Krzysztof Kamil Baczyński [W takiej ciszy słyszała, jak na godzin stopnie…] […] W takiej ciszy słyszała, jak na godzin stopnie pnie się w niej ten roślinny puch, twardnieje w orzech; to było dziecko małe, które wkołysali ciepłych swych ciał pomrukiem jak szelestem morza w jej pełnię i dojrzałość, która równa ziemi ogarnęła i rosła rączkami drobnemi, zarysem ust różowych, roślinką maleńką, którą czuła pod lekko wyciągniętą ręką. „Wróć!” — wołała, a krzyk jej — cień niedotykalny, pienił się w urnie nocy. Drzewa niebo niosły i jak rybak, co trąci nieostrożnym wiosłem tataraki i kwiaty podwodne ukaże, tak wiatr obłokom zwijał nachmurzone twarze i odsłaniały gwiazdy czystsze od pian bieli, a w pokoju nadymał żagle złej pościeli, która czekała na nich, na ciał drzewny oplot, w którym by miłość ufna zamknęła się słodko. * Właśnie skończyli mówić. A Piotr, pełen troski, broń za pas wkładał i jeszcze raz spojrzał na mapę nieruchomą; na białym papierze widział drzewa szumiące, zda się, każdy listek widział i domków senność. A jego żołnierze, jakby czując ten ciężar, co przy nim zawisnął, milczeli. Piotr każdemu dłoń szorstko uścisnął i powstał. Jeszcze spojrzał na ich twarze ciche, które były spokojne i jak jezior wody wygładzone, a tylko w nich głęboko na dnie, jak złoto, które na dno jeziora upadnie, błyszczała moc i nieobjęta młodość. Jeszcze wzrok chwilę wstrzymał i na Jana spojrzał, i jakąś niechęć poczuł, bo zdało się, dojrzał na dnie oczu błękitnych niepokój czy boleść. Milczał chwilę i ręce jak struny na stole sprężył, chciał wniknąć głębiej, chciał go myślą przebić, może zeń lęk odczytać czy kruchość pragnienia. Piotr nie lubił go. Ten dziwny artysta, wielki, o płowych włosach, które mu jak płomień wytryskały na słońcu, twarz wysmukła, czysta, chłopięca prawie. Piotr dobrze pamiętał, gdy Jan rozmawiał z nim w pracowni wielkiej, gdzie się wznosiły żywe bryły piękna, które Jan wznosił dłonią zwinną jak łasica, i dziwne maski chimer na żółtych policach, wydarte dłonią Jana już chyba nie z gliny, ale z najgłębszej skargi człowieczej i winy. I widział Piotr, jak z dłoni Jana promień tryskał, palec wznosił w marmurze niebiosa, przyciskał, wiódł wolno, wyprowadzał i w oczach mu prawie wypukły wzrok posągu mienił się i krwawił. Piotr był żołnierz. Nie lubił, gdy go łzy zakrztuszą. Sądził go jak kobietę, która z jego duszy łzy wydarła tajemną iskrą czynów obcych. * Ziemia drgnęła i nagle zerwali się chłopcy, słysząc łoskot motoru. Więc ruszyli cicho, schodząc po wąskich schodach, jak do głębi śmierci, gdzie czekał ich samochód. A nad nimi wzdychał żagiel nocy ogromny jak lodowe piersi, które oddechem zdmuchną serca, serca wchłoną, a liście drzew muskały ciemne ciała domów. * Stanęli nagle. Niżej szyny lśniły, jakby się wóz księżyca przetoczył po ziemi, tak srebra nalał w ziemskie koleiny wozów. Krzaki drgnęły i widać było skrzydła cieni — — ludzie to byli. Całe wzgórze grozą zjeżyło się milcząco, kiedy tak czekali, jak sierść czarna, bolesna, koląca od stali. I myślał Piotr: «Ten szlak, po którym szumią jak deszcze smukłe wozy, tabory ciężarne, gdzie się czołgają chmury niepogód i suną grudni nieboskłon sztywny, lipców burze skwarne, ten szlak, po którym płyną ludzkie zamyślenia, tych, którzy pożegnali, i tych, co witają, tych, którym jabłko krain złotych się otworzy, jest teraz traktem śmierci. Na kształt sinych nożyc tną go straszne pociągi, po brzegi nalane ciałami naszych braci, o obliczach szklanych od bólu, i ciałami kobiet smukłych, które z miłości swych wydarte jak z niebiosów chmury, i włosy ich złotawe, zlepione krwią, stygną, a po nocach chwytają w martwe palce widmo nadając mu imiona najmilsze, stracone… Boże — pomyślał — Boże, mocą natchnij, otwórz moje serce zmartwiałe, abym poczuł bliżej ten płomień, który niosę im, wolności ogień, który nam stopy z każdym krokiem liże na tej ziemi rozdartej» — Wiatr nadpłynął cicho i Piotr usłyszał nagle, jak trawa oddycha pod jego piersią męską. Ustami do ziemi przypadł i głowę uniósł już zimny, wyniosły. Widział: księżyc rozgarniał chmury płaskim wiosłem i żeglowało ciepło nieba, świat popielał, po brzegi wypełniony światłem; cień się przelał spod jego stóp. I wtedy z daleka usłyszał, jak się rozpruwa z wolna w krąg stojąca cisza, jak szum daleki tryska jak siwy wodospad i na szynach z daleka ciemna lawa rosła. Wtedy skoczyli nagle. Ognia słup wytrysnął i jak spieniona grzywa pary huk do góry strzelił. Cisza. I łoskot. Jak żelazne sznury szyny skręcone w górze zawisły. Grzmot runął. Masyw się w dół przetoczył. Tylko ognia runo drżało nad nim. Do broni! Jak rozgięte łuki skoczyli w górę. Wzgórze całe z niemi poderwało się nagle, odprysło od ziemi i rozdzielone na sylwetek palce pełzało naprzód. Już się gięli w walce: to przypadną i szable ostrych strzałów świsną, to z granatem w powietrzu bez ruchu zawisną, oczy szukają szybko, potem chmura tryśnie i jeszcze większa ciemność jak obręcz uściśnie. Dopadli. Huk zaworów. Już więźniowie z góry skaczą. Zlewają ciała z ziemią. Nikną nagle. Powietrze wkoło syczy jak wzburzone żagle i pęka znów jak płótno. Cisza. Wtedy z boku stoczył się grzechot strzałów. Schowane za brzegiem rozprutego wagonu, zabłysły złe hełmy, karabiny. A ognia płonącego wełny to opadną, to okryją łysk i świst złowrogi. Stanęli i przypadli, biała nitka trwogi już ich dusiła w gardle, już bieg pękł w pół drogi, gdy się nagle z ciemności jak zjeżone rogi dwa cienie poderwały. To w górę, to na dół schylają się wśród biegu, na wietrze się kładą. Oni dwaj zapaleni jedną iskrą razem, na dwu końcach torowisk, z granatami w ręku, w dymie skoczyli naprzód. Wtedy się ozwały salwy za nimi. Najpierw pojedyncze strzały, potem grzechot raz po raz jak sznur się naprężał i słoniły ich z boków proste, długie węże pocisków. Już dopadli. Rzucili. Grom. Chmura krwawa z ziemi wytrysła i zastygła w górze. W dole złote cekiny jak płonące róże dogasały. I wtedy nagle, gdy już z wolna zbliżali się, Jan spojrzał i zobaczył z bliska, jak się zza martwych desek cień ostry wynurza, bierze na cel. W ciemnościach widać: strzelec zmruża oko i w Piotra mierzy. Zanim pocisk pluśnie, Jan zerwał się. Zasłonił. Padł strzał jak klask nagły. Trzepnął dłońmi i w ciemność dwa ciała upadły. Wielkie drzewa zerwały się jak ptaki z krzykiem i wiatr wystrzelił nimi swą ostatnią salwę. Ucichło. Poprawiali przy pasach rzemyki. Szczęk broni ładowanej. Świt się wtaczał wolno jak zasłona bojowa biały. Ptak zakrzyczał długo, ostro, chropawo. Piotr patrzył daleko, tam, gdzie trzy drzewa nagie, jak krzyże nad rzeką, czerniały jak rysunek ślepej mapy śmierci, i czuł, jak mu się życie zsiada ciężko w piersi, jak dławi, chciałby wypluć, wyrzucić je z siebie. Za późno już. Jan leżał. Powoli na niebie rozlewała się czerwień i na srebrnych krzakach łzy świeciły, jak gdyby ktoś przed świtem płakał. * W uliczce ciężki upał, jakby w szklane słoje powietrza ponalewał dzień żółtego miodu. Maliny lśniły sztywno na grzędach ogrodu i ostry zapach śmierci wisiał nad pokojem. Piotr stał przy nim. Jan westchnął i oczy otworzył. Jego ogromne ciało, maleńkie już teraz, pod kołdrą, jakby obce było mu, zbyt ciężkie, aby je udźwignęło jego serce męskie, twarz z wosku, gdzie minuty powoli mu ryły coraz to ostrzej źródła i wypukłe żyły. Duszno było i ciężar powietrza przymrużał usta, które co chwila otwierał, by mówić, sufit drgający słońcem jak biała kałuża opadał mu na oczy, aż wreszcie głos schwycił, jakby to był smug wąski wiotkiej, krwawej nici: «Piotrze — mówił. — Już teraz trzeba gdzieś daleko iść, ja już nie jestem ciałem ni człowiekiem, a jeszcze snem nie jestem. Piotrze, tak mi strasznie. Jestem pusty, a nie wiem, która chwila zacznie owijać mnie już śmiercią. Piotrze, żebym chociaż mógł uwierzyć jak owi, którzy w niebo wierzą, jak ogród, w którym kwitną obłoki niebieskie zamiast kwiatów, a liny gwiazd napięte grają tak im do wtóru, aż w Bogu się stają. Ja, Piotrze, byłem martwy, zbyt mądry, ja w Boga nie wierzyłem, nie wierzę, ja jestem dom pusty. Ty módl, ty się módl za mnie, nim mi zgasną usta. Sucho tak, taka susza, tak mi serce wyschło, módl się, nim spopieleje ze mną ciemne wszystko.» Zamilkł. Skwar wisiał, rozdzielał się w pnącze. W usta wkręcał się wolno, dusił, sprzęty łączył ogromnym, lepkim płótnem. «Wiesz — mówił Jan dalej takie złoto na niebie, a mnie ciemność pali, ja muszę odejść, muszę, ja… Maria urodzi syna. Słuchaj, nie — słuchaj, w tej ognia powodzi on nie zginie. Ty, Piotrze…» Tu mu usta wklęsły i nos jak wosk studzony zamierał w łuk ostry. «Ty go, słuchaj…» Piotr ręce załamał i ciepła łza mu spłynęła do ust, czuł, jak mu zakrzepła, ogromna, coraz większa, gorąca, jak ołów. Skwar roztapiał przedmioty. Wielkie ciszy koło wirowało w milczeniu. Już się pierś szeroka zapadła, miękka, zwiotczała i lekka, oczy zamknął. I ledwie drgała jedna powieka. «Módl się» — szepnął i opadł w cichy obłok snu. * I teraz Piotr zrozumiał, że Jan, gasnąc z wolna, jemu dał swoje życie i kazał je drążyć, że małe ciałko ciepła, które się mozolnie stawało teraz dzieckiem, na dłoniach mu ciąży, że już pozostać musi i prowadzić czas, który mu Jan dał w serce jak życia sznur szparki. Wstyd go zdławił i osiadł łzą na gorzkie wargi. I widział z dala przez okno nieboskłon, gdzie morze chmur dalekie nawisało cicho, i błagał. On nie umiałby tak zwykle, prosto wziąć śmierci własnowolnie jak kwiatu ciemności, on nie wiedział. Stał w niebie, jakby złoty kościół skwar ciężki wybudował dla jego modlitwy, i błagał. On — on, który w dzień ostatni bitwy wietrzył lęk w oczach Jana. On żył, on pozostał, jego droga nikomu potrzebna, zła, prosta jak strzał karabinowy. «Boże — błagał — Boże, niechże się pąk niebiosów zielonych otworzy, niech spada jedna łza, łza, w której zobaczy Jan swoją duszę smukłą. O, niech mi wybaczy moje życie». Jan skonał i wtedy się chmura nasunęła jak zwierzę ogromne, i kropla spadła w otwarte usta wyschłej, czarnej ziemi, nim się ulewa ciężka jak owoców potok nie przelała powałą, burzą, grzywą złotą. * Jan miał twarz napełnioną po brzegi milczeniem, światłem błękitnym, a w nim uśmiech dziwny stał się, jakby mu nigdy nie śpiewała ziemia, i usta napełnione płynem niebios ciepłym, już zbawione, dalekie jak kwiat w ciszy — krzepły. I drętwiał Piotr u okna jak ostatni posąg umarłego rzeźbiarza — jego ciemne włosy na twarz mu spadły i pluskał w przestrzeni głos jego serca czy głos smutnej ziemi? * Maria wtedy od okna odeszła, a drzewa biły wielkimi dłońmi, szumiała ulewa, jakby konie zerwane z ogromnej przestrzeni tratowały zły całun pomarszczonej ziemi. Skrzypnęły schody. A ona uniosła dłonie swe niebieskawe, jakby ciężką wazę, w której cierpienie jej ciężko zastygło, i już tych rąk opuścić ani wznieść nie mogła. Wiedziała. Wiał chłód niebios i szumiała trwoga. ----- Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, dostępna jest na stronie wolnelektury.pl. Wersja lektury w opracowaniu merytorycznym i krytycznym (przypisy i motywy) dostępna jest na stronie http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/baczynski-w-takiej-ciszy. Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury. Wszystkie zasoby Wolnych Lektur możesz swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać pod warunkiem zachowania warunków licencji i zgodnie z Zasadami wykorzystania Wolnych Lektur. Ten utwór jest w domenie publicznej. Wszystkie materiały dodatkowe (przypisy, motywy literackie) są udostępnione na Licencji Wolnej Sztuki 1.3: https://artlibre.org/licence/lal/pl/ Fundacja Wolne Lektury zastrzega sobie prawa do wydania krytycznego zgodnie z art. Art.99(2) Ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Wykorzystując zasoby z Wolnych Lektur, należy pamiętać o zapisach licencji oraz zasadach, które spisaliśmy w Zasadach wykorzystania Wolnych Lektur: https://wolnelektury.pl/info/zasady-wykorzystania/ Zapoznaj się z nimi, zanim udostępnisz dalej nasze książki. Tekst opracowany na podstawie: Krzysztof Kamil Baczyński, Poezje, wybór K. Wyka, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1977. Wydawca: Fundacja Nowoczesna Polska Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Reprodukcja cyfrowa wykonana przez fundację Nowoczesna Polska. Opracowanie redakcyjne i przypisy: Paweł Kozioł, Maciej Rajski. Publikację wsparli i wsparły: Katarzyna Walichnowska, Tomasz Kolinko, zby, sroczka, Piotr Skirski, animal, Jan Marcinkiewicz, Sławomir Czarnecki, Joanna Stępień, Alkina, Daga, Justyna Sławik, 10, Beata i Gabrysia Wcisło, Agnieszka Bielawska.