Stefan Grabiński

Namiętność


(L'appassionata)
Opowieść wenecka

Nad sestiere di Cannareggio, w samym sercu laguny, wisiała lekka, ledwo dostrzegalna mgła. W blaskach lipcowego słońca przecedzanych przez ten najsubtelniejszy z woali drzemały senne wody Canal Grande, a w nich, jak wyczarowane z bajki, nieprawdopodobnie piękne przeglądały się pałace, wille, domy i kościoły. I widziało się wszystko niby miraż złocisty, powołany do życia przez przepyszną fantazję, niby obraz senny utkany z marzeń artysty w chwilę dziwnej, twórczej szczodroty.Tylko fala przybrzeżna z cichym chlupotem roztrącająca stopnie schodów, tylko piosenka gondoliera, co przejechał mimo w żałobnej swej łodzi, budziły z zadumy olśnienia i kazały stwierdzać ten ponad wszystko radosny fakt, że jestem naprawdę w Wenecji…Tak to rozkochany w mieście dożów, pijany czarem architektury i smętkiem czarnych, tajemniczych wód, czekałem w ten cudowny poranek na vaporetto które miało mnie przewieźć na tamtą stronę Wielkiego Kanału. Poza mną był stary, połowy XVIII wieku sięgający kościół S. Marcuola z małym dziedzińcem przed bramą wchodową, po lewej, po drugiej stronie wąskiego rio może najwspanialszy po siedzibie dożów pałac Vendramin-Calergi, ten sam, w którym ostatnie swe tchnienie oddał wielki twórca Nibelungów. Właśnie gdy błądząc spojrzeniem po jego fasadzie odczytywałem dewizę: „Non nobis — Domine — Non nobis”, rozległ się przeciągły, trochę szorstko rozdzierający ciszę tej godziny gwizd parowczyka.Więc rzuciwszy raz jeszcze na koronkę pałacu, wstąpiłem na ruchomy pomost i za chwilę siedziałem już na rufie statku.— Avanti! — podał sternik hasło przez tubę w czeluście kotłowni i vaporetto wyzwolone z uwięzi zaczęło rozgarniać sztabą leniwe wody.Podróż moja nie miała trwać długo: wysiadałem na najbliższym przystanku, S. Staë. Statek minął były dom patrycjusza Teodora Correr i założone przezeń Museo Civico, minął stary śpichlerz Republiki, pałace Erizzo, Grimani della Vida i Fontana i dotarłszy do linii Palazzo Tron, zwrócił się dziobem w prawo ku brzegowi.— Ferma! — spadł rozkaz z wyżki w środku vaporetta.Przycichł warkot śruby, ustała oddenna praca kotła i parowczyk przyciągnięty łagodnie liną do burty pontonu zbratał się znów z przystanią w chwilowym uścisku.Przepchawszy się szczęśliwie przez zastęp pasażerów, stanąłem na bulwarze przybrzeża. Stąd do Galleria d'Arte Moderna w pałacu Pesaro, celu mojej wędrówki, było już niedaleko. Przeszedłem krótki, ponad rio di Mocenigo gibkim łukiem rozpięty ponticello i znalazłem się na Fondamenta Pesaro.Cicho tu było jakoś o tej porannej godzinie i plusk fali wdzierający się leniwo na omszałe stopnie tarasu rozbrzmiewał wyraźnie w podsieniach pałacu.Wszedłem na pierwsze piętro. U wejścia do galerii spotkały mnie osowiałe i niechętne spojrzenia funkcjonariuszy, którzy zdawali się mieć mi za złe, że im przerywam dolce far niente żądając biletu.Wpuszczono mnie do wnętrza. W salonach pustki: tu i tam błąkało się kilku stranieri z baedekerami w ręku, a jakaś koścista miss w cwikierze pożerała oczyma ponętny akt męski. Uwagę moją zaprzątnęła grupa Mieszczan z Calais Augusta Rodina. Gdy po pewnym czasie oderwałem wzrok od rzeźby i spojrzałem w głąb najbliższej sali, spostrzegłem przed jednym z obrazów młodą piękną damę. Profil jej, subtelny a zdecydowany, z orlikowatym nosem, odcinał się na tle silnie oświetlonej przez słońce ściany wyraźnie i mocno. Krucze, połyskami metalu grające włosy okalały twarz smagłą, pociągłą, z parą ciemnoorzechowych, ognistych oczu. Spojrzenie ich jedyne, niezapomniane łączyło w sposób przedziwny kobiecą słodycz ze stalowymi błyskami nieugiętej woli: w momentach gniewu oczy te musiały być straszne. Z tą doskonale piękną, patrycjuszowską głową harmonizowała wybornie wysmukła i giętka kibić, której linie przeglądały dyskretnie a kusząco przez czarną, pełną spokojnej elegancji i smaku tualetę. A na tle tej wyrafinowanie prostej i skromnej sukni wykwitał jak płomień szal pomarańczowy i zlewał się w barwną symfonię z dużą, herbacianą różą wpiętą we włosy.Cudna kobieta! — pomyślałem, przestępując próg sali. Odwróciła się i po raz pierwszy spotkały się nasze spojrzenia: jej — trochę roztargnione, potem badawcze, wreszcie zaintrygowane — moje — hołdownicze i podziwem brzemienne. Na ustach jej zaświtał zarys uśmiechu i zgaszony wolą rozwiał się powoli bez śladu; obojętne, aksamitne oczy przeniosły znów łaskę spojrzenia na obraz Fragiacoma Kutry rybackie podczas sztormu.I wtedy przyszedł mi w pomoc szczęśliwy przypadek.Już gdy mijałem ją ze ściśniętym sercem i uczuciem zawodu, książka, którą trzymała w ręku, wysunęła się z palców i upadła na posadzkę koło mnie. Błyskawicznym ruchem schyliłem się po nią i odczytałem tytuł: — El secreto del acueducto — por Ramón Gómez de la Serna.To Hiszpanka — pomyślałem i z ukłonem zwracając jej własność, zapytałem:— Dispense V. — Este libro pertence a V. No es verdad?Spojrzała przyjemnie zdziwiona i odbierając książkę, odpowiedziała w tymże języku:— Pan mówi po hiszpańsku. Może jest pan moim rodakiem?— Nie, łaskawa pani — odparłem — jestem Polakiem, lecz nie jest mi obcym język szlachetnych synów Kastylii.Znajomość była zawarta. I potoczyła się między nami rozmowa żywa a malownicza, bo i ona lubiała styl trochę kwiecisty, w kunszt słowa bogaty, i ja urzeczony czarem jej postaci mimo woli dobierałem zwrotów barwnych, jak motyle skrzydlatych.Donia Inez de Torre Orpega rodem z Estramadury była od kilku lat wdową. Większą część roku spędzała w Madrycie u starszej siostry zamężnej za jakimś dworskim dostojnikiem, a tylko na miesiące letnie przyjeżdżała w odwiedziny do krewnych w Wenecji. O Polsce i Polakach wiedziała niewiele i z zajęciem słuchała moich informacji. Gdy w pół godziny potem opuściliśmy galerię obrazów i znaleźliśmy się na bulwarze Fondamenta Pesaro, byliśmy już dobrymi znajomymi.— Dokąd się pan teraz wybiera? — zagadnęła. — Pora jeszcze za wczesna na obiad, lecz stosowna na drugie śniadanie. Czy nie zechciałby go pan spożyć w moim towarzystwie gdzieś w jakiejś restauracji z widokiem na Ponte Rialto? Lubię bardzo obserwować go w godzinach porannych.Byłem zachwycony.— Najlepiej będzie — zaproponowałem — jeżeli wstąpimy do Corvo Nero opodal przystanka vaporettów.— Wybornie. Proszę zatem podać mi rękę i sprowadzić do gondoli.Spojrzałem trochę zdziwiony:— Na razie nie widzę żadnej. Musimy trochę zaczekać, aż któraś podpłynie.Odpowiedziała srebrzystym śmiechem:— Mój Beppo nie każe nam długo czekać. Oto już poznał mnie z dala po głosie i zbliża się ku nam na swej „Rondinelli”.I rzeczywiście, spoza węgła bulwaru wychylił się dziób „Jaskółeczki”, która przywarłszy czarnym podbrzuszem do wód kanaliku między pałacem Pesaro a Corner della Regina, przyczaiła się tam na chwilę i tylko czekała na hasło.— Beppo Gualcioni, mój nadworny gondoliere — przedstawiła mi z miną pół serio, pół buffo swego przewoźnika — stary, długoletni sługa domu Ramorinów, mych krewnych.I wsiedliśmy do łodzi.Gondola donii Inez była istnym cackiem. Smukła, zgrabna i zwrotna jak fryga, z ślicznie rzeźbionym dzióbem w kształcie szyi łabędziej, kołysała się na fali jak kolebka królewskiego panięcia. Oparci plecyma o poduszki siedzeń z ciemnozielonego pluszu, pod osłoną niskiego, w złote frędzle strojonego baldachimu, który tutaj felze zowią, płynęliśmy jakby w nieskończoność, zasłuchani w rytmikę wiosła.Rozwiały się doszczętnie woale mgły i pod turkusowym kloszem nieba rozwinęła się bajecznie kolorowa perspektywa Canal Grande. Jej dominantą były trzy barwy: czarna, dżetowa wody, biała domów i pomarańczowa żaluzji i pozapuszczanych stor. Zmieszane ze sobą te trzy kolory, stopione powinowactwem szczęśliwego doboru — były jak dźwięk jedyny i konieczny, jak wyraz tajemny ukrytej gdzieś głęboko duszy tego miasta. I wszystko było przesiąknięte tym naczelnym, suwerennym tonem, wszystko rozdrganą w bezlik dreszczy jedną struną — złotym monokordem, któremu na imię — Wenecja.Jak przez sen przesuwały się mimo naszej łodzi arcytwory weneckiej architektury, te koronkowe pałace i domy, z których niemal każdy chlubił się dziełami dłuta i pędzla wielkich artystów. Lipcowe słońce wyzłacało miedzią i cynobrem dumne, arystokratyczne frontony i przyczółki, rozświecało mrokiem wieków nasiąkłe podziemia i kolumnady, spływało palącą pieszczotą na zielone oazy ogrodowych teras i winoroślą otulonych loggii.Przepłynęliśmy mimo pałacu Ca d'Oro, najozdobniejszego gotyku dawnej Republiki, minęliśmy Segredo, Michiel dalle Colonne i Morosini i znaleźliśmy się na linii Rybiego Targu. Odór wodnej żywizny, płynący z głębi hali targowej, ogarnął nas duszącym wyziewem. Peschiera w pełnym toku porannego ruchu tętniła gwarem i zgiełkiem.Donia Inez przytknęła do nosa chusteczkę i patrząc na mnie z uśmiechem, wdychiwała zapach perfumy. Gondola była już na wysokości Przystani Jarzynowej. Znużone orgią światła oczy spoczęły z ulgą na zieleni główek kapusty, kalafiorów, selerów, pietruszek i marchwianej naci.— Jaki kontrast między tym prozaicznym, choć tak ożywczym widokiem a wyrafinowanym pięknem pałaców — zauważyła donia de Orpega.— Rzeczywiście — przyznałem — i mnie to zawsze uderza, ilekroć mijam Erberia. Trudno, nie może być inaczej; nie można żyć samą kontemplacją dzieł sztuki. Powiedziałbym nawet, że to pomieszanie prozy życia codziennego z poezją sztuki i przeszłości stanowi największy urok tego dziwnego miasta.Skłoniła głowę na znak zgody. W bliskiej już perspektywie rozpiął się szary, patyną wieków okryty most Ponte Rialto. Kilku zręcznymi uderzeniami wiosła skierował Beppo łódkę ku przeciwnemu brzegowi i przesunąwszy się lewą burtą mimo Fondaco dei Tedeschi, podpłynął pod łuk mostu. Za chwilę wyskakiwałem już z gondoli na oblepione wodną pleśnią schody nabrzeża i podawałem rękę Inezie.Była godzina 11 rano. Przeszliśmy stację vaporettów Cerva i wciąż trzymając się brzegu kanału, wstąpiliśmy na Riva del Carbon. Ruch był ogromny; nadjeżdżające co kilkanaście minut parowczyki wyrzucały wciąż nowe zastępy pasażerów. Schroniliśmy się w zaciszny zakątek Corvo Nero, małej ustronnej gelateria z widokiem na Rialto. Tu pod skrzydłem płóciennej markizy wydała mi się donia Inez jeszcze piękniejszą; głębokie cienie pod oczyma podkreślały ich słodycz i żar. Patrzyłem na nią bez przerwy. A ona, widząc mój zachwyt, uśmiechała się tylko kącikami ust i cedziła przez perły ząbków oranżadę. Spojrzenie jej senne, lekko rozmarzone błądziło bez celu po tamtym brzegu kanału, potem przerzuciło się na grupę gondol rozkołysaną w przystani i zatrzymało się na łuku Rialto.— Czy nie przypomina panu trochę florenckiego Ponte Vecchio? — zapytała.— Tamten jest trójdzielny — odpowiedziałem.— Chodzi mi o partie górne.— A tak, oczywiście — przyznałem — oba są zabudowane, zwłaszcza ten we Florencji.— Te sklepy i bazary, te budy jarmarczne rozbite nad wodą mają w sobie coś tak oryginalnego…— Przemawiają do przechodnia wieku XX z lapidarną swadą przeszłości. Może chce pani przejść się tamtędy?— Właśnie chciałam to panu zaproponować; lubię czasem taką przechadzkę pomiędzy pierzejami rozkrzyczanych sklepów.Opuściliśmy nasz cienisty przytułek i niebawem znaleźliśmy się na łuku mostu. Otoczyła nas atmosfera hali targowej. Wąską uliczkę między dwoma rzędami bazarów wypełniał skłębiony malowniczo tłum. Przeważały kobiety: smukłe, rasowe mieszczanki w charakterystycznych, czarnych szalach z frędzlami. Ich zgrabne, często w ogniste wstążki przystrojone główki pochylały się z zainteresowaniem nad próbkami towarów rozłożonymi na ławkach i ladach, a śliczne o wytwornym rysunku ręce z lubością gładziły postawy jedwabiu, satyny i perkalu; kapryśne, wybredne, brakujące ręce.Chaosowi barw wtórzył chaos woni: wśród ich zgiełku wybijał się na powierzchnię zapach tanich perfum, szorstki odór juchtu i wnętliwa symfonia zamorskich korzeni.Szczególniejszymi względami cieszył się bazar z lalkami i sąsiadujący z nim sklep z przyborami tualetowymi; zwłaszcza ten ostatni był stale oblężony przez płeć piękną. Właściciel jego, barczysty, średnich lat mężczyzna, z parą melancholijnie opuszczonych ku dołowi wąsów, przynęcał weneckie strojnisie, przesuwając między opierścienionymi palcami sznury fałszywych pereł, korali i bursztynu lub przesiewając z dłoni w dłoń migotliwe przygarście kolczyków, broszek i manel.— Signor Giuliano robi jak zwykle świetne interesa — zauważyła, mijając bazar, donia Inez. — Umie zachwalać swój towar.— Sama tandeta i surogaty — odpowiedziałem.— Niekoniecznie — zaoponowała — można tu czasem wyłowić i prawdziwą perłę: trzeba tylko znać się na rzeczy i odróżnić ziarno od plewy. Buda Giuliana — to też rodzaj bric a brac starożytności. Powrócimy tutaj jeszcze kiedyś w porze poobiedniej, gdy na Rialto trochę przestronniej. A teraz proszę mnie odprowadzić do gondoli; muszę wracać do siebie.Przesyceni gwarem i krzykiem zeszliśmy do łodzi. Beppo, pokrzepiony kilku szklanicami piwa i porcją makaronu w przybrzeżnej trattoria, odwiązywał raźno gondolę od palika na bulwarze. Gdy zdjąłem kapelusz i utkwiłem w donię Orpega oczy pełne niemej prośby o najbliższe spotkanie, pociągnęła mnie za sobą w głąb gondoli.— Podwiezie mnie pan pod moje mieszkanie.— Jaka pani dobra — szepnąłem, przyciskając ku ustom jej rękę.Gondola pruła już dzióbem wody kanału. Płynęliśmy z powrotem w kierunku Cannareggio. Po drodze Inez wyznaczyła mi schadzkę tegoż dnia po południu.— Pan tu jest nowicjuszem — mówiła, przechylając na ramię swą cudną główkę — chcę być pańskim cicerone, chcę pokazać panu wszystkie osobliwości tego miasta. Sama ułożę porządek naszych wędrówek. Zgadza się pan?— Z najgłębszą wdzięcznością. Od czego zaczniemy?Uśmiechnęła się.— To tajemnica. Dowie się pan po południu. Chcę panu zrobić niespodziankę. Proszę zatem oczekiwać mnie o czwartej na Ca d'Oro. Do widzenia!Gondola przybiła do brzegu; łabędzia jej szyja położyła się na omszałych stopniach schodów, co wiodły pomiędzy kolumny jednego z tych cudnych pałaców, które odbija tak wiernie ciemna fala Canal Grande. Tutaj Inez wysiadła. Podał jej rękę czekający już lokaj, bo schody od pleśni zielone śliskie były i niepewne.— Beppo, odwieziesz pana do S. Marcuola — poleciła na pożegnanie i posławszy mi czarujący uśmiech, zniknęła za kotarą w głębi krużganka.------------------------------------------------Nie mogłem doczekać się utęsknionej godziny. Stan podniecenia, w który mnie wprawiła radosna przygoda, był tak silny, że zapomniałem o obiedzie i nie wróciłem do swego mieszkania obok dworca kolejowego, lecz wałęsałem się nad kanałem w okolicy Złotego Domu; nie mogłem dopuścić do tego, by jakakolwiek banalna czynność przerwała mi rozkoszną ciągłość marzenia o *niej*; nie chciałem pozwolić na to w żaden sposób, by pomiędzy pierwsze a drugie spotkanie z ukochaną wcisnęło się jakiekolwiek prozaiczne zdarzenie. Dlatego wolałem krążyć w pobliżu miejsca wyznaczonego przez nią na schadzkę. Gdy po paru godzinach uczułem dotkliwy głód i zmęczenie, odszedłem na chwilę od przystani Ca d'Oro ciemną, ciasną vicoletto i dopadłszy jakiejś podrzędnej kawiarenki na rogu ulicy Vittorio Emanuele, wychyliłem duszkiem szklankę kawy. W parę minut potem stałem znów na bulwarze i zapuszczałem niecierpliwe spojrzenie w stronę, skąd miała nadpłynąć gondolą Ineza.W końcu nadpłynęła. Słodka, smagława, oszałamiająca. Gdy chciałem jej pomóc przy wysiadaniu, potrząsnęła przecząco głową:— Pojedziemy dalej gondolą. Proszę usiąść tu przy mnie.I wskazała mi miejsce w łodzi.— Beppo, cava il felze! — rozkazała gondolierowi.I podczas gdy sługa spełniając polecenie zwijał ponad naszymi głowami jedwabny baldachim, ona opierając się o moje ramię i zaglądając mi filuternie w oczy, zapytała:— Czy też pan choć raz pomyślał o mnie od chwili naszego pierwszego rozstania?— Seniora — odparłem, tonąc oczyma w jej oczach — jestem panią oczarowany.— Tak trzeba, tak być powinno. Avanti, Beppo!— Dokąd płyniemy? — rzuciłem odruchowo pytanie.— W stronę Fondamente Nuove systemem kanałów poprzecznych. Lubię przesuwać się na gondoli po tych cichych ścieżkach wodnych, wijących się pomiędzy starymi, przesiąkniętymi ich wilgocią domami.Odbiliśmy od przystani. Kierowana wprawnym wiosłem gondoleria łódź trzymała się blisko brzegu, by wkrótce, po dokonaniu zręcznego półobrotu w prawo, porzucić Canal Grande i wcisnąć się we wąską szyję Rio di S. Felice.— A — oel! — rozległo się ostrzegawcze wołanie wioślarza. — A — oel! Sia stali!Gondola prześmignęła popod łękiem mostku łączącego ulicę Wiktora Emanuela z placem św. Feliksa i skręciła znów na prawo w Rio di S. Sofia. Zasłuchani w plusk wiosła, rozkoszowaliśmy się w milczeniu żeglugą.A miała ta przejażdżka pomiędzy kamienicami szczególny urok. Mimo całej życiowej prozy wyzierającej z tych kilkupiętrowych starych, obdrapanych domostw z suszącą się tu i tam na żerdziach i sznurach bielizną było coś tajemniczego w ich atmosferze. Coś taiło się w tych mrocznych, skąpo rozświetlonych językami gazu podsieniach, coś drzemało w ciemnych, gdzieniegdzie przeglądających przez wykroje bram podwórzach, czaiło się w brudnych, zatęchłych od lat basenach. Czasem wychyliła się z okna jakaś ludzka głowa, wyjrzała para oczu namiętnych, południowych i znikała jakby spłoszona widokiem obcych; czasem z głębi zagadkowych wnętrz wypłynęła cudna, tęsknotą wezbrana piosenka, zawibrowała między ścianami domów rozełkanym arpeggio i milkła zawstydzona niewczesną swą urodą.W czarnej, gęstej, nieruchawej wodzie łączyły się w drżącym uścisku pokraczne odbicia kamienic, snuły się, tęczując pod światło, jakieś brudno-tłuste ściegi i popławy. Miejscami wysuwały się z masywów domostw i budynków nadpowietrzne, kryte galerie, „mosty westchnień” szarej, smutnej codzienności, i jak dłonie podane nad przepaścią sprzęgały ze sobą brzegi kanałów; gdzie indziej łuk kamiennego sklepienia rozpięty spodem nad powierzchnią wody przerzucał się giętkim grzbietem z zaułka w zaułek.Ciszę uliczek przerywały od czasu do czasu okrzyki gondolierów.— Sia premi! — Sia stali! — Sia di lungo! — wołali, wymijając się na zakrętach.Na Rio di S. Andrea musieliśmy się zatrzymać trochę dłużej, bo z łódek stłoczonych na wąskim pasie wody powstał zator; zwłaszcza brzuchata, węglem naładowana barża towarowa nie mogła wywikłać się z duśby; wreszcie otarłszy się bokiem o bulwar, wydostała się z matni i otworzyła przejście. Wpłynęliśmy na Kanał św. Katarzyny.— Na lewo, Beppo! Pod arkadę ponticello! — poleciła donia.Gondola podpłynęła do schodków debarkaderu. Wysiedliśmy. Pani zwróciła się do przewoźnika:— Oczekuj nas za 10 minut w przystani Fondamente Nuove.— Sta bene, signora, sta bene.I podczas gdy Inez wsparta o moje ramię wychodziła po stopniach na brzeg, stary gondolier ruszył w dalszą drogę kanałem, by potem wykręcić na północ i przez Stacca della Misericordia wydostać się na pełniejsze wody Nowych Nadbrzeży. My tymczasem przeszliśmy mimo kościoła św. Katarzyny i Jezuitów i zagłębiliśmy się w labirynt zaułków weneckiej suburry.Popołudniowe słońce skłaniające się powoli ku zachodowi zalewało płynnym złotem kwadratowe płyty bruku i świeciło nam prosto w oczy.— Jak tu wesoło, jak słonecznie! — zawołała Inez, której wyniosła, elegancka postać rzucała poza siebie cień mocny i długi.— Szczególnie po wyjściu z mrocznych czeluści kanałów — uzupełniłem jej uwagę.I jak mogłem, zacząłem opędzać się drobnymi datkami przed gromadką brudnych, obdartych dzieci, które towarzyszyły nam z uporem już od pewnego czasu.— Un baiocco, bella signora, un baiocco ai poveri bambini! — skamlała w imieniu innych chuda piegowata dziewczyna.Donia Orpega wyjęła z torebki kilkanaście sztuk półlirowych, zawinęła w papier i śmiejąc się, podrzuciła w górę. Z brzękiem rozsypały się pieniądze po flizach uliczki.— Teraz uciekajmy, dopóki zajęte zbieraniem.Skwapliwie zboczyliśmy w sąsiedni zaułek. O parę kroków przed nami zalśniła brylantowymi blaskami laguna.— Jesteśmy na miejscu. To Fondamente Nuove w pełnej chwale lipcowego popołudnia.Wyciągnięta w dal linia bulwaru roiła się od ludzi. Przy stolikach porozstawianych przed winiarniami i cukierniami popijano słodko-cierpką marsalę, turmalinowe chianti, purpurową granatinę lub krzepkie nostrano z pobliskich winnic rodem. Gondolierzy w pomarańczowych koszulach i szerokich, czarnych kapeluszach nagabywali przechodniów, proponując przejażdżkę na Lido, Wyspy św. Michała, Murano, Burano lub uroczą isola di S. Francesco del Deserto. Beppo uśmiechnięty i zadowolony, że nas wyprzedził, już czekał w malowniczej pozie, wsparty o wiosło na wyżce swej „Rondinelli”. Skierowałem na Inezę pytające spojrzenie. A ona schodząc do łodzi, zgrabna i wytworna, w obcisłej, satynowej sukni koloru bleu foncé, określiła cel jazdy w dwóch słowach:— San Michele!— Na Wyspę Cmentarną? — zapytałem, zajmując obok niej miejsce w gondoli. — Dlaczego właśnie tam?Podniosła na mnie zdziwione oczy:— Był pan tam już może?— Nie, nie byłem — odpowiedziałem, patrząc na nią zamyślony — lecz widzi pani, nie lubię cmentarnych zaciszy.— A jednak warto obejrzeć; w klasztorze obok jest podobno kilku mnichów Polaków. Cóż, sprzeciwia się pan stanowczo?— Cóż znowu? — zaprzeczyłem. — Jak można sprzeciwiać się pani? Avanti, signor gondoliere, avanti! Trochę mi tylko nieprzyjemnie, że zaczynamy nasze wycieczki od tego miejsca.— Por Dios! — rzekła, zasłaniając siebie i mnie parasolką przed natarczywymi promieniami słońca. — Nie lubię przesądnych mężczyzn. Adelante, Beppo! Sia di lungo!Gondola odbijała od brzegu. Rozcięte pałaszem wiosła fale zalśniły miriadami blasków i rozbiegły się wokół łodzi karbami fałdów w kręgach koncentrycznych.— Ta woda czysta, odświeżana ustawicznie dopływem z pełnego morza, sprawia orzeźwiające wrażenie — przerwałem uwagą milczenie.— Ani porównania z ospałą, gęstą i cuchnącą wodą kanałów.— Ale za to tamta ma w sobie coś tajemniczego; jeżeli można mówić o duszy weneckiej laguny, to kryje się ona w tej czarnej, drzemiącej, przesyconej wyziewami miasta topieli.— Patrz pan! — przerwała mi, wskazując na prawo. — Co za obraz! Jedyny motyw dla malarza!Obok przepływała obciążona do pół burty krypa pod trójkątnym żaglem latyńskim; wiozła do Wenecji na targ jarzyny z ogrodów wyspy Le Vignole i owoce z sadów jej sąsiadki, zielonej Torcello. Cytrynowożółte płótno żagla z wizerunkiem św. Marka, patrona, wydymało się łagodnie w podmuchach zachodniego wiatru nad kopczykami czerwonoceglastych pomidorów, piramidami marchwi, buraków, rzepy i stożkami winogron, brzoskwiń, renglotów i oliwek.— Barwy dobrane jak na palecie Claude Moneta.— Lub naszego Wyczółkowskiego.W perspektywie wyłonił się biały kontur cmentarnego muru.— Tu gdzieś w pobliżu — objaśniła mnie donia Inez — uchodzi naczółek mostu pontowego, który dla wygody ludności każe rozpinać w Dnie Zaduszne zarząd miasta między Wenecją a Wyspą św. Michała.Gondola przesunęła się popod murem obmywanym przez chlupoczącą łagodnie falę i zawinęła do przystani naprzeciw klasztornego portalu. Wysiedliśmy i przekroczywszy bramę opactwa oo. Franciszkanów, weszliśmy w krużganek. W głębi, pomiędzy filarami, przechadzało się kilku mnichów. Postacie ich ujęte w szorstkie linie habitów odrzynały się wyraziście ciemnymi plamami od rozsłonecznionego tła z murów, kolumn i posadzki. Wychylone z szerokich rękawów zakonnej sukni ręce przebierały paciorki różańca lub zanurzone palcami w miąższ brewiarzy przewracały szeleszczące cicho ich kartki. Z wnętrza bazyliki po lewej stronie krużganka szła woń kadzidła i płonących świec — z głębi przedsionka, z prześlicznej Capella Emiliana płynęły słodkie tony harmonium: ktoś grał Ave Maria Gounoda.Przeszliśmy zamknięty kolumnadą podwórzec i przez drugą, wewnętrzną bramę dostaliśmy się na cmentarz. Była godzina szósta po południu. Zalane potokami zachodu zacisze pławiło się w złocie i bieli: w złocie słońca i bieli marmurów. Przymknąłem na chwilę olśnione oczy. Szliśmy wzdłuż cmentarnego muru inkrustowanego płytami napisów, grobowcowych wnęk i nisz. Pod stopami dudniały nam głucho podziemne komnaty, z boku raziły oślepiająco białe refleksy słonecznych rzutów.— Jak tu mało zieleni! — rzekłem tonem skargi. — Co za rozpaczliwa posucha bieli! Doprawdy, seniora, ta despotyczna, wszystko sobą przygłuszająca biel jest straszliwa. Zadaje mi niemal fizyczny ból.Popatrzyła, lekko podnosząc brwi.— Przemawia z pana syn Północy. Wasze cmentarze muszą mieć wygląd zupełnie odmienny?— O tak. U nas w miejscach wiecznego spoczynku pełno drzew i krzewów; bujna, soczysta zieleń przegradza domy zmarłych, przykrywa festonami bluszczu, spławami brzóz i kalin martwą biel nagrobków i mauzoleów. Na polskich cmentarzach przyroda otula w macierzyńskie ramiona przybytki śmierci — gdy tu, w tej błogosławionej, wiecznie roześmianej słońcem krainie, nawet w ustroniach zmarłych sztuka święci bezwzględnie swój zimny, marmurowy tryumf: smutny tryumf pobielanych grobów. Ach, jakże mi brak tu zieleni!