literatureBolesławLeśmianW malinowym chruśniaku2008polAleksandraSekułaOlgaSutkowskabook2fb22008-01-11http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/w-malinowym-chrusniaku0Fundacja Nowoczesna Polska
W malinowym chruśniaku, przed ciekawych wzrokiemZapodziani po głowy, przez długie godzinyZrywaliśmy przybyłe tej nocy maliny.Palce miałaś na oślep skrwawione ich sokiem.Bąk złośnik huczał basem, jakby straszył kwiaty,Rdzawe guzy na słońcu wygrzewał liść chory,Złachmaniałych pajęczyn skrzyły się wisiory,I szedł tyłem na grzbiecie jakiś żuk kosmaty.Duszno było od malin, któreś, szepcząc, rwała,A szept nasz tylko wówczas nacichał w ich woni,Gdym wargami wygarniał z podanej mi dłoniOwoce, przepojone wonią twego ciała.I stały się maliny narzędziem pieszczotyTej pierwszej, tej zdziwionej, która w całym niebieNie zna innych upojeń, oprócz samej siebie,I chce się wciąż powtarzać dla własnej dziwoty.I nie wiem, jak się stało, w którym okamgnieniu,Żeś dotknęła mi wargą spoconego czoła,Porwałem twoje dłonie — oddałaś w skupieniu,A chruśniak malinowy trwał wciąż dookoła.**********Śledzą nas… Okradają z ścieżek i ustroni,Z trudem przez nas wykrytych. Gniew nasz w słońcu pała!Spieszno nam do łez szczęścia, do tchów naszych woni,Chcemy pieszczot próbować, poznawać swe ciała.Więc na przekór przeszkodom źrenicą bezradnąChłoniemy się nawzajem, niby dwa bezdroża,A, gdy powiek znużonych kotary opadną,Czujemy, żeśmy wyszli z uścisków i z łoża.Nikt tak nigdy nie patrzał, nie bywał tak blady,I nikt do dna rozkoszy ciałem tak nie dotarł,I nie nurzał swych pieszczot bezdomnej gromadyW takim łożu, pod strażą takich czujnych kotar!**********Taka cisza w ogrodzie, że się jej nie oprzeŻaden szelest, co chętnie taje w niej i ginie.Czerwieniata wiewiórka skacze po sośninie,Żółty motyl się chwieje na złotawym koprze.Z własnej woli, ze śpiewnym u celu łoskotemZ jabłoni na murawę spada jabłko białe,Łamiąc w drodze kolejno gałęzie spróchniałe,Co w ślad za nim — spóźnione — opadają potem.Chwytasz owoc, zanurzasz w nim zęby na zwiadyI podajesz mym ustom z miłosnym pośpiechem,A ja gryzę i chłonę twoich zębów ślady,Zębów, które niezwłocznie odsłaniasz ze śmiechem.**********Hasło nasze ma dla nas swe dzieje tajemne:Lampa, gdy noc już zdąży świat mrokiem owionąć,Winna zgasnąć w tej szybie, a w tamtej zapłonąć.Na znak ten oddech tracę. Już schody są ciemne.Czekasz z dłonią na klamce i, gdy drzwi otwiera,Tulę tę dłoń, co jeszcze ma chłód klamki w sobie,A ty w zamian przyciskasz moje ręce obieDo serca, które zawsze u drzwi obumiera.Wchodzę ciszkiem, jak gdyby krok każdy knuł zbrodnię,Między sprzęty, co dla mnie są sprzętami czarów.Sama ścielesz swe łóżko według swych zamiarów,By szczęściu i pieszczotom było w nim wygodnie.I zazwyczaj dopóty milczymy oboje,Dopóki nie dopełnisz podjętego trudu.Ileż w dłoniach twych pieczy, miłości i cudu!Kocham je, kocham za to, że piękne, że twoje.**********Zazdrość moja bezsilnie po łożu się miota:Kto całował twe piersi, jak ja, po kryjomu?Czy jest wśród twoich pieszczot choć jedna pieszczota,Której, prócz mnie, nie dałaś nigdy i nikomu?Gniewu mego łza twoja wówczas nie ostudzi!Poniżam dumę ciała i uczuć przepychy,A ty mi odpowiadasz, żem marny i lichy,Podobny do tysiąca obrzydłych ci ludzi.I wymykasz się naga. W przyległym pokojuWe własnym się po chwili zaprzepaszczasz łkaniu,I wiem, że na skleconym bezładnie posłaniuLeżysz, jak topielica na twardym dnie zdroju.Biegnę tam. Łkania milkną. Cisza, niby w grobie.Zwinięta, na kształt węża, z bólu i rozpaczyNie dajesz znaku życia — jeno konasz raczej,Aż znienacka za dłoń mię pociągasz ku sobie.Jakże łzami przemokłą, znużoną po walceDźwigam z nurtów pościeli w ramiona obłędne!A nóg twych rozemknione pieszczotami palceJakże drogie mym ustom i jakże niezbędne!**********Z dłońmi tak splecionymi, jakbyś, klęcząc, spała,W niedostępne mym oczom wpatrzona widzenie,Płaczesz przez sen i wstrząsem wylękłego ciałaBłagasz o nagłą pomoc, o rychłe zbawienie.Jeszcze płaczu niesytą do piersi cię tulęA ty goisz się we mnie, niby lgnąca rana,A ja płacz twój całuję, biodra i kolanaI ramię i zsuniętą z ramienia koszulę.Lecz, karmiony ust twoich spłakanym oddechem,Nie pytam o treść widzeń. Dopiero z poraniaZadaję ciemną nocą tłumione pytania.Odpowiadasz bezładnie — ja słucham z uśmiechem.**********Wyszło z boru ślepawe, zjesieniałe zmrocze,Spłodzone samo przez się w sennej bezzadumie.Nieoswojone z niebem patrzy w podobłoczeI węszy świat, którego nie zna, nie rozumie.Swym cielskiem kostropatym kąpie się w kałuży,Co nęci, jak ożywczych jadów pełna misa,Czołgliwymi mackami krew z kwiatów wysysaI ciekliną swych mętów po ziemi się smuży.Zwierzę, co trwać nie zdoła zbyt długo na świecie,Bo wszystko wokół tchnieniem zatruwa i gasi,Lecz, gdy ty białą dłonią głaszczesz je po grzbiecie,Ono, mrucząc, do stóp twych korzy się i łasi.**********Czasami mojej ślepej posłuszny ochociePragnę w tobie mieć czujną na byle skinienieSługę, co pieszczotami gasi me pragnienie,A ty jesteś tak zmyślna i zwinna w pieszczocie!Gdy twój warkocz, jak w słońcu wybujałe ziele,Tchem rozwartych ogrodów mą duszę owionie,Głowę twą, niby puchar, ujmuję w swe dłonieI wargami w ślad dreszczu prowadzę po ciele.I raduję się, śledząc tę wargę, jak zmierzaDo mej piersi kosmatej, widnej w niedomroczu,W której marzę pierś w lesie ryczącego zwierzaI staram się, gdy pieścisz, nie tracić go z oczu.**********Ty pierwej mgły dosięgasz, ja za tobą w śladyZdążam, by się w tym samym zaprzepaścić lesie,I, tropiąc twoją bladość, sam się staję blady,I, zdybawszy twój bezkres, sam ginę w bezkresie.A potem wzieram w oczy, by zgadnąć, czy dość ciOmdlenia, co się nogom udziela, jak szczęście,I twe dłonie, jak w pąki, mnę w zdrobniałe pięście,By się w nich docałować twych chrząstek i kości.A one wypukleją na dłoni przegibie,Niby pestki owoców, zróżowionych znojem,I nieśmiałym do ust mych garną się wyrojem,Zatajone w swej ciepłej od pieszczot siedzibie.Ich dotyk budzi wzruszeń zaniedbanych krocie,A ty, tuląc je w warg mych rozrzewnioną ciszę,Dziecinniejesz w uścisku, malejesz w pieszczocie,Chwila — a już cię do snu z lat dawnych kołyszę.**********Zazdrośnicy daremnie chcą pochlebić pierwsiCzarom, skrytym w twym ciele z moją o nich wiedzą!Oczy, co się rzęsami nie tknęły twych piersi,Czyliż pustym domysłem te czary wyśledzą?Kto w chwili pocałunków nie zagrzał swej dłoniNa twych bioder nawrzałej żądzą przegięcinie,Nie potrafi określić upojeń tej woni,Co z ciebie, jako z róży, snem potartej, płynie.Kto ustami w nóg twoich nie wdumał się dreszcze,Nigdy dość nie wysłowi twych oczu omdlenia,A choćby je dzień cały badał bez wytchnienia,Nie wypatrzy z nich tego, co ja z nich wypieszczę!**********Zmienionaż po rozłące? O, nie, niezmieniona!Lecz jakiś kwiat z twych włosów zbiegł do stóp ołtarzy,A, choć brak tego zbiega nie skalał twej twarzy,Serce me w tajemnicy przed twym sercem kona…Dusza twoja śmie marzyć, że, w gwiezdne zamiecieWdumana, będzie trwała raz jeszcze i jeszcze, —Lecz ciało? Któż pomyśli o nim we wszechświecie,Prócz mnie, co tak w nie wierzę i kocham i pieszczę?I gdy ty, szepcząc słowa, w ust zrodzone znoju,Dajesz pieszczotom ujście w tym szepcie, co pała,Ja, zamilkły wargami u piersi twych zdroju,Modlę się o twojego nieśmiertelność ciała.