Jan Kasprowicz Hymny Judasz Czemu mnie ścigasz? Gdzież Twoja święta, uwielbiana miłość? Ni jednej chwilki wytchnienia!… Widzę Cię w słońcu! W chmurach Cię widzę — we wszystkim, czego się dotknę, — we wszystkim, na czym źrenice me spoczną, jeśli się kiedy, idąc straszną drogą, na tę nadludzką zdobędę odwagę, by podnieść głowę do góry ach! i zmęczonej uchylić powieki, na której ciąży ten ciężar wstydu… A czyż ja darmo, o dziewczyno, będę dziś pukał w twoje wrota? Pokaż–że mi się w okieneczku, wszak potaniała dzisiaj cnota!… Hi hi hi hi hi!!! Mówisz, żem rudy? Zamknij oczy, garścią srebrników gust ci zmienię: rudy nie rudy, byle tylko — — — A! znak od tego powroza!? Hi hi hi hi hi!!! Czart to się wczoraj rzucił mi na szyję i tak mnie słodko połechtał, aż mi ta krwawa wystąpiła pręga… * * * Szydzisz li ze mnie, żeś taką pomstę wywarł na mej duszy? Żeś mnie wypędził w świat, abym się błąkał, jak ten pies obity, i zdradzał swoich przyjaciół? Nie! ślepiec jestem, po omacku schodzę z Twojej Golgoty, czepiając się ręką zbrojnych pachołków, co Ci twarz opluli, ale to czuję, że nie żar urągań aż do obłędu mnie piecze, tylko bezbrzeżny Twój ból… Czemuś mnie stworzył, o Panie, takim nędznikiem ?! I czemu po tylu wiekach do uszu mi kładziesz szum owej zgrai, którą prowadziłem w cichą, miesięczną noc pomiędzy krzewy oliwek, gdzie on upadał zbiedzony przed szubienicy widziadłem? — — — Przyjacielu! przyjacielu! A co tam chowasz w zanadrzu? Masz choćby jeden haust dla przyjaciela, co cię serdecznie za to pocałuje?? Trzeba mi zalać robaka — Tak! — nie wiem — jakaś okropna szaruga, rycząca rykiem tłuszczy, która spełniła mord jeruzalemski, pod dach mnie dzisiaj zagnała jednego, widzisz, z tych biednych, z tych niedomyślnych i głupich prostaków, co w dłoni widzą dłoń, w całunku całunek! — — — Dawnom cię, bracie, nie widział, aleć ja dobrze pamiętam twoje oblicze, twoje przymknięte powieki, spod których wielki cichy patrzy smutek w wielką i cichą głębinę ludzkiej niedoli… Tak! dobrze, dobrze pamiętam — na Weroniki widziałem je chustce w wieńcu cierniowym na skroniach — Piękną masz siostrę! Chodź w me objęcia — sam ja przybywam — bez tego żołdactwa, co cię powiodło na tę pustą górę, pod ten straszliwy krzyż — — — Nie będęć darmo, o dziewczyno, pukał dziś w twoje wrota: pokaż–że mi się w okieneczku, już potaniała cnota! — — — O mój ty, bracie luby, jaką ty siostrę masz! Takem cię dawno nie widział — weź przyjaciela w dom! Tak! Tak! pamiętam te oczy, na Weroniki chustce patrzące cicho i smutnie w cichą i smutną głębinę tej naszej, ludzkiej niedoli — — Nie powiedziała, żem rudy i że mam krwawą na szyi pręgę wisielca, tylko siwe przymrużyła oczęta, a dziś żal jej, że jej suknia pomięta!… * * * Nie podnoś na mnie tej ręki! Boję się — — boję — — Sambyś się splamił, gdybyś mi wyciął policzek!… Wszak–ci nie siedzę przed królem Herodem i trzciny nie mam w dłoni ani purpury na barkach! Wszak–ci ja nie mam tych oczu, co spod przymkniętej powieki patrzą tak smutno i cicho w smutną i cichą głębinę tej naszej ludzkiej niedoli… Czekaj — nie jestem tchórzem — Czemu ten wicher tak wieje? Zaszeleściło coś w krzewach — ktoś mnie potrącił w ramię — nikogo przecież nie widzę — A! to ta gałąź oliwna, na której jeszcze pozostał i w tym się wietrze kołysze mój stryczek! Zdjęli cię z krzyża?! Po co przychodzisz do mnie taki milczący, spokojny, w tej sukni z białych mgieł, wlokącej wyrzut i rozpacz?! Zabij mnie! zabij! a tylko mego imienia na pośmiewisko nie dawaj! Ze mnie, Judasza Iskarioty, swego drogiego nie rób przyjaciela! Zwij mnie zbrodniarzem i łotrem, tylko tak nie gardź mną! Sza! Nic! nic! to liść zwiędły upadł — O moje życie! — Któżby się trwożył szelestu śmierci, która mu gryzie wynędzniałą duszę? Któżby się lękał kamienia, spadającego w czarną, głuchą przepaść? Nalej–że mi karczmareczko, mocno przepalonej, a ty, bratku, graj wesoło, gach u twojej żony! — Zziębłem — dygocę — a! zębami dzwonię — psy mnie obsiadły, kiedym szedł w tę słotę po zarobiony grosz — nalejże mi, karczmareczko, mocno przepalonej — Jak to? Srebrników trzydzieści za głowę tego człowieka, który wam w sercu taki przestrach budzi? I spać nie daje ani spokojnie zasiadać do stołu? Który na wasze królestwo idzie z pożogą Swoich twórczych słów, mających zniszczyć świątynię Występku ? Mających na miejscu zdrady postawić miłość i wierność? Trzydzieści marnych srebrników za pocałunek, złożon na uściech druha, przyjaciela, któremu imię — Chrystus?! Arcykapłani! W przedsionkach waszej bożnicy jam się wychował! Twarzą padałem na ziemię, kiedy o jutrzni szedł w cztery strony uśpionego świata głos waszych złotych trąb i świętych dwanaście pokoleń wzywał przed arkę przymierza, przed znaki wieczystej Tory… Nim jeszcze krwawa ta pręga na mej się szyi odbiła z wargą patrzałem otwartą w źrenice wasze i usta, by z nich wyczytać waszą świętą wolę… Spełniam ją dzisiaj, tylko więcej płaćcie! Dajcie mi setkę!… Jak to? za dużo? Za to, że wczoraj, gdym ukląkł w pustyni i chciał przebłagać Pana, aby zdjął ze mnie tę wieczystość hańby, wicher się zerwał gwałtowny i przeraźliwym przygłuszył poświstem moją modlitwę? Za to, że każdy oddech tego wiatru, każdy szum jego, każdy jego wiew i każde łkanie, każde uderzenie w krzew czy też piasek, w sosnę czy skałę, w mgłę albo obłok, w blask, w falę jeziora albo w wybrzeże mórz — o grzbiet wędrowca lub w tygrysa sierść, o róg jelenia, czy też w ślepie żubra, o kłąb padalca, czy o skorupę ślimaka, w onoć idące w bezkresową przestrzeń jasnowidzenie proroka, czy o tłukącą się w ciasnej okręży ślepotę ciżby tej, co pragnie jego krwi — za to, że w każdym jęku, w każdym szumie i w każdym biegu pomsty żądnych wiatrów i łka i szumi i jęczy i wyje to szubieniczne: zdrajca! zdrajca! zdrajca!? Wiecie: Nie jestem człekiem, u którego chciwość i żądza zysku radaby ukradkiem stanąć za tablic Mojżeszowych głazem i, przechylona ponad ich krawędzią, radaby zetrzeć niespokojną ręką znaki przykazań i na ich miejscu wyryć słowo: pieniądz — jak wy to dzisiaj czynicie, tak sobie lekceważąc ten przyjacielski ust mych pocałunek! Chcę dziewięćdziesiąt… Miejcie–że litość! Rodzony ojciec mój z nędzy popełnił zbrodnię — muszę ratować rodzonego ojca! Tyle go właśnie wybawi od kaźni i włos jego siwy nie będzie wstydem okryty! Co? co? mój ojciec nie żyje? Od niepamiętnych czasów leży w grobie, a imię jego wolne jest od plamy? Któż to wam kazał zaglądać w rejestra i tak mnie ubiec i skrzywdzić, wyszachrowawszy tyle — tyle grosza?! Prawda! nie żyje i nie odwróci gniewnych, smutnych ócz od swego syna — Judasza!… A w jakiej wy cenie macie też starą, biedną moją matkę? Czy nie wzruszają was łzy, które wylewa aż po koniec świata, że syn jej jedyny znalazł w swej duszy odwagę, aby się skalać taką przeohydą? „Jam go niańczyła” — tak powie — „skąpiłam chleba swym ustom, by moje dziecko nie zaznało głodu! Jam mu śpiewała: luli! Śpij, mój synaczku, śpij! Matka do serca cię tuli, chroni od os i żmij — śpij, mój synaczku, śpij! A gdy się zbudzisz, mój mały, znajdziesz rodzynki, migdały — śpij, mój synaczku, śpij, matka do serca cię tuli, luli, mój synku, luli!” — Arcykapłani! Serca wy macie kamienne! Trzy wam opuszczę — złóżcie ośmdziesiąt i siedem — siedem przydatku za to, że patrzeć muszę w te dziwne, przymknięte powieki na Weroniki chustce, spod których wielki, straszny patrzy smutek w tę wielką straszną głębinę mojej i waszej niedoli i nędzy!… „Jam go w ranną wiodła zorzę, by jaśniał, jak ona!… Raczej krzyżne wybierz łoże, niżby dusza twa — o Boże! — miała być splamiona!” Dajcie pięćdziesiąt! Jeszcze wam dużo!? Zgoda! czterdzieści i dziewięć — i pięć — i cztery — Wezmę trzydzieści, bo patrzeć nie mogę, aby na świecie był ktoś taki biały i czysty, kiedy ja duszę mam brudną! Wezmę trzydzieści, bo patrzeć nie mogę, by tłum go w triumfie wiódł w bramy świętego miasta i rzucał mu palmy! A to hosanna! — hosanna! — hosanna! Wezmę trzydzieści, bo patrzeć nie mogę, aby on zwał się Chrystus, ja zaś — Judasz! Ażeby jego było przeznaczeniem umrzeć na krzyżu, który po wiek wieków otoczon będzie czcią, gdy ja się mam błąkać po wszystkiej ziemi, wzgardzon i oplwan, zdrajca i kłamca i uwodziciel — Judasz! — — — Nalej–że mi, karczmareczko, mocno przepalonej, a ty, bratku, graj wesoło gach u twojej żony — ponoć przyjaciel twój czy brat! — — — * * * Czemu mnie ścigasz? Wczoraj — lat temu tysiąc, może sto, a może zaledwie kilka upłynęło godzin, zdawało mi się, że nadszedł już kres mych niepokojów… Utrudzon grzechu nieskończoną drogą, w dalekiej siadłem krainie, pod ścianą dojrzałych zbóż. Zacząłem kłosy rwać i łuszczyć ziarna pszeniczne i sycić głód. Cisza i spokój promienistymi oprzędzały siećmi rozległy, kłośny łan. Głębie powietrza falowały żarem, polnych koników ćwierkał rój, zdaleka płynął brzęk kosy lub tęskny śpiew przodownicy. I przyszła na mnie zaduma. Rękami objąłem kolana i skroniem schylił ku ziemi i zapatrzony w listek sennej trawy, co się położył na mej twardej nodze, słuchałem brzęku tej kosy i tego ćwierku szarańczy i tego śpiewu żniwiarki. Od niepamiętnych już czasów nie miałem chwili — może nie miałem jej nigdy —, gdzieby ma dusza tak zapomniała o swej strasznej nędzy. Czyżby zaginął ból? Czyżbym ja, Judasz Iskarjota, źródło upodleń i cierpień, spełnił już swoją pokutę?… Lat tysiąc, a może więcej, lub mniej, a może tylko sto, albo zaledwie kilka chwil trwał mój słoneczny sen… Podniosłem głowę i wpółwyżartemi oczyma od żrących kurzów i wstydów, od deszczów, błyskawic i gromów ach! i od żalów i płaczów i od mej całej, czelnej zbrodniczości, spojrzałem w stronę zachodu. I oto w krwawych oblaskach, na miejscu kuli słonecznej, spostrzegłem przymknięte powieki. A z pod tych powiek dwie ciche, głębokie źrenice z nieopisanym gubiły się smutkiem w głębiach sinawych mgieł, wypełniających przepaść pomiędzy niebem a ziemią i swoim gestem obrzeżem dotykających łanu, przez moje nędzne skażonego stopy. I mgły się kłębić poczęły i wrzeć z taką mocą i syczeć, jak gdyby ten, co mnie stworzył i na tę hańbę przeznaczył, wziął w swoje garście wszystkie głębie mórz i gdzieś w bezmierne rzucił je ognisko, w lej przeolbrzymi połączonych razem wszystkich wulkanów, jakie są w wszechświecie na milionach milionów gwiazd… Ach! a to wrzenie i ten syk potworny szedł z taką siłą na me biedne uszy, żem nic nie słyszał, tylko: Judasz! Judasz! Kłamca i zdrajca i uwodziciel — Judasz!… Gdzież mi uciekać? Gdzież znaleźć bezpieczny schron? Przyjacielu, otwórz mi wrota swe! Dawnom cię, dawno nie widział — — weź przyjaciela w dom! Piękną masz siostrę — może to żona? — Ponoś Chrystusa zdradził pocałunkiem — wszystkoć przebaczam, przyjmij mnie w swój dom! Mówią po świecie, żem ja wziął srebrniki — ty wiesz najlepiej, żeś ty je targował! Zdrada mnie twoja nie piecze! Wszyscyśmy zdrajcy! Człek człowiekowi jest równy — Ja zwę się Judasz, i tyś jest Judaszem, wszyscyśmy bracia Judasze — weź przyjacielu w dom — nalej–że mi, karczmareczko, mocno przepalonej, a ty, bratku, graj wesoło, gach u twojej żony — ponoć przyjaciel twój, czy brat — * * * Pomóż–że zdjąć mi te ciernie — Panie! może mi jesteś krzyw, żem śmiał Cię takiej pozbawić ozdoby? Masz przecież jasny krążek wokół skroni, niech mnie przynajmniej pozostanie Twoja — Tak, Panie Chryste! — cierniowa korona! Tylko dlaczego te kolce takie są wielkie? Czemu ten splot taki długi, że siedemkrotnie głowę mi opasał i jeszcze mi się pod te nogi ściele ach! i za każdym wbija mi się krokiem w me stopy? — Mówisz, żem rudy? gust ci zmienię brzęczącą kiesą złota — tylko niech będzie ochota! — Zdradziła brata — Zdradziła męża — Nie powiedziała, że mam tę krwawą na szyi pręgę wisielca, tylko siwe przymrużyła oczęta, a dziś żal jej, że jej suknia pomięta… Wiesz, życie marne! nie żałuj! Dam ci swój stryczek, po co masz po świecie, biedna niewiasto, rozwłóczyć swą hańbę! Nie! Zgińmy razem — naprzód ty, a potem — mam tu w zanadrzu kropelkę, wystarczy, wprzód ty, dziewczyno, a potem — Czemu mnie ścigasz? Gdzież Twoja wielka, uwielbiana miłość? Gdzież Twoja litość? I czym Twe słowo, któreś rzucił z krzyża konającemu łotrowi? Wygnał mnie w śnieżną pustynię — jakaś nieziemska szaruga! wicher mi garbi plecy, że prawie ziemi dotykam tą brodą! Ha! na czworakach jak zwierz! — I tyś jest zwierzem i ja jestem zwierzem — wszyscy my, bracie, zwierzęta! Co? może Jemu będziemy urągać za tę zwierzęcą naturę? Hej! Panie Chryste! ja i ten brat mój — Po piersi zapadam w śnieg! Coraz to większe zaspy! Ława mi sięga po szyję — dławi mnie! dusi! — ginę! — Zelżyj, o Panie, zelżyj!… Dłoń mi podajesz, o Chryste?! Nie chcę! nie chcę! Nie stój nade mną, ach! z temi oczyma, które widziałem dawno — dawno — dawno — na Weroniki chustce — Nikt Cię nie prosił, abyś mnie ratował — sam się wewlokę na ten stromy szczyt, na turnię lodową, tam twoje zaspy nie sięgną! Jakaż to przepaść samotna! A tam z tej głębi mgieł — Coż to się snuje? Coż to tak idzie na mnie? Boże dziecięta idą szlakiem śniegów! Bielutkie mają giezłeczka, w ręku lilie, a naokoło ich skroni kręgi jasności, rozświetlające ten ponury świat. Idą — śpiewają — Cóż one śpiewać mogą? Cicho! Czemu wy na mnie idziecie? Wy, białe, niewinne duchy! — „Jam go w ranną wiodła zorzę, by jaśniał jak ona” — Pochłoń mnie, ciemna przepaści! Lub wy, przepadnijcie, wy, niewiniątka! Sza! Ktoś mię potrącił w ramię! To kamień w przepaść spadł! Sza! to ta gałąź oliwna, na której wisi mój stryczek! To liść jej się ruszył!… Któżby się trwożył szelestu śmierci, która mu gryzie wynędzniałą duszę? Któżby się lękał kamienia, spadającego w czarną, głuchą przepaść!? * * * Przyjacielu! przyjacielu! Pomóż zdejmować mi ciernie! Jakaś nieziemska szaruga na świecie — weź przyjaciela w dom — dobytku swego nie chowaj pod klucz! Bogaty jestem — trzydzieści mam — widzisz — w kiesie srebrników! Nic nie ukradnę! Nie podnoś na mnie tej ręki — boję się — boję — sam byś się splamił, gdybyś mi wyciął policzek! Nie pierwszy ja zdrajca i nie ostatni i nie jedyny!… Kain maczugę wziął, by zabić Abla, a mym narzędziem morderczym ten przyjacielski pocałunek! Jakaż różnica? Jedno i drugie zabija! Jestem złodziejem i tchórzem — aleć nie pierwszym i nie ostatnim i nie jedynym… Zabij mnie! zabij! tylko tak nie gardź mną! Nie! Ślepiec jestem! po omacku schodzę z Pańskiej Golgoty, czepiając się ręką zbrojnych pachołków, co Mu twarz opluli, ale to czuję, że nie żar urągań aż do obłędu mnie piecze, tylko bezbrzeżny, Chrystusowy ból! Tylko przymknięte powieki, na które patrzyć się muszę na Weroniki chustce tyle ach! tyle lat! Tylko te smutne źrenice, gubiące się w głębi mojej i waszej niedoli… ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/hymny-judasz. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: Jan Kasprowicz, Hymny, Instytut Wyd. ”Bibljoteka Polska“, Warszawa, 1922 Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Bibliotekę Narodową z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów BN. Opracowanie redakcyjne i przypisy: Aleksandra Sekuła, Olga Sutkowska.