IX
Tej nocy spałem bardzo niespokojnie. Byłem zaś, jak pierwszej nocy mego pobytu w tym kraju — u Wasiszty. Było koło pierwszej nad ranem, gdy naraz mię obudził blask księżyca, który się zatrzymał tuż koło mojego okna. Przyznaję zresztą, że nie wiem istotnie, czym się obudził, czy śniłem; nie wiem, czy to było rojenie senne, czy zjawisko realne — dość, że porzuciłem swoją izbę i poszedłem do ogrodu koło naszego domu. Zapach kwiatów upajał mię, a srebrna poświata księżyca nadawała zarówno cieniom, jak jasnościom jakieś ostre, choć ciepłe zarysy. Błądziłem po alejach ogrodu, gdy naraz ujrzałem siedzącą na ławeczce osobę w białym ubraniu.
Ten biały kolor najbardziej mię zadziwił, a to z tego powodu, że w ogóle biały kolor jest tu usunięty z odzieży.
Ma to swoje powody głębiej sięgające: o ile medium trwa po seansie, jak to np. bywa w Europie i o ile w czasie transu ukazuje się przy nim widmo, to zwykle samo widmo jest białe i suknie są białe i wszystko, co z tym widmem się wiąże, jest białe.
Białość oznacza całkowite odbarwienie tej istoty, z której widmo pochodzi. Dlatego to w Suriawastu kolor biały jest nieużywany, gdyż nadawałby on pewną moc czynną zniknionemu ciału, które było kolebką naszych obywateli.
Aby tej mocy uniknąć i zapobiec możliwości zmartwychwstania ciała — nie noszą tu zupełnie białych sukien. Ze względu jednak na piękność białego koloru, uczeni tutejsi rozmyślają nad sposobem, który by go pozbawił owych cech niebezpiecznych. Tymczasowo jednak widzimy taką rozmaitość barw w odzieży Słońcogrodzianek.
Jeżeli więc zjawiła się osoba w sukni białej, było to oczywiście zdarzenie nadzwyczajne.
Kiedym się zbliżył do siedzącej na ławce kobiety (gdyż to była kobieta) — ze zdziwieniem przekonałem się, że to Miranda.
Raczej zaś nie Miranda. To Lenora — tak jest — to widmo, które się wyłania z Mirandy i w jej obecności się materializuje.
— Lenoro! — rzekłem do niej — bądź pozdrowiona.
Spojrzała na mnie, jakby zdziwiona i uśmiechnęła się białymi usty. Rzeczywiście zarówno jej twarz jak ręce — jak i suknia — były białe z odcieniem srebra księżycowego.
Było to raczej widmo seansowe, niż istota żywa.
— Pozwolisz mi tu usiąść? — zapytałem.
Kiwnęła głową.
— Czy mnie poznajesz?
— Poznaję.
— Widywaliśmy się dawniej.
— Tak, tak — widywaliśmy się. Przypominam.
— Co robi Miranda?
— Miranda? Cóż to jest Miranda?
— Miranda — to jest osoba, która — z którą — (nie wiedziałem, jak jej to wytłumaczyć). Więc ty nie znasz Mirandy? Ketty Douglas?
— Nie rozumiem, o czym mówisz.
Zdaje się, że ciało astralne nie wie nic o istnieniu ciała materialnego, w którym tkwi, podobnie zresztą, jak my po największej części nie wiemy nic o istocie metapsychicznej, która w nas przebywa. Lenora nie wiedziała nic o Mirandzie.
— Skąd przychodzisz tu, Lenoro?
— Z dalekich, dalekich stron!
— Z dalekich, dalekich stron — powtórzyłem jak echo.
— Z jakiejś dziwnej ciemnicy, do której zostałam strącona — i czasami tylko — ach, na krótko mogę się wydobyć…
— Powiedziałaś raz: Jeszcze nie teraz!
— Jeszcze nie teraz — nie teraz — to będzie później.
— Co będzie później?
— To będzie jakby inne życie.
— Inne życie?
— Tak, życie lepsze.
— A ty nie żyjesz dobrze?
— Nie. Ale tu mi dobrze.
Rzecz godna uwagi, że ją nic nie zdziwił mój pobyt w tej miejscowości i zupełnie tej kwestii nie poruszała. Uważała to, widać, za sprawę zupełnie naturalną.
— Tu ci dobrze? — zapytałem. — Ty kochasz tych ludzi?
— Kocham.
— A gdybyś mnie kochała?
Spojrzała na mnie przeciągle i uśmiechała się tajemniczo. Osłupiałem z podziwu, gdyż był to uśmiech Damajanti. Nigdy nie była tak podobna do Damajanti, jak teraz. Zauważyłem w tej samej chwili, że dolna połowa jej osoby znikła zupełnie i że na ławce siedział sam kadłub. Oczy podniosła w górę i powiedziała mi:
— Patrz!
Rzuciłem wzrok do góry i w tej samej chwili Lenora rozwiała się i wsiąkła w niebyt, albo raczej, jak sądzę, połączyła się znowu z Mirandą, której siedziba jest mi nieznana. Pytanie moje zostało bez odpowiedzi.
Tymczasem z góry spływała jakaś postać w szatach barwy lila, które zlewały się z powietrzem tak, że chwilowo była niewidzialna. W minutę najwyżej po zniknieniu Lenory stanęła na jej miejscu postać nowa, która z obłoków spłynęła.
Była to Damajanti.
Ukląkłem przed nią i zacząłem jej dłonie całować.
— O, jakiż bóg cię natchnął, żeś się tu zjawiła. Dzięki ci, Damajanti! Bądź błogosławiona!
I znów obsypywałem jej ręce pocałunkami. Ona zaś raz jeszcze eterycznym pocałunkiem dotknęła — a właściwie nie dotknęła mego czoła, ale zatrzymała usta w odległości 0,1 milimetra koło niego.
Pomimo że był to pocałunek niedocałowany, jednakże tak niebiańską przepoił mnie rozkoszą, że czułem się prawie tak potężny, jak tutejsi mieszkańcy.
— Tęskniłem do ciebie, Damajanti, gdyż samo powietrze, którym oddychasz, już mi jest źródłem wzruszeń, rozkoszy i szczęścia.
— Powiem ci prawdę, wędrowniku. Od chwili, kiedy cię ujrzałam, coś mi się w sercu odmieniło. Rzadko się to zdarza u nas, aby rozwinęła się przyjaźń między naszym gatunkiem a istotą ludzką. A jednak tak się zdarzyło ze mną.
— A więc — czy mi wolno to zapytanie postawić — czy mnie kochasz?
— Rzadko u nas ludzie w tej sprawie, która jest sprawą najważniejszą ze wszystkich — rzadko u nas ludzie w tej sprawie kłamią. Rzadko nawet o tym mówią, bo u nas wszystko z góry się odgaduje — i zanim powiedziałeś, już ta druga istota wszystko wie o tobie. Dlatego u nas ludzie chętnie milczą, bo milczenie to najmędrsza mowa.
— Zatem mi nie chcesz odpowiedzieć na moje pytanie? A więc ci powiem rzecz dziwną, do której nikomu jeszcze się nie przyznałem. Jestem wrogiem rzeczywistości — i cokolwiek w niej widzę, chciałbym w innych, lepszych formach zobaczyć. Żyję poza rzeczywistością: żyję w złudzeniu, żyję w bajce. I choć wiele rzeczywistych kobiet uwielbiałem w życiu, choć niejednej przysięgałem miłość — jak to u nas jest w zwyczaju — to jednak nie mogę powiedzieć, że którąkolwiek kochałem tak, jak kochać się powinno. Czy to była moja wina, czy wina tych kobiet ludzkich — nie wiem. Ale tak było — aż na koniec sam sobie stworzyłem bajkę o miłości. Stworzyłem sobie istotę nierealną — widmo mojej wyobraźni — kobietę nadziemską, której nadałem imię Sofonisbe. To była moja urojona rzeczywista kochanka. A potem zjawiła się w mym życiu pewna istota dziwna, imieniem Miranda. Było to medium, z którego wyłaniała się zjawa astralna Lenora! Ta Lenora była podobna do Sofonisbe, ale to jest fluid i eter, to psychoplazma — mniej realna, niż mój czysto mózgowy twór — moja Sofonisbe. Muszę ci powiedzieć, że ta Lenora tylko co tu była. Oderwawszy się od Mirandy — dopłynęła tutaj — i na krótki moment się zmaterializowała. Ale rozpłynęła się w nicość prawie w tej samej chwili, kiedyś ty się pokazała. Lenora tak jest do ciebie podobna, że niemal zdaje się twoją siostrą — i chwilami tak myślę, że Sofonisbe, Lenora i ty — to jedna osoba. Tylko ty jesteś najrzeczywistsza.
Gdybym podobne rzeczy mówił jakiejś damie warszawskiej — na pewno odesłałaby mnie do czubków. Ale tu na wyspie Słonecznej mają inne poczucie rzeczywistości i inaczej rozumieją stosunek prawdy do złudzenia.
Damajanti mi powiedziała:
— Rozumiem ciebie, ale ty mnie nie ze wszystkim zrozumiałeś! Wiem, jak wy, Anglicy, pojmujecie miłość. Są i u nas ludzie, którzy tęsknią za takimi rozkoszami, jakie są powszechne u Telurów i Kalibanów. Mówiłeś kiedyś, że my jesteśmy anioły. Na to ci rzekłam: może tak, a może nie. Bo nasze życie — to wieczna odpowiedzialność — i zatraciliśmy swobodę błądzenia. Toteż powstała u nas opozycja: niejaki Czarwaka, człowiek zawzięty i energiczny, rzucił nowe hasło: ma to być rzekomo powrót do natury. Powiada on, że my prowadzimy życie widm i że trzeba żyć życiem ludzkim. Uderza on w najsłabsze struny ducha: każdy z nas miewa chwilę tęsknoty za tym życiem pierwotnym.
— O, gdybyś chciała…
— Nie. Ty jeszcze tego nie rozumiesz…
Zamyśliła się. Po czym naraz rzekła:
— Czarwaka na jutro zwołał zebranie, na którym chce wyłożyć swe ideje. Będzie zapewne spór, gdyż ma on dzielnych przeciwników. Ja sama postanowiłam wystąpić przeciw niemu. Będę na tym zebraniu — i jeżeli chcesz, pójdziemy razem.
— Bardzom ciekaw tego zebrania. Chętnie pójdę, a zwłaszcza z tobą. Ale dlaczego chcesz wystąpić przeciw niemu!
— Tak potrzeba.
— Sofonisbe! Lenoro!
Naraz Damajanti się rozpłakała. Błagałem ją, by się uspokoiła. Powiedziała mi wreszcie:
— Myślę czasami, że wszystkie istoty na świecie, widzialne i niewidzialne, tęsknią za czymś dalekim, tajemniczym i niepojętem i może się zdarzyć tak, że właśnie w dwojgu istotach zupełnie sobie obcych — jak my — znajdzie się zaspokojenie tej tęsknoty.
— A więc jednak masz dla mnie trochę przyjaźni, trochę sympatii — to mówiąc, wziąłem ją za obie ręce, a gdy siadła na ławce, objąłem ją w pół; przytuliła się do mnie — i było mi z nią ciepło i dobrze.
— Wiele przyjaźni, wiele sympatii. Wstańmy.
Byłem jej posłuszny. Kazała mi trzymać obie swe ręce na krzyż i tak samo trzymała moje ręce — i ruszyła ze mną środkiem alejki ogrodowej, licząc: raz, dwa itd. do siedmiu. Tak, uczyniwszy wspólnie siedem kroków, zwyczajem indyjskim zawarliśmy związek przyjaźni.
— Posłuchaj mnie teraz. Jestem twoja. Pożegnałam Ardżunę. Ale, gdybyś był odcieleśniony, sprawa byłaby prosta. Bo choć to rzadko się zdarza, jednak u nas czasami ludzie się rozchodzą. Ministerium Miłości nie jest nieomylne. Między mną a Ardżuną nie było tej harmonii, jaka jest konieczną do szczęścia na ziemi. Już od dawna zachodziły między nami starcia, które oziębiły nasze stosunki.
— Gdzież się podziejesz w takim razie? — zapytałem. Bo przecież ja tu jestem obcy; nie mam ani domu, ani pola, ani nic. Nie wiem, czy byłbym tu na co przydatny.
— Nie lękaj się o mnie. Ja mam pewną swoją myśl, która mnie od dawna podtrzymuje, a której nikt nie zna.
— A mnie jej nie powiesz?
— Powiem, kiedy przyjdzie czas odpowiedni.
Była to widać jakaś myśl podniosła, gdyż tak rozświetliła oblicze Damajanti, że ta wyglądała jak święta. O ile to człowiekowi może być dostępne, zdawało mi się, że jestem gdzieś na granicy ziemi i nieba i takiego doznałem wrażenia, jakiego doznać musiał Dante, kiedy stanął u wrót Raju i po raz pierwszy ujrzał tam Beatrycze.
A chociaż w nas — słabych synach cielesności — zawsze się mieszają sacra profanis, to jednak Damajanti tak mnie prześwietliła swoją osobą, że wszelkie profanum znikło — i byłem jak rozmodlony wobec jej niewiadomego, ale bez wątpienia podniosłego, marzenia.
Niestety — dowiedziałem się później, co to było! Była to rzecz tak przerażająca (w naszym europejskim pojęciu), że dotychczas nie mogę o tym wspomnieć bez dreszczu trwogi.
Tymczasowo zastanawiałem się nad tym dziwnym stosunkiem, jaki się zawiązał między mną a tą istotą astralną i nadludzką. Przypominały mi się historie o rusałkach i świteziankach, ale to było zupełnie co innego. Tamto były elementale nieświadome, niższe od człowieka, anima panteistyczna, do cna w żywiołach ziemskich pogrążona. Tu stałem wobec istoty wyższej od siebie, w której był nadmiar duchowości, gdy ja byłem żywiołem i lękałem się, że każdym ruchem mógłbym jej niepokalaną czystość splamić.
Milczeliśmy oboje dłuższy czas. Na koniec jej powiedziałem tylko te słowa:
— Kocham ciebie!
I nagle Damajanti dziwnie się zmieniła: zdawało mi się, że jakąś bachantkę mam przed sobą, tak błyszczały jej oczy i tak bezczelnie uśmiechały się jej usta.
Potem — nie wiadomo jak — znalazłem się w swoim pokoju — i ona była u mnie.
Upadłem przed nią na kolana i całowałem jej nogi. Podniosła mnie i namiętnie pocałowała w usta. Po czym wyjęła ze swego woreczka wino i nalała kieliszek miary naparstka. Piliśmy na przemiany po parę kropel — i raz jeszcze powtórzyliśmy to samo. Ogień niepojęty rozpalił moją krew: czułem się niby sam bóg Kriszna w Rasawanie. Porwałem Damajanti w objęcia i zacząłem ją całować, całować bez pamięci. Zapach cudnych kwiatów rozpłynął się po powietrzu: był to zapach Damajanti, zapach jej miłości…
Naraz promienie słońca — poprzez zieleń drzew ogrodu — wcisnęły się do mego pokoju. Obudziłem się jakby ze snu. Nie było przy mnie nikogo, ale zapach cudowny, ten sam zapach, który oczarował mię we śnie, zapełniał moją izbę.
X
Rankiem zjawiła się u nas Damajanti. Sam nie wiedziałem, czy mam na nią patrzeć jak zwycięzca-kochanek, czy też jak winowajca, który miał sny bezbożne i sprofanował swe bóstwo. Nie wiedziałem, czy to był sen czy jawa, bo zwłaszcza tu w tym kraju — straciłem miarę granicy między urojeniem a rzeczywistością.
Zauważyłem, że w ciągu dnia żona Wasiszty długie rozmowy prowadziła z Damajanti i chodziła z nią do świątyni Miłości. Co tam robiły — nie wiem; ale spostrzegłem, że Damajanti mię unika. Zbliżyłem się jednak do niej i zapytałem, co to znaczy. Spojrzała na mnie zimno i surowo, jakby była na mnie obrażona:
— Rozchodzę się z moim mężem Ardżuną. Będę mieszkała u pani Gandhari. Tam możesz przyjść i zobaczyć się ze mną. — Bądź na zebraniu Czarwaki: odbywa się ono w jednej sali w okolicy świątyni Mądrości.
Po co Damajanti powtarzała mi wiadomość o swym rozwodzie, nie rozumiem. Mimo to zacząłem teraz snuć Bóg wie jakie marzenia. I swoją drogą nie wiem, dlaczego mnie ta kobieta unika.
Nie mogłem też nie uwzględnić, że realnie czy marzeniowo dała mi ona parę godzin takiego szczęścia i takiej rozkoszy, jakiej nikt i nigdy dać mi nie byłby w stanie. Ściśle biorąc, mógłbym już umrzeć, jako ten, co kielich życia wypił do dna.
A jednak dzisiaj rano marzyłem, że te czarowne aromatyczne noce powtarzać się będą jeszcze i jeszcze… Tymczasem była to jedna jedyna noc cudu — i miała się już nigdy nie powtórzyć. — Damajanti żywiła jakąś myśl tajemniczą, a tajemnica ta była dla mnie nieprzeniknioną i niedostępną.
Czy ją żona Wasiszty znała — nie wiem. — Jakem się później przekonał, istotnie o tym nie wiedziała. Damajanti już dawno złożyła przysięgę tajemną w świątyni Słońca — a tutaj kto przysięgę złożył, tego żadna siła od jej spełnienia wyzwolić nie może.
W czasie obiadu rozmawiałem z Wasisztą o zebraniu, które zwołał Czarwaka. Wasiszta był jego przeciwnikiem: uważał jego działalność za szkodliwą, ale przyznawał mu wysoką inteligencję i uczciwość nieposzlakowaną.
— A jakże on traktuje swoich przeciwników?
— Również — z najwyższą kurtuazją.
— Czy go nie przekupiły czasem Telury albo Anglicy?
— Co za pomysł! Ma on swoje zasady, do których zapewne doszedł pracą duchową, a że się z nami nie zgadza, to cóż tu mają do roboty Anglicy?
— U nas by go na pewno oskarżono o to, że się zaprzedał jakiejś obcej potencji i tysiąc pięćset innych plotek puszczono by na niego.
— Wyznaję, że nie bardzo to rozumiem, bo to przecież nic a nic nie wyjaśnia prawdy. Trzeba tylko dokładnie poznać jego doktrynę, a wtedy można z nią walczyć i nawet ją obalić.
— Ach, więc wy, chcąc zwalczyć Czarwakę, przede wszystkim dokładnie zapoznajecie się z jego nauką?
— A, jakże można by inaczej?
— To dla mnie nowość prawdziwa! U nas zwykle nawet zwolennicy jakiejś doktryny czy stronnictwa nie znają dokładnie swego dekalogu — a cóż dopiero, żeby znać i uwzględnić zasady przeciwnika!
— No, więc jakże z nimi walczą?
— Bardzo prosto. Stronnictwo A układa sobie jakieś fantastycznie frazesy o stronnictwie B i zwalcza te fantastyczne, oczywiście bardzo głupie i łatwe do obalenia, frazesy. I podobnie stronnictwo B walczy ze stronnictwem A.
— No, ale przecież jakąś dyskusję prowadzą.
— Niech Bóg broni! Jeżeli np. grupa A urządza wiec, to na pewno członkowie grupy B na ten wiec nie przyjdą, a jeżeli przyjdą, to po to, żeby hałasować, gwizdać, przeszkadzać. Panowie A wcale nie chcą dowiedzieć się, co myśli grupa B i na odwrót. Oni z góry mają siebie nawzajem za ojcobójców, trucicieli, zdrajców ojczyzny, bandytów, złodziei itd.
— To dziwne! Więc w takim razie nigdy się prawdy nie dowiedzą!
— Ale im wcale o prawdę nie chodzi. Każdy ma swoją bardzo mętnie znaną sobie półprawdę, która jest półfałszem — i broni tego tumanu.
— To jest rzecz niezrozumiała dla mnie — ale i to możliwe. Było i u nas coś podobnego. Stary Wiśwamitra mi opowiadał, że po wygnaniu naszych ciemięzców, kiedy Suriawastu na nowo zdobyła niepodległość — takie same walki były i u nas.
Chociaż Wasiszta wiedział o moich uczuciach dla Damajanti — a lękam się nawet, że zarówno on, jak i sama Damajanti znała mój sen, to jednak nie miał wcale o nią obawy — i spokojnie mówił ze mną o rzeczach postronnych. Tylko żona Wasiszty była w trwodze, że Damajanti, połączywszy się z człowiekiem śmiertelnym, mogłaby spaść do stanu Upiornicy.
Był to bowiem straszny grzech — grzech, podobny do grzechu Adamowego; wygnanie z raju. Nie jest wykluczone, że nasi pierwsi rodzice byli to ludzie astralni i że ich wygnanie z Edenu — to po prostu materializacja ich ciał astralnych w grubą powłokę ciała ziemskiego.
A jednak Damajanti nie upadła w ten sposób; nie została wygnana z Edenu; nie przybrała swojej fluidycznej tkanki w ciało materialne.
Stało się to dzięki tej myśli tajemnej, którą Damajanti ślubowała i która była dla niej ochroną od zguby.
Po obiedzie odwiedziłem panią Gandhari, gdzie widziałem Damajanti. Ucałowaliśmy się raz jeszcze pocałunkiem braterskim — i, choć mi było na duszy tęskno i żałobnie, nie śmiałem już jej narzucać swoich uczuć ani wyznań, gdyż widziałem, że jest przejęta swoją myślą tajemną, zapewne całkowicie z innego świata.
Mieliśmy iść razem na zebranie, zwołane przez Czarwakę. Zapowiedział też mowę Tankara oraz Ratandżali — dwaj jego przeciwnicy i, jak to mię w ostatniej chwili pouczono, zamierzała również przemawiać Damajanti.
Niewielkie miałem pojęcie o idejach Czarwaki, ale wobec tego, że bardzo szanowni ludzie występowali przeciwko niemu, byłem niespokojny, że Damajanti, choć obiecywała z nim walczyć, może się skompromitować. Zapytałem więc ją, czy ma gotowy plan przemówienia.
Wyjaśniła mi rzecz w ten sposób, że pewne strony poglądów Czarwaki rozumie i wybacza, ale gdyby jego zasady zwyciężyły — to byłby upadek Republiki Słonecznej. Rzecz zupełnie naturalna, że w sercach ludzkich budzi się nostalgia za stanem pierwotnym; że bywają tęsknoty za jakąś rozkoszą, właśnie temu stanowi pierwotnemu dostępną, ale że to nie może być rzecz decydująca: że walka z tą pokusą owszem może Słońcogrodzian podnieść na wyższy stopień rozwoju duchowego.
Poszliśmy razem do sali zebrań. Przyłączył się do nas Wasiszta oraz kilka innych osób. Wiśwamitra przybył również. Sala — w pobliżu ministerium Mądrości — była dość obszerna i przepełniona publicznością. Było już pod wieczór — i zarówno ulice, jak i sala były oświetlone.
Nie pamiętam, czym wam wspominał o tutejszym oświetleniu. Jest ono również w związku z centralną maszyną maszyn, która stosownie do potrzeby przerabia wszelkie siły jedne na drugie — elektryczność na światło itd. Na ulicach a gościńcach znajdują się tu słupy, dość wysokie, zakończone kulą przezroczystą; zarówno słupy, jak kule, są z tej samej materii rogowatej, z której tu się wyrabia cegły, wozy itd. Owóż kula taka w miarę zapadania zmroku automatycznie stopniowo rozświetla się sama; w miarę świtania — sama stopniowo gaśnie. Żadnej mechaniki do tego celu nie potrzeba, gdyż z maszyny centralnej płynie energia, która sięga najbliższej lampy; ta działa na następną i tak dalej — w całym kraju.
W mieszkaniach prywatnych są również lampki mniejszych rozmiarów, które dają jasność równą sile światła słonecznego. Można powiedzieć, że jest tu wieczny dzień. O ile chcesz mieć ciemność, zamykasz prąd, ku czemu istnieje odpowiedni klucz, i światło gaśnie.
Taka świetlna kula wisiała na suficie sali zebrania, na które weszliśmy.
Wkrótce zadzwoniono i wystąpił Czarwaka, przez pewną grupę obecnych powitany hucznym oklaskiem.
Czarwaka jest doskonałym mówcą, pełnym ironii i ognia. Często wywołuje śmiech śród słuchaczy, czasami wielki entuzjazm. Jest to mężczyzna lat koło czterdziestu, o czarnych włosach i czarnym płomienistem oku. Głos ma mocny i melodyjny, wymowę płynną.
Nie mogę tu powtarzać jego długiej mowy — i tylko w streszczeniu ją podam. Główny zarzut, jaki Czarwaka stawia organizacji Słońcogrodzkiej, polega na tym, że jest ona niezgodna z naturą. Świat opiera się na ewolucji przyrodzonej i człowiek materialny, taki np. jak Telury lub Kalibany, z biegiem czasu podniesie się na wyższy stopień rozwoju i sam z siebie wyłoni swego astrala: jest bowiem rzeczą prawdopodobną, że świat materialny prędzej czy później przezwycięży sam siebie; wyzwoli się z materii i zmieni się w świat astralny. Ale musi to być wywołane samoistnym działaniem planety, fal kosmicznych, psychoplazmy idącej z nieskończoności, rozwoju kultury wewnętrznej człowieka itd., nie może zaś być owocem woli ludzkiej i sztucznych wynalazków. Słońcogrodzianie zadają gwałt naturze: póki jeszcze człowiek jest człowiekiem, wydobywają z niego widmo, nadając mu byt realny, a natomiast w nicość obracając jego ciało. Ciało to staje się widmem szczególnym, gdyż ono nie znika, ale gdzieś krąży w przestrzeni tak, że pewnego dnia, zazwyczaj w chwili śmierci, ukazuje się w całej pełni na nowo. Zdematerializowane ciało przestaje być czynnikiem ważkim naszego życia; zmaterializowany astral staje się wszystkim. Powiedzą mi, że ten astral jest istotą wyższą od człowieka; że ma daleko doskonalsze zmysły, że umie latać po powietrzu, że stanął ponad prawami natury, że opanował konieczność i usunął z życia przypadek, że uzyskał potęgę a pozbawił ją przemocy itd. Wszystko to prawda, ale utraciliśmy nader cenne rzeczy, mianowicie natężenie ducha, wysiłek, nieustające poczucie ryzyka i walki o byt, tj. to wszystko, w czym się rozwija rzeczywista wolność ludzkiej woli. Trudność, niebezpieczeństwo, przeszkody, nagromadzenie przeciwieństw — wszystko to usunięto nam sprzed oczu. Mamy nadmiar pewności, nadmiar ułatwień, jesteśmy ciągle pod nazbyt czujną opieką Metafizyki i triumwiratu jego ministrów. Powiadają, że my jesteśmy najbardziej wolni ludzie na świecie: ja zaś twierdzę, że jesteśmy w zupełnej niewoli, gdyż spadliśmy do stanu dzieci, nad którymi nieustannie czuwa niańka. Weźmy np. sprawę zawierania związków miłosnych. Anglicy mają tu wielki wysiłek: robią poszukiwania, próby, łączą się, mylą nieraz, rozchodzą, znajdują piękniejsze oczy, niż te, w które dotychczas spoglądali; słowem poznają szczęście i nieszczęście. U nas wszystkie te przedwstępne działania znikają: u nas ministerium samo ci wynajduje drugą osobę zgodnie z barwą twojej duszy — i całe szczęście, że psychometria czasami się myli i z tego wynika pewne urozmaicenie naszego życia. Oto jest mój wniosek, który chcę przedstawić narodowi pod rozwagę: aby na jedno pokolenie przerwać magnetyzowanie młodzieży i pozwolić wszystkim trwać dopóty w ciele materialnym, dopóki tego zapragną; aby tym jednostkom nieastralnym pozwolone było mieszkać do woli, gdzie zechcą, nie zaś gromadzić ich w jednej okolicy; aby przeprowadzić rewizję naszej konstytucji i stosownie do nowych potrzeb ją zreformować.
Hucznym brawem została przyjęta mowa Czarwaki, którego ideje widocznie były dość powszechne w tej społeczności, nadmiernie uduchowionej. To zdaje się znaczyły słowa Damajanti: Może tak, a może nie!
Teraz przemówił Tamkara.
Uważa on za rzecz naturalną, że człowiek tęskni za swoją przeszłością nie tylko ludzką, ale nawet roślinną czy kamienną. Czy człowiek zwykły wobec zwierzęcia nie jest istotą niższą? Czy nie jest rzeczą korzystną mieć cztery nogi zamiast dwóch, posiadać ogon, ciało mieć pokryte szerścią? Czy nie jest rzeczą dobrą tkwić korzeniami w ziemi spokojnie i nieruchomo, a pewnie i trwale, jak to jest naturą drzew i roślin! A jednak nikt nie pragnie biegać na czterech nogach, ani wrosnąć w ziemię. Każdy bowiem łatwo zrozumie, że to byłoby cofnięciem się w daleką przeszłość. Ale i człowiek śmiertelny jest istotą nieostateczną na tym świecie: on jest tylko stopniem do rozwoju istoty wyższej, która ma się z niego wyłonić. Może ta istota wyłoni się drogą powolnej wielowiecznej ewolucji, ale jeżeli znaleźliśmy sposób przyspieszenia tego procesu — tośmy uczynili to, co do nas należy. Nie sądzę bynajmniej, aby stan, w którym Suriawastu obecnie się znajduje, był stanem najwyższym, do jakiego dojść może ludzkość. Przeciwnie, my jesteśmy dopiero u początku jakiejś nowej ery — i stanowimy zapowiedź nowego człowieka, którego natury ani istoty bynajmniej się nie domyślamy. Śmiało jednak możemy powiedzieć o sobie, że jesteśmy wyżsi od człowieka pospolitego, zwanego homo sapiens. Na dwóch rzeczach opiera się naszą wyższość: na rozwoju splotu słonecznego do wyżyn świadomości i na znajomości Nirwidium. Przeniknęliśmy do istoty organizmu ludzkiego i do istoty budowy materii. Rozwijamy w każdej jednostce siłę mediumiczną, którą zaniedbali inni mieszkańcy planety — i na tej podstawie utrwalamy astral. Uzyskaliśmy tą drogą zalety tak cenne, że ich wartość znacznie przewyższa straty poniesione. Czemuż mamy się wyzbywać tej wyższości? Czarwaka żali się głównie na to, że z życia naszego zginęła przypadkowość. Ale im istota jest doskonalsza, tym mniej ulega przypadkowości; tym większa jest matematyczność jego żywota. Zapewne żaden gracz nie przystąpiłby do gry, gdyby bezwzględnie był pewny wygranej: ale czy gra jest konieczna? A jeżeliś wygrał główny los i jeżeli rozbiłeś bank, czy jeszcze będzie cię nęciła gra? My jesteśmy jako ci, co wygrali główny los. — Zwalczyliśmy walkę o byt, rozwiązaliśmy sprawę socjalną, usunęliśmy z życia wyzysk i pieniądz, podnieśliśmy godność człowieka, stworzyliśmy powszechne braterstwo. Wszystko to jest niemożliwe, o ile natura ludzka pozostaje niezmieniona: aby stworzyć Republikę Słoneczną — trzeba było przedtem wywołać do bytu nowego człowieka. Przeciwny jestem wnioskowi, postawionemu przez Czarwakę. Nie należy wygłaszać takiego prawa, które by pozwalało każdemu do woli zostawać w ludzkiej skórze. I bez tego dorocznie wielka jest liczba takich, którzy od świętej ceremonii uciekają. Inni za wpływem grzechu, występku, choroby, spadają do stanu upiorów. I nie należy im dawać bezwzględnej aprobaty co do wyboru miejsca zamieszkania. Natomiast chcę podać projekt, aby rozróżnić oba typy opornych i aby tę młodzież, która uchodzi od dematerializacji, trzymać w jednej miejscowości; tych zaś, którzy spadli do stanu cielesnego z winy własnej — w innej. Młodzież ta nie jest występna, lecz chwilowo znajduje się na błędnej drodze: toż niejeden do nas sam powraca. Co innego ci, którzy skutkiem grzechu upadli: to zaraza, której nic już nie pomoże. Uważajcie, że u nas krowy, owce, psy i inne zwierzęta, żyjąc w atmosferze, przesyconej astralem — ulegają też uduchowieniu wyższemu, niż to się zdarza gdzie indziej: ale ci są oporni na wszystkie wpływy. Należy więc oddzielić jednych od drugich.
Na tym skończył Tankara, i na katedrę wszedł Ratandżali.
Nie zgadzał się zupełnie na tezę Czarwaki.
Człowiek nie tylko ma prawo, ale i obowiązek przyśpieszać dzieło ewolucji. Nie ma innego znaczenia cała technika Anglików. Służy ona w tym celu, aby ujarzmić siły natury i oddać je w służbę człowieka. Ale Anglicy znają tylko zewnętrzną stronę sił natury — i dla ich opanowania zmuszeni są budować maszyny o konstrukcji bardzo zawikłanej i niebezpieczne dla życia ludzkiego. Jednak wszystkie te siły znajdują się w człowieku — i należy je wyzwolić z organizmu ludzkiego. Takim wyzwoleniem jest wywołanie astrala: zwulkanizowana istota widmowa człowieka zawiera w sobie wszystkie te maszyny, które Anglicy robią w celach poszczególnych i w rozmaitym gatunku. Anglicy przy tym nie znają Nirwidium, tj. nie znają istoty materii i energii: krążą tylko na zewnątrz tej tajemnicy. Gdyby tę rzecz poznali, zastosowali by ją na pewno u siebie. Tu chcę poruszyć kwestię, którą już od czasu do czasu poruszano. Dlaczego Słońcogrodzianie tak zazdrośnie ukrywają swoje tajemnice i nie chcą ich udzielić innym narodom? Uważają oni, że wszystko, co dotychczas w tym kierunku uczyniono — jest próbą i że nie wolno im jeszcze swoich prawd rozszerzać po świecie. Zdaje mi się jednak, że byłby już czas wyjść z tego zamknięcia: przede wszystkim należałoby drogą podboju czy jakąkolwiek inną opanować całą wyspę i naszą organizację jej narzucić. U nas jest niechęć przeciw ludziom, mającym odmienną barwę skóry i odmienny zapach. Jest to jednak tylko rzecz zewnętrzna. Miałem okazję magnetyzować niejednego Telura i niejednego Kalibana. Tak samo jak my posiadają oni siły mediumiczne, a zjawy astralne, jakie się w ich obecności wyłaniają — są również białe, jak nasze zjawy. O ile by je później utrwalić ogniem i kąpielą — nie różniłyby się niczym od nas. Istnieje u nas niechęć do podbojów, ale trzeba będzie tę niechęć przezwyciężyć, gdyż nie tylko naszą wyspę, ale całą ziemię musimy opanować. O ile bowiem można tę rzecz sformułować, cała ewolucja świata idzie w tym kierunku, aby glob materialny zmienić na glob astralny. Bo jak każda osoba ludzka, tak cała planeta posiada swego astrala — i na tym polega stopniowe uduchowienie bytu na świecie. Materia po to istnieje, aby stać się duchem. I nie tylko ziemia, ale być może inne planety ulec muszą przemianie, jaką myśmy tu rozpoczęli na Taprobanie. Nie dostaną się tam ludzie ani balonem, ani aeroplanem, ale my moglibyśmy się tam dostać, choć nie jest wykluczone, że już i tam są duchy, co znają nasze tajemnice. Uważajcie, że my, wprowadzając nasze astrale w stosunki ludzkie, podnosimy, co prawda, te stosunki na wyższą płaszczyznę, ale narzucamy swoim widmom interesa, uczucia, namiętności i pragnienia ludzkie. Są to ludzie, zapewne doskonalsi, ale zawsze jeszcze ludzie. Rzeczą przyszłości, rzeczą wyższego uduchowienia będzie zastralizować i zeteryzować wszystko: całą naturę, a z nią i społeczeństwo — podnieść na wyższy stopień ewolucji. — A zatem, wbrew Czarwace, nie tylko nie żądam ograniczenia naszego systemu w naszym kraju, ale przeciwnie, żądam jego rozszerzenia naprzód na całą wyspę, a dalej na całą planetę.
Czarwaka jeszcze odpowiadał obu mówcom i ci znów mu replikowali, ale nic już nowego w ich słowach nie słyszałem. Od czasu do czasu to jeden, to drugi dostawał oklaski, ale w każdym razie nie wymyślali sobie od złodziei, bandytów itd., ani też nie bili się po twarzach, ani nie wyrywali sobie czupryn. — Publiczność nie gwizdała, nie krzyczała, nie wyła: owszem w skupieniu słuchano każdego z mówców po kolei.
Ostatnia mówiła Damajanti. Jej postać szlachetna i piękna narzuciła słuchaczom oczekiwanie milczące i pełne ciekawości. Wszystkie oczy były w nią wpatrzone.
— Chcę tu mówić przeciw zasadom Czarwaki. Zapewne, jak w każdym twierdzeniu, są i w jego słowach ziarna prawdy. Ale na czym polega ta prawda? Człowiek jest istotą słabą — i łatwo ulega obłędom i pokusom: lecz ani te pokusy, ani te obłędy nie są rzeczą istotną: są to przypadkowe nawroty ku zamarłej przeszłości. Czarwaka chce właśnie tym obłędom nadać stanowisko kierownicze. Ale jeżeli te pożądania z niższego okresu bytu jeszcze się czasami u nas odzywają, to znaczy tylko, że reforma, którą zaprowadzili u nas nasi ojcowie — jest jeszcze niezbyt ugruntowana w naszych duszach i musimy ją wzmocnić. Taki ferment, jaki tu wywołać pragnie Czarwaka, powtarza się u nas od czasu do czasu, co jedno pokolenie, mniej więcej trzykrotnie w ciągu stulecia, tj. co trzydzieści trzy lata i cztery miesiące. Dlatego to ojcowie nasi postanowili, aby trzykrotnie w ciągu stulecia jeden człowiek dobrowolną ofiarą życia ostatniego odkupił grzechy i błędy swego pokolenia. Zazwyczaj sam naczelnik Słońce składa siebie na ofiarę, ale jeżeli się zjawi kto, co gotów sam zamiast niego zginąć na stosie — Słońce nie może mu przeszkodzić, nie może jego ślubom zadać kłamu i musi przystać na tę zamianę. Jutro właśnie jest dzień ofiary. Widziałam naczelnika i przedstawiłam mu swoją niezłomną wolę, że ja, Damajanti, dawno już ślub uczyniłam i przysięgłam zamiast niego ofiarować się bogom! A niech moja ofiara nie będzie bezpłodna!
— Cześć Damajanti, cześć! — wołała cała sala, ja zaś aż skamieniałem z podziwu i przestrachu.
Istotnie Campanella mówi, że od czasu do czasu Słońcogrodzianie składają bogom ofiarę; jednakże nie biorą w tym celu zwierząt, gdyż byłaby to ofiara niedobrowolna. Esencją zaś ofiary jest wolność: kandydat sam się przedstawia; najczęściej czyni to sam Metafizyka. Nie przypuszczałem, aby ten obyczaj się zachował. A jednak dla tradycji czy dla jakiej mistyki obyczaj trwa — i oto Damajanti, opętana jakąś myślą natrętną, zapragnęła tego uroczystego samobójstwa.
XI
Byłem prawie jak obłąkany. Co robić, aby tę kobietę powstrzymać od szaleństwa? Odprowadziłem ją do domu Wiśwamitry, zresztą z całym tłumem publiczności, która była wysoce przejęta postanowieniem Damajanti — i żywe okrzyki na jej cześć wygłaszała. Damajanti im podziękowała i prosiła, aby w spokoju się rozeszli.
Natychmiast jej posłuchano. Znaleźliśmy się sami, bliscy, Wiśwamitra z żoną, Wasiszta z żoną oraz ja i Damajanti. — Zasiedliśmy w ogrodzie i rozważaliśmy postanowienie tej kobiety.
Nikt zresztą nie był tym tak poruszony, jak ja. I Wiśwamitra, i Wasiszta bardzo spokojnie, a nawet z pewnym lichym entuzjazmem traktowali zamierzoną ofiarę. Trzeba zaznaczyć, że obecny naczelnik państwa Narajana był bardzo kochany i uchodził za jakąś wyższą istotę: on to miał rzeczywiście zamiar ułożyć ze siebie ofiarę Bogu, ale błaganie i wola Damajanti i jej jakaś opętańcza a niepokonana żądza samopoświęcenia były tak potężnym czynnikiem, że Narajana musiał jej ustąpić.
Czyżby mnie ustąpiła? Ani mowy o tym.
— Posłuchaj, Damajanti — mówiłem błagalnie. — Rozkaż, a natychmiast poddam się obrzędowi dematerializacji. Będę twym niewolnikiem, tylko nie odchodź z tego świata. Zostań tu na ziemi.
— Widzę, że słabą jest twoja wiara w nieśmiertelność ducha. Mylisz się; gdybyś się odcieleśnił i stał się jako jeden z nas, tobyś mnie lepiej rozumiał i nie odwodził byś od przysięgi, którą uczyniłam. Wiedziałbyś, że będę żyć dalej, choć może na innej płaszczyźnie i że prędzej czy później zobaczymy się ze sobą. Traktujesz te rzeczy jak człowiek. Patrz, jak spokojni są ci wszyscy, którzy są tu ze mną.
— Nie rozumiem istotnie, jakie znaczenie może mieć dla tej sprawy nieokreślonej — ofiara twego młodego życia. Rozumiem, jeżeli ktoś umiera dla ukochanych, dla ojczyzny, dla jakiejś sprawy, o którą toczy się walka; jeżeli kto ginie za wydziedziczonych, uciśnionych, wyklętych… Ale za co ty giniesz?
— Nie ginę. Nie umieram. Żyć będę, ofiarę składam, aby dać świadectwo prawdzie, nie żadnej poszczególnej, nie żadnej określonej, ale samej istocie rzeczy, jej nirwidialnej esencji. Ty może tego nie rozumiesz, bo wy zatraciliście poczucie ofiary dla celów nadrzeczowych i pozaświatowych — (chciała pewnie rzec: transcendentalnych). Nie było sposobu, musiałem zrezygnować.
Smutny poszedłem do domu. Jeżeli ona zginie, cóż ja tu miałbym do roboty? Jak najprędzej chciałem uciec z tej wyspy. Nie wiedziałem, czy jutro iść na to straszne widowisko, czy raczej oczy zamknąć, aby go nie oglądać. Ale właśnie Wasiszta moje myśli przeniknął i rzecze mi:
— Damajanti cię prosi, abyś koniecznie był jutro na uroczystości. Naprzód będziemy w świątyni Słońca, a stamtąd wielką procesją udamy się na Pole Marsowe, gdzie Damajanti wstąpi na stos.
Jak przez mgłę przypomina mi się to wszystko. Gdyż byłem pół nieprzytomny i wtedy, kiedym szedł do świątyni — i wtedy, kiedym stał na polu ofiary! Wczesnym rankiem udaliśmy się na Forum miejskie, gdzie centralny punkt zajmowała świątynia Słońca. Ze wszech stron gromadzili się ludzie, starsi i młodsi, mężczyźni i kobiety. Przed świątynią na niewielkim placu stał Ardżuna i kilku jego pomocników i ostatnim dotknięciem gładzili posąg, którego pierwsze chwile narodzin widziałem w pracowni. Teraz ustawiano go przed świątynią; była to doskonała rzeźba w stylu indyjskim, wyobrażająca Jedność boską w jej trzech atrybutach głównych, które tu kierowały troistą falą życia. Wobec sprawy Damajanti sprawa nowego pomnika minęła bez wrażenia.
Ardżuna bardzo życzliwie powitał Damajanti, która go pocałowała w czoło i serdecznie rękę mu uścisnęła; było to uroczyste pożegnanie dawnej kochanki, która odchodzi w wieczność.
Weszliśmy do świątyni, do głównej hali, gdzie w wielkim ołtarzu stał posąg Słońca. Był to, szczęśliwym trafem, posąg roboty greckiej, wspaniały Helios-Apollon, który szczególną drogą dostał się do Suriawastu i był bardzo starożytny, gdyż pochodził z czasów, gdy Seleukidzi panowali nad częścią Indii północnych. Król Demetrios miał na dworze swoim rzeźbiarzy Greków, którzy dla niego robili posągi bogów helleńskich, a dla Czandragupty posągi Buddhy. Owóż jeden z tych posągów greckich poprzez Czandraguptę (u Greków zwanego Sandrakottos) dostał się na dwór jednego z dawnych królów Taprobany i przetrwał liczne stulecia aż po dzień dzisiejszy; mimo tylu wieków był nieskalanie biały i promieniał jak dzień. Stał też w świątyni Słońca — jako wcielenie po pierwsze światła w świecie materialnym (czyli słońca) i światła w świecie duchowym (czyli metafizyki).
Na jednej ze ścian bocznych widziałem trzy wielkie plansze, na których wymalowane były dwa koła, jedno niebieskie, drugie czerwone — w różnym układzie. Na pierwszym rysunku koło czerwone i koło niebieskie — mając centra na jednej linii — były wyosobnione i tylko w jednym punkcie się stykały. Na drugim koło czerwone i niebieskie były ze sobą połączone w jedność, a kolory były tak kunsztownie ułożone, że jeżeliś spoglądał z jednego punktu, koło wydawało się wyłącznie niebieskie, z drugiego wyłącznie czerwone. Na trzecim rysunku koła zachodziły na siebie, ale częściowo były samoistne: obwód czerwonego koła przechodził przez centrum niebieskiego, obwód koła niebieskiego przechodził przez centrum czerwonego.
Gdym pytał Wiśwamitrę, co znaczą te symbole, odpowiedział mi, że są to trzy główne i zasadnicze systematy filozoficzne. Pierwszy uważa, że myśl i byt, duch i materia, Bóg i świat — stanowią dwie potęgi odrębne, w jednym tylko stykające się punkcie; drugi — że one są bezwzględną tożsamością; trzeci — że są częściowo tożsamością, częściowo zaś fenomenem odrębnym.
Wiele jeszcze było w tej świątyni tablic tego rodzaju, ale tak mnie przejmowała troska o Damajanti, tak serce moje było przepełnione cierpieniem, że nie mogłem na to wszystko zwracać uwagi. Nic mnie nie obchodziła wspaniałość kolumn wewnątrz świątyni ani barwne ornamenta na ścianach, ani liczne posągi, mające wyobrażać już to planety, już zodiak, już to różne postacie widzialnego słońca: w jedno się tylko patrzyłem — w Damajanti. Ona stała już przy posągu Heliosa, a koło niej ukazał się wspaniały starzec w stroju czarno-złotym; długa biała broda spływała mu na piersi, w ręku zaś miał rodzaj laski czy też buławy. Zabrzmiała muzyka uroczysta, a przez okno spływało światło słoneczne, załamując się w rozmaite barwy poprzez szyby kolorowe. Kiedy muzyka ucichła, Narajana przemówił:
— Ażeby zmniejszyć sumę cierpienia na ziemi — zmartwychwstała Rzeczpospolita Słoneczna. Nie mówię, aby cierpienie unicestwić, gdyż cierpienie jest to droga, co prowadzi człowieka ku wyższości, ale człowiek na ziemi cierpi zbyt wiele. Nadmiar cierpień jednakże ma główne źródło w ludzkim egoizmie. Trzeba więc zwalczyć egoizm, aby tylko te cierpienia pozostały, które są ponad i poza egoizmem. Ojcowie nasi — twórcy tej Republiki Słonecznej — wielkim wysiłkiem woli magnetycznej i myśli analitycznej stworzyli wyższy rodzaj człowieka, wyzwolonego z cielesności i egoizmu, ale jeszcze nie najwyższy. Posunęliśmy się o jeden stopień wzwyż nad człowieka zwykłego. Ale musimy posunąć się wyżej.
Są między nami istoty, które do tego jeszcze wyższego człowieka prowadzą. Ojcowie nasi uważali za drogę do stworzenia tego wyższego człowieka — ofiarę. Zazwyczaj ofiarą trzy razy w ciągu stulecia bywał ten, którego nazywano Słońcem. Gotowałem się więc dziś na ten święty obrząd, gdy oto zjawiła się u mnie niewiasta doskonała, której woli niezłomnej musiałem ustąpić. Ona chce się oddać bogom na ofiarę — ona chce swoją śmiercią dać świadectwo prawdzie, chce swoim czynem rozpocząć nowy okres naszej tęsknoty ku doskonałości. Jakkolwiek wolałbym, aby mnie raczej przypadł ten zaszczyt ofiary, nie wolno mi odmówić świętemu wezwaniu, które bogowie jej podsunęli. Idź więc, wybranko — i wyzwól swą istność z ostatnich obsłon cielesnych, bo choć nasze ciało wiotkie jest jako sen i marzenie, ale jeszcze jest ciałem i więzieniem ducha. Niechaj twój duch, rozbłękitniony odcieleśnieniem ostatecznym, płynie w wyżyny ku nieznanej górnej planecie, która będzie godna twej osoby! Żegnaj i bądź błogosławiona!
To mówiąc, ozdobił jej głowę wieńcem z róż i lilii — i na nowo zabrzmiał hymn uroczysty.
Ten hymn był hasłem wyjścia ze świątyni. Obecni rozdzielili się na dwie fale, aby zrobić przejście Damajanti i Narajanie oraz ich orszakowi tak, jak u nas robi się przejście nowozaślubionej parze. Damajanti istotnie wyglądała na istotę szczęśliwą, która od ołtarza ślubnego odchodzi. Była w niej szczególna moc i majestat, spokój uśmiechnięty i zapatrzenie w tajemnicze zaświaty.
Całowali ją pożegnalnie Wiśwamitra, Wasiszta, ich żony, Ardżuna. Ja słaniałem się bezsilny — chciałem powstrzymać ofiarę — chciałem zacząć bluźnić i szydzić z tego szalonego obrzędu, ale kiedym spojrzał na ten tłum, w jakimś nadprzyrodzonym upojeniu pogrążony — zamilkłem naraz i sam uległem temu nastrojowi.
Damajanti raz jeszcze mnie pocałowała i rzekła mi:
— Nie płacz po mnie. Jeszcze się zobaczymy.
Na chwilę mię to uspokoiło, ale zbyt silna była moja niewiara, aby to uspokojenie trwać mogło dłużej.
Tłum szedł ulicami, powoli stąpając za dwojgiem głównych osób tej uroczystości, to jest Narajaną i Damajanti. Koło Narajany byli trzej triumviri — ministrowie — oraz ważniejsi przedstawiciele ich magistratur; koło Damajanti było dwadzieścia cztery najprzedniejszych niewiast z Suriawastu — w sukniach czerwonych jak ogień. Tuż za nimi szła najbliższa rodzina ofiarnicy i między nimi ja półnieprzytomny. A za nimi tłum olbrzymi, prawie dwadzieścia tysięcy ludzi liczący. Szli i na przemian to jedna, to druga grupa śpiewała pieśni odpowiednie z towarzyszeniem instrumentów muzycznych.
Blisko godzinę trwała droga, którą niegdyś przeleciałem w siedem minut. Byliśmy na polu Marsowym. Na środku pola stał dość wysoki stos z drzewa sandałowego, mający u boku rodzaj schodków. Tylko Narajana i Damajanti weszli na środek placu, gdzie koło stosu stało kilku ludzi, widocznie mających służbę przy tym obrzędzie. Była tam nadto w pobliżu grupa muzykantów i śpiewaków. I rodzina również została dopuszczoną do środka równiny, abyśmy mogli się z nią pożegnać.
Koło stosu było małe ognisko, a przy nim kilka pochodni. Znów dał się słyszeć śpiew i muzyka. Damajanti wzięła w rękę jedną z pochodni i podpaliła stos z jednej strony, a potem z drugiej. Po czym, uśmiechnięta i uszczęśliwiona — po schodkach wstąpiła na stos — i pocałunki nam posyłała ostatnie — pożegnalne. Oliwą przesycone drzewo sandałowe zaczęło płonąć żywo i gwałtownie, złotym płomieniem, który w blasku południa przechodził w odcień błękitno-różowy. Ofiara usiłowała stać na tej ruchomej płaszczyźnie, ale zwolna traciła równowagę. Jeszcze się uśmiechała — jeszcze posyłała nam pocałunki, i zawołała:
— Żegnajcie! Nowe rozpoczynam życie!
Płomienie ją ogarnęły w całości: runęła na czerwone od ognia polana — chwilowo jeszcze nogi jej drgały, ale w końcu leżała bezwładna i nieruchoma. I oto zdumienie moje przerosło wszystko, com widział dotychczas, choć mię i o tym uprzedzano. Ciało, które się tu paliło — nie był to bynajmniej astral nadmaterialny, ale zwyczajne ciało ludzkie, którego atomy gdzieś bujały w przestrzeni i w momencie, gdy astral wyzwolił się z więzów ziemi, ciało to raptownie znalazło się na swoim miejscu.
Oczy moje były bielmem materii zakryte i nie mogę stwierdzić, czy prawdą jest, co mi w pewnej chwili powiedziała Sakuntala, wskazując jakiś punkt na powietrzu.
— Patrz, oto dusza Damajanti leci w wyżyny! Widzisz ten błękitny obłok? To ona.
Wszyscy go widzieli tutaj — wszyscy wołali:
— Pozdrowiona bądź, Damajanti!
Ja nie widziałem nic — i przypuszczałem po prostu, że cała ta gromada ludzi ulega złudzeniu. A jednak zbyt wielka powaga była w ich słowach i nie wolno mi traktować jej fałszywie. Widać mają oni inne oczy.
Kiedy zwłoki spłonęły na popiół, odpowiedni urzędnicy zebrali popiół w urnę — i oddali ją rodzinie.
Jednakże Narajana uznał za właściwe nie chować ofiarnicy na cmentarzu powszechnym, ale urnę z jej popiołami umieścić w świątyni Słońca.
Uważał bowiem jej czyn za zjawisko przełomowe w historii Suriawastu: jej dobrowolne męczeństwo podnosiło duchowość ludu Słonecznego o jeden stopień wyżej.
Było to dnia 12 września 1918 roku.
Nie sądźcie, że tylko my tu na miejscu widzieliśmy tę wielką uroczystość. Wieść o tej ofierze rozeszła się w jednej chwili po całym kraju, telepatycznie rozpowszechniona przez specjalnych heroldów — i również wszyscy, choć na różnych końcach republiki zamieszkali, całą tę uroczystość widzieli naocznie. Nie widzieli jej tylko zaprzańcy z doliny Gór Zielonych, ale wieść o tym doszła ich w jakiś czas później — i liczna młodzież, która dotąd żyła tam oderwana od praw miejscowych — zjawiła się nagle w stolicy, prosząc, aby ich dopuszczono do ceremonii odcieleśnienia.
Jednakże dla mnie pobyt na tej wyspie utracił wszelki powab. O tym tylko marzyłem, aby Suriawastu pożegnać i udać się gdzie bądź, choćby do Kalibanów.
Próżno mię nęcił Wasiszta, chcąc mi pokazać tutejsze szkoły, wytwórnie różnych obiektów potrzebnych do życia, gospodarstwo rolne, hodowlę bydła itd. — Wiedziałem o tym pokrótce, ale już nie byłem tego ciekawy: i choć niejedno jeszcze wiem, nie będę wam o tym mówił. Przyszło mi do głowy, że często najidealniejsze zasady łączą się ze szczególnym okrucieństwem w czynie. Jakże można w tym świecie istot uduchowionych — uwieczniać tradycję tak barbarzyńskiej ofiary? Nie — nie mogłem tu dłużej pozostać.
Noc miałem niespokojną — ukazała mi się w sennym widzeniu Lenora, jakby żegnając mię na wieki.
Prosiłem nazajutrz Wasisztę, aby mię przewiózł przez Kalibanię do jakiego portu. Muszę tu bowiem zaznaczyć, że ponieważ Słońcogród żadnego handlu nie prowadzi, gdyż sam sobie doskonale wystarcza, przeto nie ma zupełnie floty ani przystani. Wasiszta się zgodził na moje prośby — a mnie już roił się powrót do Europy — poszukiwanie Mirandy — i nowe z nią seanse. Przyszło mi nawet do głowy, czy by nie dało się wykąpać zjawę fluidyczną Mirandy (tj. Lenorę) w Nirwidium płynnym; o ogniu już nie marzyłem. Wasiszta nie uważał tych życzeń za niemożliwe; owszem, bardzo gorliwie zajął się tą sprawą: dostarczył mi parę butelek Nirwidium, zaznaczając, że jedna szklanka wlana do zwykłej wanny z wodą bardzo gorącą poniekąd zastępuje ogień; analogiczna kąpiel zimna — służyć może do zahartowania widma.
Nadto dał mi puszkę pastylek żywnościowych, flaszkę wina diamentowego, różne klejnoty, materie odzieżowe itd. — i nawet miecz nirwidialny. Wszystko to pomieściłem w bardzo poręcznej skrzynce z drzewa cedrowego, nader lekkiej; był to rodzaj sakwojażu. Rzecz prosta, że traktowałem te zbiory, jako skarb wyższy nad wszelką cenę i że ich pilnowałem jak oka w głowie.
Pożegnałem przyjaciół, których tu poznałem: rodzinę Wasiszty i Wiśwamitry, Ardżunę i kilka innych osób — i samochodem wyruszyłem w drogę. Wasiszta był moim przewodnikiem, a w powietrzu czterech młodych ludzi towarzyszyło nam z oddali, na wypadek, gdyby w Kalibanii zdarzyła się nam jaka przykrość.
Spłynąwszy na dół z wyżyny, na której leżała stolica wyspy, jechaliśmy dolinami hal sąsiednich — i widzieliśmy po drodze gęste lasy oraz uprawne pola ryżu i pszenicy. — Były też obszerne i bujne pastwiska, na których pasły się liczne stada krów i owiec. Jechaliśmy bardzo prędko i nie mogłem się im dobrze przyjrzeć; ale przedtem już nieraz miałem sposobność obserwować szczególne zachowanie się zwierząt, ich ruchy jakby pełne świadomości i rozumu; widziałem jak gromadziły się po kilka lub kilkanaście sztuk, rzekłbyś, wygłaszały coś miarowo lub rozmawiały ze sobą itd. Również dziwne było postępowanie psów, których tu koło owiec i bydła krążyło wiele: było w nich jakieś prześwietlenie i powaga nadzwierzęca. Jest rzeczą prawdopodobną, że zwierzęta, żyjąc tu w atmosferze przesyconej duchowością, same się poniekąd uczłowieczyły.
Przyszło mi do głowy, że można by ten sam eksperyment, jaki robiłem z Mirandą, zrobić ze zwierzęciem: psem czy owcą. Wiem, że takie próby były robione w Szwajcarii. Zwierzęta również wykazywały astral zaczątkowy. Nigdy jednak taka zjawa nie została doprowadzona do końca i oczywiście nie została utrwalona. Wiem tylko, że widma psów nie są białe, ale barwne. Jaką jednak mają postać: zwierzęcą czy też ludzką? oto zagadka. Czy pod postacią zwierząt nie kryją się jakieś duchy ludzkie niższej kategorii? Dusze niedorozwinięte, grzeszne, wykoślawione, które w swej wędrówce pośmiertnej za wpływem karmy spadły do stanu zwierząt? Postanowiłem sobie zająć się tą sprawą w przyszłości.
Owe susznie, o których wspomniałem, były tu wszędzie, a jak mi rzecz wyjaśnił Wasiszta — w każdej z nich mieściła się mała maszyna nirwidialna, złączona z główną i kierowała energią wszystkich zjawisk, które były w jej służbie. Niekiedy trafiały się susznie znacznie większe, takie niemal jak w stolicy. Jakkolwiek byłem mocno zgnębiony, to jednak na życzenie Wasiszty zatrzymałem się w jednym miejscu, aby taką wytwórnię zobaczyć.
Była to cegielnia: kilku techników, zajętych przy tej fabryce powitało nas i wprowadzono mię do środka. Był to mianowicie dość obszerny budynek, w którego podziemiach znajdowała się owa maszyna nirwidialna, osłonięta jednakże całym szeregiem osłon z tegoż rogowego materiału, z którego tu różne rzeczy wyrabiano. Z podziemia wychodził wielki lej, którego część górna tylko była widoczna. Podłoga była ruchoma tak, że w pewnej określonej chwili przesuwała się, wnosząc materiał wytworzony do drugiej kamery. Kilku Słońcogrodzian siedziało w podziemiach i poruszało korbą, jak się domyślałem z regularnego odgłosu, który mię dochodził. Jednocześnie dach budynku szeroko odsłonięto i wkrótce z owego leja zaczęła wychodzić blado-żółta para, od czasu do czasu sycząc już to słabiej, już mocniej — i ciemniała powoli, przechodząc w barwę chamois. Powietrze naokoło leja również ciemniało — i, rzekłbyś, zlewało się z tą parą, a po kwadransie mięszanina pary powietrznej i nirwidialnej zaczynała gęstnieć — i, po prostu mówiąc, z podziwu gębę otworzyłem: ta gęstniejąca masa, która powstała z *niczego*, opadała na podłogę — i, jak z boku na podwyższeniu stojąc, mogłem zauważyć, układała się w pewien kształt geometryczny, zgodnie z formą tej części podłogi, która stanowiła receptaculum wyrobionej materii. Była to masa typu galarety: w ciągu jakiej godziny przepełniła ona całą przestrzeń owej podłogi ruchomej. W danej chwili ruch maszyny się zatrzymał; ściana boczna hali, w której byliśmy, podniosła się do góry — i podłoga przesunęła się do drugiej kamery. Tu pomieszczony był w powietrzu zwisły szereg długich ostrych rozcinaków, które naraz opadły na tę masę i pocięły ją na szereg równoległych sześcianów nierównobocznych; podobne noże boczne rozcięły tę masę w poprzek. Były to cegły. Wówczas maszyna podziemna zaczęła działać znowu: pod podłogą znajdował się połączony z nią rodzaj kaloryferu, który te cegły momentalnie doprowadzał do wysokiej temperatury, suszył i nadawał im trwałość niewzruszoną. Podłoga przesuwała się poza budynek na otwarte pola: tu oblewano cegły wodą lodowatą za pomocą jakby sikawek. Na małych wózkach przewożono je na pole obok budynku: był to magazyn cegieł, których tu miałeś miliony. Gdy podłoga była opróżniona, wracała na swoje miejsce, a tymczasem z drugiej strony tegoż budynku wysuwała się inna podłoga z nowym zapasem materii budowlanej.
Jakkolwiek wszystkie dalsze stadia tej roboty dawały się jasno tłumaczyć, to jednak tajemnicą pozostanie dla mnie na zawsze początek tworzenia się tej materii. Byłem świadkiem tego cudu, ale nie jestem w stanie oznaczyć momentu, w którym nicość zmieniła się w ciało realne. Nicość — mówię — nie zaś powietrze, gdyż, jak mi to wyjaśnił jeden z techników — maszyna tworzy naprzód Nirwidium, to jest rozkłada materię (powietrze) na jej atomy czyli punkty geometryczne (inaczej mówiąc — nulla), a potem nadaje im formę dowolną. Każda z maszyn działa na wszystkie sposoby i może wszystko wytwarzać; zależy to od węgielnicy, która w ten lub inny sposób nastawia oddech maszyny. Zwykle jednak każda maszyna się specjalizuje tak lub inaczej: tu, gdzie byłem, wyrabiano wyłącznie cegły.
Póki miałem przed sobą to dziwne widowisko, byłem wielce nim zaabsorbowany. Z chwilą jednak kiedy musiałem pożegnać tę miejscowość i kiedy siadłem do wózka z powrotem, na nowo ogarnęła mię melancholia.
Zabawiłem tu blisko trzy godziny i kiedyśmy znowu ruszyli w drogę, już zaczynał się zmierzch. Krajobraz był przez dłuższy czas jednostajny: pola i lasy, gdy naraz znalazłem się w prześlicznym parku, pełnym najrozmaitszych barwnych drzew, kwietników wonnych i kolorowych, sadzawek srebrnych. Światełka płonęły między drzewami, a dokoła widziałeś altany bluszczem i winem obrośnięte i śliczne pałacyki. Dokoła słychać było wzruszającą muzykę i śpiewy rozdzwonione młodymi głosami. Widziałem też mnóstwo młodych parek: chłopcy i dziewczęta krążyli tu po ogrodzie — a tak pięknie wyglądali, tak w ich postaci była widoczna miłość życia i rozpęd życiowy, tak tu wszystko dyszało radością, szczęściem, nadzieją, żem zaczął wzdychać, jak człowiek, który zobaczył Eden i wie, że już do niego nie wejdzie. Istotnie ogród ten wydawał mi się Edenem. Wasiszta, jakby przeczuwał moją ciekawość, powiedział mi:
— To jest Radżiwa. Tu młodzież nasza po wulkanizacji przebywa koło roku: każdy ze swoją kochanką. Życie zaś tak tu jest urządzone, że ci młodzi ludzie żadnej troski nie mają — i mogą się w pełni i bezwzględnie oddać jednej tylko sprawie, to jest miłości. Patrz — ten większy budynek tam, nieco w głębi ogrodu: świetny jak pałac bogów. To świątynia Miłości! Tu odprawiają się nabożeństwa, które celebrują mistrze kapłani i mistrzynie kapłanki, najbardziej wtajemniczeni w arkana miłości. Oni tym młodzieńcom i pannom opowiadają misteria tej sprawy, która u nas uchodzi za jedną z najważniejszych i najpoważniejszych w życiu.
Pięknie by to było mieć dwadzieścia lat i żyć z jedną istotą umiłowaną w zaczarowanych ogrodach Radżiwa! Ale młodość nie powraca.
Jechaliśmy dalej — i zbliżaliśmy się do granicy. Postanowiliśmy nocować w jej pobliżu: zatrzymaliśmy się pod gołem niebem koło lasu figowego i ułożyliśmy się do snu na ziemi: trawa była świeżo skoszona i spaliśmy w odurzającym zapachu siana i kwiatów polnych.
O świcie ruszyliśmy w dalszą drogę.
Spływaliśmy wózkiem coraz bardziej na równinę aż dotarliśmy do płaszczyzny mało co wyższej nad poziom morza a wcale gładkiej. Odgłos trąb dał nam znać, żeśmy dojechali do granicy Republiki Słonecznej. Wasiszta mi powiedział:
— Jeżeli chcesz, możesz pojechać koleją żelazną, gdyż Anglicy zbudowali tu linię aż do portu Lokombo. Ale, że tu ludność jest dzika, więc możesz być, jako obcy, narażony na przykrości. Radziłbym ci więc, abyś lepiej ze mną pojechał: gdyż w razie jakiegokolwiek niebezpieczeństwa ja i nasi czterej żołnierze przyjdziemy ci z odsieczą. Dowieziemy cię do samej przystani i dowiemy się, kiedy zawinie tam jaki okręt angielski.
Posłuchałem ich rady i przejechałem kraj wózkiem wraz z nimi: był to istotnie kraj półdziki, pozbawiony gościńców, z rzadka jeno przepleciony uprawnymi polami. Ludność czarniawej cery, prawie naga, krążyła po drogach i lasach, oddana głównie polowaniu i hodowli bydła. Chaty miała nędzne, lepianki budowy okrągłej, poczerniałe od dymu. Od czasu do czasu spotykałeś wspaniałe pałace, widocznie budowane przez architektów europejskich, dokoła nich piękne parki, a tuż obok błoto, brud, gnojowiska. Były to rzeczywiście dworce tutejszych bogaczów, koło których gnieździła się ostatnia nędza. Taki tu był świat: niewola, łzy, rozpacz, głód, żebractwo, obok najwytworniejszych zbytków i rozkoszy. Uważałbym za rzecz zupełnie sprawiedliwą, gdyby Słońcogrodzianie tę barbarię podbili i tych dzikusów podnieśli choć na taki poziom, jaki w Suriawastu osiągnęły psy i krowy.
Zachowanie się czarnych w stosunku do nas było niezbyt przyjazne, ale dość pokorne, gdyż pamiętali wciąż, jak ich nasza armia niedawno doprowadziła do zagłady — a wielu jeszcze dotychczas leży we śnie bezczynnym.
Anglicy tu przyjeżdżają kupować korzenie, jak pieprz, cynamon, muszkat, imbir, a również perły, które łowią mieszkańcy nadbrzeżni. Dlatego pobudowali koleje i nieraz do Lokombo docierają.
Był tu właśnie statek, jadący do Suezu. Nie była to droga bardzo bezpieczna, ale jak najprędzej chciałem dopłynąć możliwie blisko Europy. Rozmówiłem się z kapitanem „Leukotei” i w braku pieniędzy zapłaciłem mu łańcuchem złotym, który otrzymałem od Wasiszty.
Okręt odpływał jutro rano o świcie. Dziękowałem swemu gospodarzowi za gościnę i czterem żołnierzom za gotowość pomocy. Wziąłem swoją cenną skrzynkę i wniosłem ją na okręt, gdzie prosiłem o pomieszczenie w bagażach za pokwitowaniem. Moi przyjaciele odlecieli, przy czym Wasiszta linkę dość długą przywiązał do samochodu i tak lecąc powietrzem ciągnął go za sobą. Samochód leciał jak wicher, aż Czarni w przerażeniu uciekali.
Za inny jakiś klejnot jeden z podróżnych dał mi sumę dość znaczną tak, że mogłem z nią dojechać do Europy.
Nazajutrz rano wyruszyliśmy w drogę.
XII
Dawno nie czytałem dzienników, gdyż w Suriawastu żadnych czasopism nie ma. Mimo to mieszkańcy wyspy zawsze są o wszystkim dokładnie poinformowani, gdyż telegraficznie wszystkie wieści do nich ze świata dochodzą. Tylko nazwy ludów są dla nich obojętne, gdyż widzą wszystko w uogólnieniu. Wojna, która się toczyła w Europie — była dla nich jak wszystkie wojny — walką braci Pandawa z braćmi Kaurawa. Gdyż każda wojna jest dla nich Maha-Bharatą, a każde pole bitwy — to wiecznie ta sama Kurukszetra.
Sprawy, które widziałem na wyspie Taprobane, tak mię przejęły, że po prostu wojna przestała mnie interesować. Teraz dopiero od podróżnych naszego statku „Leukotea” dowiedziałem się, że Niemcy zostali pobici; że rewolucja rosyjska przybierała charakter coraz bardziej niedorzeczny; że Polska uzyskała byt niezależny itd.
Słowem, wracałem do Europy — z jakiejś dalekiej planety, gdzie te sprawy traktowane były jako pozory i zjawiska o znaczeniu wewnętrznym, różnym od zewnętrznego. Jednakże jako Europejczyk zacząłem się cieszyć z jednych okoliczności, smucić — innymi, obawiać się trzecich. Człowiek pozaczasowy zmieniał się w mojej duszy na człowieka historycznego, człowieka danej chwili.
Na statku naszym ludzie byli tak rozmaicie ukostiumowani — po indyjsku, po arabsku, po egipsku, po angielsku — że i mój kostium nie robił wrażenia dziwactwa. Gdyśmy jednak dojechali do Suezu, uważałem za stosowne nabyć ubranie angielskie, a swoją chlamidę Słońcogrodzką złożyć do skrzynki cedrowej, dodając ją do innych skarbów Wasiszty. I samą skrzynkę pomieściłem w zwykłej walizie skórzanej.
Wraz ze zdjęciem dawnej szaty odpłynęła ze mnie reszta fluidu owych dusz, z którymi przeżyłem tak wyjątkowe rzeczy. Zająłem się polityką, a choć w gazetach angielskich mało było informacji o Polsce, to jednak jakieś mętne i niewyraźne wiadomości miałem o tym, co się dzieje w kraju.
W Suezie musieliśmy się parę dni zatrzymać. W najbliższy czwartek wyjeżdżał do Brindisi i do Marsylii statek „Tranquillity” i mieliśmy wpłynąć na najniebezpieczniejsze z mórz — Morze Śródziemne.
Jakkolwiek akcja wyławiania min podwodnych szła bardzo żywo, to jednakże niejedna jeszcze mina krążyła pod wodą, grożąc każdemu statkowi zagładą.
Toteż nie dziw, że publiczność na statku, tym razem prawie wyłącznie europejska, była pełna trwogi i lada chwila oczekiwała katastrofy.
Szczęśliwie jednak obawy nasze okazały się płonne. Do Brindisi dopłynęliśmy bezpiecznie — a po dwóch dniach wyruszyliśmy dalej do Marsylii. Zamiarem moim było pojechać do Paryża.
Wkrótce znalazłem się w Paryżu. Przyzwyczajenie z czasów studenckich skierowało mnie do dzielnicy łacińskiej. Zamieszkałem w małym hotelu przy ul. Gay-Lussac.
W kawiarni Panteonu spotkałem kilku znajomych: byli to po większej części lekarze wojskowi, którzy wstąpili na służbę francuską.
Dowiedziałem się od nich, że jest tu obecnie w Paryżu Henryk Nawara, który w roku 1914 wstąpił do wojska francuskiego i ranny w bitwie pod Marną, zmuszony był poddać się amputacji nogi; jako inwalida mieszka obecnie przy bulwarze Montparnasse.
Henryk Nawara był dla mnie osobą nadzwyczaj cenną. Jakkolwiek był on znacznie starszy ode mnie, to jednak ja dawnymi czasy zostałem dopuszczony przez niego do towarzystwa pewnej grupy młodzieży, która przybrała imię Fulminatów.
Henryk był synem Władysława N., oficera wojsk francuskich, który brał znaczny udział w powstaniu 1863 roku i został zesłany na Sybir. Jednakże udało mu się uciec z katorgi — i przez Amerykę dotrzeć do Francji. Było to w roku 1870 właśnie w chwili, gdy rozpoczynała się wojna francusko-pruska. Ojciec Henryka wstąpił do armii francuskiej i w wielu bitwach odznaczył się męstwem i przytomnością umysłu.
Po ukończeniu wojny ożenił się z pewną osobą, która świeżo z Warszawy przyjechała — i było to przez parę lat bardzo szczęśliwe małżeństwo. Owocem tego małżeństwa był Henryk.
Niestety, matka Henryka, przeziębiwszy się niebezpiecznie, bardzo prędko zmarła na zapalenie płuc, a wkrótce też i ojciec poszedł za nią. Henryk został sierotą. Krewni wywieźli go do Warszawy, a później do Podobłocza, gdzie w naszym domu się wychowywał.
Jak z tego widać, Henryk, w momencie gdy się zaczynała wojna, nie był już pierwszej młodości. Liczył prawie lat pięćdziesiąt. Nie bacząc na swój wiek, poszedł na front — i obecnie jako człowiek o jednej nodze znajdował się w stanie spoczynku.
Jeżeli tu dłużej zastanawiam się nad osobą Henryka, to dlatego, że był on najbliższym przyjacielem i głównym powiernikiem Paracelsa Nirwida — miał też zapewne wiadomości o jego wynalazku.
Dlatego zaraz po południu udałem się na Montparnasse, aby się z Henrykiem Nawarą zobaczyć. Był jeszcze bardzo przystojny, ale nieco wyłysiał i osiwiał. Brak jednej nogi był mu bardzo niedogodny, gdyż jeszcze nie przywykł do tej przemiany. Jednakże swoje kalectwo znosił nie bez humoru.
Nikomu dotychczas ani na okręcie, ani w Paryżu nie mówiłem o swoim pobycie w Słońcogrodzie. Henrykowi jednak powiedziałem — i zwłaszcza podkreśliłem rolę Nirwidium w całej tej historii. Zapytałem go więc, czy mu czego nie wiadomo o Nirwidium — i czy nie byłoby możliwe w jakiś sposób doświadczenia te powtórzyć.
Henryk wyjął z biurka tekę, a z niej stary numer „Matina” z roku 1912 i dał mi do przeczytania urywek, zakreślony czerwonym ołówkiem, pt. La mort extraordinaire d'un savant russe. Czytałem głośno.
„Na bulwarze Edgar Quinet d. wczorajszego zginął śmiercią tajemniczą dziwaczny (extravagant) uczony rosyjski (sic!), Paracels Nirwid, osobistość nie mniej tajemnicza. Jego herezje naukowe przed paru laty wywołały niemałą wrzawę w świecie akademickim. Jego pracownia, mały osobny domek przy oznaczonym bulwarze, a z której podobno nasz uczony nigdy nie wychodził — spłonęła do szczętu w sposób szczególny, którego dotychczas ani policja, ani uczeni nie byli w stanie wytłumaczyć. Koło godziny drugiej po północy przechodnie widzieli cały jego dom, od góry do dołu, rozpłomieniony piękną barwą czerwoną, rzekłbyś, w ogniu bengalskim. Znając ekscentryczne obyczaje tajemniczego człowieka, sąsiedzi przypuszczali, że odbywa się u niego jaka uroczystość. Koło godziny czwartej — domek zatracił czerwoność i w każdym swoim punkcie stał się biały, naprzód świecący jak słońce październikowe o godzinie drugiej po południu, potem zaś naraz w proch się rozsypał, jakby spalony nie już zewnętrznie, ale w samej treści swoich cegieł i belek, a koło siódmej proch niby wsiąknął w powietrze, rozwiał się we mgle i znikł bez śladu, jakby wyparował. Niewielkie szczątki tylko pozostały. Na miejscu domku o godzinie ósmej ukazała się głucha i pusta równina. Ponieważ koło domu zaczęły się palić trawy i pożar (gdyż inaczej tego zjawiska nazwać nie podobna) mógł się rozszerzyć na posesje sąsiednie — wezwano straż ogniową, która z trudem umiejscowiła i opanowała zniszczenie. Rzecz godna uwagi: zalew wody pochłonął niejako i wsiąknął w siebie — ostatnie ślady pozostałe po budynku. Wraz z tym zniknięciem domu zniknęło doszczętnie i ciało Paracelsa Nirwida oraz wszystkie osobliwe maszyny i narzędzia, wynalezione przez niego, a których sekretu Nirwid nie wyjawił dotychczas nikomu. Jego zwolennicy (których zmarły posiadał tyluż co i przeciwników) są zrozpaczeni; mówią oni, że od czasów Apoloniusza z Tiany nie było na świecie tak potężnego mędrca, takiego władcy w krainie ducha i materii jak Nirwid. Utrata owego tajemniczego pierwiastku, który nazwano Nirwidium — ma być rzekomo niepowetowaną klęską dla ludzkości. Tajemnica ta, która miała być kluczem do wszystkich tajemnic — wraz z Nirwidem schodzi do grobu”.
Gdym czytał tę ironiczną notatkę, Nawara nie mógł się od łez powstrzymać. Wyznał mi, że pół roku po tej katastrofie przepędził w domu obłąkanych: istotnie przypominam sobie, że na pewien czas przepadł bez wieści.
— Nie masz pojęcia — mówi mi — ilu nieszczęść uniknąłby świat, gdyby Nirwid nie był zginął — i gdybyśmy jego wynalazek poznali. Co się mnie tyczy, to ja na jego niektórych narzędziach oparłem pewną myśl najwyższej wagi. Ty wiesz, że ja nigdy nie wymawiałem tego wyrazu: Polska. Taką sobie klątwę składała Legio fulminata. Ale zgodnie z jej nakazem myślałem o niej zawsze i nieustannie. Widziałem ją w takich barwach, w jakie ją przystroiły natchnienia wieszczów jasnowidzących. Jednakże od dawna już przeciw tym jasnowidzącym wystąpiły „ślepe mazury”, a jak obawiać się należało — ci ślepcy mogli zwyciężyć jasnowidzów. Nie o to zresztą chodzi w danej chwili. Nirwid zbudował oręż bardzo podobny do tych mieczów, o których mi mówiłeś: paraliżował on na długi przeciąg czasu nieprzyjaciela, nie zabijając go jednakże. Był nieomylny i działał na setki ludzi jednorazowo. Przy tym Nirwid zbudował dla armii, zbrojnej jego mieczem, pancerze ochronne: żołnierz nirwidowski był invulnérable. Nikt mi nie może z tego uczynić zarzutu, że mając dostęp do takich środków, myślałem o jednej tylko rzeczy: o niepodległości Polski. Przygotowałem cały plan; niemal wyznaczyłem dzień. Miało to się rozpocząć w sierpniu 1914 roku. Byłaby to wojna potężna, owocna i bezkrwawa. Gdybym miał pięćdziesiąt tysięcy takich mieczów — byłbym panem świata. Dodam, że Nirwid stworzył jakiś ekstrakt skondensowanego białka, który miał stanowić o przeżywieniu ludzi, a umiał też przetwarzać elementa chemiczne jedne w drugie: wszystko to więc wprowadziłem do swego rachunku. Chciałem za pomocą tych wszystkich środków rozwiązać różne zagadnienia polityczne i socjalne, nie naruszając równowagi dusz i stosunków. Nadeszła wojna, ale jej inicjatywa wyszła z innej strony i charakter tej wojny był po prostu szatański. Wynik tej zawieruchy był częściowo zgodny z ideją główną Fulminatów, ale teraz zarówno w Polsce, jak i na całym świecie nastąpi okres długotrwałego chaosu pod względem gospodarczym, psychicznym, moralnym i nerwowym. Mogę śmiało powiedzieć, że chociaż Nirwida mało interesowała sprawa praktyczna jego techniki — to jednak godził się ze mną, że można przy pomocy tych wynalazków stworzyć nowy typ wojny. Ale przeciw nam stanęła Fatum.
— Jakże jednak to Nirwidium wyglądało? Jak wyglądała maszyna? Jak operowała?
— Na to nie mogę ci żadną miarą odpowiedzieć. Z tego Nirwid robił absolutną tajemnicę. Chciał maszynę przede wszystkim tak udoskonalić, aby wszelkie płynące z niej niebezpieczeństwa usunąć. Dlatego osłaniał ją jakimś czarnym pudłem, w którym zawsze była ukryta. Widziałeś tylko otwór.
— I cóż spowodowało katastrofę?
— Trudno powiedzieć, nie znając sekretu. Niejeden wynalazca zmarł od swego wynalazku. Natura mści się za wydzieranie jej tajemnic. Od gniewu Artemidy giną Akteony.
— Czy Nirwid nie zostawił jakich dzieł, rękopisów?
— Rękopisy, o ile były — zapewne znikły razem z domem i ze wszystkim. Dzieło jedno wydał kiedyś we Lwowie nakładem księgarni Allebeyde i Lump pod tytułem O odwracalności zjawisk ducha i materii. Są tam pewne aluzje do tego odkrycia, jakie miał wykonać, ale jeszcze nie wykonał. Zasadnicza myśl książki jest ta, że materia to duch skroplony, a w końcu skamieniały; że ta materia jest to wielorakie przeobrażenie jednego i tegoż samego pierwiastka; że pierwiastek ten w esencji swej jest to punkt matematyczny, niematerialny; że ta istota niematerialna a zmaterializowana dąży do dematerializacji i do przetworzenia się w istotę duchową; że zatem rozwój i bytu polega na ciągłym odwracaniu się i przetwarzaniu ducha w materię i materii w ducha — i w ostateczności cały świat — gwiazdy, planety, słońca — przetworzą się w istoty duchowe i boskie. To jest repetitio principii. Rozumiesz, że się na niego wszystkie akademie rzuciły, jak na bestię szkarłatną.
— Tam — w Słońcogrodzie — mówią coś podobnego. Świat materialny zmienia się w astral. A samo to zniszczenie domu Nirwida przypomina mi widowisko, jakie tam odgrywało się na polu Marsowem w czasie próbnej wojny. Tam na proch zburzono sztuczną fortecę kamienną. Było to zapewne trzecie i najmocniejsze uderzenie wielkiej misericordii.
— Szczególna jednak rzecz, że i twoi mieszkańcy Republiki Słonecznej również tak zazdrośnie ukrywają swoje Nirwidium.
— Wynika to stąd, że gdyby się to odkrycie dostało w ręce niepowołanych jednostek: to by mogły z tego powstać groźne nadużycia. Rzecz bowiem jasna, że niejeden mógłby tę siłę wyzyskać in deteriorem partem. To jest główny powód, dla którego nie chcą oni swego odkrycia pokazać Europejczykom, gdyż uważają ich za najdrapieżniejszy gatunek ludzki na ziemi. Czy my kiedykolwiek podniesiemy się na wyższy stopień, o tym oni bardzo wątpią. Owszem podług ich opinii ludzie północni są uparci i wytrwali tylko w złym — i cała ich nauka ma na celu przede wszystkim zaspokojenie egoizmów własnych i zniszczenie cudzych. Nirwidium — jest to najwyższe dobrodziejstwo, jakie wywołał do bytu duch ludzki. Ale, gdyby się ono dostało w ręce ludzi złych — dałoby wyniki fatalne i zgubne.
— Może i mają rację! Ostatecznie, gdyby Europa miała wojować przy pomocy oręża nirwidialnego, to zapewnie świat zmieniłaby w pustynię.
— Czy też Nirwid myślał kiedy o wojnie — i o zastosowaniu swego wynalazku do wojny?
— Owszem, on tę wojnę niejako przewidywał, ale specjalnie o niej nie myślał; jednakże myślał o tym, aby Nirwidium było dobre do wszystkiego.
— Na przykład do latania po powietrzu?
— Owszem. Zrobił on jakiś rodzaj szczególnego kostiumu, obejmującego całe ciało, i ten kostium włożywszy na nagie ciało w mojej obecności — po pokoju — pewnego razu latał w górę, i krążył po suficie.
— I to wszystko przepadło?
— Niestety! Ile razy o tym pomyślę — serce mi się kraje. Powiem ci, że ja już na dziesięć — na piętnaście lat przed rokiem 1914 skórą i nerwami przeczuwałem, że jakieś wielkie zdarzenie się zbliża — i gdy Nirwid zrobił swoje odkrycie — chciałem sam to wielkie zdarzenie wywołać, aby się to rozpoczęło właśnie w Polsce. W moim planie — gdyż ułożyłem cały plan tej wojny — inny miał być charakter wypadków i rezultat odmienny. Nie ma zresztą o czym mówić, gdyż dziś cały mój pomysł wygląda na urojenie. Rzeczywistość ma tę wyższość nad wszelkim urojeniem, że jest rzeczywistością. Stały się niewątpliwie cuda na świecie, ale sądzę, że ludzie nie są godni cudów i dlatego za każdy cud trzeba płacić ogromnym morzem nowych i nieoczekiwanych cierpień.
Opowiedział mi też wiele nowin z kraju, które śledził uważnie — i był bardzo pesymistycznie usposobiony: lękał się przede wszystkim zwycięstwa „ślepych mazurów”. — Ale to już nie należy do rzeczy; dlatego nie będę o tym wspominał.
Henryk był ciekawy tych pamiątek, jakie sobie przywiozłem z Taprobane. Poprosiłem go więc do siebie, do hotelu.
Pojechaliśmy dorożką, gdyż Henrykowi dość trudno jeszcze było chodzić, i pokazałem mu kolejno suknię, którą nosiłem na sobie i materię, którą mi dano, a którą zamierzałem ofiarować kobietom z mojej rodziny.
Dalej pokazałem mu różne klejnoty w złoto oprawne — i flaszkę wina diamentowego — i słoik pastylek odżywczych.
Dałem mu jedną pastylkę do zjedzenia i stwierdził, że są bardzo podobne do tych, które robił Nirwid.
Kropla wina, zresztą zmieszana z kieliszkiem dobrego Burgunda, smakowała mu jako trunek boski — prawdziwa ambrozja. Znalazłszy jakąś pustą flaszeczkę w swoim pokoju — wlałem mu trochę tego wina, a nadto ofiarowałem mu parę pastylek.
Pokazałem mu również swoją misericordię; pocałował ją wzruszony, był to miecz jakby Nirwida. Najbardziej go zainteresowały butelki, zawierające wodę nirwidialną.
Żal mi było, że przybyłem z tą wodą nieco za późno dla Henryka: woda ta bowiem ma, dla organizmu ludzkiego, a nawet dla astralów (choć te prawie nie podlegają chorobom, chyba w stanie grzechu) — nadzwyczajne własności lecznicze.
Jest przeciwgnilną, naczyniotwórczą, ożywiającą; cząstki ciała zgruchotane, rozproszone, poranione — gromadzi, wyrównywa, scala i leczy. Niewątpliwie ochroniłbym go od konieczności amputacji nogi.
Było po siódmej wieczorem, ale po zjedzeniu tej cudownej pastylki nie mieliśmy apetytu, aby iść na obiad.
Poszliśmy do kawiarni „Closerie de Lilas” koło obserwatorium, gdzie trafiliśmy na wielu znajomych, po większej części wojskowych: niektórzy nawet byli z grupy Fulminatów.
Zdumieni byli dziarskim wyglądem Henryka, widząc, jak zwinnie chodzi na swojej sztucznej nodze. Nie wiedzieli, że to chleb i wino z Republiki Słonecznej działa w taki sposób.
Z górą tydzień przepędziłem w Paryżu, zawsze czarującym, zawsze pełnym geniuszu twórczego. Tęskniłem jednak do Warszawy: chciałem zobaczyć rodzinę, chciałem się przyjrzeć nowym stosunkom powojennym, chciałem wreszcie zająć się poszukiwaniem Mirandy.
Zwróciłem się do mediumistów i okultystów paryskich; pisałem również do Londynu. Ale Paryżanie nie znali zupełnie jej imienia (co zresztą okazało się później nieporozumieniem, gdyż znana tu była pod innym przezwiskiem), choć media takie jak ona, to jest dematerializujące się przy materializacji widma — były im wiadome i nieraz tego rodzaju doświadczenia robiono tu w Paryżu. Taką np. była M-lle Esperance, Greczynka Aspropotamo, Angielka Daisy Henderson, Murzyn z wyspy San Domingo, Hannibal Cezar Napoleon de Bourbon de Bonaparte i rosyjskie medium Czajpopiwaj Samowarow.
Z Londynu odpisano mi natychmiast, że się tą sprawą zajmą i zawiadomią, skoro tylko ich dojdzie jakakolwiek cenna informacja. Uprzedziłem ich, że wyjeżdżam niedługo do Warszawy i skoro tylko stanę na miejscu, natychmiast prześlę im adres.
Dzięki pomocy Henryka i paru innych osób otrzymałem przejazd w wagonie dyplomatycznym i po paru dniach dojechałem do nowej granicy Rzeczypospolitej Polskiej. Rozumiecie, z jakim wzruszeniem powitałem po tylu latach kraj rodzinny, zwłaszcza wobec zmian, jakie w nim niespodzianie poczyniła Opatrzność.
W Zbąszyniu przeniosłem się z dyplomatycznego wagonu do zwyczajnego, co się okazało wielkim błędem. Pomijając bowiem, że zmieniłem wspaniałą karocę na jakiś po Austriakach pozostały zdezelowany furgon, inna jeszcze z tego wynikła bardzo przykra dla mnie historia.
Zrobiłem tę zamianę po prostu dlatego, że chciałem się zetknąć z tym nowym człowiekiem, jakiego oczekiwałem w kraju po tak gwałtownym i wyjątkowym przewrocie.
Istotnie bardzo ciekawe rzeczy widziałem tu dokoła, ale nie mam zamiaru tych wrażeń wam opowiadać, gdyż wy to lepiej znacie ode mnie.
Natomiast muszę wam powiedzieć, co za przykrość mię dotknęła.
Ponieważ zmieniłem pociąg, odebrałem z bagażu swoją walizę i dałem ją na bagaż za moim nowym biletem. Było to na granicy prusko-polskiej, kwit mi wydano i spokojnie siadłem do wagonu.
Nazajutrz rano byłem w Warszawie. Poszedłem natychmiast po odbiór swej skrzynki. Tragarz zaczął jej szukać: szukał kwadrans — pół godziny — godzinę; nie znalazł.
Zarządzający upewnił mię, że znajdą. Byłem jeszcze po południu, by się o rzeczy dowiedzieć — i znów nie ma rezultatu.
Poszedłem nazajutrz rano i jeszcze dziesięć razy: wszystko na próżno.
Zresztą bardzo uprzejmie skargę moją zapisali — i p. naczelnik obiecał mi, że uczyni wszystko, „co będzie w jego mocy”. W danym razie gotowi mi są wypłacić indemnizację w sumie np. 10 000 marek. Ale ja nie żądałem indemnizacji, tylko swojej skrzynki, w której były skarby nieocenione.
Dziesięć dni już mija, odkąd wróciłem do Warszawy. Byłem nawet powtórnie na granicy, przypuszczając, że może moja skrzynka tam pozostała, ale okazało się, że ją wysłano prawidłowo: jeżeli więc się zawieruszyła, to na pewno w Warszawie, nie gdzie indziej.
Tak więc nagle znalazłem się bez tych tak drogich mi pamiątek, których przez cały czas swojej wyprawy strzegłem jak oka w głowie. Co będzie dalej — nie wiem — czekam wiadomości od zarządu kolei żelaznych.
*
Na tym skończył swą historię Jan Podobłoczny. Nie chciałem tego opowiadania, które się długo w noc ciągnęło, przerywać uwagami słuchaczy. Oczywiście bowiem ciągle mu zadawaliśmy rozmaite pytania, wyrażaliśmy swoje opinie, niektórzy nawet podejrzewali prawdziwość tej trudnej do skontrolowania wyprawy na nieznaną wyspę. Z drugiej strony historia Damajanti nie ze wszystkim podobała się pani Zofii Podobłocznej, która, milcząc, od czasu do czasu groziła mężowi paluszkiem. Ponieważ jest to osoba bardzo dyskretna, nie chciała robić skandalu publicznego — i sądzę, że dopiero w domu scenę mu zrobi, choć nie tracę nadziei, że Jan się wytłumaczy i uzyska przebaczenie.
Dwie rzeczy teraz pozostawały Janowi: po pierwsze oczekiwanie na wieść co do Mirandy; po wtóre oczekiwanie na śledztwo zarządu kolei żelaznych w sprawie zaginionej skrzynki.
W ciągu sześciu tygodni Jan Podobłoczny otrzymał wiadomości.
Niestety, obie były bardzo smutne.
Zarząd kolei żelaznych stwierdził z żalem, że skrzynka, oznaczona numerem 5314, jak to świadczy dokument 6789 lit. A ad 238 ad 1753, omyłkowo została wysłaną do Rosji na linię Kijów — Charków — Orenburg; że dnia takiego a takiego miał miejsce napad na pociąg; przy czym nie wiadomo, czy to była akcja rządowa czy bandycka, gdyż w Rosji rozróżnić tego niepodobna; że podróżni w trzech czwartych zostali zabici, a bagaż cały rozgrabiony i zniszczony; że czy skrzynka Nr. 5314 została zagrabioną, czy też zniszczoną, o tym zarząd kolei wiadomości nie ma, ale skoro tylko poweźmie o tym informacje, natychmiast adresatowi doniesie. Ponieważ nie ma nadziei, aby skrzynka mogła zostać odzyskaną z powrotem, zarząd k. ż. proponuje adresatowi indemnizację w sumie 10 000 marek.
W sprawie Mirandy, Instytut badań mediumicznych i teozoficznych w Londynie zawiadomił Jana Podobłocznego, że Ketty Douglas, znana w Anglii pod nazwą Mirandy, a we Francji pod nazwą Georgine — została w roku 1915 aresztowana przez Niemców w Warszawie i wywieziona do Minnenburga, małego miasteczka w Turyngii. Ponieważ tam nieraz ją wzywano do wróżenia, początkowo w sprawach prywatnych, a później nawet w kwestiach politycznych i strategicznych; i ponieważ Miranda w tych ostatnich jasnowidzeniach wygłaszała Niemcom horoskopy nader złowieszcze, zabronili jej wróżbiarstwem się zajmować i wtrącili ją na wszelki przypadek do więzienia, gdzie przebyła do połowy roku 1918; tu rozchorowała się ciężko i umarła dnia 12 września tegoż roku koło godziny pierwszej w południe.
Był to ten sam dzień i ta sama godzina, w której spłonęła na stosie Damajanti.