Finek zniósł podróż nadspodziewanie spokojnie. Nie dokuczał nikomu swoim towarzystwem.
Z dworca aż do domu państwa Witkowskich szedł godnie na smyczy. Dzidzia spuściła go dopiero w ogrodzie i zamknęła za sobą furtkę.
Przez pierwszy dzień pobytu u cioci Musi Dzidzia była zajęta ogrodem i tym, co się działo na podwórzu. Finek był więc zupełnie osamotniony.
Lecz bynajmniej nie brał sobie do serca tego osamotnienia. Był jedynym psem na całym podwórzu, to prawda! Ale tyle dokoła widział nowych rzeczy, ludzi, zwierząt! Wszystko trzeba było przecież poznać, zbadać! Czyż można się było nudzić?
Pierwszego dnia po przyjeździe nie puszczono psa na podwórze. Finek zaznajamiał się więc z ogrodem.
Wpadł w trawę. Wytarzał się. Zobaczył wróbla. Podskoczył za nim. Gdy mu znikł nagle z oczu, usiadł i szczekał raz po raz:
— Wróć! Wróć! Chcę ci się przyjrzeć jak należy!
Nawoływał też i inne ptaki. Nadziwić się nie mógł, skąd się ich tyle bierze! Wytarzał się jeszcze raz na trawniku.
— Rozkosznie! Zawsze będę się tarzać po tym chłodnym, wilgotnym futrze! — zapowiedział sobie.
Wstał, otrząsnął się. Spojrzał na niego.
Zastanowiła go ciemna, brzęcząca kula. Zjawiała się ona na wielkim kwieciu piwonii, to znów znikała. Raz kula ta znalazła się tuż, tuż! Finek kłapnął na nią zębami. Złapał. Ale co rychlej wypluł. I parskał, biegał po trawniku, trąc nosek o trawę.
Bąk uciął Finka nie na żarty. Nos spuchł mu z jednej strony w olbrzymią górę! Dzidzia zaniepokoiła się tym bąblem. Wzięła psa na ręce i zaniosła do cioci, prosząc o ratunek.
Spuchnięty Finek wyglądał dość zabawnie. Ciocia Musia na widok skancerowanego psiego nosa parsknęła śmiechem.
— A to cię uciął! — śmiała się głaszcząc psa po głowie. — Po coś gonił osę czy bąka! Nic mu nie będzie! Za godzinę opuchlizna zejdzie! — pocieszała Dzidzię.
Dzidzia spojrzała na psa i również się zaśmiała. Bo Finek wesoło i łobuzersko patrzył na swoją panią. Widać było od razu, iż niewiele co robi sobie ze spuchlizny, z bąka, z całego świata!
Wyrwał się Dzidzi z rąk.
— Mam nos jak bania! To prawda! Ale puśćcie mnie, bo nie mam czasu. Życie jest takie ciekawe! — szczeknął.
I wypadł do ogrodu. Zobaczył, że furtka na podwórze jest niedomknięta. Ostrożnie przesunął się przez szparę. Stanął w podwórzu. I oniemiał!
„Co za zapachy! Co za zapachy! — myślał, a raz po raz podnosił pyszczek do góry i zaciągał się łapczywie. — Świat jest cudowny! Życie jest urocze!” — ucieszył się i ruszył przed siebie.
Zobaczył słup pośrodku podwórza! I zaczął go obiegać. Zrazu wokoło, później w ósemkę. Wreszcie przysiadł, spojrzał na słońce i szczeknął. Raz, drugi, trzeci!
Od razu zrobił się rejwach na podwórzu.
Zagdakały kury:
— O, a to co? A to co? Co to, co to, co to?
Odpowiedziały im kaczki.
— Strach! Strach! Strach!
A Finek wolniutko, ostrożnie, unosząc wysoko łapki w górę, zbliżał się już do kaczek.
Zatrzymał się przy siatce.
Józio spojrzał na psa jednym okiem, spojrzał drugim i kwaknął do kaczek:
— Nie bać się! Nie takim dawałem radę! Dalej do zielska! Ja mu zaraz nagadam co należy!
I wolno, ociężale, przewalając się na boki, przytelepał się do kraty.
— Idź precz!! Ty bezskrzydły powsinogo! Nie zbliżaj się, bo cię uszczypnę, zobaczysz! — kwaknął groźnie kaczor.
Finek wysunął przed siebie opuchnięty nosek. Podsunął się ostrożnie do kraty!
Józio cap go za nos!
Pies odskoczył kilka kroków! I, trzeba to wyznać ze wstydem, naszczekał na Józia tak brzydko, że aż stary Maciuś, który się znał dobrze z psami, otworzył jedno oko, zastrzygł uszami i mruknął:
— Ładnie wychowany ten warszawiak!
Wyciągnął się. Wygiął grzbiet. I zwrócił się w stronę drwalki:
— Femcia! A pilnuj tam dzieci! Pies jest w podwórzu!
Finek to usłyszał. Stanął pod drwalką i jeszcze gorzej niż na kaczora naszczekał na Maciusia.
Kot z wysokości daszka patrzył na psa bursztynowymi oczyma. I pomrukiwał:
— Małe to! Od ziemi nie odrosło! A jakie zuchwałe! Będzie tu z nim kłopot, zanim się go moresu nauczy!
Finek nagadał głupstw Maciusiowi i zwrócił się w stronę, gdzie gdakały kury.
Drzwi od kurnika były niedomknięte. Jednym skokiem wpadł więc do wnętrza. Nie namyślając się wiele, zaprosił Łysuchę do biegania w ósemkę.
Bielak spojrzał na niego groźnie! Trzepnął skrzydłami!!
— Precz! Co to jest? Co to ma znaczyć? Ja ci tu dam, ty taki, owaki! Oho, ho, ho! — krzyknął z góry na psa.
I ani się Finek obejrzał, jak już leżał na ziemi! A Bielak kuł go twardym dziobem, gdzie trafił!
— Aaj! Aj! Aj! Co to jest? Boli! Boli! — skowyczał Finek.
— Masz! Masz! — wołał Bielak nie przestając kuć.
A kury przyglądały się rozprawie z psem z wysoko wyciągniętymi szyjami. I dogadywały:
— To, to, to, to! To, to, to, to! Dobrze mu! Tak, tak, tak!
Finek, gdy się tylko mógł poderwać, wyskoczył z kurnika jak oparzony! Odbiegł o kilka kroków. Siadł na ziemi.
Wszystko go bolało! Wylizywał więc starannie obolałe miejsca.
A od czasu do czasu naszczekiwał na koguta! Ale ostrożnie, z daleka! Położył się później na słońcu. I zdrzemnął się rozkosznie, bo dzień był ciepły i słońce przygrzewało uczciwie.