Molière Świętoszek (Tartufe) Komedia w pięciu aktach tłum. Tadeusz Boy-Żeleński ISBN 978-83-288-2506-2 Wstęp I. Jak poczęła się komedia Świętoszek? — Pocieszne Wykwintnisie. — Walka o Szkołę żon. Komedia Tartufe czyli Świętoszek jest kulminacyjnym punktem życia i twórczości Moliera. Raz przez swoją doniosłość artystyczną, a po wtóre przez walkę, do jakiej dała powód, i wpływ tej walki na twórczość pisarza. Ale już sam Świętoszek jest dalszym ciągiem, jest — mimo swego olbrzymiego znaczenia — tylko epizodem walki, jaką toczy Molier niemal całe życie: aby właściwie zrozumieć ten utwór, trzeba tedy sięgnąć wstecz aż do początków paryskiej kariery Moliera. A nawet jeszcze wcześniej. W kilku słowach. Dwudziestoletni chłopiec z dobrego mieszczańskiego domu, od dziecka trawiony pasją do teatru, zakochał się w młodej aktorce, Magdalenie Bejart i założył z nią teatr w Paryżu. Teatrzyk bankrutuje. Molier puszcza się z młodą trupą, której rychło staje się głową, na prowincję i obiega ją przez kilkanaście lat. Rozgłos wędrownego teatrzyku rośnie; wreszcie otwiera Molierowi drogę do Paryża i to pod najlepszymi auspicjami: trupa debiutuje z powodzeniem przed samym królem. Molier miał wówczas lat trzydzieści sześć. Jako autor nie dał jeszcze miary tego, czym jest: poza licznymi farsami kleconymi naprędce dał dopiero Wartogłowa i Zwady miłosne. Pierwszą nowością, z jaką wystąpi w Paryżu, będą Pocieszne wykwintnisie. Przybywszy do Paryża, Molier, który opuścił stolicę tak młodo, a kilkanaście lat strawił na swobodzie cygańskiego życia, rozgląda się dokoła siebie. Widzi wielką komedię próżności. Salony literackie, koterie silące się zmonopolizować talent i zamknąć go w swoich regułkach; mizdrzenie się języka, a pod nim chamstwo uczuć; autorów obnoszących się z ważną miną z lada madrygałem, aktorów dostrajających się do tonu powszechnej sztuczności. I — parska śmiechem, śmiechem młodym, zdrowym, z pełnej piersi. To pierwsze wystąpienie Moliera jest kijem wsadzonym w mrowisko. Pierwszy to raz zabrzmiała ze sceny *satyra* i to tak mocna. Cały Paryż tłoczy się na tę sztukę, która staje się wypadkiem dnia, ale odtąd Molier ma mnóstwo wrogów, czyhających na chwilę odwetu: autorzy, aktorzy, salony… Wszystko to utworzy niebawem wspólny front przeciwko niemu. Już pewne sfery czyniły starania o zakaz grania tej zuchwałej sztuki. Niebawem Molier dalej wysuwa pazurki. W komedio-balecie Natręty zbiera wzorki z samego dworu: ośmiesza typ dworskiego panka, złotego młodzieńca, portretuje całą galerię dudków. Jedno zmarszczenie brwi Ludwika XIV mogło położyć koniec tej zabawie i — może nie mielibyśmy wówczas Moliera; ale król, który widział cały świat niziutko u swoich stóp, dość rad był tej niwelującej wszystko satyrze; uśmiechnął się i sam poddał Molierowi temat do nowych wzorków. Podniecony tryumfem Molier wali sztukę po sztuce, staje się bohaterem dnia w Paryżu; nowa ta gwiazda budzi zdumienie. Osobistość jego rysuje się coraz wyraźniej: przedstawia on tężyznę, humor, naturalność przeciwko wszelakiemu mizdrzeniu się i udaniu. — Staje się sztandarem nowej literatury. Boileau, La Fontaine, Racine, uważają go za swego wodza. Wszystko, co jest szczerością, prawdą, życiem, skupia się koło niego; przeciw niemu są przeżytki minionej epoki, pedanci, snoby, dewoci, wreszcie zawistni wszelkiej kategorii. W miarę sukcesu szeregi niechętnych mnożą się. Ten geniusz komedii, pociągający ku sobie umysły i wysuwający się na czoło teatru, dla którego dotąd jedynym szlachetnym wyrazem była tragedia, niepokoi wielu. Cóż dopiero mówić o takich — a było ich wówczas niemało — którzy w ogóle na teatr patrzyli jak na dzieło szatana? Niechęć przeciw Molierowi nurtuje głucho, ale nie ma się do czego przyczepić: cóż zarzucić tym wesołym komediom, zwłaszcza gdy ich autor cieszy się tak wyraźną łaską króla? Wreszcie nadchodzi sposobność: jest nią Szkoła żon, której powodzenie przeszło wszystkie dotychczasowe sukcesy Moliera. Taki był rozmach, taka świeżość w tej ślicznej komedii, że nieuprzedzona publiczność przyjęła ją z zachwytem. Jest to znów wielkie zdarzenie dnia w Paryżu. Ale zarazem zawrzało przeciw Molierowi. Powstaje istna wojna literacka: z tych, które mają tak ożywcze i płodne w literaturze znaczenie. Wojnę tę można by porównać z tą, która toczyła się trzydzieści lat wprzódy o Cyda Corneille'a, później zaś o Wesele Figara i Hernaniego. Sypią się broszury, pamflety; dwór, salony rozbrzmiewają jedynie namiętnymi dyskusjami na temat Szkoły żon. Ale wojna ta, zrazu czysto literacka, przybrała niebawem i inny charakter. Wszyscy ci, którzy mieli z Molierem na pieńku, dojrzeli moment, aby się z nim policzyć. Nareszcie znaleźli broń przeciw niemu. Jakaż ta broń? Ta sama, którą z reguły prawie wytacza się przeciw każdemu nowemu twórczemu zjawisku: niemoralność! Elegantki, o których Molier powiada, że „z całej osoby jedynie uszy mają czyste”, zasłaniają sobie te uszka ze zgorszeniem, urażone niby w swej skromności paroma żartami Moliera, podczas gdy bez rumieńca zwykły się przysłuchiwać plugawym farsom stanowiącym codzienny ówczesny repertuar. Ale znaleziono jeszcze inną broń: obraza religii, żarty z rzeczy świętych. W naukach, jakie Arnolf daje młodziutkiej Anusi (akt III, scena 2), dojrzano parodię nauk św. Grzegorza z Nazjansu. Nie mniej zgorszenia wywołało w pewnych kołach tych kilka wierszy z przemowy Arnolfa: Pomnij też, że są w piekle kotły rozpalone, W których szatani smażą każdą grzeszną żonę… Idąc za tą nauką, twa duszyczka mała Będzie zawsze jak lilia, czyściutka i biała; Lecz jeśli ją ku złemu zwabi chętka marna, Dusza stanie się zaraz niby węgiel czarna; Wszystkim będziesz przedmiotem wstrętu lub obawy I pójdziesz kiedyś jako łup szatana prawy Tam, gdzie złe żony smoła roztopiona czeka… Można by łatwo odpowiedzieć, że Molier nie żartuje tu z wierzeń religijnych, ale z użytku, jaki z nich ludzie czynią dla swoich świeckich i samolubnych celów. Bądź co bądź, groźna Kongregacja św. Sakramentu krzątała się (tym razem nadaremnie), aby uzyskać zakaz grania sztuki. Tą bronią można było wiele wówczas zdziałać, tu każdy cień oskarżenia miał swoją wagę. Ten moment życia pisarza komplikuje się jeszcze jego życiem prywatnym. Jest to chwila jego małżeństwa z młodziutką Armanda Bejart, „dzieckiem teatru”, które od małego chowało się przy jego kompanii. Armanda była siostrą owej Magdaleny Bejart, dla której Molier uciekł przed laty z domu i z którą wspólnie założył teatr. Do tej pory Magdalena była w tym teatrze. Teatr rządził się w tych rzeczach zawsze cokolwiek specjalnymi prawami. Ale małżeństwo to wywołało liczne komentarze: szeptano, i to dość głośno, że Armanda jest tylko urzędownie siostrą Magdaleny, a w istocie jest jej córką, i że to tylko dobra mama Bejart, ideał wszystkich mam teatralnych, zgodziła się na tę metrykalną substytucję. Ojcem miał być niejaki pan de Modene. Jak tam w istocie było, tego już nikt nie dojdzie. Od tych pogłosek było dość niedaleko do innych potwornych insynuacji; znaleźli się ludzie, którzy postarali się podsunąć królowi te wnioski. I znowuż losy Moliera zawisły na włosku, ale tym razem chodziło o niebezpieczniejsze sprawy. Król odpowiedział na te potwarze po królewsku: ofiarował się trzymać do chrztu dziecko swego nadwornego komika. Sam zachęcił Moliera, aby odpowiedział napastnikom: bawiła go ta komiczna wojna. Molier odpowiedział już przedtem pedantom, literatom i wykwintnisiom, pisząc Krytykę szkoły żon; obecnie dorzuca jeszcze Improwizację w Wersalu, mimochodem stwarzając w tych dwóch jednoaktówkach nowy rodzaj literacki. Ale dojrzewa w nim zarazem inna odpowiedź. Aż dotąd satyra Moliera obracała się w kręgu niewinnych śmiesznostek literackich czy towarzyskich, o ile nie brała za temat wiekuistych niedoli miłosnych lub małżeńskich. Niebacznie wrogowie obudzili w nim drzemiącego lwa. Kampania przeciw niemu, a zwłaszcza metody, jakich użyto, zmieniły jego spojrzenie na ten świat: ujrzał inne oblicze człowieka, ziejące nienawiścią, zawistne, drapieżne, podłe. Oczy jego otworzyły się zarazem na zarazę społeczną, która nieodzownie towarzyszyła silnie rozwiniętemu życiu religijnemu w ówczesnej Francji: na świętoszkostwo i obłudę. Z kampanii o Szkołę żon urodził się Tartufe czyli Świętoszek. Molier zrozumiał, czym jest i ile złego może zdziałać ta obłuda, nadużywanie rzekomych wartości moralnych do osobistych arcyświeckich celów. Przejrzał na wylot tych ludzi, Co pod nabożnym płaszczem kryją zwykłe wady, Swą zawiść, niedowiarstwo, swoje fałsze, zdrady I gdy chcą kogoś zgubić, osłonią, gdy trzeba, Swoją własną nienawiść interesem nieba… Dojrzał ich, przejrzał i postanowił się z nimi zmierzyć. II. Wystawienie Świętoszka i walka o niego. — Don Juan. Ponowne cofnięcie Świętoszka ze sceny. — Mizantrop. — Ostateczne zwycięstwo. Można przypuszczać, iż Molier zdawał sobie sprawę z trudności i niebezpieczeństw swego zamiaru. Toteż uczynił wszystko, aby złagodzić jaskrawość swego czynu, a zarazem aby stworzyć najbardziej sprzyjające okoliczności dla „premiery” Świętoszka. Obrał na ten cel uroczystość inauguracyjną pałacu i ogrodów w Wersalu, świeżo stworzonych przez Ludwika XIV. Król wydał wielką zabawę, oficjalnie dla królowej i dla królowej matki, ale w istocie heroiną tej fety była kochanka królewska, panna de la Valliere. Miano zabawy było: Rozkosze czarodziejskiej wyspy; Ariostowa wyspa czarodziejki Alcyny zapłynęła jakoby do Francji, aby się stać teatrem uczt, balów, turniejów, a wreszcie komedii. Molier, „impresario” całej zabawy, rozwija niestrudzoną czynność: odgrywa boga Pana, wygłasza powitanie królowej, wystawia z dawniejszych utworów Natrętów i Małżeństwo z musu, prócz tego zaś dwie nowe sztuki: Księżniczkę Elidy (8 maja), zaś 12 maja 1664 trzy akty Świętoszka. W jakim stosunku te trzy akty Świętoszka były do dzisiejszej pięcioaktowej komedii, — nie wiemy. Zdaje się, że nie była to skończona sztuka: ale zdaje się również, że nie były to pierwsze trzy akty komedii w jej obecnej formie. Te trzy akty Świętoszka rozpętały nad głową pisarza burzę trwającą lat pięć, burzę, której następstwa mogłyby być dlań okropne, gdyby nie to, że w całej tej kampanii miał on potężnego, choć dyskretnego sprzymierzeńca, a był nim — sam król. Ale gdy mowa o stosunku Moliera do króla, trzeba sobie uprzytomnić, z którym Ludwikiem XIV mamy do czynienia. Ludwik żył trzy ćwierci wieku i panował bez mała tyleż: otóż w machinalnym skrócie myślowym tworzymy sobie często — fizycznie i moralnie — niejako przeciętną tego długiego panowania i tej postaci. Otóż kiedy Molier w 1658 r. pierwszy raz miał zaszczyt wystąpić na dworze, Ludwik XIV miał lat 20, obecnie ma ich 26; jest to młodzieniec o wrzących namiętnościach, ledwie wyzwolony z kurateli, rwący się do życia, niecierpliwie znoszący wszelkie pęta, lubiący dokoła siebie atmosferę blasku, zabawy. Że zaś wśród wszystkich stanów w rzemiośle króla o zabawę najtrudniej, król oceniał zasługi Moliera, który go bawił przednio, a dawał sposobność do tańczenia z gracją w baletach. Król nienawidził surowych jansenistów, w których wyczuwał ducha niedawno stłumionej Frondy. Król zgniecie niebawem Kongregację św. Sakramentu, która ważyła się przeciwstawić jego jowiszowym miłostkom. Gdy pani de Navailles, ochmistrzyni dworu, za poradą księdza Joly, zamknęła kratą wszystkie przejścia, którymi król mógł się udawać do apartamentów panien dworskich (wśród nich znajdowała się panna de la Valliere), król wypędził panią de Navailles i jej męża. Molier czuł tedy w królu sprzymierzeńca; inaczej komedia jego byłaby nie do pomyślenia. Król, któremu cenzorowie moralności dawali się we znaki, przyjął tedy nowy utwór z zadowoleniem (niektórzy posuwają się aż do podejrzeń, że go inspirował); nie znalazł natomiast Świętoszek łaski w oczach królowej matki, Anny Austriackiej, wówczas już tkniętej śmiertelną chorobą i tym skłonniejszej do powagi i dewocji. Ale na ogół zawrzało; zaczęły się krzątania na dworze, aby udaremnić wystawienie sztuki. Na czele zgorszonych stanął Mgr. de Perefix, arcybiskup Paryża. Ludwik XIV mimo swej wszechwładzy musiał się liczyć z głosem, który przemawiał w imię religii i moralności: starając się osłodzić Molierowi przykrość, zabronił wszakże grać Świętoszka publicznie. Nie przeszkodziło to fanatykom ogłaszać przeciw Molierowi pism, w których nazywano go „czartem, obleczonym w ciało i przebranym za człowieka, zasługującym na karę ognia, zanim dosięgnie go ogień piekielny”. A w owym czasie nie były to przenośnie poetyckie: ledwie kilka lat upłynęło, jak za sprawą Kongregacji św. Sakramentu, spalono na stosie mistyka Morina! Molier wynagradzał sobie zakaz, czytając sztukę po znamienitych domach, a nawet grając ją prywatnie (między innymi u brata królewskiego); mimo to zakaz był dlań ciosem jako dla dyrektora teatru. Aby wypełnić lukę w repertuarze, pisze naprędce Don Juana (1665); ale i ten romansowy temat zmienił się pod koniec sztuki w gryzący pamflet przeciw obłudzie. Don Juan, bezbożnik, cynik i łotr bez czci i wiary, nawraca się pod koniec sztuki: otóż to nawrócenie jest udaniem, które maże tanim kosztem minione przestępstwa i zabezpiecza bezkarność dalszym. Słowem, Don Juan staje się u Moliera nową odmianą Świętoszka: Tartufe to świętoszek plebejusz, karierowicz; Don Juan to świętoszek wielki pan, dyletant zepsucia. Rzecz prosta, że sztuka ta była dolaniem oliwy do ognia. Padały też pioruny na głowę Moliera. „Któż zdoła znieść (pisano) zuchwalstwo błazna, który stroi żarty z religii, daje lekcje wyuzdania i czyni majestat boży igraszką pana i sługi: ateusza, który się zeń śmieje, i lokaja, który, bezbożniejszy jeszcze od pana, rozśmiesza innych”. Król milczał. Kiedy mu przedstawiano bluźnierstwa i zbrodnie Don Juana, odpowiadał tylko: „Toteż źle na nich wychodzi”. Bronić jawnie Moliera nie mógł. Już na drugim przedstawieniu trzeba było skreślić niektóre ustępy; po piętnastym poradzono wymownie Molierowi, aby sztukę cofnął z afisza; mimo że zawczasu postarał się o przywilej na druk, nie wydrukował jej nigdy. Ten drugi cios, połączony z najgwałtowniejszą kampanią osobistą przeciw niemu, przygnębił Moliera do ostatnich granic. Myśli niemal o rzuceniu pióra, w drugim podaniu do króla o Tartufa pisze: „To pewna, Najjaśniejszy Panie, że trzeba mi będzie w ogóle poniechać komedii, jeżeli świętoszki mają zostać górą”. Wrogowie Moliera nie ustają w zabiegach przeciwko pisarzowi: puszczają w obieg jakąś ohydną książkę, której autorstwo przypisują jemu. Z goryczy, jakimi napojono Moliera w owej epoce, a do których dołączyły się i zgryzoty domowe, urodził się Mizantrop. Tyrady Alcesta przeciw światu, aluzje do jego procesu, wzmianka wreszcie o tej bezecnej książce, której autorstwo silono się mu podsunąć, to są echa ówczesnych udręczeń Moliera. Tak więc epoka najwyższego wzlotu twórczości Moliera ściśle wiąże się z jego osobistymi przeżyciami, a największe, najdoskonalsze jego dzieła są niejako utworami okolicznościowymi. Ale na Mizantropie zamknie się heroiczny okres twórczości Moliera. Stargał siły w tej walce; daje za wygraną; nie „poniecha komedii”, bo to niepodobieństwo, ale odtąd poprzestanie na tym, aby bawić publiczność, a jeżeli dosięgnie kogo satyrą, to w każdym razie nie tak niebezpiecznych wrogów: tematem jego komedii będą próżność mieszczucha, uczoność kobieca, wreszcie *lekarze*. Och, ci zapłacą za wszystkich! Na razie zacisnąwszy zęby i nie tracąc nadziei odwetu, Molier wraca do roli dworskiego bawiciela. Odwdzięczając usługi swego niestrudzonego wesołka, król, wyjeżdżając do obozu we Flandrii, daje Molierowi pozwolenie (niewyraźne co prawda) wystawienia Świętoszka po dokonaniu pewnych zmian. Istotnie, dnia 5 sierpnia 1667 odegrano sztukę; imię Tartufe, które działało już na pewne sfery niby czerwona chusta, znikło zupełnie: tytuł sztuki był: Szalbierz, bohater jej zaś, przedzierzgnięty w światowego kawalera, nosił miano Panulfa. Nic nie pomogło; już drugie przedstawienie spotkało się z zakazem pobożnego prezydenta de Lamoignon, któremu król, wyjeżdżając, oddał władzę w mieście Paryżu. Molier próbuje interweniować u p. Lamoignon, ale onieśmielony wybąkał tylko parę słów. „Przepraszam pana, ale zaraz jest południe, spóźniłbym się na mszę” — przerwał mu prezydent. Czyż to nie jest żywcem odpowiedź, jaką Tartufe przyparty do muru kłopotliwym pytaniem daje Kleantowi? Strapiony Molier wysyła dwóch aktorów do Flandrii z podaniem do króla; król przyjmuje ich łaskawie, ale jest bezsilny wobec tego, że arcybiskup paryski obłożył klątwą każdego, kto by w jego diecezji zgoła *słuchał czytania* tego utworu. Dopiero w dwa lata później, przy pomyślnym układzie okoliczności (chwilowe załagodzenie sporu między jansenistami a jezuitami), Tartufe uzyskał wreszcie trwałe prawo do sceny. Dzień 5 lutego 1669 r. był dniem odwetu i tryumfu Moliera. Czterdzieści cztery wieczory tłoczono się na Świętoszku. Sam Molier grał Orgona, żona jego Armanda — Elmirę. Jednakże, mimo że odtąd Tartufe nie zeszedł już ze sceny, jeszcze długi czas po śmierci Moliera utwór ten był przedmiotem ataków (Bourdaloue, Bossuet) jako szczególnie niebezpieczny dla religii. Napoleon wyrażał zadowolenie, iż sztuka ta przeszła cenzurę za Ludwika XIV, gdyż on sam nigdy by jej nie pozwolił wystawić. III. Podłoże „Świętoszka”. — Życie religijne we Francji w XVII wieku. Aby oglądać arcydzieło Moliera we właściwym świetle, trzeba sobie uprzytomnić w kilku słowach charakter życia religijnego we Francji w epoce powstania komedii. Ingerencja religii we wszystkie sfery życia była w XVII w. olbrzymia. Niedawno jeszcze ster rządów dzierżyli kolejno dwaj kardynałowie, Richelieu i Mazarin. Katolicyzm, zagrożony postępami protestantyzmu i pogaństwem Odrodzenia, skupia się do obrony. Wyrazem tego jest wskrzeszenie idei zakonnej, zwyrodniałej poniekąd na schyłku średniowiecza, przygasłej pod wpływem intelektualnego przeobrażenia renesansu. Powstaje mnóstwo zakonów, bądź nowych, bądź odnowionych w surowym ascetycznym duchu. Wzmaga się w siły potężny zakon jezuitów. Powstaje z drugiej strony jego nieprzejednany wróg, *Port Royal*, który skupia nie tylko duchownych, ale i świeckich „samotników”. Niedawne wojny religijne, wewnętrzna walka jansenizmu z molinizmem, wszystko to sprawia, że sprawy religijne obchodzą wszystkich bez wyjątku, znajdują się jakby w stanie zapalnym; a ludzie świeccy biorą w nich udział niemniej żywy niż duchowni. Dotkliwa lekcja nauki Chrystusowej, jaką otrzymał świeżo potężny zakon (Prowincjałki Pascala), wyszła spod pióra świeckiego człowieka. Ale nie każdy był Pascalem, a całe mnóstwo ludzi świeckich czuło się w prawie zaprzątać sprawami religijnymi. Ten dyletantyzm religijny stanowi jedną z cech epoki, jest jej plagą. Wiele salonów paryskich staje się jakby filią *Port Royalu*. Grasują świeccy dyrektorowie sumień. Powstają stowarzyszenia (Kongregacja św. Sakramentu) złożone z duchownych i świeckich, otoczone ścisłą tajemnicą, starające się ująć w ręce rząd dusz i rozciągające cenzurę na życie prywatne, często za pomocą środków dość pod względem etycznym wątpliwych. Że przy wszystkich takich zakusach teokracji święci prawdziwe orgie obłuda religijna, nad tym nie trzeba się rozwodzić, jak również nad tym, że musiało być mnóstwo ludzi, którzy nadużywali tych świętych haseł, aby czynić zadość swoim bardzo świeckim celom i instynktom. Nawet świątobliwi kapłani wskazują na obłudę religijną jak na raka żrącego ówczesne społeczeństwo. Z drugiej strony trzeba rzucić okiem na drugi kraniec. Wiek XVII, tak przesiąknięty kwestią religijną, przedstawia dwa krańcowe negatywy prawdziwej religii: jeden to obłuda religijna, drugi to „libertynizm”, ateizm. Ale ten ateizm, to nie był ów mdły nowoczesny indyferentyzm; był czynny, bluźnierczy. Nacisk religii był taki, że wywoływał reakcję tejże samej siły. W „libertynizm” ten wchodziły różne elementy: pogaństwo wyssane z humanizmu; kartezjanizm pojęty z żarliwą świeżością; krytyka prawd wiary niesiona przez zwalczające się sekty — wszystko na tle brutalnej jeszcze bujności temperamentów oraz tej wspomnianej już bezczynności, która nastała po burzliwej dobie Frondy. Zaledwie można przytoczyć świętokradzkie pomysły, na jakie pozwalali sobie „libertyni”. Przypominają one rysy młodocianych „ateistów” ze szkolnej ławy; bo też ta emancypacja spod ojcowskiej władzy Kościoła miała w sobie coś ze zbuntowanego uczniaka. Wielki Kondeusz, zanim się nawrócił, ułożył wespół z innymi osobami cały spisek, aby spalić kawałek drzewa z Krzyża św. Młodociany książę de Nevers dał ochrzcić świnię; pani Deshoulieres ochrzciła swego psa, a nie ochrzciła córki, która została bez chrztu do dwudziestego dziewiątego roku życia. Paru złotych młodzieńców wyprawiło wesołą ucztę w kościele, w czasie której wydobyli z grobu świeżego trupa, aby z nim tańczyć. Molier zarówno daleki był od obu krańców. Ten dzielny, uczciwy człowiek musiał się brzydzić wyuzdaniem intelektualnym, które niebawem napiętnuje w swoim Don Juanie; ale i z surową pobożnością — zwłaszcza o ile wciskała się zbyt czynnie w życie prywatne — nie mógł on sympatyzować. Raz z natury swojej. Jego filozofia natury, pokrewna filozofii Montaigne'a i Rabelais'go, płynąca raczej z ducha Odrodzenia, obca była tym hasłom umartwień. Zanadto kochał życie, aby sprzyjać tym, którzy kazali nim gardzić. Znał zresztą życie wielu tych „świątobliwych” ludzi; wiedział, co kryje ta ich troska o „dobro nieba”… Ale gdyby nawet niechęć ta nie płynęła z jego natury, to musiałaby się zrodzić z fachu. Surowemu chrystianizmowi, chcącemu opanować umysły i pozyskać je wyłącznie dla sprawy Boga, solą w oku był teatr. *Port Royal* nazywa wręcz pisarzy dramatycznych „trucicielami dusz”; nie tylko Molier, ale i wychowanek *Port Royalu* Racine — ba, surowy Corneille! — są przedmiotem gwałtownych napaści zelantów. Wiadomo, czym był aktor w oczach Kościoła: aby uzyskać ostatnią absolucję, musiał rewokować swój zawód niby sromotny grzech. To wszystko musiał widzieć Molier wzrokiem genialnego obserwatora, spostrzegacza wszystkich wypaczeń ludzkiej natury. Ale można przypuszczać, że nie przyszłoby mu do głowy poruszać podobne tematy. Były one zbyt niebezpieczne, nie dopuszczała ich zresztą ówczesna forma teatralna; nie było dla nich po prostu miejsca na scenie. Wyzwany jednak, podrażniony, dotknięty w najboleśniejszych strunach, podjął wyzwanie: napisał Świętoszka. IV. Stosunek Moliera do swego tematu. — Stosunek jego przeciwników. W tydzień po zakazie, jakim król zmuszony był obłożyć Świętoszka po jego pierwszym wystawieniu, włoscy aktorzy grali na dworze bardzo drastyczną farsę pt. Skaramusz pustelnikiem. Wychodząc, król rzekł do Kondeusza: „Chciałbym wiedzieć, czemu ludzie, którzy się tak gorszą komedią Moliera, nie mówią nic na Skaramusza”. Na co Kondeusz: „Bo Skaramusz wyszydza niebo i religię, o co ci panowie się nie troszczą, komedia Moliera natomiast wyszydza ich samych i tego nie mogą znieść”. Odpowiedź dowcipna i niewątpliwie trafna w stosunku do wielu wrogów komedii Moliera; ale niepodobna jej uważać za całkowite rozwiązanie kwestii. Niepodobna powiedzieć, żeby wszyscy, których gorszyła komedia Moliera, byli obłudnikami. Sądzę, że gdyby komedia ta była napisana dziś, w naszej wolnomyślnej epoce, niełatwo by się dostała na scenę, cóż dopiero wówczas! Samo poruszenie tych tematów, samo wprowadzenie przedmiotu, z natury swojej należącego do ambony i konfesjonału, na scenę, do komedii, która daleką była wówczas od dzisiejszej swej godności i sąsiadowała najbliżej z plugawym błazeństwem, była — powtarzam — dla wielu skandalem. Skamarusz był błazeństwem i podawany był jako błazeństwo, Świętoszek zgoła inaczej. Tak więc możemy przypuszczać, że wiele osób mogło się z najlepszą wiarą gorszyć Świętoszkiem. Przy tym — mówiono — różnica między świątobliwością szczerą i udaną jest w sercu; formy zewnętrzne są te same; niepodobna tedy okryć śmiesznością jednej, aby coś z tej śmieszności nie przylgnęło i do drugiej. Niepodobna skaleczyć maski, aby przy tym nie drasnąć i twarzy. Tartufe jest obłudnikiem, ale Orgon jest szczerze, choć ciasno, nabożnym: i cóż zrobiła zeń ta rzekoma religia? Głupca, człowieka bez serca, wyzutego z ludzkich uczuć, złego ojca rodziny… Kwestia jest tedy dość złożona. Jak pojmować — nie biorąc się dosłownie na lep jego wymownej argumentacji w podaniach do króla — prawdziwy stosunek Moliera do jego tematu, do religii? Nie mamy żadnego prawa przypuszczać, aby był wrogi; ale religia Moliera to była raczej ta sama „religia natury”, którą wyznaje Montaigne; schylenie głowy przed niewiadomym, przed formami katolicyzmu, przy równoczesnym żądaniu swobodnego rozwoju instynktów. Owa religia posępna, groźna i zaborcza, jak również religia wciskająca się w cudzy dom, narzucająca się wszystkim na cenzora i chcąca wytępić radość i swobodę życia, musiała mu być wysoce antypatyczna, po równi jako pisarzowi, człowiekowi — i, jak wspomnieliśmy, dyrektorowi teatru. Dlatego, mimo że Molier się zarzeka, iż w utworze swoim mierzy jedynie w *obłudę*, niezupełnie trzeba mu dowierzać: mierzy on, mimo iż bardzo oględnie i zręcznie, także i w formy tej religii — choćby i szczerej — które mu się zdają ciasne i wrogie życiu. Faktem jest, iż jako przeciwstawienia obłudzie nie wprowadza obrazu szczerej pobożności, ale, przeciwnie, rozdziela światła i cienie w ten sposób: z jednej strony — kliku szalbierzy i głupców, z drugiej — ludzie uczciwi, godni, sympatyczni, ale bliżsi owej „świeckiej moralności” uczciwych ludzi niż żywego chrystianizmu. Molier czuł zapewne tę „słabiznę” i starał się ją osłonić tyradą Kleanta na cześć prawdziwej pobożności; zaznaczyć trzeba, iż tyradę tę dopisał dopiero później, po pierwszym zakazie sztuki, a doradził mu to książę Kondeusz (tzw. le grand Conde), wielki — jak mówiono wówczas — „libertyn”, czyli niedowiarek. Zaznaczmy również, iż Molier był częstym gościem salonu słynnej Ninon de Lanclos, który uchodził za fortecę „libertynizmu”. Tym ciekawszym staje się fakt, iż książką, która zapłodniła Moliera Świętoszkiem i wskazała mu niejako drogę, jest dzieło natchnione najbardziej surowym i żarliwym chrystianizmem: Prowincjałki. Bez Prowincjałek nie można sobie wyobrazić Świętoszka. Tylko — mistrzostwo ironii, które rozwija Pascal przeciw jezuitom, Molier zwróci także i przeciw jansenistom — a raczej stworzy typ tak ogólny, iż obie walczące strony będą się w nim szukać nawzajem. Jansenistą mógłby być Tartufe wtedy, gdy nakrywa chusteczką pierś Doryny i gdy uczy Orgona patrzeć na ziemię „jak na kupę błota”; molinistą, kiedy wtajemnicza Elmirę w sposoby „porozumienia się z niebem” i oczyszczenia uczynku przez „dobrą intencję”. Ujęcie typu jest tu tak szerokie, iż dociekania, w kogo Molier mierzył w szczególności, zawsze będą ścieśnianiem jego satyry. Mimo to, jak zawsze, współcześni wskazywali palcem kilka osób, których portretem ma być „biedaczek” Tartufe. Najwięcej prawdopodobieństwa ma pogląd, iż Świętoszek, nie zatracając swych cech ogólnych, mierzy jednak osobliwie we wspomnianą już Kongregację św. Sakramentu, która umiała w praktyce połączyć jansenistyczną nietolerancję z jezuickimi metodami. Król, którego kongregacja krępowała w jego bujnym wówczas życiu miłosnym, zgniótł ją tak, jak zgniata w ostatnim akcie świętoszka. Tym tłumaczy się w znacznej mierze niesłabnąca opieka i życzliwość króla w tej sprawie. Świętoszek był dziełem proroczym. Ludwik XIV z wiekiem stał się Orgonem. Ostatnia jego kochanka, pani de Maintenon, wprowadziła go na tę drogę; spowiednicy królewscy zaczęli rządzić Francją, zadając jej wiele klęsk. Obłuda religijna stała się drogą do kariery: dwór, Paryż, Francja, wszystko na wiele lat znalazło się pod znakiem Tartufa. V. Zdobycze komedii Moliera. — Głębia. — Charaktery. — Mądrość. — Powinowactwo z dramatem. — Satyra. Komedia Świętoszek jest bezwarunkowo szczytem geniuszu Moliera, zarazem jednym z najśmielszych czynów artystycznych, jakie ludzkość wydała. Tylko jeden Molier zdolny był zamknąć ten temat w ramach komedii, nie obrażając na każdym kroku poczucia widza, a zarazem nie przytłaczając go ponurością obrazu. Siła i artyzm dzieła są takie, iż szpetna prawda życia wznosi się do wyżyn harmonijnej poetyckiej złudy; mocą tej tajemnicy geniuszu potwór Tartufe staje się rozkosznym wręcz zjawiskiem, a najbardziej odrażające jego czyny zanurzają nas w pełni estetycznego zadowolenia. A teraz zestawmy daty! Molier wystąpił pierwszy raz na dworze króla z jakąś ucieszną farsą, która się nie zachowała, w r. 1658; w r. 1659 daje Pocieszne wykwintnisie, w 1662 Szkolę żon, 1664 Świętoszka — i oto w ciągu lat sześciu od farsy bliskiej jeszcze średniowieczu, tkwiącej w atmosferze kuglarzy jarmarcznych, doszliśmy do szczytu, którego komedia współczesna nie tylko nie przewyższyła, ale który na zawsze zapewne pozostanie jej niedościgłym wzorem. Z dawnej komedii, której celem było tylko bawić, mniej lub więcej wybrednie, ale tylko bawić, Molier uczynił głębokie studium duszy ludzkiej. Tradycyjne marionetki, których ślad widzimy jeszcze w pierwszych jego komediach, zmieniają się w ludzi, w nieśmiertelne typy: żyją jakby stokrotnie spotęgowanym życiem ludzkim, skupiając niby soczewką poruszające ludźmi namiętności. Zarazem o ile komedia przedmolierowska jedynie bawi, Molier, bawiąc nas — i to bawiąc o ileż lepiej! — nie poprzestaje na tym: on nas uczy. Nie ma w jego utworach oschłego dydaktyzmu: ale dzięki samej głębi ujęcia wyłania się z niej nauka, mądrość życia. Nie jest to owa cnotliwa mądrość, którą do zbytku czasem częstuje się młodzież — stąd spotykał się Molier z zarzutem niemoralności (J. J. Rousseau!) — jest to mądrość dla ludzi dojrzałych, mających odwagę spojrzeć życiu w oczy. Molier działa jak doświadczenie, nieraz gorzkie, bolesne, chociaż w śmiejącej się podane formie. Toteż w dziele swoim zaciera on niejednokrotnie granice pomiędzy komizmem a powagą życia. Omawiając w „Bibliotece Narodowej” Molierowskiego Skąpca, starałem się wykazać, w jaki sposób największe komedie Moliera mieszczą w sobie istotę nowoczesnego dramatu. Molier doprowadza nas aż na sam kraniec: aby Świętoszek skończył się szczęśliwie, trzeba było Molierowi uciec się aż do cudownej interwencji monarszej. Już Szkoła żon była w teatrze francuskim utworem rewolucyjnym (świadczy o tym sama kampania, do jakiej dała powód!). Ze Szkołą żon rodzi się w teatrze francuskim komedia obyczajowa i komedia charakterów. Ale pod wieloma względami te nowe zdobycze gniotły się tam jeszcze w dawnych ramach. Ten „plac publiczny”, na którym toczy się akcja; zmiana nazwiska, na której wspiera się cała intryga; ciągłe zwierzenia Horacego i monologi Arnolfa, wszystko to — jakże wydaje się ubogie wobec wspaniałej ekspozycji Tartufa, wobec soczystych, pełnych scen trzeciego i czwartego aktu! Molier przebiega drogę od starej farsy do nowoczesnej komedii w siedmiomilowych butach; tym razem jeszcze od Szkoły żon zrobił krok olbrzymi i — ostateczny: dalej już komedia nie sięgnie, ani u Moliera, ani po nim. Niepodobna mi tu obszernie rozwodzić się nad rysami, które czynią z Świętoszka komedię na wskróś *obyczajową*, wprowadzającą nas do wnętrza domu paryskiej mieszczańskiej rodziny; nad tymi, które czynią zeń arcydzieło komedii *charakterów*, gdzie zewnętrzna intryga nie gra żadnej roli, a cała akcja wynika z zazębienia się i tarcia tych charakterów o siebie. Niepodobna też wyszczególniać wszystkich genialnie prostych i celnych rysów komicznych, w których Molier ujmuje swój temat. Ale w scenach tych, naznaczonych najwyższym komizmem, Molier nie zaparł się tej macierzy, z której wyrósł, starej *farsy* francuskiej: bez jej szerokiej wesołości nie zdołałby zneutralizować elementów ponurego dramatu, w każdej chwili gotowych wcisnąć się tu na scenę. Pani Pernelle, Doryna, pan Zgoda, Orgon wreszcie w scenie, gdy siedzi pod stołem, to są owe farsowe tradycje: jakże wzbogacone, jak szczęśliwie przeobrażone pod piórem Moliera! Ale Tartufe jest czymś więcej niż arcydziełem komedii obyczajowej i komedii charakterów; jest to zarazem pierwsza od Arystofanesa satyra społeczna na scenie i to satyra o najwyższej doniosłości. Jest to jedno z tych dzieł, o których można powiedzieć, że ważą na losach ludzkości, niemal rozstrzygają o nich. Satyrą, pamfletem, są już Pocieszne wykwintnisie; ale przedmiot ich jest nieskończenie węższy, literacki. Jeżeli prawdą jest tradycja o owym staruszku, który w czasie pierwszego przedstawienia Wykwintniś miał krzyknąć: „Śmiało, Molierze, oto mi komedia”, trzeba uznać, iż Molier posłuchał zachęty. Tartufe, a później Don Juan, dają miarę śmiałości i głębi, z jaką Molier zdolny był ujmować zjawiska społeczne; kto wie, co byłby jeszcze osiągnął na tej drodze, gdyby zbyt nierówna walka nie złamała jego sił. VI. Doniosłość społeczna satyry Moliera. Molier odkrył jedną tajemnicę: odkrył w teatrze nową potęgę, jedną z największych, jakie istnieją, mianowicie zabijać śmiechem, śmiechem brzmiącym ze sceny. W ręku Moliera komedia staje się satyrą, jedną z najgwałtowniejszych, najcelniejszych, jakie istnieją. A równocześnie, piętnując to, co go przejmuje wstrętem, Molier głosi swą twórczością własny ideał życia. Komedia staje się u niego niejednokrotnie trybuną, mównicą. I posiadłszy tę potęgę, Molier jest nie tylko twórcą komedii: on jest i twórcą życia. Przyszedł, spojrzał dokoła siebie i powiedział: „to a to jest głupie, złe i śmieszne, nie chcę, aby to istniało”. I to, co on tak napiętnował, znikało strawione własną śmiesznością. Jeżeli problem Świętoszka jest dziś poniekąd przebrzmiały, to właśnie jest największą zdobyczą Moliera. Nie zmienił oczywiście Molier zasadniczych cech ludzkiej natury, ale w momencie przeobrażania się społeczeństwa zwalił swoją satyrą niejeden z bałwanów stających na przeszkodzie idącemu nowemu życia i tak potężnie jak może nikt inny przyczynił się do jego ewolucji w duchu światła i swobody. Przyszłość ziściła wszystkie postulaty Moliera. Od pierwszej chwili powrotu do Paryża Molier czuje się nieswojo w tym świecie. Na każdym kroku widzi panoszące się głupstwo, ciasnotę pojęć, bakalarstwo, obłudę, przemoc, ucisk. Toteż każda jego sztuka to wybicie jakiegoś okna, aby wpuścić powietrze, którego potrzebował dla płuc. Epoka, w której żył Molier, znajduje się na przełomie dwóch zmagających się z sobą światów. Z jednej strony nowoczesna myśl, niezmiernie bliska już nas, z drugiej cały aparat społeczny i naukowy, niemal średniowieczny, przeżyty, ale dzierżący jeszcze wszystko w ręku i konwulsyjnie broniący się inwazji nowego ducha. A obręcz ta była silna: oficjalni władcy ludzkich wierzeń i myśli posiadali w ręku wszystkie środki represji. Medycyna, prawoznawstwo, filozofia i najgroźniejsza z nich teologia podawały sobie ręce, gdy chodziło o poskromienie śmiałka, który się odważył podkopywać autorytet lub rutynę. „Ateuszem” jest, kto nie wierzy w puszczanie krwi, heretykiem, kto nie wierzy w Arystotelesa. A ogłosić wówczas kogoś ateuszem znaczyło niemal postawić go poza obrębem prawa, znaczyło poszczuć go jak psa. To nam tłumaczy doniosłość walki Moliera z ówczesną medycyną; to nam tłumaczy, jak Świętoszek czy farsy lekarskie Moliera, czy też jego pocieszni „filozofowie”, wszystko płynie z jednego i tego samego źródła. Pamiętajmy o potędze ówczesnych Tartufów i Orgonów. Przed nimi to Kartezjusz chroni się przezornie do Holandii, a i tam na wiadomość o skazaniu Galileusza niszczy swój Traktat o świecie. Wobec zjednoczonych potęg duchownych i świeckich jakże słabe były środki, którymi rozporządzali ówcześni bojownicy światła! Myśli ich, wyrażane z nieskończonymi ostrożnościami, krążyły wyłącznie niemal w szczupłym kręgu naukowego świata: przenikanie ich do ogółu było bardzo ograniczone. I naraz przybył im nieoczekiwany sukurs. Ten aktor wędrowny, wesołek królewski, który, nim puścił się z trupą komediantów na prowincję, liznął co nieco z filozofii Gassendiego, a później nauczył się po prostu czytać w księdze życia, stanął w szeregu walczących o światło, mając w ręce najsprawniejszą broń: śmiech i szyderstwo. I stał się ten cud, iż od potężnego wybuchu śmiechu, wywołanego geniuszem komicznym Moliera, zatrzęsły się mury gmachu, którego nie mogły zburzyć zespolone trudy uczonych: od tego szerokiego śmiechu pierzchają duchy ciemności, a myśl ludzka może się rozwijać swobodnie. Strzały Moliera docierają tam, gdzie nie mogą dosięgnąć kolubryny mędrców; w nieśmiertelnych typach, zdaniach, piętnuje on swoje ofiary znamieniem śmieszności, spod której się już nie podniosą. Molier jest jednym z szermierzy, którzy najdzielniej przyczynili się do przyśpieszenia koniecznej i zbawczej przemiany: nim spełni się ona w historii, w nauce, spełniła się w jego duchu. Czy Molier zdawał sobie sprawę ze swego współpracownictwa z najwyższymi duchami epoki, z dziełem Kartezjuszów i Pascalów? Może. Ale ten dyrektor teatru, jego główny aktor, dostawca repertuaru i aranżer dworskich uroczystości, dosyć miał swoich spraw na głowie. Stało się to poniekąd mimowiednie, mocą tego imperatywu zdrowego rozumu oraz wrodzonego instynktu swobody, jakie tkwiły w Molierze. Może tak samo byłby zdziwiony, dowiadując się o tym, jak tym, że w jego dziele tkwią już owe elementy, które w półtora wieku po nim wydadzą Rewolucję Francuską, jak to w nim odnaleźli jego komentatorzy. VII. Źródła „Świętoszka”. — Jego przeobrażenia. — Akcja. — Charaktery. Świętoszek jest jednym z najbardziej oryginalnych utworów Moliera, który, gdy mu to było potrzebne albo gdy się zanadto śpieszył, nie robił sobie skrupułów w czerpaniu z różnych źródeł, przeobrażając zresztą dotknięciem mistrza każdy motyw i nadając mu właściwy ton. Mimo to hipokryzja nie była obcą literaturze francuskiej. Historycy literatury wymieniają wśród rzekomych „źródeł”, w których można odnaleźć dość dalekie analogie do Świętoszka, satyrę Regniera, komedię Aretina, nowelę Boccaccia, romans Sorela Peryander, nowelę Scarrona Obłudnicy, wreszcie powiastkę Barbadilla, stanowiącą może znowuż źródło Scarrona: La Hija de Pierres y Celestina. O znaczeniu Prowincjałek Pascala — może największym — dla powstania Świętoszka wspominaliśmy już poprzednio. Ale jeżeli temat był w literaturze nienowy, Molier odnowił go najzupełniej, nadał mu akcent, który z jego komedii uczynił dzieło epokowej doniosłości. Powiedzmy od razu, że ten najgenialniejszy z jego utworów nie jest najdoskonalszym z punktu widzenia klasycznej sztuki. Pod względem jednolitości, wzorowego prowadzenia akcji, przewyższają go niewątpliwie taki Mizantrop lub Uczone białogłowy. Przyczyna tego stanie się jasna, skoro sobie przypomnimy musowe przeobrażenia, jakie przechodził Świętoszek; toteż oceniając go pod względem kompozycyjnym, należy pamiętać o tych kolejach. Nie wiemy, jaka była jego pierwotna postać, może różniła się znacznie od ostatecznej redakcji. Byle osiągnąć cel, tj. wystawienie Świętoszka, Molier nie targował się zbytnio o szczegóły: gotów był zmieniać, ujmować, przerabiać, a zawsze w gorączkowym pośpiechu, wśród nawału prac i dalszej twórczości. Niejedna zapewne skaza jest wynikiem tych przeróbek; a może i niejeden rys, którym zachwycano się później jako wyrazem genialnej intencji Moliera… Pierwotnie wystawił Molier trzy akty: nie wiemy wprawdzie, czy to była pełna sztuka, ale w każdym razie trudno przypuścić, żeby to były pierwsze trzy akty dzisiejszego Świętoszka. Później wiemy, że Molier przerabiał go, łagodził: że Tartufe, który zrazu występował niemal w duchownej sukience, przemienił się na dwornego i modnie odzianego „Panulfa”, aby potem znowu wrócić do postaci Tartufa. Kto wie, może całe projektowane małżeństwo Tartufa z Marianną jest późniejszym dodatkiem, mającym za cel podkreślenie świeckiego charakteru obłudnika? Nie jest to wcale pewne, gdyż — jak poprzednio wspominałem — w owej epoce świecki charakter dał się najzupełniej pogodzić z rolą wścibskiego i interesownego dyrektora sumień; ale jest to możebne. Kto wie, może cały drugi akt jest wstawiony później w tym celu: istotnie, ten akt, nie posuwający w niczym akcji i stanowiący jak gdyby dygresję, sprzecza się trochę z resztą sztuki, opóźnia zjawienie się głównej osobistości, łamie linię charakteru Orgona, okupując to zresztą sowicie śliczną sceną „zwady miłosnej”. Ale i ta scena, i scena Marianny z ojcem i Doryną nie są organicznie związane z komedią: mogłyby się znaleźć w innym utworze. Weźmy dalej zjawienie się Tartufa, które przypada dopiero na trzeci akt! W żadnej komedii Moliera nie ma przykładu tak późnego zjawienia się głównej osobistości. Sarcey tłumaczy to tym, iż wobec tego, że cała akcja polega na ślepym zaufaniu Orgona, trzeba było aż tyle czasu, aby to zaufanie w oczach publiczności ugruntować. Tak; ale to się dzieje w pierwszym akcie; drugi akt nie przydaje już nic w tej mierze. Zakończenie Tartufa było przedmiotem licznych komentarzy. Nieraz obwiniano Moliera o niedbałe i sztuczne zakończenia sztuk; można by rzec na to, iż musi być poniekąd sztuczne zakończenie tam, gdzie przedmiot godny *dramatu* pisarz zamknął w ramach komedii. Tak np. tutaj: trudno wręcz sobie wyobrazić, jakie byłoby możebne inne zakończenie. Wady, śmieszności może komedia ukarać swym bacikiem, ale tu, jakże zrobić porządek z tym zbrodniarzem bez udziału ręki sprawiedliwości? I tu jednak trzeba pamiętać, że nie wiemy, czy Tartufe miał to zakończenie od początku, czy też dorobił je Molier później, zarówno aby okazać wdzięczność królowi, jak aby go niejako wciągnąć do wspólnictwa. „I pomyśleć — wykrzykuje z żalem Maurycy Donnay w miłych swoich prelekcjach o Molierze — że będziemy może wiedzieli kiedyś, co się dzieje na Marsie, a że nigdy nie będziemy znali pierwszych trzech aktów Tartufa tak, jak je grano w r. 1664 w Wersalu! VIII. Artyzm Świętoszka. Ale czymże są owe drobne skazy wobec genialnych rysów tej komedii! W całej literaturze świata nie ma tak świetnej ekspozycji — tej ekspozycji, dla której Goethe nie miał dość słów podziwu — jak tutaj, gdy w scenie pełnej ruchu, życia, pani Pernelle, roztaczając przed nami swój charakter, mimochodem „stawia” i charakteryzuje cały dom Orgona, wszystkie figury, zdanie świata o nich, stosunek ich do Tartufa i wreszcie wypada impetycznie, stwierdziwszy policzkiem danym Flipocie swoje miłosierdzie chrześcijańskie! W całym dziele Moliera, gdzie zwykle ekspozycja rozwija się z wolna w rozmowie między dwiema postaciami, nie ma tak świetnej sceny. A potem! zjawienie się Orgona, jego sławny „biedaczek”! powtórzony czterokrotnie z coraz to komiczniejszym efektem i potem opowiadanie jego o swoim poznaniu się z Tartufem. Jak cudownie przygotowane jest zjawienie się szalbierza, z jakim naprężeniem go oczekujemy. I w akcie trzecim zjawia się wreszcie: w czterech wierszach mówionych za sceną jest już cały; jeszcze dorzuca soczysty i zabawny rys obłudy w króciutkim dialogu z Doryną, aby natychmiast, w karkołomnej scenie, przejść do oświadczyn Elmirze. Nie ma może w literaturze świata śmielszego, genialniejszego skrótu. Poznaliśmy Tartufa jako gracza niezwykłej siły i tu poznajemy jego słabiznę: zmysłowość. Pod tą surową suknią, pod tą obleśną twarzą wrą namiętności. I co za formę znalazł Molier dla ich wyrażenia: jak te oświadczyny świętoszka całe wygrane są na języku dewocji i pokory, którym jest przesiąknięty! A potem w scenie z Orgonem, kiedy Tartufe, zdemaskowany, chwycony za rękę, znajduje się w położeniu zdawałoby się bez wyjścia i nagle śmiałym zwrotem staje się panem sytuacji; kiedy ci dwaj ludzie, Tartufe i Orgon, klęczą nawzajem przed sobą, lejąc łzy rozczulenia, i kiedy wreszcie szalbierz zgarnia tłusty zapis z pobożnym westchnieniem: „Wola niebios we wszystkim niechaj się wypełni!” — patrzymy na to z uczuciom bezgranicznego podziwu, z pełnią zadowolenia: wyżej w teatrze nikt nie poszedł, nie sięgnął! Zarzucano czasem temu świętoszkowi, że jest kreślony rysami zbyt grubymi, że obłuda jego jest zbyt jawna. Zarzut niesłuszny: właśnie dzięki tej śmiałości skrótu ta figura jest tak teatralna, tak silnie stoi na nogach. Przy tym trzeba pamiętać o jednym: nie sam Tartufe jest bohaterem sztuki; jest nim dopiero łącznie z Orgonem: ta para dopiero daje dwie fizjonomie problematu: szalbierstwo i zaślepienie. Szalbierstwo Tartufa musi być grube, aby na jego tle uwydatniła się ślepota i zacietrzewienie Orgona. W akcie czwartym śmiałą ręką sięga Molier do skarbca efektów farsowych, aby w scenie Orgona pod stołem złagodzić drastyczność naocznego dowodu, którego koniecznie było trzeba, aby przekonać Orgona. To była ta scena, którą Napoleon uważał za szczególnie zuchwałą. A w końcu, gdy zdawałoby się, że już wszystkie źródła komizmu wyczerpane, że już Molier wystrzelał wszystkie strzały z kołczana, znajduje jeszcze przezabawną scenę pani Pernelle, gdy z kolei przekonany Orgon natyka się na ślepy upór swej nieodrodnej matki, i wreszcie kapitalną scenę z panem Zgodą. Ta scena z panem Zgodą jest głębokim i mądrym rozszerzeniem perspektywy Świętoszka. Czujemy tu, że w osobie Tartufa nie z jednym świętoszkiem mamy do czynienia, ale z całą kliką, z kliką czarno odzianych, słodko mówiących jegomościów, którzy stanowią wszyscy jedno wielkie bractwo, zawsze gotowe udzielić sobie pomocnej ręki. Mamy tu wszystkie szczeble: Tartufe, pan Zgoda i niewidzialny Wawrzyniec, to szalbierze; pani Penelle i Orgon, to członkowie tej samej kliki, tym niebezpieczniejsi, że wnoszą w nią przy swoim zaślepieniu uczciwość i dobrą wiarę. Tej klice przeciwstawia Molier Elmirę, dzieci Orgona, rozsądną Dorynę i szlachetnego Klitandra: bezsprzecznie uczciwi ludzie, ale raczej wcielający świecką uczciwość niż przeciwstawiający rzetelną pobożność fałszywej. Rzetelna pobożność znajdzie swego cokolwiek zimnego i urzędowego obrońcę w Kleancie. Gorzej jeszcze zdarzyło się jej w Don Juanie, gdzie ataki na religię wkłada Molier w usta świetnemu Juanowi, a obronę jej powierza ciurze i głupcowi Sganarelowi… Artyzm Moliera sprawia, iż dzisiaj, gdy tło jego komedii stało się na pozór tak mało aktualne, sztuka ta pozostała jedną z najbardziej teatralnych, jedną z najbardziej ulubionych. Nie zestarzała się ani trochę, mimo że zestarzał się jej temat. Ale czy ten temat naprawdę się tak zestarzał? Nie sądzę. Wprawdzie nacisk spraw religijnych na życie społeczne i indywidualne nie jest dziś taki, jaki był wtedy, ale cóż stąd? Czyż mało jest innych terenów, na których grasuje Świętoszek? *Dobro nieba* zmieniło się dziś może na dobro kraju, dobro ludu, dobro społeczeństwa, ale istota rzeczy jest ta sama: jest nią nadużywanie szanownych i świętych haseł dla osobistych celów. A Sztuka, a ideały jakiego bądź rodzaju, czyż to nie żer dla Tartufów? Trzeba tylko umieć patrzeć, a odkryje się Tartufa częściej, niż się myśli: jest on nieśmiertelny. Jeżeli nie całego — bo to jest genialna synteza, skrót — to ułamki jego spostrzega się raz po raz: świat jest pełen Tartufów i Orgonów we wszelkich kombinacjach. * Notuję za Kielskim utwory, w których można dopatrzyć się oddźwięków tej komedii: Bohomolca Figlacki z księżyca; Krasickiego Frant; Fredry Zemsta i Ostatnia Wola. Ja bym dodał z nowszych Sąsiadkę Jaroszyńskiego (Eustachy). Przekłady: Baudenin (1781), Franciszek Kowalski (1848), Aureli Urbański i Kazimierz Zalewski. Przekład niniejszy dokonany został wedle pomnikowego wydania Les grands ecrivains de France. Główne prace krytyczne, którymi posługiwałem się przy opracowaniu, są na ogół te same, które wymieniono, częściowo bodaj, w poprzednich tomikach „Biblioteki Narodowej” poświęconych Molierowi; tu pragnę zwrócić szczególnie uwagę na jedyną w swoim rodzaju książkę pod tytułem Świętoszek aktorski. Jest to tekst Świętoszka opracowany przez starego aktora „Komedii Francuskiej”, z uwzględnieniem wszelkich gier scenicznych, intonacji, akcentów, których tradycja utrwaliła się na tej klasycznej scenie. Dla teatru, dla reżysera wystawiającego Świętoszka, jest to wydawnictwo nieocenioną pomocą. Przedmowa Oto komedia, która narobiła wiele hałasu i narażona była na długie prześladowania. Losy jej stanowią wymowny dowód, że ludzie, których wyszydza, są we Francji o wiele potężniejsi niż wszyscy, z których autor żartował sobie dotąd. Markizowie, wykwintnisie, rogacze i lekarze znosili potulnie to, iż ośmielono się przedstawić ich na scenie; udawali nawet, że i oni wraz z całym światem bawią się zdjętymi z nich żywcem wzorkami. Ale obłudnicy nie puścili tak łatwo szyderstwa mimo uszu; uczuli się dotknięci i w ogóle zdumieni tym, iż ktoś ośmielił się wydrwić ich szalbierstwo i targnąć na rzemiosło, którym się trudni tyle możnych i wpływowych osób. Takiej zbrodni nie mogli mi przebaczyć; toteż wszyscy ruszyli w pole przeciw mej sztuce z nieopisaną wprost zajadłością. Rozumie się samo przez się, iż nie zaczepili jej o to, co ich uraziło — zbyt dobrymi politykami są na to i zbyt wiele mają sprytu, aby tak odsłaniać wnętrze własnej duszy. Idąc za swym chwalebnym obyczajem, osłonili pobudki osobiste sprawą Boga: *Tartufe* wedle ich sądu stał się utworem obrażającym religię. Podług nich, sztuka ta jest od początku do końca pełna wszelakiej ohydy; nie ma w niej nic, co by nie zasługiwało na zniszczenie ogniem. Każda zgłoska jest bezbożna; gesty nawet są zbrodnicze: najlżejsze drgnienie oka, ruch głowy, najmniejszy krok na prawo lub na lewo kryją dla tych panów tajemnice, które umieją wykładać na mą niekorzyść. Nic nie pomogło, iż przedłożyłem sztukę sądowi przyjaciół i ocenie całego świata; na nic nie zdały się poprawki, które postarałem się wprowadzić; sąd samego króla i królowej, przychylne mniemanie książąt krwi i panów ministrów, którzy zaszczycili publicznie mą sztukę swoją obecnością; świadectwo zacnych i bogobojnych ludzi, którzy uznali ją za budującą — wszystko to nie zdało się na nic. Wrogowie moi nie chcą dać za wygraną: codziennie jeszcze podsycają publiczne krzyki zbyt gorliwych zelantów, którzy obsypują mnie obelgami z czystej pobożności i ciskają na mnie kamieniem przez chrześcijańskie miłosierdzie. Niewiele bym się pewnie troszczył o sądy tych panów, gdyby nie przebiegłość, z jaką szkodzą mi w oczach osób, które poważam. Umieli wciągnąć do swego stronnictwa ludzi naprawdę czcigodnych, których dobrej wiary udało się im nadużyć; ci bowiem, przez żarliwość właściwą im we wszystkim, gdzie idzie o sprawę nieba, łatwo ulegają wpływom starającym się trafić do nich z tej strony. Oto, co mnie zmusza do tego, by podjąć obronę. Chodzi mi o osoby naprawdę nabożne i przed nimi pragnę oczyścić z zarzutów swą sztukę. Zaklinam je z całego serca, aby nie potępiały rzeczy, nim jej nie sprawdzą własnymi oczyma, aby się wyzbyły wszelkiego uprzedzenia i nie dały się używać za narzędzie złości tym, których obłuda ujmę przynosi prawdziwie wierzącym. Kto sobie zada trud rozpatrzenia się z dobrą wiarą w mej komedii, spostrzeże niewątpliwie, że intencje jej są wszędzie na wskroś niewinne i że nie ma ona bynajmniej zamiaru szydzić z rzeczy godnych poważania; że postępowałem sobie z całą ostrożnością, jakiej wymaga drażliwość przedmiotu i że dołożyłem całej sztuki i wszystkich możliwych starań, aby dobrze odróżnić charakter obłudnika od człowieka naprawdę pobożnego. Obróciłem całe dwa akty umyślnie na to, aby przygotować zjawienie się zbrodniarza. Nie trzyma on ani przez chwilę słuchacza w niepewności: każdy go pozna od pierwszego rzutu oka po cechach, którymi go naznaczyłem; od początku do końca nie mówi ani słowa, nie spełnia ani jednego uczynku, który by nie malował charakteru niegodziwca, a nie uwydatniał przymiotów prawdziwie zacnego człowieka, będącego jego przeciwstawieniem. Wiem dobrze, że jako odpowiedź ci panowie starają się szerzyć mniemanie, iż nie w teatrze jest miejsce, aby poruszać tego rodzaju przedmioty; ośmielę się jednak spytać, za ich pozwoleniem, na czym opierają tę piękną zasadę. Albowiem twierdzenie to podsuwają jedynie, lecz nie starają się go dowieść w najmniejszym sposobie. To pewna, iż nietrudno byłoby wykazać, że komedia u starożytnych wzięła swój początek z religii i stanowiła cząstkę jej obrzędów; że Hiszpanie, nasi sąsiedzi, nie obchodzą żadnego święta bez udziału komedii; u nas nawet zawdzięcza ona początek staraniom bractwa, którego dziś jeszcze własnością jest *pałac Burgundzki*. Miejsce owo zostało oddane na to, aby w nim przedstawiano najważniejsze tajemnice naszej wiary; dziś jeszcze można oglądać owe „komedie”, drukowane gotyckimi czcionkami, a podpisane nazwiskiem doktora Sorbony, a nie szukając nawet tak daleko, grywano tam za naszych czasów tak budujące sztuki pana de Corneille, które stały się przedmiotem podziwu całej Francji. Jeśli zadaniem komedii jest poprawiać przywary ludzkie, nie pojmuję, czemu niektóre z nich mają być pod tym względem uprzywilejowane. Ta, o której mowa, bardziej niż inne groźną jest dla społeczeństwa; widzieliśmy zaś, że gdy chodzi o poprawę błędów, wpływ teatru może być nader znaczny. Najpiękniejsze usiłowania poważnej moralności okazują się zazwyczaj mniej potężne, aniżeli bicz satyry; gdy chodzi o poprawę, nic tak skutecznie nie wpływa na ludzi, jak odmalowanie ich przywar. Najstraszliwszy cios zadaje się ułomnościom, wystawiając je na szyderstwo świata. Ludzie znoszą z łatwością przyganę, ale nie szyderstwo. Człowiek godzi się na to, iż może być złym, ale nikt nie godzi się być śmiesznym. Zarzucają mi, iż włożyłem w usta szalbierza język prawdziwej nabożności. Jakże więc? Mogłemże tego poniechać, gdy chodziło o wierne przedstawienie obłudnika? Wystarcza, o ile mi się zdaje, że odsłoniłem zbrodnicze pobudki, dyktując mu ten język, i że usunąłem zeń uświęcone terminy, które obrócone w jego ustach na karygodny użytek słusznie mogłyby razić. — Lecz on wygłasza w czwartym akcie zasady z gruntu przewrotne. — Ale czy w tych zasadach mieści się cokolwiek, co by nie było oklepanym i znanym całemu światu? Czy one głoszą w mej komedii cokolwiek nowego? I czy można się obawiać, aby rzeczy tak powszechnie zohydzone wywarły jakiekolwiek wrażenie na umysły, aby autor przydał im niebezpieczeństwa każąc im przemawiać ze sceny, aby nabierały powagi wypowiadane przez usta zbrodniarza? Nie ma co do tego najmniejszej obawy; zatem powinno się ocenić przychylnie komedię o „*Świętoszku*” lub też potępić w czambuł wszystkie komedie w ogólności. Ku temu też zmierzają od pewnego czasu niektórzy i to z całą zajadłością; nigdy nie miotano się tak gwałtownie przeciwko teatrowi. Nie mogę przeczyć, że istnieją ojcowie kościoła, potępiający komedię, lecz nie można mi również zaprzeczyć, że byli między nimi i tacy, którzy żywili o teatrze nieco łagodniejsze mniemanie. W ten sposób powaga, którą by usiłował ktoś poprzeć swoje wyroki, zachwiana jest tym rozdwojeniem, a jedyny wniosek, jaki można wyciągnąć z tej różnicy zdań w umysłach ludzi oświeconych światłem płynącym z tegoż samego źródła jest to, że brali oni komedię z rozmaitego punktu widzenia: jedni rozważali ją w czystej postaci, podczas gdy drudzy sądzili ją w jej zepsuciu i mieszali ze wszystkimi szpetnymi widowiskami, które z całą słusznością nazwano widowiskami ohydy. I w istocie, jeśli mamy mówić o rzeczach, a nie o słowach, i skoro sprzeczności pochodzą przeważnie stąd, że ludzie nie umieją się porozumieć i podkładają pod ten sam wyraz sprzeczne pojęcia, należy przede wszystkim zdjąć zasłonę dwuznacznika i przyjrzeć się, czym jest komedia sama w sobie, aby zobaczyć, czy jest w istocie godną potępienia. Uznamy wówczas z pewnością, że jest ona nie czym innym, jak tylko zmyślnym utworem poetyckim, który za pomocą przyjemnie podanej nauki tępi przywary ludzkie — nie zasługuje zatem zgoła na przyganę. Jeżeli zechcemy posłuchać w tej kwestii starożytności, powie nam ona, że najsłynniejsi jej filozofowie nie szczędzili pochwał komedii, oni, którzy głosili zasady tak surowej cnoty i powstawali nieustannie przeciw błędom swego wieku. Ukaże nam ona, że Arystoteles poświęcał teatrowi swój czas i mozoły i zadał sobie trud ujęcia w reguły sztuki pisania komedii. Nauczy nas ta starożytność, że jej najwięksi ludzie i pierwsi dostojnicy czynili sobie chwałę z tego, aby układać sztuki dla teatru, że byli inni, którzy nie wstydzili się recytować publicznie własnych utworów. Grecja dała świetny wyraz czci dla tej sztuki przez wspaniałe nagrody i pyszne teatry, poświęcone jej kultowi; w Rzymie wreszcie taż sama sztuka otoczona była niezmiernymi zaszczytami; nie mówię w Rzymie zepsutym i w czasie wyuzdanego cesarstwa, lecz w Rzymie karnym i surowym, pod roztropnym rządem konsulów i w czasie pełnego rozkwitu rzymskiej cnoty. Wyznaję, że bywały czasy, w których komedia uległa skażeniu. I czegóż na tym świecie ludzie każdego dnia nie psują? Nie masz rzeczy tak niewinnej, z której by nie mogli uczynić narzędzia zbrodni; nie masz sztuki tak godziwej, której intencji nie byliby zdolni przeinaczyć; niczego tak dobrego w istocie swojej, czego by nie mogli obrócić do złego użytku. Medycyna jest pożyteczną sztuką i każdy ją poważa jako jedną z najlepszych rzeczy, które posiadamy — a jednak był czas, gdy otoczona była wstrętem i często czyniono z niej sztukę zabijania ludzi. Filozofia jest wszak darem niebios, została nam dana, aby wznosić nasz umysł do poznania Boga przez rozważanie cudów przyrody — a przecież nie jest dla nikogo tajemnicą, że nieraz odwracano tę naukę od jej przeznaczenia i używano jej publicznie do podsycania bezbożności. Najświętsze nawet rzeczy nie są bynajmniej ubezpieczone przed ludzkim zepsuciem: widzimy wszak zbrodniarzy, którzy codziennie nadużywają pobożności i posługują się nią przewrotnie do najczarniejszych występków. Mimo to należy koniecznie rozróżniać. Nie godzi się opacznie mieszać wartości rzeczy, które podlegają zepsuciu, ze złośliwością tych, którzy je psują. Należy zawsze oddzielić zamiary jakiejś sztuki od jej złego spożytkowania. Podobnie jak nikt nie poważyłby się zabronić medycyny dlatego, że ją wygnano z Rzymu, ani też filozofii, ponieważ publicznie potępiono ją w Atenach, tak samo nie powinno się występować przeciw komedii dlatego, że ją surowo osądzono w pewnych epokach. Ten wyrok miał niewątpliwie wówczas swoje przyczyny, które tutaj nie istnieją. Sąd ów odnosił się do tego, co miał przed oczami, nie godzi się tedy przesuwać go poza granice, które sobie sam zakreślił, rozciągać go dalej, niż przystoi, i ścigać za jego pomocą niewinnego wraz z winnymi. Komedia, w którą ów wyrok miał zamiar ugodzić, nie jest bynajmniej tożsamą z komedią, której my zamierzamy bronić. Bezwarunkowo nie należy mieszać ich z sobą. Są to niejako dwie osoby, których obyczaje na wskroś są od siebie odmienne. Jedna z drugą nie ma żadnego związku, prócz podobieństwa w nazwie — toż byłoby straszliwą niesprawiedliwością chcieć potępić Olimpię, która jest kobietą ze wszech miar szanowną, dlatego, że istnieje Olimpia pędząca rozpustne i naganne życie. Podobne wyroki musiałyby wprowadzić w ludzkie stosunki największe zamieszanie. W ten sposób nie ostałoby się nic przed potępieniem; skoro więc nie stosujemy bynajmniej tej surowości do tylu rzeczy podlegających codziennym nadużyciom, winilibyśmy przyznać tę samą łaskę i komedii i nie potępiać sztuk teatralnych pisanych w godziwych i budujących celach. Wiem, że istnieją umysły, które w swej drażliwości wrogo odnoszą się do każdej komedii w ogóle. Ci ludzie twierdzą, iż im która poczciwsza, tym bardziej niebezpieczna, ponieważ odmalowane w nich uczucia, im bardziej zacne, tym łatwiej trafiają do duszy, przyprawiają o wzruszenia. Nie pojmuję, czemu ma być zbrodnią wzruszenie wywołane obrazem godziwego uczucia; to jakiś bardzo wysoki szczebel cnoty ta zupełna bezczułość, do której ludzie tak myślący pragnęliby podnieść naszą duszę. Wątpię, czy natura ludzka ma dość siły, aby się wznieść do takich wyżyn, i nie wiem, czy nie lepiej pracować nad tym, aby dobrze kierować i łagodzić ludzkie uczucia, niż chcieć je wyrugować z człowieka w zupełności. Przyznaję, że istnieją miejsca, które można odwiedzać z większym pożytkiem dla duszy, niż teatr; jeśli ktoś ma zamiar potępić wszystkie sprawy, które nie dotyczą bezpośrednio służby bożej i troski o zbawienie, nie ulega wątpliwości, że i komedia musi się znaleźć w ich rzędzie; wówczas godzę się, aby ją potępić razem ze wszystkim innym. Lecz przyjąwszy, jak jest w istocie, że w wykonywaniu pobożnych ćwiczeń dozwolona jest niejaka pauza i że pewna rozrywka niezbędna jest dla ludzi, twierdzę, że nie możemy wynaleźć dla nich niewinniejszej uciechy. Rozwiodłem się nad tą kwestią może zbyt obszernie; zakończymy rzecz przytoczeniem uwagi pewnego dostojnego księcia krwi o komedii Tartufe. W tydzień po zakazie grania tejże wystawiono przed zebranym dworem sztukę Scaramusz pustelnikiem. Wychodząc, król odezwał się do księcia, o którym wspomniałem: „Rad bym bardzo wiedzieć, czemu ludzie, którzy się tak bardzo gorszą komedią Moliera, nie mówią ani słowa na Scarumusza?”. Na co ów książę odpowiedział: „Przyczyna w tym, że Scaramusz szydzi z nieba i religii, o co ci panowie niewiele się troszczą, podczas gdy sztuka Moliera maluje ich samych — i tego nie mogą ścierpieć”. Pierwsze podanie przedłożone królowi w sprawie komedii Tartufe, jeszcze nieprzedstawianej publicznie. Najjaśniejszy Panie! Ponieważ zadaniem komedii jest poprawiać ludzi, bawiąc ich równocześnie, mniemałem, iż z tytułu mego powołania nie mogłem znaleźć sobie lepszego celu, niż ścigać za pomocą uciesznych obrazów błędy epoki; że zaś obłuda bez wątpienia jest jednym z najbardziej rozpowszechnionych, najdokuczliwszych i najniebezpieczniejszych, sądziłem, Najjaśniejszy Panie, iż oddałbym niemałą przysługę wszystkim poczciwym ludziom, gdybym napisał komedię, która by zohydziła obłudników i wydobyła jak należy na wierzch wszystkie sztuczki tych przesadnych świętoszków, zamaskowane szelmostwa tych fałszerzy monety zbawienia, usiłujących chwytać ludzi na lep udanego zapału i obłudnej miłości bliźniego. Napisałem, Najjaśniejszy Panie, tę komedię, jak mniemam, z całą starannością i wszelkimi względami, których mogła wymagać delikatność przedmiotu. Aby tym bardziej uwydatnić cześć i szacunek winne ludziom istotnie nabożnym, oddzieliłem od nich najtroskliwiej charakter będący przedmiotem satyry. Nie zostawiłem miejsca dla żadnej dwuznaczności, usunąłem wszystko, co mogłoby sprowadzić pomieszanie złego i dobrego, posłużyłem się w swoim obrazie najjaskrawszymi farbami oraz zasadniczymi rysami, które pozwalają rozeznać już na pierwszy rzut oka prawdziwego i oczywistego szalbierza. Jednak wszystkie ostrożności okazały się daremne. Skorzystano, Najjaśniejszy Panie, z drażliwości uczuć Twoich w sprawach religijnych i umiano trafić do Ciebie jedyną drogą, na której można Cię było podejść, to jest drogą czci dla rzeczy świętych. Świętoszki umiały zręcznością swoją znaleźć łaskę w oczach Waszej Królewskiej Mości; oryginałom udało się uprzątnąć z widowni kopię, mimo jej całej niewinności i mimo jej uznanego powszechnie podobieństwa. Jakkolwiek to zniweczenie mego dzieła było dla mnie nad wyraz bolesnym ciosem, nieszczęście moje osłodził mi sposób, w jaki Wasza Królewska Mość raczyła wyrazić mniemanie swoje w tym przedmiocie. Uważałem, Najjaśniejszy Panie, że nie mam prawa się skarżyć, skoro Wasza Królewska Mość była łaskawą oświadczyć, iż nie znajduje nic nagannego w tej komedii, zakazując mi jej zarazem wystawiać publicznie. Jednak mimo tego zaszczytnego oświadczenia największego i najoświeceńszego z królów świata, mimo przychylnej oceny Jego Świątobliwości legata papieskiego i znacznej większości prałatów, którzy wszyscy, zezwoliwszy, abym im oddzielnie odczytał mą sztukę, podzielili w zupełności zdanie Waszej Królewskiej Mości, mimo to wszystko, powiadam, pojawiła się książka napisana przez księdza, zadająca jawny kłam wszystkim tym dostojnym świadectwom. Nic nie pomogło zdanie Waszej Królewskiej Mości; nic nie pomogło, iż Jego Świątobliwość legat papieski i wielebni prałaci wydali swe orzeczenie — komedię moją, na niewidziane zresztą, uznano jako dzieło diabelskie, jak również z diabła poczęty ma być mój umysł. Wedle tej książki jestem jeno złym duchem, przybranym w ciało i przystrojonym za człowieka, niedowiarkiem, bezbożnikiem, godnym odstraszającej kary. Nie wystarcza, by ogień zniszczył publicznie sam przedmiot zgorszenia; zbyt tanio w ten sposób wymigałbym się ze sprawy: miłosierna gorliwość tego przezacnego człowieka nie poprzestaje na tym, nie godzi się na to, abym mógł znaleźć litość bodaj przed obliczem Boga, żąda koniecznie, abym był potępiony — to rzecz postanowiona. Książkę tę, Najjaśniejszy Panie, przedłożono Waszej Królewskiej Mości. Bez wątpienia Wasza Królewska Mość sama ocenia, jak bolesnym jest dla mnie znosić codziennie tego rodzaju zniewagi, jaką krzywdę wyrządziłyby mi w świecie podobne oszczerstwa, gdyby się miały cieszyć zupełną bezkarnością, jak ważną wreszcie jest dla mnie rzeczą oczyścić się z tej potwarzy i przekonać publiczność, że moja komedia nic zgoła wspólnego nie ma z tym, co z niej chcą uczynić. Nie będę mówił, Najjaśniejszy Panie, jakie zadośćuczynienie byłoby pożądane dla mej dobrej sławy i chęci dowiedzenia całemu światu niewinności mego dzieła: królowie oświeceni, jak ty, Najjaśniejszy Panie, nie potrzebują, aby im wyrażać to, czego się pragnie — widzą, podobnie jak Bóg, czego nam trzeba i wiedzą lepiej od nas, czym nas obdarzyć. Wystarcza mi, iż składam mą sprawę w ręce Waszej Królewskiej Mości i oczekuję od Niej z całym uszanowaniem wyroku, jaki się Jej spodoba wydać w tej mierze. Drugie podanie przedłożone królowi w obozie jego pod miastem Lille we Flandrii przez pp. de La Thorillière i de La Grange, aktorów Jego Królewskiej Mości i towarzyszów Imć Pana Moliera, a spowodowane zakazem wydanym dnia 6-go sierpnia 1667 r., zabraniającym grywania Tartufe'a aż do nowego wyroku Jego Królewskiej Mości. Najjaśniejszy Panie! Niezmierne to zaiste zuchwalstwo z mej strony niepokoić w ten sposób wielkiego monarchę w chwili, gdy jest zajęty chlubnymi podbojami; gdzież jednak znajdę, Najjaśniejszy Panie, w położeniu swoim pomoc i oparcie, jeśli nie u stóp Twego Majestatu? Gdzież szukać opieki przeciw prześladowaniom wpływów tak potężnych, jeżeli nie w samym źródle potęgi i władzy, jeśli nie u sprawiedliwego rozdawcy nieodwołalnych rozkazów, u najwyższego sędziego i pana wszelkich spraw naszych? Komedii mojej, Najjaśniejszy Panie, nie pozwolono korzystać z dobroci Waszej Królewskiej Mości. Próżno ogłosiłem ją pod tytułem Szalbierza i przebrałem tę osobistość w szaty wytwornego światowca; próżno wyposażyłem go w mały kapelusik, długie włosy, wielką kryzę, szpadę i w mnogość koronek; próżno złagodziłem rzecz w wielu ustępach i usunąłem troskliwie wszystko, co wedle mego uznania mogłoby posłużyć za cień pretekstu sławetnym oryginałom skreślonego przeze mnie portretu — wszystko nie zdało się na nic. Klika zwietrzyła rychło niebezpieczeństwo, jakie jej zagraża. Intrydze udało się dotrzeć do osób, które w każdej innej sprawie szczycą się tym, iż żadna intryga nie ma do nich przystępu. Ledwie komedia moja pojawiła się na scenie, ściągnęła na siebie natychmiast gromy władzy, przed którą nie pozostaje nam nic, jak tylko ze czcią uchylić czoła. Jedyną rzeczą, którą mogłem uczynić w owej potrzebie, aby przynajmniej siebie samego ratować od wybuchu burzy, było powiedzieć, że Wasza Królewska Mość raczyła mi zezwolić na to przedstawienie; nie sądziłem zaś, aby mi trzeba było jeszcze starać się o pozwolenie u innych osób, skoro zakaz leżał również wyłącznie w mocy Waszej Królewskiej Mości. Nie wątpię ani na chwilę, Najjaśniejszy Panie, że ludzie, których odmalowałem w mej komedii, poruszą u Waszej Królewskiej Mości wszystkie sprężyny i wciągną do swego obozu, jak już przedtem uczynili, ludzi naprawdę czcigodnych, a tym łatwiejszych do zbałamucenia, ile że sądzą innych wedle siebie. Obłudnicy posiadają sztukę zabarwiania pięknymi kolorami wszystkich swych intencyj. Co bądź by się silili udawać, nie troska o dobro Boga porusza nimi z pewnością tutaj: dość jasno to pokazali, cierpiąc rozmaite komedie, które tylekroć wystawiano publicznie, i to bez słówka protestu z ich strony. Tamte sztuki godzą jedynie w pobożność i wiarę, rzeczy, które tym panom najmniej leżą na sercu — ta, przeciwnie, dotyka i chłoszcze ich samych i tego nie mogą ścierpieć. Nie mogą mi przebaczyć, iż odsłaniam ich szalbierstwa przed oczami świata, toteż jestem pewny, nie omieszkają powiedzieć Waszej Królewskiej Mości, że moja komedia wywołała u wszystkich zgorszenie. Jednak szczerą prawdą jest, Najjaśniejszy Panie, że cały Paryż zgorszony był jedynie zakazem jej grania i że najbardziej skrupulatni ludzie uważali wystawienie tej sztuki za rzecz pożyteczną i zbawienną. Powszechnie dziwiono się, iż osoby znane z zacności do tego stopnia ulegają wpływom ludzi, którzy powinni być przedmiotem wstrętu dla całego świata i którzy obcy są wręcz uczuciom prawdziwej pobożności, mimo że je głośno wyznają. Oczekuję z uszanowaniem wyroku, jaki Wasza Królewska Mość raczy wydać w tej sprawie, lecz to pewna, Najjaśniejszy Panie, iż trzeba mi będzie w ogóle zaniechać pisania komedii, jeżeli świętoszki mają zostać górą. Zwycięstwo to da im niejako prawo prześladowania mnie więcej niż poprzednio: niebawem gotowi będą zaczepiać najniewinniejsze rzeczy za to tylko, iż wyszły spod mego pióra. Oby dobroć Twoja, Najjaśniejszy Panie, raczyła udzielić mi swej pomocy przeciw ich zatrutej wściekłości! I obym mógł za Jej powrotem z wyprawy tak pełnej chwały umilić Waszej Królewskiej Mości wytchnienie po tylu zwycięstwach, dostarczyć Jej niewinnej rozrywki po tak wspaniałych dziełach i pobudzić do śmiechu monarchę, który budzi drżenie w całej Europie! Trzecie podanie przedłożone królowi dnia 5 lutego 1669. Najjaśniejszy Panie! Pewien bardzo znamienity lekarz, którego mam zaszczyt być pacjentem, przyrzeka mi i zobowiązuje się rejentalnie, iż utrzyma mnie przy życiu jeszcze trzydzieści lat, jeśli zdołam mu uzyskać jedną łaskę Waszej Królewskiej Mości. Powiedziałem mu na tę obietnicę, że nie żądam tak wiele i zadowolę się w zupełności zobowiązaniem, iż mnie nie zgładzi ze świata. Ta łaska, Najjaśniejszy Panie, to kanonia nadwornej kaplicy W. K. M. w Vincent, opróżnionej przez śmierć ***. Czy wolno mi będzie prosić jeszcze o tę łaskę Waszą Królewską Mość właśnie w dniu wspaniałego zmartwychpowstania Tartufe'a, wskrzeszonego dzięki Jego dobroci? Przez ten pierwszy znak twojej dobroci pojednałem się z ludźmi wiary, przez drugi pojednałbym się z lekarzami. Jest to z pewnością dla mnie zbyt wiele łaski naraz, ale może nie nazbyt wiele dla Waszej Królewskiej Mości; toteż oczekuję z nieśmiałą i pełną szacunku nadzieją Jej odpowiedzi na tę prośbę. Świętoszek (Tartufe) OSOBY: * Pani Pernelle, matka Orgona * Orgon, mąż Elmiry * Elmira, żona Orgona * Damis, syn Orgona * Marianna, córka Orgona * Walery, zalotnik Marianny * Kleant, szwagier Orgona * Tartufe, świętoszek * Doryna, pokojówka Marianny * Pan Zgoda, woźny * Oficer gwardii * Flipota, służąca pani Pernelle Rzecz dzieje się w Paryżu, w domu Orgona. AKT 1 SCENA PIERWSZA / Pani Pernelle, Elmira, Marianna, Kleant, Damis, Doryna, Flipota / PANI PERNELLE / biegnie przez scenę ku drzwiom, wszyscy dążą za nią / Chodź, Flipoto, nie myślę tego dłużej znosić! ELMIRA Ależ, kochana matko, dajże się uprosić!… PANI PERNELLE Zostaw, moja synowo, nie spiesz się daremno — Nazbyt wiele zadajesz sobie trudów ze mną! ELMIRA Uchybiać pani na myśl nie przyszło nikomu; Cóż więc dziś panią matkę razi w naszym domu? PANI PERNELLE Wyznaję więc, że wcale mi się nie podoba Dom, w którym za nic liczy się moja osoba; Wcale mnie nie budują wasze nowe statki, Gdzie każdy waży lekce głos sędziwej matki, Gdzie nikt nic nie szanuje ni w czynach, ni w mowie I gdzie po prostu wszystko chodzi jak na głowie! DORYNA Jeśli pani… PANI PERNELLE Ty jesteś w służbie niezbyt prędka, Lecz za to mocna w gębie i impertynentka; Do wszystkiego się wtrącać zawsześ jest gotowa. DAMIS Ale… PANI PERNELLE Ty jesteś głuptas! Więcej ani słowa! Przyjmij to oświadczenie od swej babki własnej; Już dawnom ojcu twemu w sposób dosyć jasny Tłumaczyła, że z syna pociechy nie zazna, Jeśli będzie w ten sposób chował go na błazna. MARIANNA Lecz… PANI PERNELLE Ty, miła siostruniu, z ciebie też lalusia: Niby trzech słów nie zliczy, skromniutka jak trusia, Lecz ja wiem, cicha woda jakie ma wybryki, I nie ja się dam złapać na twe polityki. ELMIRA Jednak… PANI PERNELLE Ty też, synowo, bez wszelkiej obrazy Przyjm mojej co najżywszej nagany wyrazy: Przykładem dobrym świecić tyś im wszak powinna I matka ich nieboszczka zgoła była inna. Jesteś płocha, rozrzutna — to wprost oczy rani Patrzeć, jak wciąż się stroisz niby wielka pani; Jeśli dla męża tylko chce być piękną żona, Nie potrzebuje chodzić cała wyfioczona. KLEANT Ależ, pani… PANI PERNELLE Dla ciebie, mój szanowny panie, Jej przezacny braciszku, mam pełne uznanie, Lecz w miejscu syna mego rzekłabym ci wszakże: Ruszaj sobie gdzie indziej, mój kochany szwagrze! Poglądy, jakie głosić ciągle się pan trudzi, Nie nadają się wszakże dla uczciwych ludzi. Mą szczerość zbyt otwartą niech mi pan wybaczy, Lecz co w mowie, to w myśli — nie umiem inaczej! DAMIS Pan Tartufe w oczach babci bardziej jest szczęśliwy. PANI PERNELLE Bo jest zacnym człowiekiem, godnym czci prawdziwej, I trudno mi w istocie patrzeć jest spokojnie, Że taki jak ty błazen w ciągłej z nim jest wojnie. DAMIS Jak to! Więc ja mam znosić, aby ktoś bez sromu Do wszystkiego się wtrącał, rządził się w tym domu I by wzbronioną była nam każda zabawa, Póki ten chłystek do niej nie uświęci prawa? DORYNA Gdyby słuchać, co prawi on nam tutaj co dnia, Co bądź człek czyni, wszędzie tkwi jakowaś zbrodnia; Bo ten krytyk żarliwy tylko sądzi, rządzi… PANI PERNELLE I dobrze osądzone jest, co on osądzi; Do nieba chce was zawieść, odciąga od złego, I słusznie syn mój wszczepia wam miłość do niego. DAMIS Nie, babciu; nawet ojcu sprawić się nie uda, By sympatię w mych oczach znalazła obłuda: Kłamać nie chcę i mówię tutaj najwyraźniej, Że w tym człowieku wszystko gniewa mnie i drażni, I gdy nadto w mym sercu już zbierze odraza, Przy pierwszej sposobności zdepcę tego płaza! DORYNA Bo i pewnie, że trudno już ścierpieć, a zwłaszcza Patrzeć, jak ten przybłęda w domu się rozgaszcza, Jak ten dziad, co, gdy przyszedł, buty miał podarte, A ubranie i pięciu szelągów niewarte — Dzisiaj, zapominając łatwo o swej nędzy, Do roli pana domu ciśnie się czym prędzej. PANI PERNELLE Słusznie, i znikłaby stąd niejedna myśl zdrożna, Gdyby posłuch znalazła jego chęć pobożna. DORYNA Przed panią on świętego udaje niby to, A jest, mogłabym przysiąc, czystym hipokrytą. PANI PERNELLE To język! DORYNA Ja bym go tam wraz z jego Wawrzyńcem, Obdarzyła na drogę nie lada gościńcem! PANI PERNELLE Osoba jego sługi zbyt mało mi znana, Lecz w zamian mogę śmiało zaręczyć za pana. Wy macie doń urazę i każde się boczy, Że wam bez żadnych względów prawdę rąbie w oczy. Grzech budzi w jego sercu nienawiść zawziętą, A celem jego kroczyć niebios drogą świętą. DORYNA Dobrze, lecz czemu, zwłaszcza od jakiegoś czasu, Każdy gość jest przyczyną takiego hałasu? Gdzie w tym obrazę niebios ktokolwiek wyczyta, Że jakiś godny człowiek czasem w dom zawita? Co do mnie, nie dam głowy, mówiąc między nami, wskazując Elmirę Czy on o panią nie jest zazdrosny czasami. PANI PERNELLE Milczeć mi! Patrzcie, co za gęba u aspanny! Nie on jeden potępia ten zgiełk nieustanny: Te wizyty, ci szumni panowie i damy, Karety przez dzień cały stojące u bramy, Ta lokai nadmiernie zgiełkliwa czereda — To przed okiem sąsiadów utaić się nie da. Chcę wierzyć, że nic złego pod tym się nie skrywa, Lecz po cóż ma mieć strawę i plotka złośliwa? KLEANT Jak to! Ludzkim gadaniom chcesz przeszkodzić pani? Toż by znaczyło handel zrobić nazbyt tani, Gdyby człowiek ze względu na świata obmowy Swych najlepszych przyjaciół zrzec się był gotowy! Lecz gdyby i tak było, czy pani w to wierzy, Że ktoś języki bliźnich w ten sposób uśmierzy? Przeciw potwarzy nie masz na świecie obrony; Pozwólmy więc rozprawiać ludziom na wsze strony I bez względu, jak życie nasze sądzą inni, Nam niech starczy, że w sercu jesteśmy niewinni. DORYNA Czy może nie od Dafne, tej lubej sąsiadki, Wraz z jej miłym mężulkiem pochodzą te gadki? Zwykle kto sam jest w świecie celem pośmiewiska, Ten na dobrą cześć drugich najłacniej się ciska; Tacy wszędzie wglądają i póty się biedzą, Aż pozór złudny jakiejś skłonności wyśledzą, Wydmuchają go w bajkę i z całą rozkoszą, Ubrawszy po swojemu, po świecie obnoszą. Szerząc o czynach drugich zmyślone gawędy, W oczach świata złagodzić pragną swoje błędy I zręcznie je przybrawszy kształtem podobieństwa, Niewinnością zabarwić własne bezeceństwa, Lub na innych przerzucić obłudnym zapałem Część hańby, która dotąd była ich udziałem. PANI PERNELLE Cały ten wywód zgoła chybiony tym razem. Przyznacie, że Oranta świeci cnót obrazem, Modlitwy, pobożności — a jest mi wiadomem, Że też się nie buduje wcale waszym domem. DORYNA W istocie, dla przykładu wybornie dobrana! Ani słowa — surowość jej zasad jest znana, Lecz wszak to wiek w tej damie zbudził tchnienie boże, I żyje cnotą, odkąd już grzeszyć nie może. Dopóki mogła w sercach rozniecać płomienie, Korzystała z swych wdzięków dość nieustraszenie; Dziś, widząc, że jej pokus daremna jest praca, Gardzi światem, co sam się już od niej odwraca, I płaszczem cnoty wszelkim uciechom okrutnej, Osłania zwiędłych wdzięków upadek zbyt smutny. To u naszych zalotniś jest koniec nierzadki: W miarę jak wielbiciele pakują manatki, Aby nie nazwać rzeczy swym właściwym mianem, Chronią się za surowych zasad parawanem; Stąd też sąd każdej takiej zawziętej dewotki Skwapliwie chwyta wszystkie najniecniejsze plotki I wkoło siebie z grzechów świat skwapliwie czyści — Nie z miłości bliźniego, lecz z prostej zawiści, Co nie zniesie, by innych nęciła zabawa, Do której same z wiekiem straciły już prawa. PANI PERNELLE / do Elmiry / Oto jakim bajeczkom chętnie daje ucha Pani córka: starszego nikt tu nie posłucha, Bo ta panna zagłusza wszystkich swym terkotem. Lecz czas już, abym rzekła, co ja sądzę o tem: Mówię, że syn mój daje znak wielkiej mądrości, Gdy tę zacną osobę w swoim domu gości; Że człowiek ten od niebios jest tutaj zesłany. By prostować wasz umysł, sromotnie zbłąkany; Wdzięczność za troskiście mu winni nieustanne, Bo co gani, to w rzeczy jest samej naganne. Te wizyty, te bale, ta cała nic warta Zabawa, to są wszystko pokuszenia czarta! Tu człowiek nie usłyszy pobożnego słowa, Same śmieszki, piosneczki, ba, nawet obmowa; Gdy się zejdą ci mili panowie i panie, Nieraz tam i bliźniemu dobrze się dostanie — Słowem, człowiek stateczny musi nabrać wstrętu Do zebrań, w których nie masz nic oprócz zamętu, Gdzie jeden przez drugiego paple jak szalony I jak słusznie powiedział ów doktor uczony, Że to prawdziwie istna babilońska wieża, Gdzie wszystko możesz słyszeć, wszystko, prócz pacierza. I doprawdy, powtarzam, że trzeba mieć czoło… wskazując Kleanta Widzę, że temu panu coś bardzo wesoło! Racz pan dla swoich dudków zachować te drwinki I… do Elmiry Żegnam cię, synowo, nie rób słodkiej minki! Możesz być pewna, wody, o, dużo upłynie, Zanim mnie znowu ujrzysz w tej miłej gościnie. dając policzek Flipocie Hej, ty! Czego tak sterczysz z tą gębą niemądrą, Jakbyś wronę połknęła? No, ruszże się, flądro! Dalej, chodźmy! SCENA DRUGA / Kleant, Doryna / KLEANT Co do mnie, chyba tu zostanę — Znów bym czymś mógł zasłużyć na srogą przyganę. A, to mi starowinka!… DORYNA To szkoda prawdziwa, Że nie może usłyszeć, jak ją pan nazywa: Powiedziałaby panu, iż nie dała wcale Przyczyn, byś z nią obchodził się tak poufale. KLEANT Najlepiej świadczy owa humoru odmiana, Jak ona przez Tartufa swego osiodłana! DORYNA Z tego niechaj pojęcie sobie pan wytworzy O synu: ale tutaj, to już trochę gorzej! Był to wprzód człowiek z duszą roztropną i godną, W służbach króla okazał tęgość niezawodną — Teraz, odkąd Tartufem swym przejął się cały, Od tego czasu chodzi niby ogłupiały: Nazywa go swym bratem, miłuje go bardziej Niż własną matkę, przy nim żoną, dziećmi gardzi; To dziś tajemnic jego powiernik jedyny, Jego zdaniem kieruje się każdej godziny, Jego wciąż ściska, pieści; dla kochanki młodej Tkliwość iść by nie mogła z tym czuciem w zawody; Przy stole pierwsze miejsce daje mu jak księciu, Patrzy z lubością, gdy ten zjada za dziesięciu, Dobrego kąska przed nim nikt tu wziąć nie może, A gdy mu się odbija, pan woła: „Szczęść Boże!” Słowem, szaleje za nim, świat w nim widzi cały, Przytacza jego słowa, obnosi pochwały, Każdy postępek zachwyt w nim budzi niezwłocznie, A słówko by najmniejsze ma wprost za wyrocznię. Tamten to szczwana sztuka, więc mu nie jest trudno Sidłać swoją ofiarę świętością obłudną I raz w tak niezawodną trafiwszy słabiznę, Za swe szczytne maksymy ciągnąć gotowiznę. Ba, i ten sługus jego też bawi się w księdza I nam również zrzędzenia swego nie oszczędza: Przewraca gały, wzdycha i prawi jak z książki Swe kazania na muszki, bielidła i wstążki. Wszak nie dalej niż wczoraj rzucił mi do błota Chusteczkę, wywleczoną gdzieś z świętych żywota, Mówiąc, że to jest zbrodnia straszna, niesłychana, Mieszać ze świętościami przybory szatana! SCENA TRZECIA / Elmira, Marianna, Damis, Kleant, Doryna / ELMIRA / do Kleanta / Dziękuj Bogu, żeś został! Minęła cię cała Porcja, która nam we drzwiach jeszcze się dostała. Lecz właśnie mąż nadchodzi, zatem pozwolicie, Że zaczekam na górze na jego przybycie. KLEANT Ja tu zostanę; nie mam czasu do zabawy, A muszę z nim omówić pewne ważne sprawy. SCENA CZWARTA / Kleant, Damis, Doryna / DAMIS O małżeństwie mej siostry niech wuj też natrąci! Boję się, że pan Tartufe nam tu wodę mąci, Stąd o decyzję ojca dręczy mnie obawa. Wujaszek wie, jak bardzo drogą mi ta sprawa — Że gdy mą siostrę czucia związały z Walerym, Dla jego siostry znowuż płonę ogniem szczerym I gdyby… DORYNA Pan tu idzie! SCENA PIĄTA / Orgon, Kleant, Doryna / ORGON A, to ty? Jak się masz? KLEANT Cieszę się, że cię widzę z powrotem. Cóż mniemasz O zasiewach? Czy na wsi czas ci zeszedł mile? ORGON Doryno! do Kleanta Mój szwagierku, wstrzymaj się na chwilę! Czy pozwolisz, bym przedtem przez minutkę małą Wypytał tej dziewczyny, co się w domu działo? do Doryny No, niechajże mi panna nowiny opowie: Przez te dwa dni co słychać, czy wszyscy tu zdrowi? DORYNA Przedwczoraj pani nasza była bardzo chora: Gorączka ją dręczyła silna do wieczora. ORGON A Tartufe? DORYNA Tartufe! O, ten bez żadnej odmiany! Zawsze z pulchniutką buzią, czerstwy i rumiany. ORGON Biedaczek! DORYNA Wieczór pani bardzo z sił opadła; Choć zeszła do kolacji, nic zgoła nie jadła, Na ból głowy się straszny uskarżała przy tem. ORGON A Tartufe? DORYNA On? Wieczerzał z wielkim apetytem I z nabożnym skupieniem w sposób dosyć łatwy Wsunął barani comber i dwie kuropatwy. ORGON Biedaczek! DORYNA Potem pani przez noc niemal całą Uporczywe cierpienie zasnąć nie dawało; Poty przyszły tak silne, że do rana prawie Czuwaliśmy wciąż przy niej w niezmiernej obawie. ORGON A Tartufe? DORYNA Po wieczerzy czując senność błogą, Od stołu do sypialni przeszedł chwiejną nogą I sprawdziwszy, czy pościel dość dobrze wygrzana, Legł w łóżku i bez przeszkód przespał aż do rana. ORGON Biedaczek! DORYNA Wreszcie po tej nocy niespokojnej Nakłoniliśmy panią na krwi upust hojny I wkrótce potem ulgę uczuła zupełną. ORGON A Tartufe? DORYNA Tartufe? Ha, cóż? Z duszą hartu pełną, Okazując, co może pobożności siła, Chcąc odzyskać krew, co ją pani utraciła, Cztery lampeczki wina wypił na śniadanie. ORGON Biedaczek! DORYNA Dziś oboje są już w dobrym stanie. Teraz spieszę do pani: niech się biedna dowie, Z jaką pan troskliwością pytał o jej zdrowie! SCENA SZÓSTA / Orgon, Kleant / KLEANT Ta dziewczyna, mój bracie, w nos się z ciebie śmieje, I doprawdy, gdy widzę, co się tutaj dzieje, Nie mogę jej potępić za owe przytyki. Widziałże kto na świecie podobne wybryki! Jakież czary znalazłeś dziwne w tym przybłędzie, Że poza nim nic zgoła nie chcesz mieć na względzie? Że, przyjąwszy w dom własny, dobywszy go z nędzy, Teraz jeszcze… ORGON Mój szwagrze, nie sądź rzeczy prędzej, Aż sam poznasz człowieka, o którego chodzi! KLEANT Nie znam go dotąd, prawda, lecz, mniemać się godzi, Że nietrudno jest zgadnąć, co to za jegomość… ORGON Mój bracie, rozkosz sprawi ci jego znajomość, Dziwne uczucie szczęścia w twą duszę zawita. Bo też to człowiek… człowiek… no, człowiek i kwita. Kto z nim żyje, błogiego zażywa spokoju, Na cały świat spogląda, jak na kupkę gnoju; Przy nim cała się moja odradza istota, On wyzwala mą duszę z doczesnego błota, Dzięki niemu, z przywiązań ziemskich oczyszczony, Mógłbym na zgon dziś patrzeć matki, dzieci, żony I nie uczułbym w sercu, ot, nawet ukłucia. KLEANT A, to niezwykle ludzkie w istocie uczucia! ORGON Ach, gdybyś wiedział, jak go poznałem niechcący, Nie dziwiłbyś się mojej przyjaźni gorącej! Każdego dnia biedaczek ten o słodkiej twarzy Opodal mnie pokornie klękał u ołtarzy, A zapał, z jakim wznosił do nieba swe modły, Oczy wszystkich obecnych wciąż ku niemu wiodły: To wzdychał, to się krzyżem rozkładał na ziemi, Aby dotknąć posadzki usty pokornemi, A gdym wychodził, za mną pospieszał w zawody, Aby w drzwiach jeszcze podać mi święconej wody. Że zaś mnie sługa jego objaśnił czym prędzej, Kto on zacz, i wyjawił, że jest w srogiej nędzy, Chciałem go wspomóc, ale on, skromny bez miary, Zwracał mi nieodmiennie część mojej ofiary. „To za wiele — powiadał — połowa dość będzie I tak łaski twej nadto doznaję w tym względzie”. Gdym zaś wzbraniał się przyjąć, zgadnij, co on pocznie: Resztę biednym w mych oczach rozdzielał bezzwłocznie. Słowem, niebo go wwiodło w domu mego progi, A z nim weszła pomyślność wszelka, spokój błogi. On o wszystko się troszczy, nawet o mą żonę — O mój honor starania ma nieocenione, — Jego straże każdemu do niej wstępu bronią I bardziej niż ja stokroć zazdrosny jest o nią. A przy tym sam dla siebie, ach, jakiż surowy! W lada drobnostce grzechu już dojrzeć gotowy, Za rzecz najbłahszą żąda pokuty i kary: Wszakci sam się obwinił, skruszony bez miary, Że kiedyś w uniesieniu grzesznym, Bóg mi świadkiem, Pchłę zabił przy pacierzu schwyconą przypadkiem. KLEANT Czyś ty oszalał, bracie, czy też od godziny Bajaniem takim stroisz sobie ze mnie drwiny? Co ty chcesz wmówić we mnie? Czy myślisz, że można… ORGON Mój bracie, twoja mowa jest wielce bezbożna. Wiem, że brat ku tym błędom chętnie ucha skłania I nigdy nie taiłem o tym mego zdania, Że ci to niedowiarstwo nie wyjdzie na zdrowie. KLEANT Oto, jakiego ćwieka każdy z was ma w głowie: Żądacie, aby wszyscy ludzie byli ślepi I bezbożnikiem dla was jest, kto widzi lepiej! Kto przed waszym bałwanem nie uchyli czoła, Dla tego już na świecie nic świętego zgoła! Nie, bracie, twych pogróżek głos mnie nie poruszy. Wiem, co mówię, a Pan Bóg czyta w mojej duszy. Mów co chcesz, ja przy swoim sądzie pozostanę: Są udane świętoszki jak zuchy udane; Tak jak na polu walki nie tego człowieka Mam za najdzielniejszego, co najgłośniej szczeka, Tak samo i pobożność szczerą w sercu kryje Nie ten, co, leżąc krzyżem, skręca sobie szyję. Cóż u licha! Rozróżnić czyliż to tak trudno Między świątobliwością szczerą a obłudną? Jednakąż mają znaleźć w twym uznaniu łaskę I po równi chcesz cenić ludzką twarz lub maskę? Po równi wielbić szczerość i pozór kłamliwy I stawiać czcze mamidło obok prawdy żywej? Brać fantom za osobę i z własnej ochoty Przyjąć fałszywą blaszkę jako pieniądz złoty? Doprawdy, większość ludzi to stworzenia dziwne: Co w zgodzie jest z naturą, to im jest przeciwne — Im granice rozsądku nigdy nie wystarczą. Każde uczucie własnym szaleństwem obarczą I w swe zapały tyle dobrych chęci kładą, Aż rzecz, choć najpiękniejszą, zepsują przesadą. Przyjm to zdanie nawiasem, mój kochany szwagrze! ORGON Tak, tyś jest najmądrzejszy z doktorów, a jakże, W tobie jest cały rozum świata zgromadzony, Sam jeden jesteś światły, sam jeden uczony, Tyś jest Katon, wyrocznia, ty sam myślisz górnie, A wszyscy inni ludzie są przy tobie durnie. KLEANT Ani ja żaden doktor nie jestem uczony, Ni we mnie cały rozum świata zgromadzony, Jednak pochlebiam sobie, że potrafię zawdy Bez trudności odróżnić udanie od prawdy. I tak samo jak człowiek prawdziwie pobożny Więcej dla mnie niż rycerz, niźli pan wielmożny, Tak jak nie znam na świecie podnioślejszej rzeczy Od cnoty wyższe cele mającej na pieczy — Tak znów nic mnie nie mierzi bardziej na tej ziemi Niż fałsz, co się pozory barwi nabożnemi Niż owi obłudnicy, nędzne szarlatany, Którzy podłych grymasów dewocji udanej Używają bezkarnie, by ciągnąć korzyści Z tego, co ludzie w sercu swym wielbią najczyściej. To, co dla wszystkich świętym być winno i wzniosłem, Oni czynią niegodnie towarem, rzemiosłem I losu pragną zyskać korzystną odmianę Przez obłudne wzdychania i posty udane; Ci ludzie, mówię, którzy w tym niecnym igrzysku Dążą przez drogę niebios do własnego zysku, Co wśród modłów o pensje umią żebrać dzielnie, Wisząc przy dworze, sławią odludną pustelnię, Co pod nabożnym płaszczem kryją zwykle wady, Swą zawiść, niedowiarstwo, swoje fałsze, zdrady I gdy chcą kogoś zgubić, osłonią, gdy trzeba, Swoją własną nienawiść interesem nieba — Tym groźniejsi w mściwości swej nieubłaganej, Że tak szacowną bronią zadają swe rany, I każda zbrodnia snadnie może ujść im płazem, Gdy bliźnich poświęcanym mordują żelazem. Takich w świecie szalbierzy wielu brat obaczy, Lecz szczera bogobojność wygląda inaczej; Dokoła nas, mój bracie, zgodzisz się bez zwady, Prawdziwej cnoty widzim dość liczne przykłady: Ot, spójrz na Arystona, patrz na Peryandra , Oronta, Polidora, Alcyda, Klitandra — Oto ludzie, co w rzeczy życie wiodą święte, A nie fałszywej cnoty purchawki nadęte! Tacy w postępkach naszych nie szperają do dna, Ich nabożność jest ludzka, przystępna, łagodna, Nie szukają, naganą świat piętnując cały, W poniżeniu bliźniego swojej własnej chwały I zostawiając innym maksymy przesadne, Cnoty drogę wskazują przez życie przykładne. Lada pozorów złego nie chwytają chciwie, Raczej skłonni są wszystkich oceniać życzliwie, Zdradliwej broni przeciw nikomu nie ostrzą, Dążeniem ich: prawości iść drogą najprostszą. Do cnoty przywiązanie ich w tym się zamyka, By grzech ścigać swym wstrętem, ale nie grzesznika, I nie sądzą, by trzeba brać w obronę srożej Obrażone niebiosa niż sam zakon boży. Oto są dla mnie ludzie; oto jakim śladem Winniśmy kroczyć, idąc za owym przykładem. — Twój jegomość nie z tego jest zgoła gatunku. Nie wątpię o twym szczerym dla niego szacunku, Lecz mniemam, iż fałszywe cię uwiodły blaski. ORGON Czyś już skończył, szwagierku, powiedz z swojej łaski? KLEANT Tak. ORGON Więc upadam do nóg. KLEANT Nie, nie, jeszcze chwilę! Dajmy pokój dysputom! Jeśli się nie mylę, Wszak Walery ma z dawna twe ojcowskie słowo? ORGON Tak. KLEANT Dzień ślubu obrany był wspólną umową. ORGON Masz słuszność. KLEANT Czemuż zatem odwlekać to święto? ORGON Nie wiem. KLEANT Czyliż by inne zamiary powzięto? ORGON Być może. KLEANT Cofnąć słowo czyżbyś miał powody? ORGON Tego nie mówię. KLEANT Zatem, gdy nie ma przeszkody, Spełnienia obietnicy chyba nic nie wstrzyma. ORGON To zależy. KLEANT Zagadkom, widzę, końca nie ma. Sam Walery mnie prosił, aby cię odwiedzić. ORGON Niebu niech będzie chwała! KLEANT Cóż mu odpowiedzieć? ORGON To, co ci się spodoba. KLEANT Na to muszę ściślej Poznać twoje zamiary. Cóż więc szwagier myśli? ORGON To, co niebo rozkaże. KLEANT Ale prosto z mostu: Dotrzymasz słowa, czy nie? Gadajże po prostu! ORGON Bywaj zdrów! (odchodzi) KLEANT / sam / Ten zwrot cały dość mnie niepokoi; Ostrzegę Walerego — niech wie, jak rzecz stoi! AKT II SCENA PIERWSZA / Orgon, Marianna / ORGON Marianno! MARIANNA Czego żądasz, ojcze? ORGON Czego żądam? Zbliżno się! MARIANNA / do Orgona, który zagląda do przyległego gabinetu / Ojciec szuka czego? ORGON Nie, zaglądam, Czy kto nie podsłuchuje, bowiem, moje dziecko, Łatwo mógłby nas tutaj kto podejść zdradziecko. Tak, jesteśmy bezpieczni. Zatem, dziecię złote, Ceniłem w tobie zawsze posłuszeństwa cnotę I zawszem w tobie widział swą córkę kochaną. MARIANNA Wdzięczność ci za to, ojcze, winnam niekłamaną. ORGON I słusznie, słusznie; toteż mając to w pamięci, Możesz dzisiaj odpłacić me ojcowskie chęci. MARIANNA Uległość — oto dziecka największa ozdoba. ORGON Ślicznie. Powiedz, jak ci się pan Tartufe podoba? MARIANNA Co, mnie? ORGON Tak. Powiedz, ale po dobrej rozwadze! MARIANNA Powiem, co każesz, ojcze — szanuję twą władzę. SCENA DRUGA / Orgon, Marianna, Doryna, która wchodzi po cichu i staje niepostrzeżona za Orgonem / ORGON Oto roztropne słowa. Zatem, powiedz sobie, Że mnóstwo zalet widzisz w tej godnej osobie I że zaszczyt spostrzegasz w tym wielki i szczęście, By z mej ojcowskiej woli z nim wstąpić w zamęście. Cóż? / Marianna cofa się zdumiona / MARIANNA Ja? ORGON No? MARIANNA Co? ORGON Hę? Gadaj! MARIANNA Chyba słuch mnie myli? ORGON Jak to! MARIANNA Tyś mnie zapytał, mój ojcze, w tej chwili, Że w czym zaszczyt największy mam widzieć i szczęście I z kim z ojcowskiej woli mam wstąpić w zamęście? ORGON Z Tartufem. MARIANNA Nie, mój ojcze, mam sumienie czyste, Czemuż więc kłamstwo we mnie wmawiać oczywiste? ORGON Ale ja chcę, by prawdą stało się niebawem, A, jak wiesz, wola ojca jest dla córki prawem. MARIANNA Jak to! Ty chcesz, mój ojcze… ORGON Tak jest, mam na myśli Tartufa z domem naszym złączyć jeszcze ściślej: Będzie twoim małżonkiem — rzecz postanowiona. A że jego zamiary… spostrzegając Dorynę Czegóż chce tu ona? Widać pannę ciekawość bardzo mocno pali, Żeś przyszła podsłuchiwać nas aż do tej sali. DORYNA Doprawdy, czy z rozmysłu, czyli też przypadkiem Tę wieść ktoś na świat puścił, ale, Bóg mi świadkiem, Żem już o tym małżeństwie słyszała poprzednio, I wyznam, iż rzecz zdała się mi prostą brednią. ORGON Hę? Czy tak niepodobna? DORYNA Jeśli mam rzec szczerze, To i panu samemu jeszcze dziś nie wierzę. ORGON Aby zbudzić tę wiarę, mam sposób dość łatwy. DORYNA Nie, takie strachy to są dobre, lecz dla dziatwy! ORGON Mówię to, co wnet ujrzą tu wszyscy dokoła. DORYNA Bajki! ORGON Nie, moja córko, nie zwodzę cię zgoła. DORYNA Niechże panienka tylko nie wierzy w te żarty! Ojciec kpi. ORGON Mówię serio. DORYNA A, to pan uparty! I tak nikt nie uwierzy. ORGON A, to niesłychana… DORYNA Dobrze, wierzymy zatem — tym gorzej dla pana. Jak to! Czyż to możebne, by pan, człek roztropny, Z tą rozłożystą brodą i niezbyt pochopny Do szaleństw, tak zbzikował, by… ORGON Ej, mnie się zdaje, Że panna tu przybrałaś dziwne obyczaje, Których nie myślę znosić — ostrzegam zawczasu. DORYNA Mówmy spokojnie! Po cóż tak wiele hałasu? Powiedz pan, czy to żarty? Co pana napadło, Że córkę z tym bigotem chcesz połączyć w stadło? Wszak on ma inne, bardziej nabożne zajęcia. A pan? I cóż za korzyść masz z takiego zięcia? Czyż nie wstyd, by z posażkiem takim ładnym panna Szła za mąż za hołysza? ORGON Milczeć mi acanna! Ubóstwo czyni mi go bardziej jeszcze drogim, Bo jest zacnym człowiekiem i przez to ubogim. Ono właśnie wielkości blaskiem opromienia Tego, co się pozwolił wyzuć z swego mienia Przez to, iż sprawy świeckie nie dość miał na pieczy, A duch jego wciąż wzlatał do niebiańskich rzeczy. Lecz dzięki mej pomocy już jest chwila bliska, W której on swój majątek stracony odzyska; Dobra jego są znane w stronach, skąd pochodzi, A on sam, jak go widzisz, ze szlachty się rodzi. DORYNA Tak, on sam to rozgłasza i rzec się odważę, Że próżność ta z świętością niezbyt idzie w parze. Człowiek, którego dusza tak niebios jest bliska, Nie powinien się chełpić z rodu i nazwiska, I dziw mi, jakim cudem w jednym sercu gości Tak anielska pokora przy świeckiej próżności. Po cóż ta pycha?… Ale pan już gniewem płonie: Mówmy więc o osobie, szlachectwo na stronie! Czyż więc pan byłbyś zdolny bez litości żadnej Córce swojej narzucać związek tak szkaradny? Czy się pan zastanawiał, jakie w czas zbyt krótki Z takowego małżeństwa wypaść muszą skutki? Wiedz pan, że wielce cnotę kobiety naraża, Kto ją wbrew jej skłonnościom wlecze do ołtarza; To, czy w małżeństwie dobre czy też złe zwycięża, W znacznej mierze zależy od przymiotów męża I ci, co później noszą ozdoby na czole, Sami sobie najczęściej gotują swą dolę. Trudno, by się wierności spodziewał u żony Mąż, przez naturę samą do rogów stworzony; Kto zaś łączy swą córkę z jej wstrętu przedmiotem, Sam przed Bogiem odpowie za jej winy potem. Pomyśl pan, jaki ciężar czułbyś nieustanny! ORGON Widzę, że się rozumu trza uczyć od panny! DORYNA W istocie, że już trudno rzecz wyłożyć jaśniej. ORGON Zostaw ją, moja córko, nie słuchaj tych baśni! Jestem twym ojcem, sam wiem, co robię i czemu. Dałem wprawdzie poprzednio słowo Waleremu, Lecz słyszę, że to karciarz, a któż mi odpowie, Jakie ten panicz jeszcze ma figielki w głowie. Libertyn — nikt w kościele nigdy go nie zoczy. DORYNA Chciałbyś pan pewnie, aby pchał ci się na oczy, Jak ci, co po to idą, aby być widziani. ORGON Nikt o zdanie nie pytał się szanownej pani. Tartufe umiał pozyskać sobie łaski boże: Jest to skarb, z jakim żaden równać się nie może. Z nim związek da ci wszystko, czego serce życzy, Będziesz pływać w rozkoszach, utoniesz w słodyczy. Będziecie żyli w zgodzie, w miłości, bez sprzeczki, Jak para dzieci małych, jak dwie turkaweczki. Szczęścia waszego żadna nie zaciemni plama I zrobisz z męża wszystko, co zapragniesz sama. DORYNA Ona? Rogala z niego zrobi lub niech zginę! ORGON Cóż za mowa bezwstydna! DORYNA Taką już ma minę, Że mimo pańskiej córki najszczytniejsze cnoty Musi nim zostać, choćby i bez jej ochoty. ORGON Przestań mi raz przerywać i miej to na pieczy, Aby nie wściubiać nosa do nieswoich rzeczy! DORYNA / przerywa mu zawsze w chwili, w której on się odwraca, aby przemówić do córki / Jeśli wściubiam, to tylko ze względu na pana. ORGON Zbytek łaski — i proszę, mniej bądź wygadana! DORYNA Za to, że pana kocham… ORGON Nie chcę tej miłości. DORYNA A ja chcę pana kochać, chociaż się pan złości. ORGON Ech! DORYNA Cenię pański honor i patrzeć nie mogę, Jak, samochcąc, wstępujesz na śmieszności drogę. ORGON Nie zmilczysz mi nareszcie? DORYNA To mój obowiązek, Dopóki sił mi stanie odradzać ten związek. ORGON Milcz, żmijo, bo się znajdzie i na ciebie rada! DORYNA Co! Pan, taki nabożny, w taką wściekłość wpada? ORGON Tak, krew się we mnie burzy, gdy te brednie słyszę, I jeszcze raz ostatni upraszam o ciszę. DORYNA Dobrze, lecz choć po cichu i tak myśleć będę. ORGON Myśl, co ci się podoba, tylko tę gawędę Raz mi skończ, bo… rozumiesz… odwracając się do córki Mam obyczaj zawdy każdą rzecz dobrze zważyć… DORYNA / na stronie / To można doprawdy Oszaleć: język świerzbi… ORGON Więc, co do urody Tartufe może iść z każdym… DORYNA Niedźwiadkiem w zawody! ORGON I gdyby nawet w tobie jego cnota rzadka Nie zdołała… DORYNA / na stronie / Ślicznego dostaniesz gagatka! / Orgon zwraca się ku Dorynie i, skrzyżowawszy ręce, słucha, wpatrując się w nią / Co do mnie, gdybym była na miejscu panienki, Nikt by bezkarnie mojej nie wymusił ręki I wkrótce by przekonał się taki dobrodziej, Że u kobiety zemsta piechotą nie chodzi. ORGON / do Doryny / Czy rozkaz mój nie będzie nigdy usłuchanym? DORYNA Czego pan chce? Ja wcale nie rozmawiam z panem. ORGON Cóż więc robisz, niecnoto? DORYNA Ja? Mówię do siebie. ORGON / na stronie / Dobrze. Jeszcze słóweczko, a, jak Bóg na niebie Oberwie po facjacie dziewczyna zuchwała. / staje w pozycji, gotowy do wymierzenia policzka Dorynie, i po każdym słowie powiedzianym do córki odwraca się i spogląda na Dorynę, która stoi wyprostowana, nic nie mówiąc / Moja córko, bądź pewna, że troska ma cała… Wierz mi, że mąż… że wybór… którego znaczenia… do Doryny Mówże co! DORYNA Nie mam sobie nic do powiedzenia. ORGON Jeszcze jedno słóweczko! DORYNA Na nic pańska sztuka. ORGON Czekam tylko. DORYNA Niech głupszej pan sobie poszuka! ORGON Słowem, dla córki prawem są ojcowskie chęci I wkrótce rychły związek wybór ten uświęci. DORYNA / uciekając / Ja bym go tam nie wzięła pewno, póki żyję. ORGON / po daremnej próbie dania policzka Dorynie / Ha, dziecko, ty przy sobie chowasz istną żmiję! Bez grzechu żyć nie mogę z tą dziewczyną dłużej! Nie doścignę jej dzisiaj, bieganie mnie nuży… Do szaleństwa mnie swoim zuchwalstwem przywodzi! — Pójdę wytchnąć, niech żółć mi nieco się ochłodzi! SCENA TRZECIA / Marianna, Doryna / DORYNA Cóż to, czy nagle język coś odjęło pannie? Ja mam za nią nadstawiać karku nieustannie? A panna znosi ojca szalone koncepta I najlżejszego słówka nawet nie wyszepta? MARIANNA Cóż wyrzec przeciw ojca woli tak surowej? DORYNA To, co trzeba, by wybić mu ten zamiar z głowy. MARIANNA Cóż więc? DORYNA Że serce samo stanowi o sobie, Że twój mąż ma być miły nie ojcu, lecz tobie, Że, gdy ciebie na celu ma owo zamęście, Ciebie pytać się godzi, w czym widzisz swe szczęście! Gdy zaś jego tak nęci Tartufe swym powabem, Może, choćby dziś jeszcze, żenić się z tym drabem. MARIANNA Cóż, gdy na widok ojca taki strach mnie zbiera, Że wprost na ustach słówko mi każde zamiera. DORYNA Mówmy zatem rozsądnie! Walery cię kocha — A ty? Kochasz go, czy nie? Zastanów się trocha! MARIANNA Doryno! Więc mą miłość ty cenisz tak mało? Tobież stawiać mi takie pytanie przystało? Ty, której setki razy czyniłam zwierzenie Mych uczuć, możesz mniemać, że ja się odmienię? DORYNA Kto wie, czy serce twymi przemawiało usty I czy to była miłość, nie zaś kaprys pusty! MARIANNA Ranisz wielce mą duszę, wątpiąc w moje słowa — Dość jasną uczuć moich wszak była wymowa. DORYNA Zatem panna go kocha? MARIANNA Nie można goręcej. DORYNA On też, jak mniemam, pannę kocha coraz więcej? MARIANNA Tak sądzę. DORYNA I oboje chcielibyście wiecznie Być z sobą połączeni? MARIANNA Koniecznie! koniecznie! DORYNA A o tym drugim związku jakiż sąd panienki? MARIANNA Gdy mnie doń zmuszą, raczej zginę z własnej ręki. DORYNA Wybornie! Wyznam szczerze, nie myślałam o tem: Wystarczy tylko zginąć, by skończyć z kłopotem. Przednie lekarstwo! Gniew mnie porywa szalony, Gdy słyszę, jak ktoś takie wyplata androny. MARIANNA Doryno, czyż w istocie twej nieczułej duszy Żadnej ludzkiej niedoli obraz nie poruszy? DORYNA Nie wzruszają mnie ludzie, którzy plotą baśnie, A zaś w potrzebie tchórzą, tak jak panna właśnie. MARIANNA Lecz o cóż mnie obwiniasz? Że jestem trwożliwa… DORYNA Prawdziwa miłość śmielszą w swych żądaniach bywa. MARIANNA Dla Walerego wiarę gdy chowam tak stałą, Czyż nie jemu się starać o resztę przystało? DORYNA Jak to? Że ojciec panny w zawziętym uporze Poza Tartufem świata już dojrzeć nie może I zrywa nagle związek z dawna ułożony, Czyż winę w tym ponosi panny narzeczony? MARIANNA Mamże więc mą odmową jawną i wzgardliwą Prawdziwych uczuć zdradzić skłonność nazbyt żywą? Mam dla niego, choć serce najlepiej mu życzy, Zdeptać powinność córki i wstyd mój dziewiczy? Chcesz, by ma tkliwość, w oczach świata tak naganna… DORYNA Nie, ja wcale nic nie chcę. Widzę już, że panna Chce być żoną Tartufa, i zachodzę w głowę, Czemu miałabym związki odradzać takowe? Z jakiej przyczyny zwalczać twoje słuszne chęci? Nie dziw, że taka partia młodą pannę nęci. Pan Tartufe, ho, ho, to nie żadne bagatele, Ba, ba, Tartufe, pi, pi, pi, można to rzec śmiele, Jest człowiekiem nie lada i przyzna świat cały, Że zostać jego żoną to zaszczyt niemały! Z tak wyraźną skłonnością nie myślę wieść wojny. Jest szlachetnego rodu, rozumny, przystojny, Twarz ma pulchną, rumianą i uszy czerwone— Toż cię szczęście z nim spotka niczym niezmącone. MARIANNĄ O Boże mój! DORYNA Rozkoszy jakiż płomień żywy Czeka tę, którą pojmie mąż tak urodziwy! MARIANNĄ Przez litość, przestań mówić tak, ja błagam ciebie, I znajdź jakiś ratunek w tej ciężkiej potrzebie! Ustępuję, na wszystko ważę się tym razem. DORYNA Nie, córka iść powinna za ojca rozkazem, Choćby jej małpę stręczyć chciał zamiast człowieka. O cóż się panna skarży: świetny los cię czeka. Do rodzinnego miasta męża w koczobryku Nowiutkim zajedziecie; tam poznasz bez liku Jego wujów, kuzynów, a gdy przyjdzie kolej, Pośród wielkiego świata zasiędziesz powoli: Będziecie odwiedzali w niedzielę i święta To panią burmistrzową, to pana rejenta, Gdzie na kanapie zajmiesz miejsce honorowe. W karnawale co uciech! Wciąż rozkosze nowe: Bal, orkiestra złożona z kobzy, klarynetu, Czasem małpa uczona, marionetki… Gdzie tu Znaleźć czas na rozrywek tyle… MARIANNA O Doryno, Radź mi co, zamiast dręczyć, niedobra dziewczyno! DORYNA Sługa panny najniższa. MARIANNA Nie bądź tak uparta! DORYNA Nie, nie! lepszegoś losu z pewnością niewarta. MARIANNA Moja złota! DORYNA Nie. MARIANNA Wybacz słabości nagannej! DORYNA Nie, nie! Tartufe jest człowiek stworzony dla panny. MARIANNA Dobrze więc. Gdy twe serce wzruszyć się nie raczy Moim losem, pozostaw mnie srogiej rozpaczy! W niej przeto dusza moja w swym ciężkim frasunku Niezawodnego dzisiaj poszuka ratunku. chce odchodzić DORYNA No, wstrzymaj się panienka! Gniew gniewem, wszelako Teraz musim obmyśleć dla was pomoc jaką. MARIANNA Jeśli nie zdołam wyrwać się dzisiaj z tej matni, Będziesz na życia mego patrzeć dzień ostatni. DORYNA Niech się panna nie martwi! Znajdziemy w tej biedzie Jakiś sposób… Lecz oto Walery tu idzie. SCENA CZWARTA / Walery, Marianna, Doryna / WALERY Usłyszałem przed chwilą nowinę nie lada; Nie wiem, czy mi się cieszyć, czy dziwić wypada. MARIANNA Cóż tedy? WALERY Że Tartufa masz zaślubić pono? MARIANNA To mój ojciec mnie pragnie widzieć jego żoną. WALERY Ojciec pani… MARIANNA Odmienił dawniejsze widoki I dziś właśnie obwieścił mi swoje wyroki. WALERY Jak to? I to na serio mówił… MARIANNA Nie inaczej; Bardzo jasno w tym względzie chęci swe tłumaczy. WALERY I z jakim się przyjęciem jego zamiar spotka U pani? MARIANNA Jeszcze nie wiem. WALERY Odpowiedź dość słodka… Więc jeszcze nie wiesz? MARIANNA Nie. WALERY Nie? MARIANNA Cóż pan mówi na to? WALERY Ja? Ja radzę w tym względzie iść za dobrym tatą. MARIANNA Pan mi to radzi? WALERY Tak jest. MARIANNA Szczerze? WALERY Jak najszczerzej: Wybór piękny i szczęście twe pewno w nim leży. MARIANNA Dobrze więc — radom pańskim zostanę powolną. WALERY I bez wielkiej przykrości, tak mniemać mi wolno. MARIANNA Nie z większą, niż sam pan mi związek ten doradza. WALERY Ja radzę to, co pani widocznie dogadza. MARIANNA Ja zaś, by cię ucieszyć, usłucham twej rady. DORYNA / cofając się w głąb sceny / Zobaczmyż, co na końcu wyniknie z tej zwady. WALERY Toż więc była twa wiara? Twa miłość gorąca? I kiedy ja… MARIANNA Tę kwestię po cóż pan potrąca? Wszakże sam mnie pan prosto i szczerze nakłania, Bym przyjęła ojcowski wyrok bez wahania; Ja zaś oznajmiam panu, iż ceniąc twe słowa, Iść za twoją wskazówką dziś jestem gotowa. WALERY Nie chciej pani udawać naiwności świętej! Wybór pani w tej mierze dawno był powzięty I dziś chwytasz skwapliwie za pozór najlżejszy, Mniemając, iż to winę zdrady twej umniejszy. MARIANNA Ma pan słuszność. WALERY Stąd wnosić godzi się najprościej, Żeś nigdy w sercu szczerej nie czuła miłości. MARIANNA Wolno panu obwiniać mnie o wszystkie zbrodnie. WALERY Tak, wolno! Lecz me serce, zdradzone niegodnie, Może zdoła wyprzedzić cię w zmienności twojej I wiem, dokąd me czucia zanieść mi przystoi. MARIANNA Och, nie wątpię ni chwili, że każdej kobiety Serce zalety pańskie… WALERY Zostawmy zalety; Mam ich zbyt mało, skorom przez ciebie wzgardzony, Lecz ufam, iż nagrody doznam z innej strony, I wiem kto, zbywszy dawnych mych ogniów z pamięci, Zgodzi się bez wahania wysłuchać mych chęci. MARIANNA Strata to niezbyt ciężka i losu przemiana, Bardzo łatwo się w radość obróci dla pana. WALERY Wierz mi, że wszelkich starań po temu dołożę — Dumy naszej bezkarnie nikt zdeptać nie może: Gdyby sercu zapomnieć nawet było trudno, Winno na obojętność zdobyć się obłudną, Bo tej hańby sam sobie człowiek nie przebaczy By kochać tę, co sama kochać nas nie raczy. MARIANNA Tak wzniośle czuć potrafi jedynie mężczyzna. WALERY Tak jest, tak czuć się godzi — to każdy mi przyzna. Jak to? Sądziłaś pani więc, że moje serce, Wiecznie nieukojone w miłosnej rozterce, Ścierpi, że ty z kim innym zażywasz słodyczy I że nikt mu pociechy w zamian nie użyczy? MARIANNA Przeciwnie — twym zamiarem cieszę się niemało I chciałabym doprawdy, by już się tak stało. WALERY Chciałabyś pani? MARIANNA Tak jest. WALERY Na tym poprzestanę: Chęci pani bezzwłocznie będą wysłuchane. / zwraca się do wyjścia / MARIANNA I owszem. WALERY / wracając / Lecz przynajmniej niech pani pamięta, Że to jest twoja wola, zawsze dla mnie święta! MARIANNA Tak jest. WALERY / wracając znowu / I że w zamiarze powziętym w tym względzie Idę za twym przykładem. MARIANNA Niechaj i tak będzie! WALERY / odchodząc / Będziesz zaspokojoną pani należycie. MARIANNA Tym lepiej. WALERY / jeszcze wracając / Żegnam zatem — i na całe życie. MARIANNA Dobrze. WALERY / odchodzi; kiedy jest przy drzwiach odwraca się / Co? MARIANNA Co? WALERY Myślałem, że pani wołała. MARIANNA Ja? Śniło się coś panu. WALERY Zatem rzecz się stała. Żegnam cię, pani. oddala się z wolna MARIANNA Żegnam pana. DORYNA / do Marianny / A ja wnoszę, Żeście oboje rozum stracili po trosze; Zostawiłam umyślnie tę parę narwańców, By ujrzeć, co wyniknie z wszystkich waszych tańców. Hola, panie Walery! / zatrzymuje Walerego za rękę / WALERY / udając, że się opiera / Czego chcesz ode mnie? DORYNA Wróć się pan! WALERY Nie, nie, zwlekać z tym dłużej daremnie… Pozwól mi iść, niech spełnię ściśle jej rozkazy! DORYNA Czekaj! WALERY Nie, po cóż mękę przechodzić dwa razy? DORYNA Ech! MARIANNA / na stronie / Widok mój mu sprawia przykrość najwyraźniej — Usunę mu się z oczu, skoro go to drażni. DORYNA / puszczając Walerego i biegnąc za Marianną / Teraz ta! Gdzie znów lecisz? MARIANNA Zostaw! WALERY Ależ przecie… MARIANNA Nie, puść mnie, nie zostanę tutaj za nic w świecie! WALERY / na stronie / Jawny wstręt okazuje mi na każdym kroku, Lepiej więc będzie, jeśli zejdę jej z widoku. DORYNA / puszczając Mariannę i biegnąc za Walerym / Jeszcze! A cóż u licha! Znów zaczęli swoje! Skończcież już raz te figle, chodźcie tu oboje! WALERY / do Doryny / Ale dokąd ty zmierzasz? MARIANNA Ależ w jakim celu?… DORYNA O celu pomówimy sobie po weselu. do Walerego Tyle zamętu robić! Czy pan źle ma w głowie? WALERY Nie słyszałaś, co rzekła mi, słowo po słowie? DORYNA / do Marianny / A panna, czyś szalona wszczynać takie kłótnie? MARIANNA Nie widziałaś, jak ze mną obszedł się okrutnie? DORYNA Obojeście głuptasy! do Walerego Jej serduszka bicie Zawsze jest tobie wierne — przysięgam na życie. do Marianny On ciebie jedną kocha i pragnie jedynie Zostać twoim małżonkiem — niebo świadkiem czynię. MARIANNA / do Walerego / Czemuż więc sam doradza mi pan uczuć zdradę? WALERY / do Marianny / Czemuż pani w tym względzie pytała o radę? DORYNA Wariaciście oboje! Ot, patrzą i stoją. do Walerego Chodź pan! WALERY / dając rękę Dorynie / Po cóż ta ręka? DORYNA / do Marianny / Dawaj panna swoją! MARIANNA / również podając rękę / Do czegóż to ma zmierzać? DORYNA No, dalej! Parami! Wy się więcej kochacie, niż myślicie sami. / Walery i Marianna trzymają się przez jakiś czas za ręce, nie patrząc na siebie / WALERY / zwracając się ku Mariannie / Niechże więc pani wreszcie już główką nie kręci I popatrzy mi w oczy, ot tak, bez niechęci! / Marianna obraca się ku Waleremu z uśmiechem / WALERY / do Marianny / Nie! Czyż nie miałbym prawa czuć żalu do pani? Czyż nie było z twej strony zabawką złośliwą Mówić rzecz, co mnie zranić musiała tak żywo? MARIANNA A ty? Czyliż być może niewdzięczność czarniejsza? DORYNA Na później już te kłótnie, teraz o to mniejsza — Myślmy lepiej, jak ojca upór srogi skruszyć! MARIANNA Mów więc, jakie sprężyny trzeba nam poruszyć? DORYNA By się obronić, musim użyć wszelkiej sztuki. do Marianny Ojcu w głowie się troi! do Walerego To są banialuki! do Marianny Jednak sądzę, że lepiej będzie z twojej strony, Gdy się pozornie zgodzisz na plan ułożony, Abyś mogła w potrzebie przez różne wykręty Odwlekać zamiar w sercu ojcowskim poczęty. Byle zyskać na czasie, na wszystko jest rada: To więc chorobę jakąś udać ci wypada, Co, nagle spadłszy, stanie się przyczyną zwłoki, To złych wróżb prześladować cię będą wyroki — Przyśni ci się nieboszczyk lub inne widziadło We śnie ci się ukaże, stłucze się zwierciadło — Wreszcie, takie czy inne wyszukasz powody Ślub odbyć się nie może bez twojej nań zgody. Lecz dla naszego celu lepiej będzie może, By was nie widywano tu razem w tej porze. do Walerego Pan zbierz co masz przyjaciół i przez nich tymczasem Swoich praw się domagaj z największym hałasem! My użyjem Damisa, a również po trosze Podbijemy bębenka i pani macosze. Bądź pan zdrów! WALERY / do Marianny / Chociaż działać przysięgam najszczerzej, Ma największa nadzieja w tobie samej leży. MARIANNA / do Walerego / Nie wiem, czy wolę ojca me chęci rozbroją, Lecz przysięgam niczyją nie być, tylko twoją. WALERY Ileż szczęścia! Ty również chciej nie wątpić o tem… — DORYNA Boże, ci kochankowie z swym wiecznym szczebiotem! Idźże pan już, powiadam! WALERY / odchodzi i znów powraca / Ale… DORYNA Jeszcze długo? Ruszajże pan w tę stronę, a panna tam, w drugą! AKT III SCENA PIERWSZA / Damis, Doryna / DAMIS Niechaj piorun na miejscu przetnie moje losy, Niechaj mą głowę hańbą okryją niebiosy, Jeśli dzisiaj, na żadne już nie bacząc względy, Nie wezmę się na dobre do tego przybłędy! DORYNA Przez litość, niechże się pan trochę uspokoi! Wszakże ojciec o chęci tylko mówił swojej — Do czynu stąd daleko i nieraz już prysły Najgorętsze pragnienia ludzkie i zamysły. DAMIS Nie, przysięgam nie cofnąć się dzisiaj przed niczem, Aby już raz gruntownie skończyć z tym paniczem. DORYNA Tylko nie naglić zbytnio! Chciej mi wierzyć, proszę, Że lepiej pozostawić rzecz pani macosze. Ona ma wpływ na niego we wszystkim, co powie; Jej stara się przymilić i myślę, że kto wie, Czy coś więcej nie kryje ta słodycz układna. Dałby Bóg, by tak było! Rzecz byłaby ładna! Słowem, pani ma widzieć się z nim w sprawie twojej: Chce zbadać, czy cię słusznie wieść ta niepokoi Przeniknąć jego chęci i dać do poznania, Iż sam prosty rozsądek upierać się wzbrania Przy planie, co z oporem spotka się gorącym. On teraz przy pacierzu; mówiłam z służącym, Bo z nim samym nie mogłam, lecz rychło tu stanie. Oddal się więc, by owo ułatwić spotkanie! DAMIS Wszak może się i przy mnie odbyć ta rozmowa. DORYNA Nie, muszą zostać sami. DAMIS Nie rzeknę ni słowa. DORYNA Żartuje pan: wszak jednym zwykłym swym wybuchem Gotów byś całą sprawę zepsuć nam z tym zuchem. Idź już! DAMIS Nie! Nazbyt blisko sprawa ta dotyka… DORYNA Ach, jaki pan nieznośny! Idzie… Niech pan zmyka! / Damis chowa się w przyległym gabinecie w głębi / SCENA DRUGA / Tartufe, Doryna / TARTUFE / Tartufe spostrzegłszy Dorynę, mówi głośno do służącego za sceną / Wawrzyńcze, skończ pacierze, potem pod obrazem Złóż moją dyscyplinę z włosiennicą razem! Odwiedzającym powiedz, że chęci ich próżne, Bo idę między więźniów rozdzielać jałmużnę. DORYNA / na stronie / Ileż w tym komedianctwa i szpetnej obłudy! TARTUFE Czego chcesz? DORYNA Chciałam panu… TARTUFE / wyjmując chustkę z kieszeni / Proszę panny wprzódy, By wzięła tę chusteczkę, nim się zwróci do mnie. DORYNA A na co? TARTUFE Pierś przysłonić, co sterczy nieskromnie; Duszy spokój widokiem takim zmącić można I w ten sposób najłacniej myśl przychodzi zdrożna . DORYNA Ho, ho, coś na zgorszenie pan wrażliwy bardzo I zmysły pańskie widać pokusą nie gardzą! Nie wiem, na co tam panu zaraz idzie chętka, Lecz ja znów do pożądań nie jestem tak prędka, I choćbyś stał tu nagi od dołu do góry, Nie skusiłby mnie widok całej pańskiej skóry. TARTUFE Proszę panny hamować języka swawolę, Lub, jeśli nie przestaniesz, ja stąd odejść wolę. DORYNA Nie, nie, to ja usunę się z oczu waćpana, Powiem tylko w dwóch słowach, z czym jestem przysłana: Za chwilę tu do sali zejdzie pani nasza I o rozmowę pana króciuchną uprasza. TARTUFE Och, najchętniej! DORYNA / na stronie / Złagodniał dziwnie w jednej chwili. Pewnam jest, że mnie moje przeczucie nie myli. TARTUFE Czy zejdzie tu niebawem? DORYNA Słyszę już z daleka Jej kroki. Do widzenia, niech pan tu zaczeka! SCENA TRZECIA / Elmira, Tartufe / TARTUFE Niechaj niebo dla ciebie, pani, najłaskawsze, Zdrowiem ciała i duszy obdarza cię zawsze I niechaj błogosławieństw tyle ci przysporzy, Ile ich pragnie dla cię nędzny sługa boży! ELMIRA Wdzięcznością mnie przejmują pańskie zbożne chęci, Lecz siądźmy — chwilę czasu niech mi pan poświęci! TARTUFE / siedząc / Jakże się pani czuje po krótkiej niemocy? ELMIRA Dziękuję, już wybornie spałam dzisiaj w nocy. TARTUFE Modlitwy moje pewno nie mają tej siły, Bym mniemał, iż to one cud ten wyprosiły, Lecz wszystkie jedno mają życzenie na celu: To jest — oglądać ciebie w zdrowiu i weselu. ELMIRA Brałeś pan tę drobnostkę z przejęciem zbyt żywym. TARTUFE O twe zdrowie czyż można być nadto troskliwym? By je ocalić, moje oddałbym z rozkoszą. ELMIRA Chrześcijańskie uczucia zbyt pana unoszą… Nazbyt pan łaskaw dla mnie, niechaj mi pan wierzy! TARTUFE Mniej czynię, niźli słusznie się pani należy. ELMIRA Chcę poufnie przedstawić panu, o co chodzi, I cieszę się, że tutaj nikt nam nie przeszkodzi. TARTUFE I jam również szczęśliwy, że choć chwilę małą W słodkim sam na sam z panią zyskać się udało. Z dawna o nią błagałem niebiosów, wszelako Próżnom się dotąd modlił o sposobność taką. ELMIRA Liczę, że w tej rozmowie szczerze, jak na dłoni, Całe swe serce pan mi z ufnością odsłoni. / Damis, nie pokazując się, uchyla drzwi od gabinetu, w którym się ukrył, aby słyszeć rozmowę / TARTUFE Ja również w tym pragnienie kładę najgorętsze, By otworzyć przed panią duszy moje wnętrze przysiąc ci, że jeślim krzywym patrzał okiem Na tłum gości znęconych tu twoim urokiem, To powód nie tkwił w chęci dla cię nieżyczliwej, Lecz raczej przychylności płomień nazbyt żywy, Z czystych uczuć zrodzony… ELMIRA I ja też zarówno Wierzę, iż me zbawienie troską pana główną. TARTUFE / biorąc Elmirę za rękę i ściskając jej palce / O, tak, pani, i gdyby mi wolno wyraźniej… ELMIRA Aj, zanadto pan ściska! TARTUFE To z szczerej przyjaźni. Czyż nie wiesz, twe cierpienie jaką dla mnie męką, I raczej bym już wolał… / kładzie rękę na kolanach Elmiry / ELMIRA Co pan tu z tą ręką?… TARTUFE Jaka miękka materia tej sukni! ELMIRA O, proszę, Niechże mnie pan zostawi, łaskotek nie znoszę! / Elmira cofa się z fotelem, Tartufe przysuwa się / TARTUFE / bawiąc się jej chusteczką / Mój Boże! tych koronek jakiż to haft przedni ! Postęp dzisiaj w tych rzeczach widzim niepośledni, Wszędzie napotkać można tak cudne wyroby… ELMIRA To prawda. Ale wróćmy do pańskiej osoby! Wszyscy mówią, że mąż mój dawne plany zrywa I panu chce dać córkę. Czy to wieść prawdziwa? TARTUFE Tak; wspomniał mi, że rad by widział to zamęście, Lecz, mówiąc szczerze, nie w nim kładę swoje szczęście, I w innej zgoła stronie serce moje życzy Znaleźć schronienie pełne wszelakiej słodyczy. ELMIRA Doczesnej szczęśliwości nie ścigasz obrazu. TARTUFE Jednak i w moich piersiach serce nie jest z głazu. ELMIRA Mniemam, iż chęci jego idą niebios drogą, Z której świata pokusy zwrócić cię nie mogą. TARTUFE Miłość, co do wieczystych piękności nas wabi, Nie znaczy, byśmy ziemskie odczuwali słabiej, I łatwo w piersiach naszych pragnienie się budzi Cudnych dzieł, które niebo stworzyło dla ludzi. Niebios to blaski w oczach pięknych istot płoną, Lecz najcudniej w twym wdzięku odbija się ono: Ono w oblicze twoje tchnęło zdrój piękności, Na której widok zachwyt w sercu naszym gości I ilekroć na tobie spoczęło me oko, Podziw czułem dla Stwórcy i wdzięczność głęboką, A z nią najtkliwsza miłość budziła się razem Dla tej, co najpiękniejszym jest jego obrazem, Zrazum lękał się, zali ten płomień tak żywy Nie płynie z złego ducha pokusy zdradliwej — Chciałem unikać ciebie, w niepewności srogiej Widząc w tobie przeszkodę do zbawienia drogi; Lecz gdy przejrzałem wreszcie, piękności czarowna, Iż nie jest zbrodnią tkliwość moja niewymowna, Iż, słuchając jej, z wstydem nie stawam w rozterce, Odtąd na głos tak słodki otwarłem me serce. Wyznaje, iż to śmiałość jest nad wszelką miarę Ważyć się z serca swego składać ci ofiarę, Lecz czyniąc to, jedyniem dobroci twej pomny, A nie własnej zasługi, lichej i ułomnej. W tobie moja nadzieja, dobro, spokój leży, Od ciebie me zbawienie lub rozpacz zależy; Rzeknij słowo, a sługa twój ze snu się zbudzi Najnędzniejszym albo też najszczęśliwszym z ludzi! ELMIRA Oświadczenie w istocie pochlebne niemało, Lecz nieco dziwnym mi się zarazem wydało. Nad twym sercem przystało ci większą mieć władzę I zamiar taki poddać ściślejszej rozwadze. Człowiek jak pan nabożny, który życiem całem… TARTUFE Będąc nabożnym, czyż być człowiekiem przestałem? I czyż w sercu olśnionym przez boskie uroki Mogłem z zimną rozwagą ważyć moje kroki? Wiem, że z ust mych ta mowa zdumienie wywoła W tobie, pani, lecz czyliż masz mnie za anioła? Toż, jeżeli jak zbrodzień dziś przed tobą stoję, Nie mnie potępiaj, pani, lecz powaby swoje! Odkąd ich moc poznałem iście nadzmysłową. W tobie ma dusza swoją uczuła królową, I spojrzeń twoich boskich czary niezwalczone Wszelką w mym biednym sercu zniszczyły obronę, Przezwyciężyły wszystko: posty, łzy i modły I wszystkie me pragnienia ku tobie uwiodły. Oczy moje wyznały ci je tysiąc razy, Niechże je dziś uświęcą me własne wyrazy! Jeśli z ust twoich wyrok dziś spłynie łagodny Na poddańczą ofiarę mej chęci niegodnej, Jeśli w twym dumnym sercu pragnienie zagości, By zniżyć twą wspaniałość do mojej nicości, Będę miał zawsze dla cię, o cudzie niewieści, Tyle czci, ile ludzkie serce jej pomieści. Honor twój na szwank żaden nie jest narażony, Niczego mu nie trzeba lękać się z mej strony: Owi dam ulubieńcy, ci dworscy pankowie, Zarówno głośni w czynach, jak próżni w wymowie, Z lubością wszędzie chełpią się swoją zdobyczą, Każdą łaskę rozgłosem świata okryć życzą I język niegodziwy zdradziecko im każe Własnego uwielbienia bezcześcić ołtarze — Lecz z ludźmi, co się muszą kryć z miłością swoją, Kobiety żadnej zgoła zdrady się nie boją; Troska, z jaką strzeżemy własnej dobrej sławy, Zwalnia uwielbień przedmiot od wszelkiej obawy I pozwala zażywać w spokojności błogiej Miłości bez zgorszenia, rozkoszy bez trwogi . ELMIRA Słucham pana i widzę, że pańska wymowa Umie stroić swe chęci w dość wyraźne słowa, Lecz czyli pan pomyślał, co wówczas się stanie, Gdy powtórzę mężowi to czułe wyznanie, I czy on ostrzeżony w tak nagłej potrzebie Nie zmniejszy tej przyjaźni, jaką ma dla ciebie? TARTUFE Nazbyt wiele słodyczy w twoim sercu gości, Byś nie miała przebaczyć mej płochej śmiałości. Uczuć moich gwałtowność gdy serce twe rani, Na karb słabości ludzkiej chciej ją złożyć, pani, I zrozumiej, spojrzawszy na boską swą postać, Iż trudno człowiekowi na nią ślepym zostać. ELMIRA Kto inny może srożej wziąłby sprawę ową, Lecz ja nie chcę okazać się nazbyt surową. Obwiniać cię przed mężem nie mam zbytniej chęci, Ale i pan mi w zamian coś za to poświęci: Żądam, byś się pan starał swym poparciem szczerym Przyspieszyć rychło związek Marianny z Walerym I porzucił na zawsze niegodne zamiary, Co próbują kraść szczęście kochającej pary. Zaś… SCENA CZWARTA / Elmira, Damis, Tartufe / DAMIS Nie, pani, nie skończy się sprawa tak ładnie! Byłem obok i wszystko słyszałem dokładnie — I samo niebo widać mnie tutaj przywiodło, Bym mógł nareszcie zdeptać tę gadzinę podłą. Ono samo wskazuje mi do zemsty drogę Za jego fałsz, bezczelność! Dziś nareszcie mogę Otworzyć oczy ojcu, skoro mu odsłonię, Co ten łotr w jego domu mówił jego żonie. ELMIRA Nie, Damisie, wystarczy jeśli się poprawi I odwdzięczy, żem się z nim obeszła łaskawiej. Gdym już przyrzekła, nie chciej zmieniać jego losu! Nie uważam tej sprawy za godną rozgłosu: Takie zaczepki śmiechem kobieta zwycięża, Nie spiesząc lada głupstwem niepokoić męża. DAMIS Może pani ma swoje powody, ja wszakże, By postąpić inaczej, mam znów swoje także. Jego oszczędzać! Ależ to są chyba żarty! Dość długo już w swej pysze ten szalbierz wytarty Z słusznego mego gniewu dworował bezkarnie, Cierpliwości zbyt srogie zadając męczarnie; Zbyt długo już intrygi wobec ojca stroi Przeciwko Walerego miłości i mojej. Raz mu oczy na zdrajcę otworzyć potrzeba — Oto po temu środki zsyłają mi nieba; Za tę sposobność dank się należy niebiosom, Użyć jej — to winienem własnym swoim losom I wart byłbym utracić ją bodaj na zawsze, Gdybym w tej chwili czucia okazał łaskawsze. ELMIRA Damisie… DAMIS Nie, do celu pospieszam najprościej: Dusza moja po prostu pławi się w radości I każda pani prośba z odmową się spotka, Bo mnie porusza zemsty jedynie chęć słodka. Bez próżnej zwłoki zaraz całą rzecz rozjaśnię — Ojciec nadchodzi, otóż jest sposobność właśnie. SCENA PIĄTA / Orgon, Elmira, Damis, Tartufe / DAMIS W porę nadchodzisz, ojcze, szczęśliwym przypadkiem: Możem się tu uraczyć widowiskiem rzadkiem. Ładnejś doznał za swoje starania zapłaty I ten pan wdzięcznym ci się okazał, za katy! W swej tkliwości dla ciebie cały zapał mieści W tym, aby cię obedrzeć z honoru i cześci: Właśnie słyszałem — pani tu za świadka stanie — Jak jej swych brudnych chuci uczynił wyznanie. Ona, rzecz w swej dobroci biorąc zbyt łagodnie, Chciała ukryć przed tobą tę bezczelną zbrodnię, Lecz ja żądam, byś wiedział, jak tu rzeczy stoją, I mniemam, że milczenie jest zniewagą twoją. ELMIRA Nie sądzę, by w istocie żona była dłużną Głowę męża zaprzątać lada baśnią próżną; Nie w tym honor jej czerpie blasków swoich pełnię — Jeśli umie obronić się, starczy zupełnie. Tak ja mniemam; i gdyby Damis w tej potrzebie Mnie był słuchał, rzecz całą schowałby dla siebie. SCENA SZÓSTA / Orgon, Damis, Tartufe / ORGON Co ja słyszę? O nieba, czyliż to do wiary? TARTUFE Tak, mój bracie, jam winny, zbrodniarz godzien kary, Jam grzesznik zatwardziały, pełen brudu, złości, Łotr występny, co żadnej niewart jest litości. Każdy dzień mego życia od grzechów się roi, Nieprawość i występek mieszka w duszy mojej I widzę, że niebiosy za win moich karę Wkładają mi na barki tak ciężką ofiarę. Jak bądź ciężkiej oskarżon mam być tutaj zbrodni, Ja dla czczej pychy bronić się nie będę od niej. Uwierz w to, co ci mówią: niechaj wraz bez sromu Jak nikczemnik wypedzon będę z twego domu, I jakakolwiek hańba będzie mym udziałem, Na sroższą jam zasłużył swoim życiem całem. ORGON / do syna / A, zdrajco, ty się ważysz fałszem oczywistym Podsuwać brudne myśli jego chęciom czystym? DAMIS Jak to? Ten frant, obłudą przesiąknięty do dna, Zdoła ciebie, mój ojcze… ORGON Milcz, duszo niegodna! TARTUFE Pozwól mu mówić, bracie! Niesłusznie go winisz; Wierząc w to, co on głosi, najlepiej uczynisz. Skądże w tej sprawie sąd twój dla mnie tak powolny? Czy możesz wiedzieć, bracie, do czegom jest zdolny? Wierzyć, żem jest występny, czyli prawa nie masz, I znając świata błędy, mnież lepszym być mniemasz? Nie, umysł twój pozorów igraszką się rządzi — Gorszy jestem, niestety, niż ktokolwiek sądzi. Choć cały świat w świętości szatę mnie ubiera Jam nic niewart, mój bracie, ach, prawda to szczera! zwracając się do Damisa Tak jest, mój drogi synu, nazwij mnie nędznikiem, Zdrajcą podłym, złodziejem, łotrem, rozbójnikiem, Rzuć mi na głowę stokroć wstrętniejsze nazwanie — Ja ci się nie przeciwię, zasłużyłem na nie. Na kolanach to zniosę: i tak zbyt łagodnie Będę tym ukarany za żywota zbrodnie. ORGON / do Tartufa / Mój bracie, to za wiele! (do syna) Serce ci nie pęknie, Ty łotrze? DAMIS Jak to, ojcze, więc to, że uklęknie… ORGON Milcz, obwiesiu! podnosząc Tartufa Mój bracie, powstań, ja cię proszę! do syna Bezwstydny! DAMIS Ależ… ORGON Milczeć! DAMIS Więc ja jeszcze znoszę…. ORGON Jeżeli piśniesz słowo, łotrze jeden, ja cie… TARTUFE Na miłość Boga, błagam, nie unoś się bracie! Wolę najsroższe męki znosić życie całe, Niż by jego spotkało choć draśnięcie małe. ORGON / do syna / Niewdzięczny! TARTUFE Daj mu pokój! Gdy chcesz, na kolana Przed tobą… ORGON / klękając również i ściskając Tartufa / O, dobroci wielka, niesłychana! do syna Łotrze, widzisz? DAMIS Więc… ORGON Cicho! DAMIS Jak to? ORGON Cicho, żmijo! Twoje wszystkie ataki, wiem, co w sobie kryją. Wszyscy go nienawidzą i wiem dobrze, czemu! Żona, dzieci i służba — wszyscy przeciw niemu: Porusza się bezwstydnie wszelakie sposoby, Aby się pozbyć z domu tej świętej osoby. Lecz im więcej będziecie trwać w swoim uporze, Tym więcej, by go złamać, ja starań dołożę I aby was zawstydzić, krótkim przedsięwzięciem Dzisiaj ten godny człowiek zostanie mym zięciem. DAMIS Siostra ma oddać rękę temu jegomości? ORGON Tak, łotrze, dziś wieczorem, a zaś wy ze złości Możecie pęknąć wszyscy! Ja wam wnet pokażę, Żem tu panem i słuchać macie, gdy ja każę. Dalej, szelmo, odwołaj, padnij na kolana I za wszystkie oszczerstwa przeproś mi tu pana! DAMIS Jak to? Ja mam szalbierza, co zdołał omotać.. ORGON Co, ty łajdaku! Jeszcze śmiesz zniewagi miotać? Kija, kija mi tutaj! do Tartufa Nie wstrzymuj mnie, proszę! do syna Precz! Niechaj w domu twego widoku nie znoszę! Ruszaj i niech mi noga twoja nie postanie. DAMIS Odchodzę, ale… ORGON Prędzej! Ruszaj stąd, mospanie! Wydziedziczam cię, łotrze, za twe bezeceństwo, A na przydatek daję ojcowskie przekleństwo! SCENA SIÓDMA / Orgon, Tartufe / ORGON Znieważać tak człowieka, co swym życiem całem… TARTUFE Niech mu niebo daruje, jak ja darowałem! do Orgona O, gdybyś wiedział, jakiej doznaję boleści, Że tak przed bratem moim chcą mnie odrzeć z cześci! ORGON Bracie! TARTUFE Tej niewdzięczności już samo wspomnienie Duszy mojej zadaje tak straszne cierpienie, Taką zgrozę w niej budzi… ach, serce mi pęka… Mówić trudno… dobije mnie chyba ta męka… ORGON / biegnąc cały we łzach ku drzwiom, którymi wypędził syna / Łotrze! Żałuję teraz, żem cię puścił cało, Bo ubić cię na miejscu jedynie przystało! do Tartufa Przyjdź do siebie, mój bracie, zapomnij tej sprawy! TARTUFE Tak, porzućmy już lepiej te przykre rozprawy! Widzę, jak bardzo mącę tutaj spokój drogi, I sądzę, że mi trzeba opuścić te progi. ORGON Czy drwisz? TARTUFE Tu nienawidzą mnie wszyscy tajemnie I kuszą się podkopać twoją ufność we mnie. ORGON I cóż stąd? Czyż ma dusza w czymkolwiek im wierzy? TARTUFE Nie, ale ich nienawiść dziś się nie uśmierzy I te same podszepty, których dziś nie słucha Twe serce, jutro może trafią ci do ucha. ORGON Nigdy, mój bracie, nigdy! TARTUFE Ach, mój bracie, żona Z łatwością swego męża, o czym chce, przekona. ORGON Nie, nie! TARTUFE Puść mnie stąd, bracie! Gdy już się oddalę, Wówczas może ustaną w oszczerczym zapale. ORGON Nie, ty mnie nie opuścisz — o me życie chodzi. TARTUFE Jeśli tak, dłużej wzdragać już mi się nie godzi, Poświęcę się, lecz gdybyś… ORGON Ach! TARTUFE Niech więc tak będzie, Lecz wiem, jak mi należy postąpić w tym względzie: Honor to rzecz drażliwa, więc przyjaźń mi każe Usuwać pozór plotek, uprzedzać potwarze. Twojej żony unikać będę, twe ognisko… ORGON Nie, nie! Wszystkim na przekór zostaniesz jej blisko. Gdy się cały świat wścieka, to rozkosz mi czyni I chcę, byś nieustannie bawił tylko przy niej. Nie dość na tym: by lepiej ugodzić ich w serce, Ciebie jedynie, bracie, chcę za spadkobiercę I spieszę wraz uczynić wszelkie prawne kroki, By ci dobro me całe dziś oddać bez zwłoki. Dobry druh, a mąż przyszły mej córki jedynej, Bliższy mi jest od żony, syna, od rodziny. Mniemam, iż zgodę twoją zyskam w całej pełni. TARTUFE Wola niebios we wszystkim niechaj się wypełni! ORGON Biedaczek! Chodźmy zaraz wszystko spisać pięknie, A zawiść, patrząc na to, niech ze złości pęknie! AKT IV SCENA PIERWSZA / Kleant, Tartufe / KLEANT Tak, wszyscy o tym mówią i niech mi pan wierzy, Nie na twą chwałę wieść ta płynie coraz szerzej. Toteż, gdym pana spotkał w samą porę właśnie, Pozwól, że ci mój pogląd na rzeczy wyjaśnię. Nie pragnę się zapuszczać w ową sprawę całą I chcę z najgorszej strony wziąć to, co się stało. Przypuśćmy, że w istocie Damis tutaj zbłądził I że nie miał w tym racji, o co cię posądził — Czyliż prawem najświętszym nie jest chrześcijanina Stłumić gniew, co się słusznej zemsty dopomina? A co więcej, czy godzi się to cierpieć komu, By zań własnego syna ojciec wygnał z domu? Powtarzam ci raz jeszcze i mówię to szczerze, Że każdy bez wyjątku za złe ci to bierze I jeśli mnie posłuchasz, rzecz załatwisz całą, Nie czekając, by złe się jeszcze gorszym stało. Cały swój gniew ofiaruj przed ołtarzem boskim I spraw, by syn znów stanął na progu ojcowskim! TARTUFE Niestety! Sam bym pragnął tego tysiąc razy — Żadnej doń, chciej mi wierzyć, nie chowam urazy Przebaczam wszystko zgoła, nie potępiam za nic, Przychylności uczuciem pałam dlań bez granic — Lecz życzenia twe sprzeczne są rozkazom nieba I, jeśli on ma wrócić, mnie wyjść stąd potrzeba. Po tym, jak mnie znieważył iście niesłychanie, Zgorszenie w dom by wniosło nasze obcowanie; Bóg wie, jakbym przez ludzi został osądzony… Wzięto by to za grzeszną układność z mej strony, Powiedziano by wszędzie, iż czując się winny, Pod udaną litością zamiar kryję inny, Że się lękam i pragnę zjednać go dla siebie, Aby móc do milczenia nakłonić w potrzebie. KLEANT Widzę, że ci na racjach wspaniałych nie zbywa, Lecz nazbyt sztuczne nieco są pańskie motywa. Chcesz bronić sprawy niebios, lecz skąd i dlaczego? Czyż potrzeba im ciebie, by skarać winnego? Zostaw samemu niebu, zostaw mu te troski, Ty myśl, że przebaczenie głos zalecił boski, I niechaj sąd pospólstwa w oczy cię nie bodzie, Skoroś z niebios najświętszym jest rozkazem w zgodzie. Jak to? Więc rzecz poczciwą spełnić ci zabrania Wzgląd na opinię drugich, na ludzkie gadania? Nie, nie, czyńmy to zawsze, co każe głos boży, I żadna inna troska niechaj nas nie trwoży! TARTUFE Że mu w sercu przebaczam, wszak ci już mówiłem — Spełniam zatem to właśnie, co niebu jest miłem; Lecz żadnym tego niebios nie poprzesz rozkazem, Abym po tej zniewadze miał tu żyć z nim razem! KLEANT A jakiż rozkaz niebios pozwala ci ulec Ojcu, co traci wszelki rozsądku hamulec, I przyjmować tak hojny zapis z jego dłoni Tam, gdzie prawo ci wszelkiej doń pretensji broni? TARTUFE Kto mnie zna, temu pewno w głowie nie postoi Płoche wnioski stąd ciągnąć o chciwości mojej. Wartość wszelkich dóbr świata oceniam najlepiej: Nie mnie z pewnością blask ich zwodniczy oślepi I jeżeli się godzę na tę rzeczy kolej, Biorąc dar, co dziś spada na mnie z ojca woli, Jeśli chęć tę, powtarzam, swą zgodą uświęcę, To dlatego, by dobro nie poszło w złe ręce, — By nie przypadło ludziom, co mając w udziele Ów majątek, na zdrożne obrócą go cele, Gdy ja z mej strony zużyć go zamiar mam stały Dla bliźniego pożytku i dla niebios chwały. KLEANT Ech, panie, te subtelne porzuć pan obawy, Które inaczej sądzić musi dziedzic prawy! Pozwól, nie zaprzątając głowy sofistyką, By dóbr swoich był panem na własne ryzyko, I raczej niech zmarnieją w ręku spadkobiercy, Niżbyś ty odeń zyskać miał imię wydziercy! Wyznaję, że istotnie to przechodzi wiarę, Jak pan mogłeś się zgodzić na taką ofiarę; Może znaną ci jakaś cnoty tajemnica, Która każe obdzierać prawego dziedzica? A jeżeli z Damisem zażyłości twojej Niebo samo, jak mówisz, na przeszkodzie stoi, Czyż nie byłoby godniej, nie wadząc nikomu, Jako uczciwy człowiek wynijść z tego domu, Niż znieść w ten sposób, aby wbrew wszelkiej logice Dla ciebie ojciec syna wygnał na ulicę? Wierz mi pan, nie pojmuję, by człek tak zażarty W rzeczach cnoty… TARTUFE Przepraszam, jest już wpół do czwartej: Pewną nabożną sprawę przypomniałem sobie, Co zmusza mnie, bym rozstał się z panem w tej dobie. KLEANT / sam / A! SCENA DRUGA / Elmira, Marianna, Kleant, Doryna / DORYNA / do Kleanta / Panie, może w panu znajdziem poplecznika: Patrz pan, śmiertelna boleść duszę jej przenika! Ten związek, co go ojciec na dziś wieczór znaczy, Do ostatecznej gotów przywieść ją rozpaczy. Nadchodzi już. Wytężmy wszystkie nasze siły I starajmy się w sposób miły czy niemiły Zmienić zamiar, co wkrótce ma się stać rozkazem! SCENA TRZECIA / Ciż sami i Orgon / ORGON A, dobrze, że was widzę wszystkich tutaj razem. do Marianny Oto właśnie kontrakcik, który ma tę cnotę, Że panience do śmiechów wypłoszy ochotę. MARIANNA / klękając przed Orgonem / Ojcze, przez litość Boga, co zna me katusze, Na wszystko to, co zmiękczyć zdoła twoją duszę, Nie chciej się tak upierać w swym ojcowskim prawie I racz od posłuszeństwa zwolnić mnie łaskawie! Nie przymuszaj mnie, ojcze, rozkazem tak srogim, Bym musiała na ciebie skarżyć się przed Bogiem, I życia, które dałeś mi, niestety, ojcze, Nie chciej zamieniać dzisiaj w katusze zabójcze! Jeśli wbrew twojej woli nie śmiem marzyć o tem, Bym mogła się połączyć z mych uczuć przedmiotem Niechaj choć dobroć twoja to pragnienie ziści, Bym nie żyła z przedmiotem swojej nienawiści I gdy twa wola błagań mych słuchać nie raczy, Nie chciej mnie rzucać bodaj na pastwę rozpaczy!/ ORGON / na stronie, wzruszony / Odwagi, serce moje! Precz z ludzką słabością! MARIANNA Na twą przyjaźń ku niemu nie patrzę ze złością… Okaż ją światu: oddaj mu fortunę całą, Oddaj i mój majątek, jeśli to za mało! Zgadzam się chętnie, o to me serce nie stoi, Lecz przynajmniej osoby chciej oszczędzić mojej I pozwól mi w klasztoru surowej ustroni Dni pędzić, gdy mi szczęścia zakaz ojca broni. ORGON Otóż to! Zaraz mowa o mniszej sukience, Gdy się ojciec w miłostkach przeciwi panience. Wstań mi zaraz! Im więcej czujesz doń niechęci, Tym więcej jej zwalczanie duszę twą uświęci. Dla umartwienia zmysłów sposób masz gotowy I proszę mi już więcej nie zawracać głowy! DORYNA A to… ORGON Milczeć! Z równymi sobie możesz gęby Rozpuszczać, tutaj język dobrze ściśnij w zęby! KLEANT Jeżeli rady jakiejś udzielić się godzi… ORGON Nieocenione rady daje brat dobrodziej, Rozumne, pożyteczne, lecz szwagier wybaczy, Jeśli w każdziutkiej rzeczy postąpię inaczej. ELMIRA / do męża / Widząc to, na co patrzę, słów mi brak w istocie, Dziwić się tylko muszę twej rzadkiej ślepocie. Doprawdy zaślepionym trzeba być niemało, By jeszcze nam nie wierzyć po tym, co się stało! ORGON Padam do nóg, gdy pani z tej beczki zaczyna. Wiem, jaką słabość z dawna masz do mego syna, Toteż nie chciałaś przeczyć mu w jawnym sposobie W sztuczce, którą zastawił tej godnej osobie. Nazbyt byłaś spokojna — gdyby prawdą było To zdarzenie, inaczej by panią wzburzyło. ELMIRA Czyliż honor nasz, słysząc miłosne wyznanie, Musi z całym rynsztunkiem wraz wyruszać na nie? I czyż cnota ma bronić się na każdym kroku Ze zniewagą na ustach i płomieniem w oku? Dla mnie śmiech w takiej sprawie jest obroną całą — Nie sądzę, by rozgłosu szukać w niej przystało. Można z cnotą połączyć swojej płci zalety I wcale nie budują mnie owe kobiety Świętoszki, których honor pazurami zbrojny Za lada śmielszym słówkiem stroi się do wojny. Tego systemu ja się z pewnością nie chwycę — Chcę cnoty, co nie zmienia kobiety w diablicę, I mniemam, że od gniewnych słów szermierki twardej Wymowniejszym być może chłód spokojnej wzgardy. ORGON Ja zaś wiem, co mam sądzić, i nikt mnie nie zmami. ELMIRA Naiwność ludzka bywa bezmierną czasami. Ale co wówczas, pytam, twa niewiara pocznie, Gdyby ci ktoś rzecz całą dał widzieć naocznie? ORGON Widzieć? ELMIRA Tak. ORGON Bajki! ELMIRA Jednak, gdyby się udało W pełnym świetle do oczu rzecz ukazać całą?… ORGON Gadanie! ELMIRA Cóż za człowiek! Więc mówmy inaczej: Słowu mojemu wiary pan mąż dać nie raczy, Lecz jeżeli na własne i uszy, i oczy Całą prawdę z ukrycia usłyszy i zoczy, Cóż wówczas powiesz? Jeszcze trwać będziesz w swym szale? ORGON Wówczas powiem że… jeśli… Nic nie powiem wcale, Bo to jest niemożebne. ELMIRA Raz niech koniec będzie! Zbyt długo znoszę, byś mnie krzywdził w swym obłędzie. Dobrze więc, chętnie wszystkim tę przyjemność zrobię, Aby ci rzecz pokazać w niezbitym sposobie. ORGON Dobrze. Trzymam za słowo. Zobaczym w tej chwili, Na jakie sztuczki chytrość twoja się wysili. ELMIRA / do Doryny / Poproś go do mnie! DORYNA / do Elmiry / Ale z nim niełatwa sprawa I kto wie, czy powiedzie się nam ta obława. ELMIRA / do Doryny / Kto czegoś pragnie, łatwo zwiedzionym być może, A jego własna próżność w tym nam dopomoże. Poproś go! (do Kleanta i Marianny) Wy oddalcie się na chwilę krótką! SCENA CZWARTA / Elmira, Orgon / ELMIRA Przysuń ten stół i schowaj się pod nim cichutko! ORGON Jak to? ELMIRA Dobra kryjówka rzecz tu najważniejsza. ORGON Ale czemuż pod stołem? ELMIRA Ech, cóż, o to mniejsza! Mam swój plan, a czy dobry, przekonasz się z czasem. No, wchodź już raz, powtarzam, i bacz, byś hałasem Żadnym, gdy on tu będzie, nie zdradził swej roli! ORGON Na cóż jeszcze cierpliwość moja nie zezwoli! Lecz chcę ci dać sposobność, byś zarzuty swoje… ELMIRA Mniemam, iż twe życzenia w pełni zaspokoję. do męża, który jest pod stołem Bądź co bądź, dość drażliwa jest ta sprawa cała, Nie gorsz się więc, gdy będę w mych czynach zbyt śmiała! Co bądź bym rzekła, wszystko niech mi będzie wolno: Wszak jedynie rozkazom twym jestem powolną. Choć łaskawość dla niego grać mi będzie trudno, Chcę w ten sposób obnażyć tę duszę obłudną, Pobudzić jego żądzę i sprawić, by widne W całej pełni się stały zamiary bezwstydne. Że zaś tylko dla ciebie, a dla jego próby Chcę udać miłość, co go przywiedzie do zguby, Przerwę grę, skoro już się pobitym okażesz, I tylko tak daleko zajdę, jak sam każesz. Ty sam będziesz mógł skończyć zabawę z tym panem, Skoro uznasz, że dosyć jesteś przekonanym, I gdy się twa niepewność wreszcie zaspokoi, Twoją rzeczą oszczędzać będzie żony swojej. O ciebie chodzi tutaj — czyń wedle swej woli I… Już nadchodzi. Cicho! Teraz na mnie kolej. SCENA PIĄTA / Tartufe, Elmira, Orgon pod stołem / TARTUFE Podobno chce mnie pani zaszczycić rozmową. ELMIRA W istocie. Pragnę panu zwierzyć to i owo, Lecz chciej pan wprzód drzwi zamknąć: wszystkiego się trwożę… I rozejrzyj się, czyli słuchać kto nie może! Tartufe idzie zamknąć drzwi i wraca Podobna niespodzianka, jak ta, co dziś z rana Spadła na nas, nie byłaby zbyt pożądana… Dotąd jeszcze z wzruszenia ochłonąć nie mogę. Damis w straszną o pana zapędził mnie trwogę I widzi pan, żem wszelkie czyniła ofiary, By gniew jego złagodzić i wstrzymać zamiary. Zbyt się jest pomieszanym, gdy ktoś tak zaskoczy, Bym była zdolną rzecz mu zaprzeć w żywe oczy, Lecz dzięki niebu wszystko na dobre się zwraca I wrogów pańskich na nic się nie zdała praca. Cześć, jakiej pan zażywasz, rozwiała tę burzę, Toteż żadnych stąd obaw na przyszłość nie wróżę. Mój mąż, aby okazać, jak potwarzą gardzi, Byśmy wciąż blisko siebie żyli, chce tym bardziej; Dzięki temu też nikt mi nie weźmie za zbrodnię, Że tu sam na sam z panem przebywam swobodnie I mogę ci odsłonić serca mego wnętrze, Nazbyt czułe na pierwsze twe słowa gorętsze. TARTUFE Myśl pani nazbyt trudno się dla mnie tłumaczy: Niedawno przemawiałaś tu wcale inaczej. ELMIRA Jeśli za mą odprawę gniew chowasz, niestety, Ach, jakże mało znanym ci serce kobiety! Jak mało czujesz, co się rozgrywa w jej łonie, Kiedy tak słabo walczy w swojej czci obronie! Ach, w takiej chwili zawsze wszak srom nasz niewieści Skrywa żar, co się w sercu zaledwie pomieści, I, choć wybór za chlubę najwyższą mu stanie, Wstydem przejmuje takie zbyt jawne wyznanie! Zrazu bronim się tedy, lecz sposób obrony Dość zdradza, że już słabnie walka z naszej strony, Że usta chęciom cichym przeczą dla pozoru I że taka odmowa nie wróży oporu. Być może, iż wyznanie czynię zbyt otwarte I zbyt łatwo cześć swoją stawiam tu na kartę, Lecz, jeżeli już szczerze mam mówić do pana, Czyż byłabym Damisa wstrzymała dziś z rana, Czy byłabym słuchała w sposób tak cierpliwy Ofiary serca twego aż nazbyt żarliwej I całej sprawie obrót dała tak łagodny, Gdybyś mniej mi się zdawał tkliwych uczuć godny? A gdy sama żądałam niby to za karę, Abyś z małżeństwa swego zrobił mi ofiarę, Cóż mogło budzić niechęć do takiego stadła, Jeśli nie słabość zbytnia, co w duszę się wkradła, I cierpienie zbyt srogie, gdyby inny związek Zniszczył twych dla mnie uczuć tak luby zawiązek? TARTUFE Zapewne, pani, że jest miło niesłychanie Z najdroższych ust posłyszeć tak chlubne wyznanie, I słów twych słodycz w zmysłach moich budzi dreszcze Błogości, jakiej dotąd nie zaznałem jeszcze. Pragnienie, bym się tobie podobał wzajemnie Jako serca najświętszy cel wciąż mieszka we mnie — Ale właśnie dlatego, iż jedynie marzę O tym szczęściu, w twe słowa wątpić się odważę. Mogę w nich widzieć podstęp niewinny z twej strony, Aby rozerwać związek na dziś oznaczony… I jeśli myśl mą jasno poznać pani życzy, Nie uwierzę tym słowom, choć pełnym słodyczy, Póki łask twoich, pani, dowód wyraźniejszy Powątpiewania mego w twą szczerość nie zmniejszy I nie zaszczepi w duszy mej wiary niezmiennej W twej przychylności dla mnie skarb tak bardzo cenny. ELMIRA / kaszlnąwszy kilkakroć, aby zwrócić uwagę męża / Jak to? Także to szybko kroczyć ci przystało? Od razu chcesz wysączyć serca tkliwość całą? Więc, gdy kobieta dla cię wstydu swego tarczy Zbywa się, i to panu jeszcze nie wystarczy? Wszystkie uczuć dowody najsłodsze masz za nic, Dopóki rzecz nie dojdzie do ostatnich granic? TARTUFE Im mniej zasług, tym mniejsze do nadziei prawa, Toteż w słowach zbyt wątła dla niej jest podstawa; W los tak chlubny uwierzyć jest sercu zbyt trudno, Nim czyn w prawdę odmieni nadzieję ułudną. Ja, świadom swojej nędzy, powiem bez ogródki: Nie śmiem ufać w wyznania twego lube skutki I każde twe zaklęcie z niewiarą się spotka, Póki jej nie pokona rzeczywistość słodka. ELMIRA Mój Boże, miłość pańska jakże jest gwałtowną! Jej tyrania mnie w trwogę wprawia niewymowną! Jak łatwo serca chęci do swej woli nagnie I jak stanowczo żąda tego, czego pragnie! Jak to? Czyż się przed panem człowiek niczym zgoła Nie zasłoni? Czy nawet odetchnąć nie zdoła? Godziż się czyjąś cnotę oblegać tak srogo I wszystkich ofiar naraz tak żądać od kogo? Nadużywać, nastając na nie tak wytrwale, Serca, co ci odmówić niezdolne nic wcale? TARTUFE Lecz skoro hołd mój widzisz okiem tak łaskawem, Czemuż nie chcesz obdarzyć bardziej słodkim prawem? ELMIRA Lecz jakże mogę chęci okazać łaskawsze, Nie obrażając nieba, którym grozisz zawsze? TARTUFE Jeżeli tylko niebo nam na drodze stoi, Usunąć tę zawadę leży w mocy mojej: Przeszkodą to nie będzie szczęśliwości naszej. ELMIRA Lecz kara niebios wieczna, którą pan nas straszy? TARTUFE Mogę rozproszyć pani dziecinne obawy, W zwalczaniu tych skrupułów mam bo nieco wprawy. Prawda, że w oczach nieba rzecz to nieco zdrożna, Lecz i z niebem dać rady jakoś sobie można: Jest sztuka, która wedle potrzeby przemienia, Rozluźnia, ścieśnia węzły naszego sumienia I która umie zmniejszyć złych czynów rozmiary, Jeżeli czyste dla nich wynajdzie zamiary. Na zgłębienie tajemnic tych nadejdzie kolej, Niech mi się tylko pani prowadzić pozwoli! Chciej spełnić me pragnienia, a ja w tej potrzebie Odpowiadam za wszystko, grzech biorę na siebie! Elmira kaszle silniej Mocny pani ma kaszel. ELMIRA Tak, bardzo mnie nuży. TARTUFE / podając jej papierową torebkę / Ten ulepek z lukrecji może jej posłuży. ELMIRA To katar dość uparty i wielce się trwożę, Że mi żaden ulepek na to nie pomoże. TARTUFE To przykre, bardzo przykre. ELMIRA O tak, niewymownie. TARTUFE Słowem, brać tych skrupułów nie trzeba dosłownie: Wszak wiedzieć nikt nie będzie, a niech pani wierzy, Że zło naszych postępków w ich rozgłosie leży. Zgorszenie świata — oto, co sumienie gniecie, I wcale ten nie grzeszy, kto grzeszy w sekrecie. ELMIRA Już widzę, że nie wyjdę zwycięsko w tym sporze, Że dłużej walczyć z panem nic tu nie pomoże I że za mniejszą cenę żądałabym próżno, Byś mnie serca swojego chciał darzyć jałmużną. To pewna, że jest ciężką dla kobiety próbą Względy płci jej należne przekraczać tak grubo, Lecz gdy już nic innego nie chcesz widzieć we mnie, Gdy słowa moje żebrzą twej wiary daremnie, Póki jej ostateczny dowód nie uświęci, Trzeba się poddać wreszcie i spełnić twe chęci; A jeśli mi ta słabość wstydem czoło spłoni, Tym ci gorzej dla tego, kto zmusił mnie do niej — Winę za to z pewnością nie ja tu ponoszę. TARTUFE Ja ją biorę na siebie, w zamian tylko proszę… ELMIRA Zechciej pan drzwi otworzyć i spojrzeć dokoła, Czy mój mąż w jaki sposób zajść tu nas nie zdoła! TARTUFE Skądże ta troska w pani dziś się mogła zrodzić? Wszak to człowiek stworzony, by go za nos wodzić; Toż on przyjaźni naszej sam pragnie najszczerzej I sprawiłem, że choćby widział, nie uwierzy. ELMIRA Mimo to, proszę bardzo, przejdź się pan po domu I zobacz, czy nie śledzi mas kto po kryjomu. SCENA SZÓSTA / Orgon, Elmira / ORGON A to jest, muszę przyznać, łotrzyk, co się zowie! Przyjść nie mogę do siebie, mąci mi się w głowie… ELMIRA Co? Ty już chcesz wychodzić? Nie, to jeszcze mało! Żartujesz chyba, wracaj! Wszak nic się nie stało — Z wydaniem sądu czekaj ostatecznej pory: Wszak ci to wszystko mogą być tylko pozory! ORGON Nie, nic gorszego jeszcze piekło nie wydało! ELMIRA Mój Boże! Nazbyt lekko sądzisz sprawę całą! Czekaj pewnych dowodów! Taka nagłość zdrożna Sprawia, iż niewinnego czasem winić można. / Elmira ukrywa Orgona za sobą / SCENA SIÓDMA / Tartufe, Elmira, Orgon / TARTUFE / nie widząc Orgona / Wszystko jak najszczęśliwiej chęciom naszym sprzyja: Nie przeszkodzi nam tutaj obecność niczyja, Całe mieszkanie puste i moment radosny… / kiedy Tartufe zbliża się z otwartymi ramionami do Elmiry, chcąc ją uściskać, ta usuwa się na bok i odsłania Orgona / ORGON / wstrzymując Tartufa / Powoli! Coś tak nagły w swej chętce miłosnej? Spiesząc zbytnio, w osobie możesz łatwo zbłądzić. A, ty mój sługo boży, chciałeś mnie urządzić! Tak mało na pokusy jesteś uzbrojony, Iż żenisz się z mą córką, a pożądasz żony! Długom wątpił o prawdzie ohydy takowej, Czekałem, rychło zmieni się ton tej rozmowy, Lecz chęć twa nazbyt jawne świadectwo mi daje: Nie żądam już dowodów, na tym poprzestaję. ELMIRA / do Tartufa / Wierz mi, nie ja tę drogę sprzeczną z mym honorem Obrałam, lecz zmuszono mnie ślepym uporem. TARTUFE / do Orgona / Jak to? Ty wierzysz, bracie… ORGON Dalej, bez hałasu Zbierz manatki i z domu mi zmykaj zawczasu! TARTUFE Mój zamiar… ORGON To jest wszystko daremne gadanie. Masz mi, i to najspieszniej, opuścić mieszkanie! TARTUFE Ty je opuścisz raczej, ty, co z niesłychanym Zuchwalstwem gadasz do mnie, jakbyś tu był panem. Dom jest moją własnością i szukasz daremnie Tych nikczemnych wybiegów, aby zadrwić ze mnie. Oszczerstwa broń nie przyda ci się ze mną w walce, Bo mam sposoby, aby poskromić zuchwalce, Pomścić zniewagę niebios i dowieść, czy komu Wolno jest mnie obrażać w moim własnym domu. SCENA ÓSMA / Elmira, Orgon / ELMIRA O czym on tutaj bredzi? Co znaczą te słowa? ORGON Oj, oj, nic się dobrego w tym wszystkim nie chowa! ELMIRA Jak to? ORGON Głupstwo strzeliłem, to każdy mi przyzna, I za wcześnie wypadła moja darowizna. ELMIRA Darowizna? ORGON Tak! To już odrobić się nie da… Byle tylko nie spadła na nas gorsza bieda. ELMIRA Co? ORGON Teraz biegnę spojrzeć, nim rzecz ci powtórzę, Czy pewien ważny przedmiot jest jeszcze na górze. AKT V SCENA PIERWSZA / Kleant, Orgon / KLEANT Gdzie chcesz pędzić? ORGON Czy ja wiem? KLEANT Mnie by się zdawało, Że warto się naradzić wprzód nad sprawą całą I pomyśleć spokojnie, jaką obrać drogę. ORGON Przez tę szkatułkę zmysłów odzyskać nie mogę! Bardziej niż wszystko inne to mnie niepokoi. KLEANT Cóż wreszcie się mieściło w tej szkatułce twojej? ORGON Depozyt, co go Argas (ten, o którym wiecie) W ręce moje przekazał w najświętszym sekrecie. Uchodząc stąd, mnie obrał w tym za powiernika: Mieszczą się tam papiery — z słów jego wynika — Od których jego mienie i życie zawisło. KLEANT Czemuś więc sam nie trzymał ich pod pieczą ścisłą? ORGON Mając sumienia skrupuł, czy mój czyn jest prawy, Temu zdrajcy zwierzyłem się z calutkiej sprawy I łatwo przekonała mnie jego namowa, Że lepiej będzie, gdy on szkatułkę przechowa, Bym, w razie gdyby jakie wypadło tu śledztwo, Mógł niezbitą przysięgą prawdzie dać świadectwo, Że jej nie mam: tak, mimo fakty oczywiste, Przez ten wybieg sumienie bym zachował czyste… KLEANT Źle rzecz stoi, gdy swoje mam wyrazić zdanie: Ta darowizna, potem to całe wyznanie, To wszystko są postępki — niech szwagier wybaczy! — Nad miarę lekkomyślne, trudno rzec inaczej. Hm! Mając takie środki, daleko zajść można… Toż sądzę, iż rzecz była nader nieostrożna Z kimś, co wszystko ma w ręce, liczyć się tak mało — Innych raczej sposobów szukać ci przystało. ORGON Ha, możnaż w cnót pozory, światu z dala widne, Odziać duszę tak podłą, serce tak bezwstydne! A ja, co nędzarzowi temu… tej hołocie… Lecz dość! Wiem ja, co kryje się w wszelakiej cnocie, Wiem odtąd, że to tylko pokrywka nic warta I tych świętych unikać będę gorzej czarta. KLEANT Dobryś! Znowu cię zapał ponosi zbyteczny I z wszelką miarą jesteś wciąż w niezgodzie wiecznej Umysł twój zdrowej prawdy nie umie być sługą I wraz z jednej przesady już rzucasz się w drugą. Widzisz swój błąd, poznałeś, dokąd cię zawiodło To, żeś za szczerą cnotę brał komedię podłą — Lecz, aby się poprawić, czyliż droga tędy By popadać bezzwłocznie w stokroć gorsze błędy, Z sercem łotra, co w każdym pewnie wstręt obudzi. Równać niebacznie serca wszystkich zacnych ludzi? Jak to? Że jeden szalbierz uwiódł cię niegodnie, Ukrywszy pod świętości maską niecne zbrodnie, Chcesz mniemać już, że każdy jego dróg się trzyma I że prawdziwej cnoty już na świecie nie ma? Pozostaw niedowiarkom to głupstwo — sam wprzódy Naucz się, jak odróżniać prawdę od obłudy, Nie obdarzaj zbyt rychło ufnością nikogo I staraj się rozsądku kroczyć zawsze drogą! Strzeż się, jeżeli możesz, czcić zapał udany. Lecz nie krzywdź posądzeniem cnoty nieskalanej, A gdybyś już przesadą musiał grzeszyć stale, Lepiej zbyt wierzyć w ludzi, niż nie wierzyć wcale. SCENA DRUGA / Orgon, Kleant, Damis / DAMIS Jak to, ojcze, to prawda? Słyszę o tym łotrze, Że niepomny na prawa wdzięczności najsłodsze, Obrażony w swej pysze, resztkę czci zatraca I twoje własne łaski przeciw tobie zwraca? ORGON Tak, synu, i straszliwie cierpię nad tym w duszy. DAMIS Czekajcie tylko, zaraz obetnę mu uszy! Nie może ujść mu płazem bezczelność zbrodnicza. Pozwólcie mi, nauczę rozumu panicza: Ubiję go na miejscu i skończę rzecz całą. KLEANT Mówisz, jak młodzikowi jedynie przystało. Radzę ci, uśmierz swoje wybuchy dziecinne! Dziś pod naszym monarchą już czasy są inne, Nikomu dziś korzyści gwałty nie przynoszą. SCENA TRZECIA / Pani Pernelle, Orgon, Elmira, Kleant, Marianna, Damis, Doryna / PANI PERNELLE Co się stało? Straszliwe jakieś wieści głoszą! ORGON Wszystko mogę potwierdzić, bom sam patrzył na to I za swe łaski piękną cieszę się zapłatą. Biorę człowieka niemal że w jednej koszuli, Przygarniam w dom, niż brata podejmuję czulej; Co dzień dobrodziejstw nowych ode mnie doznaje: Daję mu własną córkę, majątek mu daję — A w tymże samym czasie ta nędzna poczwara Cześć mej żony podstępnie wydrzeć mi się stara; Gdy zaś spełzła na niczym niska praca owa, On z własnych mych dobrodziejstw broń dziś na mnie kowa I chce na mą ruinę nadużyć okropnie Tego, co mu wydałem w ręce nieroztropnie! Wypędza mnie z dóbr moich i maskę obłudy Zdjąwszy, strąca tak nisko, jak on sam był wprzódy. DORYNA Biedaczek! PANI PERNELLE Nie, mój synu, nie mogę dać wiary, Aby on miał w istocie tak szpetne zamiary, ORGON Hę? PANI PERNELLE Wszak człowiek poczciwy wszędzie zawiść budzi. ORGON Cóż zatem mowa twoja dowieść mi się trudzi, Moja matko? PANI PERNELLE Że dom twój idzie trybem dziwnym I że z dawna już każdy był mu tu przeciwnym. ORGON Lecz jakiż to ma związek z tym czynem zuchwałym? PANI PERNELLE Zawszem ci powtarzała, gdyś był dzieckiem małym, Że cnota zwykle w świecie obudza nienawiść, Że zawistni przeminą, ale nigdy zawiść. ORGON Ale cóż te maksymy dzisiaj właśnie znaczą? PANI PERNELLE Ot, głupią bajkę sobie ubrdali i kraczą. ORGON Ty chcesz, abym oszalał, matko! Toż powiadam, Żem widział na swe oczy wszystko, co tu gadam. PANI PERNELLE Języki ludzkie jad swój obnoszą dokoła I nic się od ich złości uchronić nie zdoła. ORGON Jeszcze chwila, a człowiek ze skóry wyskoczy! Widziałem, sam widziałem, na me własne oczy, Widziałem, co się zowie widzieć. Czy do ucha Mam krzyczeć matce, aż mnie nareszcie posłucha? PANI PERNELLE Mój Boże! Z mniemań naszych prawda nieraz szydzi: Nie zawsze można sądzić z tego, co się widzi. ORGON Zwariuję! PANI PERNELLE Często człowiek sprawę przeinaczy I właśnie, co jest dobrem, jako złe tłumaczy. ORGON Mam więc cnotą tłumaczyć i bojaźnią nieba, Że chciał mi ściskać żonę? PANI PERNELLE We wszystkim potrzeba, Nim się kogoś oskarży, mieć niezbity powód I winieneś był czekać na jawniejszy dowód. ORGON Cóż, u diaska! Rzecz sprawdzić, mówisz, własnym okiem? Więc matka chce, bym czekał, aż on mi pod bokiem Rozpocznie… Tfu, o mało człek głupstwa nie zbreszył! PANI PERNELLE Ten człowiek raczej zbytkiem cnót najczystszych grzeszył I w głowie mi się nie chce pomieścić, doprawdy, By w tym, co mi mówicie, bodaj cień był prawdy. ORGON No, gdyby to nie było od matki jejmości, Sam nie wiem, co bym zrobił, w takiej jestem złości. DORYNA Jaką miarką kto mierzył, taką mu odmierzą: Pan nie chciał wierzyć innym, dziś panu nie wierzą. KLEANT Ale my tu tracimy drogi czas na plotki, Gdy trzeba jak najśpieszniej znaleźć jakie środki Na łotra, co z pewnością nie bawi się w żarty. DAMIS Jak to? On by śmiał stanąć do walki otwartej?! ELMIRA Nie sądzę, by te groźby cel odniosły jaki: Zbyt jawne niewdzięczności w nich widne poszlaki. KLEANT / do Orgona / Nie licz na to; on znajdzie sprężyny najskrytsze, By poprzeć to, co uknuł przeciw wam tak chytrze — I na słabszych dowodach nieraz zdrada zwykła Motać sieć, której potem nikt już nie rozwikła. Powtarzam ci raz jeszcze: gdy tą bronią włada, Łagodzić go koniecznie, nie drażnić wypada. ORGON Prawda, ale cóż robić? Bezczelności tyle Sprawiło, żem o wszystkim zapomniał na chwilę. KLEANT Myślę nad wyszukaniem jakiegoś sposobu, Aby chociaż pozornie pogodzić was obu. ELMIRA Gdybym mogła przewidzieć, że tak sprawa stoi, Nie byłabym kusiła porywczości twojej I przez… ORGON / do Doryny, widząc wchodzącego Pana Zgodę / Co chce ten człowiek? Idź, dowiedz się prędko! Też wybrał się ze swoją do odwiedzin chętką! SCENA CZWARTA / Orgon, Pani Pernelle, Elmira, Marianna, Kleant, Damis, Doryna, Pan Zgoda / PAN ZGODA / do Doryny w głębi sceny / Witam cię, droga siostro! Spraw, dla mej miłości, Abym mógł mówić z panem! DORYNA Pan ma teraz gości I wątpię, by chciał przyjąć waćpana w tej chwili. PAN ZGODA Ależ przyjmie z pewnością, przyjmie jak najmilej! Widok mój go nie może zranić w żadnym względzie I z tego, z czym przychodzę, rad niezmiernie będzie, DORYNA / do Zgody / Pańskie imię? PAN ZGODA Oznajmić proszę mu łaskawie, Że od pana Tartufa w jego własnej sprawie. DORYNA / do Orgona / Człowiek przybył w obejściu dość miły i głosi, Że od pana Tartufa jakąś wieść przynosi, Która pana ucieszy, jak mówi. KLEANT / do Orgona / Mym zdaniem Trzeba, abyś zapoznał się z jego żądaniem. ORGON / do Kleanta / A jeśli w pojednawczym przybył tu zamiarze, Jak sądzisz, jakież ja mu uczucia okażę? KLEANT Niechaj cię twa porywczość znowu nie zaślepi I gdyby tego pragnął, zgódź się z nim najlepiej! PAN ZGODA / do Orgona / Witaj, panie! Niech niebo zniszczy twoje wrogi, A w dom twój niechaj zsyła zawsze spokój błogi! ORGON / po cichu do Kleanta / Ten grzeczny wstęp potwierdza przypuszczenia moje I wnet może się dowiem, czym go zaspokoję. PAN ZGODA Jeszczem, panie, u ojca sługiwał za młodu I z dawna przywiązanie mam do twego rodu. ORGON Panie, chciej mi wybaczyć, wstydzę się przed panem, Ale pańskie nazwisko dotąd mi nieznanem. PAN ZGODA Jestem Zgoda, z Normandii się wiodę, zaś stale Przebywam, z przeproszeniem, tu, przy trybunale. Dzięki Bogu, już zbliża się latek czterdzieście, Odkąd tak zacny urząd sprawuję w tym mieście, I staję tu, mam zaszczyt oznajmić to panu, Z racji mojej woźnieńskiej godności i stanu. ORGON Jak to? Pan tu… PAN ZGODA Nie unoś się, czcigodny panie! Chodzi tu o drobnostkę, zwyczajne wezwanie, Nakaz, abyś opuścił, ty i wszyscy twoi, Ten dom, również byś meble uprzątnął z pokoi Bezzwłocznie, gdyż go zająć chce właściciel prawy. ORGON Ja mam ten dom opuścić? PAN ZGODA Jeśli pan łaskawy. Mocą prawa własności, jak ci jest wiadomem, Zacny pan Tartufe objął rządy nad tym domem. Wyłączną władzę daje mu nad całym mieniem Ten tu kontrakcik, twoim stwierdzony imieniem. Jest zupełnie formalny, wszelki spór upada. DAMIS / do pana Zgody / W istocie, że bezczelność trzeba mieć nie lada! PAN ZGODA Panie, ja z panem nie mam tu nic do gadania, wskazując Orgona Tylko z panem — z pewnością jest mojego zdania, Gdyż nie sądzę, by człowiek zacny i spokojny Miał ze sprawiedliwością chcieć otwartej wojny. ORGON Ale… PAN ZGODA Tak, jestem pewien, że i za miliony Nie chciałbyś w gwałcie szukać bezprawnej obrony, I wiem, że mi pozwolisz bez próżnej obrazy, Bym sumiennie wypełnił dane mi rozkazy. DAMIS A gdyby tak woźnieńskiej waszej wielmożności Przez tę sukienkę kijem porachować kości? PAN ZGODA / do Orgona / Każ pan, niech syn twój milczy lub niech się oddali! Musiałbym go opisać, skarżyć i tak dalej A lepiej, jeśli rzecz tę na razie pominę. DORYNA Ten pan Zgoda ma bardzo niezgodliwą minę. PAN ZGODA Dla zacnych ludzi tkliwość mam w sercu ogromną I jeślim przyjął, panie, ową misję skromną, To jedynie dla dobra państwa i wygody, Z lęku, by inny, może jaki fircyk młody, Z duszą nie tak wrażliwą, z sercem mniej oddanem, Znacznie srożej w tym względzie nie obszedł się z panem. ORGON Cóż można więcej zrobić, niż nakazać komu, Aby bez żadnej zwłoki wynosił się z domu? PAN ZGODA Otóż właśnie, że zwłoką chcę ucieszyć pana I spełnienie wyroku zawieszam do rana. Wszystko ułatwię, niczym niech się pan nie trudzi, Przyjdę tu tylko na noc z dziesiątkiem swych ludzi. Dla formy (pan pozwoli, że o tym pouczę) Trzeba mi będzie wieczór oddać wszystkie klucze; Sam będę w nocy czuwał nad waszym spokojem — Przestrzegać go, to będzie obowiązkiem moim. Ale jutro od rana już czas będzie wielki, Aby z domu opróżnić wszyściutkie mebelki; Moi ludzie pomogą, już takich dobrałem, Że się w mig uporają z gospodarstwem całem — Trudno w życzliwszy sposób spełnić co niezbędne. Zatem w zamian za moje troski tak oględne Zaklinam pana również, aby z pańskiej strony Wymiar sprawiedliwości nie był utrudniony. ORGON / na stronie / Gdyby można, dodałbym, i z rozkoszą całą, Setkę ludwików z tego, co mi pozostało, Bylebym w zamian za nie to otrzymał w zysku, By ma pięść mogła spocząć na tym słodkim pysku. KLEANT / po cichu do Orgona / Daj pokój, nie psuj sprawy! DAMIS I ja się poświęcę, Choć trudno mi się wstrzymać, tak mnie świerzbią ręce. DORYNA / do pana Zgody / Patrząc na pańskie plecy, szczera chętka bierze, Żeby tak porachować mu kijem pacierze. PAN ZGODA Możesz srodze odpłacić te bezwstydne żarty, Rybeńko — i dla kobiet kryminał otwarty. KLEANT / do Zgody / Kończmy tę sprawę, panie — zatem, jeśli łaska, Zostaw swoje papiery i ruszaj do diaska! PAN ZGODA Żegnam. Oby Pan niebios wszystkim błogosławił! ORGON Bodajś kark skręcił razem z tym, co cię wyprawił! SCENA PIĄTA / Orgon, Pani Pernelle, Elmira, Kleant, Marianna, Damis, Doryna / ORGON No, i cóż, pani matko, mam słuszność, czy nie mam? To, czegoś była świadkiem, wystarczy, jak mniemam! Czy i teraz się matka tym łotrem zachwyca? PANI PERNELLE Głowę tracę, dalibóg, spadłam jak z księżyca! DORYNA / do Orgona / Niesłusznie się pan żali i szuka z nim zwady — Wszak w tym właśnie jaśnieją jego cnót przykłady, Dusza jego wciąż dobra swych bliźnich docieka: Wiedząc, jak często psuje bogactwo człowieka, Przez prostą dobroczynność chce cię obrać z mienia, By nie stanęło panu w drodze do zbawienia. ORGON Cicho siedź! Wciąż powtarzać trzeba ci to słowo. KLEANT / do Orgona / Chodźmy radzić, co począć z tą napaścią nową. ELMIRA Idźcie rozgłosić zdradę tego niewdzięcznika! Wszak stąd jawna nieważność kontraktu wynika I nazbyt jest bezczelność jego oczywistą, By z niej w ten sposób zyski mógł ciągnąć na czysto. SCENA SZÓSTA / Walery, Orgon, Pani Pernelle, Elmira, Kleant, Marianna, Damis, Doryna / WALERY Daruj pan, że go wieścią bolesną przerażę, Lecz twe dobro najśpieszniej działać tutaj każe. Przyjaciel mój, oddany mi w każdej potrzebie. Wiedząc, jak ścisłe węzły wiążą mnie do ciebie, Z uczucia dla mnie czyniąc ten krok tak odważny, Zdradził przede mną pewien sekret stanu ważny I przesłał mi wiadomość, w której wniosek mieszczę, Że trzeba, byś ucieczką chronił się dziś jeszcze. Szalbierz, który się z dawna panoszył w tym domu, Przed księciem cię oskarżyć zdołał po kryjomu I złożył w jego ręce coś, z czego wynika, Że w tobie zbrodzień stanu znalazł powiernika I że pan, obowiązków dla księcia niepomny, Przechowałeś w swym domu sekret wiarołomny. Nie znam, co jest w tej sprawie kamieniem obrazy, Lecz wiem, że przeciw tobie dane już rozkazy, A dla większej pewności on sam ma zlecenie Z pomocą zbrojną sprawić twoje uwięzienie. KLEANT Otóż i znalazł środki! Po takim początku Łatwo mu wejść w dziedzictwo twojego majątku. ORGON Człowiek, trzeba to przyznać, jest nikczemne zwierzę! WALERY Za chwilę sprawa obrót najgorszy przybierze. Zatem dalej — już czeka mój powóz u bramy! Oto tysiąc ludwików. Śpiesz pan, a zdołamy Może ujść! Skoro nie da się inaczej bronić, Lepiej rychłą ucieczką żywot miły chronić. Wszystko biorę na siebie, jestem pana gotów Dowieźć w miejsce bezpieczne od wszelkich kłopotów. ORGON Ileż winien ci jestem za twoje oddanie! Przyjdzie czas, że potrafię odwdzięczyć się za nie, I błagam tylko nieba, by zesłało chwilę, W której bym mógł odpłacić szlachetności tyle. Żegnajcie mi! Wy myślcie, co czynić! KLEANT Śpiesz żwawo! My tu będziemy, bracie, czuwać nad twą sprawą. SCENA SIÓDMA / Tartufe, Oficer gwardii, Pani Pernelle, Elmira, Kleant, Marianna, Walery, Damis, Doryna / TARTUFE / wstrzymując Orgona / Gdzież to tak śpieszno? Z wolna, z wolna, dobry panie! Bliżej niż myślisz znajdziesz wygodne mieszkanie: Ten pan bierze cię w areszt z polecenia księcia. ORGON Zdrajco! Nie szczędziłeś ostatniego cięcia — Dobijasz mnie nim! Przez tę niegodziwą zbrodnię Wszystkie łotrostwa swoje wieńczysz dzisiaj godnie! TARTUFE Mów, co chcesz, nie dosięgną mnie twoje potwarze I wszystko umiem ścierpieć, gdy niebo tak każe. KLEANT Umiarkowanie wielce chwalebne, przyznaję. DAMIS Łotr bezczelnie niebiosy na drwiny podaje! TARTUFE Wszystkie wasze wybuchy przejąć mnie nie mogą — Celem mym kroczyć tylko obowiązku drogą. MARIANNA Zapewne, i nie mały zachwyt w świecie zbudzi Czynność taka, tak godna przyzwoitych ludzi. TARTUFE W każdej czynności zaszczyt jedynie i chwała, Jeśli źródłem jej władza, co mnie tu przysłała. ORGON Czyś zapomniał, że gdyby nie me tkliwe serce, W nędzy byś dotąd tułał się i poniewierce? TARTUFE Tak, przyznaję, iż byłeś dla mnie dość łaskawym, Lecz służby księcia dla mnie są najpierwszym prawem. Miłość dlań tak potężna w sercu moim gości, Że głos jej tłumi wszelkie inne powinności, I dla tak świętych węzłów oddałbym w potrzebie Krewnych, żonę, przyjaciół, a nawet i siebie. ELMIRA Bezczelny! DORYNA Jak on umie w zdradzieckim sposobie Z najczcigodniejszych uczuć płaszczyk skroić sobie! KLEANT Lecz, jeżeli w istocie na tyle jest święty Ten zapał, którym cały głosisz się przejęty, Czym dzieje się, iż wybuch jego czekał chwili, Gdy cię tu na niewczesnych zalotach odkryli? I czemuś zbrodni jego nie zwierzył nikomu, Póki w słusznym swym gniewie nie wygnał cię z domu? Nie chcę już i wspominać, mówić by daremno, O majątku zdobytym sztuką tak nikczemną, Lecz powiedz, gdyś w człowieku tym widział winnego, Czemuś zgodził się przyjąć cośkolwiek od niego? TARTUFE / do Oficera Gwardii / Zdaje się, że dość długo trwają już te wrzaski — Proszę, powinność swoją czyń pan z swojej łaski! OFICER GWARDII Tak, masz słuszność, zbyt długo przewlekamy sprawę, W porę słowo zachęty rzuciłeś łaskawe; By je spełnić, chciej za mną udać się bez zwłoki Do więzienia, gdzie dalsze usłyszysz wyroki! TARTUFE Kto? Ja, panie? OFICER GWARDII Tak, ty sam. TARTUFE Czemuż do wiezienia? OFICER GWARDII Nic więcej nie mam panu już do powiedzenia. do Orgona Chciej pan się uspokoić po przejściu tak srogiem! Panuje nam dziś książę, co podłości wrogiem. Książę, którego oko czyta w sercach ludzi I którego szalbierza przebiegłość nie złudzi. Dusza jego, tak wielka, swym objęciem bystrem Zarówno nad poddanym czuwa i ministrem; Umysł jego we wszystkim prawdzie tylko sprzyja I sądu jego chytrość nie zaćmi niczyja; Rzetelną cnotę zdobić on umie najlepiej Lecz żaden blask zwodniczy jego nie oślepi I cześć, jaką oddaje zasługom prawdziwym, Wstręt do fałszu tym bardziej w sercu czyni żywym. Nie taki człowiek zdolny był omamić księcia, Bardziej chytre on umiał odkryć przedsięwzięcia: Jego bystre spojrzenie przejrzało zbyt łacno Nikczemność, co się chowa pod pokrywą zacną. Chcąc cię oskarżyć, hultaj zdradził się niebacznie I książę, skoro zręcznie sam go badać zacznie, Wnet odkrył, że pod jego imieniem się kryje Znany łotr, co już dawno winien dać był szyję. Łotrostw jego i szalbierstw wyliczać nie będę, Nie mamy bowiem teraz czasu na gawędę — Słowem, monarcha przejrzał tę duszę bez sromu, Poznał jego niewdzięczność względem twego domu, Z innych jego postępków złączył to obrazem I jeśli mnie tu, w dom twój wyprawił z nim razem, To tylko, aby stwierdzić na miejscu dowodnie Podłość jego i skarać wraz za wszystkie zbrodnie. Tak, ważne te papiery, którymi cię trwoży, Z rozkazu księcia zdrajca sam w twe ręce złoży; Najwyższą swoją władzą miłościwy książę Kontraktu darowizny całą moc rozwiąże, Jak również ci zaleca, byś był bez bojaźni O błąd, w który popadłeś ze zbytku przyjaźni. To książę czyni dla cię w postaci odpłaty Za twe usługi, jemu oddane przed laty, Chcąc okazać, iż umie, nawet nieproszony, Każdy postępek darzyć wdzięcznością z swej strony I że zawsze nim rządzi ta zasada święta, Iż lepiej dobre czyny niźli złe pamięta. DORYNA Niebu niech będą dzięki! PANI PERNELLE No, wygrana sprawa! ELMIRA Jakiż radosny obrót! MARIANNA Czy to sen, czy jawa? ORGON / do Tartufa, którego oficer gwardii wyprowadza / Ha! Zdrajco! Łotrze! SCENA ÓSMA / Pani Pernelle, Orgon, Elmira, Marianna, Kleant, Walery, Damis, Doryna / KLEANT Panuj nad swoim porywem, Nie poniżaj sam siebie wybuchem zelżywym! Zostaw nędznika losom jego przeznaczenia I szyderstwem nie zwiększaj jego poniżenia! Życz raczej, aby duszę jego, dziś skruszoną, Szczęśliwy zwrot pozyskał znów na cnoty łono, By poprawił swe życie i chęcią odmiany Złagodził wyrok księcia dzisiaj nań wydany. Ty zaś za łaski z szczodrej dziś doznane ręki Przed tron jego na klęczkach zanieś korne dzięki! ORGON Masz słuszność, bracie. Zatem śpieszmy wśród wesela Wielbić tego, co łaski swe dziś nam rozdziela! Potem, skoro już spłacim dług wdzięczności pierwszy, Drugiemu się poświęcić mam zamiar najszczerszy I szczęśliwie uwieńczyć kochanka zapały, Co i w niedoli umiał być wierny i stały. ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/boy-swietoszek. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: Molier, Świętoszek (Tartufe) komedja w pięciu aktach, tłum. Tadeusz Boy-Żeleński, wyd. Krakowska spółka wydawnicza, Kraków 1925 Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Bibliotekę Narodową z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów BN. Opracowanie redakcyjne i przypisy: Tadeusz Boy-Żeleński, Aneta Rawska, Aleksandra Sekuła. ISBN-978-83-288-2506-2