekły pies — Zawsze uczyni z nami kres. To nagły przestrach, to długa choroba, Doktor, aptekarz, to razem znów oba, To radość, to trucizny jad, Choć nie wie, służy śmierci rad. To proces, wyrok, to zmysłów utrata, To popędliwa żona, to armata, To stryczek, to znów dziki zwierz (Od czego nas tu, Boże, strzeż!). Nic nie obroni nas od tej mizerii: Proch ni reduty, ni setki baterii, Bo czy to twierdza, wał czy miecz, Śmierć nie dba, czyni swoją rzecz. Komendant siedmiu otoczon murami I wielki wezyr stu odaliskami, Jak Diogenes w beczce swej — Wszyscy się godzą na ząb jej. Tak było zawsze za ludzkiej pamięci I w księgach stoi, że śmierć karki kręci: Czy Jakub Bohme jest, czy znów Z arystotelskich która głów. Poczwarny Ezop w równej idzie cenie Przy Endymionie i pięknej Helenie, A król Salomon, tak jak Job, Musi, gdy śmierć nań krzyknie: hop! Toż Jobs senator z cesarzem Henrykiem I Hans-Sachs, co był moim poprzednikiem, I Dawid, tak jak Goliat drab, Darmo się bronią, gdy śmierć chap! Tak wariat, jak i Marek Aureli, Tak błazen, jako przeor w swojej celi, Tak Samson, jak i Don Kiszot, Musieli przez jej skakać płot. Tak Kartusz, jak i Aleksander Wielki (Jeden drugiego wart jak dwie kropelki), I Cezar, tak jak Hannibal, Musieli wszyscy na ten bal. Toż August Mocny, król Polski i Sasów, Też nolens volens swych wyrzec się wczasów Tak musiał, jak i perski szach, Kiedy prosiła ich w swój gmach. Podobnie Kserkses z wojskiem swoim wiernym, Także Putyfar z żoną i koszernym Mięsem, i pani de Chantal, I mchem porosły Matuzal. Wszyscy musieli iść na czarne mary: Kalwin i przeor ów od Świętej Klary, I patriarcha Abraham, I Erazm (patrzaj Rotterdam). I młynarz Miarka, i adwokat Fapke, I junkier pruski — poszli w tę pułapkę, I nawet stary rejent Schratt, Co w Regensburgu z schodów spadł. Wszyscy polegli pod jej kosą ostrą: Albertus Magnus, Hipokrat, Cagliostro, Galen, doktorzy obu praw Z salernitańskich spadli ław. Żaden nie uszedł niezbędnego drzewca: Ni Nostradamus, ni chłopak od szewca, I tak Swedenborg, jak i Faust Musieli do niej wypić haust. Orfeusz poszedł razem z muzykanty, Z Germany Tacyt, Molier z komedianty, Apelles, Fidiasz, rad nie rad, Musiał, gdy chciała, iść w jej ślad. I Midas poszedł z uszami wielkiemi, I Homer, piewca Olimpu i ziemi, I Tamerlanus kusztyk, i Tancerz powietrzny, pan Vestri. Ach, czytelniku! Straszydło to szpetne Pożera nawet i damy szlachetne! I Penelopa, Dido, Ksan- Typa w ten z śmiercią idą tan. Miły Demokryt, hipochondryk Tymon, Herod, Pilatus i czarownik Symon, Sokrates, co miał tęgi łeb, Poszli — ten mądry, a ten kiep! Rosynant nawet razem z Bucefałem, Abul-Abassa słoń z bogactwem całem, Osieł Baalamów, Bayarda koń — Padły, gdy ich ta sięgła dłoń. Summa summarum, gdy z tyłu i z przodu Tyle zacnego poległo narodu I żadna z kronik wprzód czy w tył Nie piszę, by wyjątek był — Wnioskować z tego najlogiczniej mogę, Że wszyscy pójdziem kiedyś w ową drogę, Co, czytelniku, ani cię Nie minie, ni — co gorsza — mnie. Takim to właśnie porządkiem i ładem I Hieronimus za ojców szedł śladem, I jego śmierć przybyła zgnieść, Gdy lat czterdzieści miał, dni sześć. Dostał on kiedyś, trąbiąc dżdżystej nocy, Febry i byłby pewno bez pomocy Niczyjej w tydzień jaki, zdrów, Chodził i nocą trąbił znów. Lecz na nieszczęście doktor pewien słynny Dał mu eliksir życia, czy też inny, I artis lege wysłał go, Gdzie wymienieni wyżej są. Wielki się na to lament podniósł w mieście, Domów żałobą okryło się dwieście, Gdyż od dawnego czasu już Nie był w Schildburgu taki stróż. ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/kortum-jobsjada. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Nowoczesna Polska zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: Kortum, Jobsjada, tłum. Maria Konopnicka, nakł. Czytelnik, 1964. Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Fundację Nowoczesna Polska z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów Pauliny Ołtusek. Wydano z finansowym wsparciem Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej. Eine Publikation im Rahmen des Projektes Wolne Lektury. Die digitale Reproduktion wurde von der Stiftung Fundacja Nowoczesna Polska anhand eines Exemplars aus der Sammlung von Paulina Ołtusek ausgeführt. Herausgegeben mit finanzieller Unterstützung der Stiftung für deutsch-polnische Zusammenarbeit. Opracowanie redakcyjne i przypisy: Paulina Choromańska, Paweł Kozioł, Dorota Orzechowska. ISBN-978-83-288-2390-7