Tadeusz Gajcy Do potomnego Jestem jak ty zapewne: nisko, a jeszcze niżej źdźbło i kret. Niebo różową idzie kreską i na papierze zgina brew; krzesło pode mną, dachu jęzor spływa ceglasty, dłonie czyni podobne nocy. Są godziny, że martwe palce cicho leżą jak gdyby śpiąc, uwierzyć trzeba, że obraz ten to na powietrzu odbicie ptaka albo drzewa i tylko cień spłowiały z wierzchu przemawia za mnie. Oto świat, w którym struchlałym krokiem mierzę ziemię kulistą ponoć. Maszt gwiaździsty nocą skrzypi rzewnie i w górze jest jak czujne zwierzę, co martwym okiem liczy czas. Niewiele wiem jak ty zapewne: rzeka przepływa miastem moim, a nad nią z brązu postać stoi i domy z prawej, domy z lewej, w których o twarzach nam podobnych w pościelach leżą, oczy mrużą ludzie znużeni jak obłoki w sen zapatrzeni niby w lustro. Lecz inny dzień: zgiełkliwą mową pchają lot ptaka, jeśli czasem odważy się i skrzydłem bosym dotknie tej ziemi. Wciąż miarowo noszą swe ręce zaciśnięte przy ciałach sennych i nad głową nie widząc planet nieforemnych depcą rośliny bardzo piękne, odmienne kształtem od fal ziemi. Niewiele rzeczy martwych znam: w mieście jest ogród barwnych lamp, świergoce trąbka, tramwaj syczy i w salach pełnych świateł różnych pieni się jadło tajemnicze i błyska metal głośnych muzyk. Są światy dwa i znasz je także: wystarczy rzęsą oczy przykryć, a widać tło błękitne, gwiazdę wysoko nad nim, ruch zieleni nad tajemniczym ptaków krzykiem. Więc ciałem rosnąc jak korzeniem przystajesz nad krawędzią jawy i ruszasz wargą jakbyś śpiewał, a milczysz przecież, serce ważysz miłości pełne i zdziwienia. Jak łatwo w świecie tym ogarnąć potrafię ciebie, słowo słyszę, jak słyszysz ty, gdy ciemną wargą spływa wysokie i ogniste. Bez nieba jest królestwo drugie, które wydało mnie i głos. Naftowe wieże srebrnym łukiem błyskają tutaj, fabryk łańcuch o wieżach sztywnych jak o palcach przeciera chmury. Niby kos na prostych torach pociąg gwiżdże i czesze senną, lekką grzywę na drutach silnych. Gdy popatrzę jak dym przewija się i pasma obłoków giną w trawach krótkich, to jest jak we śnie, gdy ręka ruchem niewiedzy pełnym obok szuka, kiedy za oknem jak ampułka świeci latarnia. Ciemne brwi uchodzą wtedy jak jaskółka i ciało ciągle nieruchome jest jak ciosany nocą płomień w złudzeniu tym. Jedna jest ziemia, która niesie ciebie i mnie, i jedna młodość; w niej nauczony lęku — pięści wznosiłem krnąbrne ponad głową i w szczęk żelaza zasłuchany mijałem dzień po dniu jak krzyże jak ty — podniesiesz na mnie kamień lub rzucisz z wzgardą ziemi grudę. Kochałem tak jak ty zapewne, ale mi serca dano skąpo na miłość moją niepotrzebną, bowiem stawały nad epoką, której imiona dajesz teraz olbrzymia śmierć i przerażenie. Nie żebym uląkł się lub płakał, nie żebym czekał już skazany na trwałość kruchą — szukam w gwiazdach zarysu twego. Między nami jak dłonie dwie złączone są pamięci nasze i miłości, a jeden tylko wspólny dom, który nade mną w tobie rośnie. Piszę — jak grabarz dół wybiera na ciała bezruch, dłoni rozpacz i słowo małe staje nieraz jak krzyż lub wieniec. Jeśli zostać dane mu będzie — ręka twoja otworzy je i sercem spełni, a czas, co młodość ku jesieni przechyla twardo — twarz wywoła kamienną już i nocną wiecznie. I teraz noc. Dalekie niebo jaskrawe krzyczy niby paw. Wysoka świeca jak ołówek na stole moim. Ojca twarz w żałobnej ramie… Szeptem mówię a wiem, że głos mój silny nazbyt wysoko idzie. Uśmiech gwiazdy miłości pełen i ironii niedbałym cierniem wokół skroni, i cisza, w której śpiących oddech nasila się, fujarką ciecze, źrenicom zwartym każe odejść na krawędź rzeczy nieczłowieczej. Kiedy spłowieje chmury brzeg zahuczą dzwonki i weselne młyny potoczą koła swe, błazen zapieje, skrzypce pełne melodii będą. Śpiew i gwizd poniesie człowiek w przestrzeń znaną i swej ojczyzny wierny syn rozkoszy sennej odda ciało. A blisko — mur omszały chroni spokoju tych, co dłoni wierząc i miłość mierząc ostrzem broni upadli w piasek twarzą szczerą. Szyderczy krzyż imiona proste ocienia chętnie; jeszcze słychać bojowy marsz i bliski pocisk, co grobem był im i kołyską. Szeroki obłok drogą sunie, szczękają osie, bagnet wąski jak obłamany cierń gałązki nad ramionami drży i błyska i pieśń radosna w gęstej łunie ma gniazdo trudne i nazwisko. Ten czas, ta noc, ta ziemia czarna potrafi zwodzić, serca grono zaciskać mocno jak ty wargę, która znów słowo da potomne. Jesteś jak ja zapewne: czas opływa lekko ciało twoje jak rybę szybką; oczy masz pojone światłem, co koronę wijąc nad ziemią twą przemija. Może jak ja w swej dłoni chwilę dymiącą pieścisz, w pierś kierujesz człowieka, który mową dziwną na krzyżach także imię pisze. I może ty znów nad ojczyzną posępny szlak pocisku widzisz i drzewa kształty jak szubienic skrzypią ci groźnie, ostro lśnią, a serce dzwoni jak zły pieniądz, gdy patrzysz chmurnie poprzez noc. A wtedy kochać ci wypadnie niewielki obszar, gdzie piramid malutkie grudki leżą na dnie, a z wierzchu zwiędły kwiat lub kamień. A wtedy — mierząc sercem skąpym swój krok i słowo już daremne podasz jak laur dłonie obie i kochać będziesz razem ze mną. Cokolwiek pieszczą dłonie nasze niewierne jest: czy liść czy woda przecieka poprzez palce; twarz się odsuwa bliska w cienie gęste i tak odsuwa się nam młodość i radość prosta, że jesteśmy. A wtedy tęsknić nam wypadnie i patrzeć w czas jak w księżyc wsteczny, gdzie płomień huczał, broni granie głuszyło szmer i brzóz i leszczyn, a wtedy chmur ponury krąg będzie nam dziwny, bo nieznany, gdy zamiast cienia lotnych maszyn objawi się pogodny gołąb i księżyc w trawach niby dłoń co niegdyś hełmem wieńczył czoło. Tak będzie tylko. Miasto, w którym do ciebie piszę — stoi ciemne, choć zwykłe słońce liże mury spryskane pismem krwi daremnej. Człowiek przechodzi tam niewielki i oczy zwraca żalem zbrojne, jak ja do ciebie poprzez wieki bezbronne słowo i opowieść. Oto na papier mój upada jak ćma lub niewiadomy komar brzęczenie stali. Ślepy granat usta położył na powietrzu i ten jest śpiew, co uczył wcześnie miłości mojej i pokory. I ta jest wiedza we mnie mocna i ten jest tylko chudy śpiew: fujarką był mi grom i pocisk i ogień barwił krzepko sen. I spełnić więcej się nie może, bo to już kres i płynność wieczna. Stalówki mojej sine ostrze jak serce trwanie me określa — i znowu noc. Powieka spada jak trumny wieko, pióro zaś wysmukłym krzyżem w palcach rośnie i ledwie błyska ciemna gwiazda jak odblask niklu albo kości. W tym kraju smutnym pełnym gwiazd samotne trwanie, młodość chrobra i sen pod pługiem, co jak orła złamane skrzydło idzie nisko. Dalekie niebo się nachyla i ufnie błyska lot motyla lecz człowiek ręce nie jak skrzydła, a broń śmiertelną z sobą dźwiga. I nigdy ust nie zmieni w skrzypce, a oczu w światło. Ogień czysty na bark męczeństwo, serca trwogę przyjmuje w siebie. Własny portret wśród chmur spalonych siarką widzi. I wtedy spada jękiem miedzi mozolne słowo, warga puchnie jak mnie, choć znowu szeptem tylko do ciebie mówię. I wiem, że chyląc głowę trudną nad liter bruzdą — widzisz jeszcze mój obraz: idę przez powietrze, a za mną miasto moje idzie. Niebiosa górą, echo trąb i mocny oddech tych, co śpią podwójnym trwaniem: pierwsze chroni omszały mur za stosem broni, a drugie — pościel biała spiętrza. Ten czas, ta noc i ja bez miejsca nad tobą ważą się i uczą: ostatni sen, a boleść pierwsza i słona miłość nad ojczyzną. I znowu noc i ziemia jedna powiąże nas. Na stole moim warkoczem jasnym cichnie świeca i dom nade mną cicho stoi, a z głębi czarnej, jakby z mieszka wychodzą światy. Starczy oczom powieki małej, aby tło powstało jasne, gwiazdy szpon i nierozumny krzyk stworzenia. Niewiele wiem jak ty zapewne: idziemy razem patrząc czujnie: ty — na gwiaździstym, prostym niebie szukasz płomienia i mnie w łunie, ja — odwrócony — serce pełne miłości smutnej niosę jak żołnierz mogiłę pod swym hełmem niesie przez czas. ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/gajcy-do-potomnego. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: Z rodu Anhellich. Liryka pokolenia wojennego, oprac. S. Stabro, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1991. Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Reprodukcja cyfrowa wykonana przez fundację Nowoczesna Polska. Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Opracowanie redakcyjne i przypisy: Sylwia Budzyńska, Paulina Dubielecka, Wojciech Kotwica, Aleksandra Sekuła.